Amadea Złamane Zasady - An. Gos. - ebook

Amadea Złamane Zasady ebook

An. Gos

0,0

Opis

Amadea Biloxi, po śmierci ojczyma obejmuje stołek szefowej zorganizowanej grupy przestępczej. Jest przebiegła i przesiąknięta mafią do szpiku kości. Nie bez powodu na jej widok ludzie przechodzą na drugą stronę ulicy. Czarna dusza, twarde jak kamień serce i czerwone włosy dają efekt „seksownej diablicy”. Strzeże swojego terytorium jak oka w głowie, stawia czoła największym wrogom i nie zawaha się przed niczym, aby chronić swoją rodzinę. Zasady, które przez lata wpajał jej ojczym, są dla Amy niczym życiowe motto. To dzięki tym wskazówkom spełnia się w roli Donny i trzyma wszystko w garści. Jednak pewnego dnia łamie jedną najważniejszą zasadę, która pociąga za sobą szereg kolejnych. Mickey Walker, przystojny komisarz zostawia przykrą przeszłość za sobą i przyjeżdża do Nowego Orleanu z zamiarem zamknięcia Amadei w więzieniu. Jak dotąd nikomu się to nie udało, a nawet kilku śmiałków nie wyszło z tego żywym. Mickey świadomie podejmuje ryzyko, jednak konsekwencje jakie przyjdzie mu za to ponieść, przekroczą wszelkie granice. Czy da się być dobrym obywatelem, zwłaszcza kiedy wróg staje się Twoim przyjacielem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BozGas1960

Oceń książkę

masa błędów i za to daję minusa, proponuję zmienić redaktora od korekty
00
Magdalena2011

Oceń książkę

Polecam serdecznie 🥰💯🔥
00
Bunia21

Oceń książkę

Książkę uważam za udaną.
00
moniniawil

Oceń książkę

„Amadea” jest debiutem, bardzo udanym. Zawsze sceptycznie podchodzę do tego typu literatury. W tym przypadku się nie zawiodłam. Przeważnie osoba trzęsąca miastem to mężczyzna. A tu taka niespodzianka, kobieta. Pewna siebie, silna, dbająca o najbliższych, niebojąca się niczego, ani nikogo. Nic dla niej nie jest straszne. Tajemnicza okładka sprawia, że jesteś ciekawa zawartości. W moim przypadku musiałam ją skończyć, by poznać zakończenie. Mamy tu pewne trudne tajemnice z przeszłości, które połączą tę dwójkę. Nie powiem, będzie gorąco, namiętnie, lecz wszystko opisane jest ze smakiem. Scen brutalnych nie ma, co mnie bardzo ucieszyło. Zakończenie kompletnie nieprzewidywalne. Coś czuję, że w drugiej części będzie się działo. Czekam z niecierpliwością.
00



An. Gos

Amadea Złamane Zasady

KorektorMarta Kułak

© An. Gos, 2024

Amadea Biloxi, po śmierci ojczyma obejmuje stołek szefowej zorganizowanej grupy przestępczej. Jest przebiegła i przesiąknięta mafią do szpiku kości. Strzeże swojego terytorium jak oka w głowie. Zasady, które przez lata wpajał jej ojczym, są dla Amy niczym życiowe motto. To dzięki tym wskazówkom spełnia się w roli Donny i trzyma wszystko w garści.

Jednak pewnego dnia łamie jedną najważniejszą zasadę, która pociąga za sobą szereg kolejnych.

ISBN 978-83-8273-605-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

PROLOG

Myślicie, że w tej historii, czarnym charakterem będzie znowu groźny przestępca? Może mroczny i seksowny mafioso? A może nieśmiała, niewinna kobieta, wiecznie mająca w życiu pod górkę? Otóż nie. Czarnym charakterem jestem tu ja, Amadea Biloxi. Moje imię po łacinie, oznacza „kochającą Boga”, ale uwierzcie mi, nie mam z tym nic wspólnego. Bóg daje życie, a ja je odbieram. Odbieram każdemu, kto próbuje wtargnąć do mojego świata nieproszony. Mama nadając mi to imię, pewnie miała nadzieję, że będę dobrą i miłą dziewczynką, kochającą kwiatki i szczeniaczki — ale nic z tych rzeczy. Wyrosłam na wyrachowaną, zimną sukę, która, aby osiągnąć swój cel, nie cofnie się przed niczym.. Mam na rękach krew wielu ludzi, krew tak czerwoną jak moje włosy, które codziennie przypominają mi o tym kim jestem. Na taką, wyszkolił mnie mój ojczym — i to właśnie po nim odziedziczyłam stołek szefowej zorganizowanej grupy przestępczej w Nowym Orleanie.

Nie łam zasad, bo kiedyś one złamią ciebie…

Pedro

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ama

Siedzę w kostnicy, gdzie stoi trumna z ciałem babci nieboszczki i przyglądam się ludziom, którzy nazywają się moją rodziną. Nie wiążą nas żadne więzy krwi, bo to krewni mojego ojczyma, ale kiedy miałam trzy lata związał się z moja matką i odtąd traktowałam go już jak ojca a jego rodzinę jak własną. Ojczym nienawidził wszystkich krewnych, co zrozumiałam z biegiem czasu. Jednak zawsze mi powtarzał, że rodzina to rzecz święta w mafijnym świecie. Wróć! Nie lubił, gdy ktoś go nazywał mafią i ja też tego nie lubię. Wolę, jak mówią zorganizowana grupa. Lepiej brzmi. A więc wracając do rodziny ojczyma, czyli jego siostry Rud i jej głupiej córki Emily oraz zięcia Bobby’ego, no i babci nieboszczki — to z miłą chęcią już dawno odstrzeliłabym im łby. Ale rodzina to rodzina i zabić ich można było tylko wtedy, kiedy wymagała tego sytuacja.

Byłam szefem i musiałam przestrzegać tych reguł, aby dać dobry przykład swoim ludziom, których też odziedziczyłam w spadku, po śmierci ojczyma. Większości się to nie podobało, ale kiedy jako piętnastolatka, — zastrzeliłam jednego z nich, zmienili zdanie. Pedro wprowadzał mnie w swój świat, odkąd skończyłam dwanaście lat. Nigdy nie wspominał, że mam zająć jego miejsce, ale kiedy przeszłam najgorszą z możliwych próbę, która zostawiła blizny nie tylko na moim ciele, ale także na umyśle, stało się to oczywiste.. Od tamtej pory w moim kodeksie nie istnieje słowo „litość”. Każdy dostaje to na co sobie zasłużył..

Właśnie przyglądam się bliźniaczkom, Mayi i Nicol — moim nastoletnim, przyrodnim siostrom, wzdychającym na co dzień do zdjęcia Leonarda DiCaprio — i zastanawiam się czy byłyby w stanie udźwignąć ciężar grupy stworzonej przez ojca a zarządzanej teraz przeze mnie. Raczej nie. Są na to za słabe. Ja też kiedyś taka byłam, ale Pedro nauczył mnie jak walczyć z własnymi słabościami. Tak oto patrzę na ciotkę Rud, która zalewa się łzami nad trumną

swojej matki i ledwo powstrzymuję się od parsknięcia śmiechem. Łzy są oznaką słabości. Odkąd skończyłam dwanaście lat nie uroniłam ani jednej.

Nerwowo spoglądam na zegarek, bo ta farsa trwa już długo, a mam jeszcze kilka spraw na mieście, no i muszę pojechać do fabryki samochodów, która stanowi przykrywkę dla rodzinnego biznesu. Fabryka jest w pełni legalna i matka myśli, że pracuję tam na co dzień, ale to jest tylko bezpieczna przystań dla moich interesów. Ojciec trzymał matkę i bliźniaczki z dala od grupy, i ja robię to samo. Im mniej wiedzą tym lepiej dla nich, a i mnie łatwiej jest je chronić.

— Amadea, a ty nie pożegnasz się z babcią? Ona cię bardzo kochała, mimo wszystko. — Ciotka Rud, jak zawsze nie mogła powstrzymać się od złośliwych komentarzy i na każdym kroku wytykała mi, że nie byłam córką jej brata. Zresztą babcia, była taka sama. Zawsze dawała mi odczuć, że jestem w tyle za bliźniaczkami.

— Z trupem mam się żegnać? — uśmiecham się sztucznie, czym zamykam jej parszywą gębę. Mam nadzieję że końca uroczystości pogrzebowych, nie odezwie się już do mnie ani słowem. Mam na głowie ważniejsze rzeczy niż pogaduszki z Rud. Tym bardziej, że ciotka to typ człowieka któremu można napluć w twarz a powiedziałby, że deszcz pada.

W końcu ta cała szopka się kończy i kondukt żałobny odprowadza ciało babki na miejsce wiecznego spoczynku. Kiedy trumna znika w ciemnej mogile, wszyscy zaczynają się rozchodzić.

Przekraczam próg bramy cmentarnej i zauważam Luisa po drugiej stronie ulicy. Luis to moja prawa ręka i zawsze wie co ma robić, a kiedy zjawia się niezapowiedziany, to znak, że ma złe wieści.

Kiwam głową w jego kierunku, dając mu do zrozumienia, że go zauważyłam, po czym wyciągam telefon i wybieram jego numer.

­– Ama, za pół godziny w magazynie „A”.

Rozłączam się i znowu kiwam głową w jego stronę. Ton głosu jakim mówił, zdradza, że to coś poważnego, dlatego chcę jak najszybciej odwieźć mamę i siostry do domu, a następnie wymigać się od rodzinnego obiadu i pojechać do magazynu. Oznaczenia literowe magazynów nie są przypadkowe — „A” to magazyn bezpieczny, przeznaczony do rozmów z kontrahentami na broń, narkotyki i kradzione samochody, magazyn „B”, to składzik broni, magazyn „C”, narkotyków i tak dalej aż do litery „J” oznaczającej magazyn tortur i egzekucji. Wszyscy moi ludzie znają ten szyfr i wiedzą, jakimi literami posługiwać się w rozmowach z klientami.

Wsiadam do swojego czarnego lexusa, a matka i bliźniaczki sadowią się zaraz za mną. Na co dzień jeżdżę innymi autami, ale lexus jest właśnie na takie okazje jak ta — nie przyciąga niepotrzebnie uwagi i idealnie się prowadzi, nie tak jak te sztywne bryki niskopodłogowe.

Droga upływa bez zakłóceń, ale jakieś pięć kilometrów przed celem, policja zatrzymuje samochód Bobby’ego. Zatrzymuję się za nim, wysiadam i podążam w stronę policjanta. Chłystek powinien mnie znać z nazwiska. Połowa policjantów w tym kraju, jak nie wszyscy, siedzi w mojej kieszeni i na dźwięk mojego nazwiska, sra po gaciach, ale ten wydaje się niewzruszony. I ma prawo. Z wyglądu może mnie nie znać — Coś się stało? — pytam grzecznie

— A pani to kto? Adwokat? — Próbuje być zabawny, ale kiedy moja kamienna twarz zostaje bez zmian, dodaje — Niech się pani odsunie i nie przeszkadza.

— Amadea Biloxi — przedstawiam się, ale nic, zero reakcji, gówniarz mnie olewa. Ostatkiem sił powstrzymuję się od wyjęcia broni, którą zawsze mam za paskiem, a za to wyciągam telefon i wybieram numer szefa policji stanowej. Krew pulsuje mi w skroniach, roznosi mnie i chętnie bym coś rozjebała, bo czas mnie goni, a muszę się użerać z jakimś tępym chujem..

— Tak Ama? — Pułkownik odbiera, niemalże od razu, głosem drżącym jak struna.

— Możesz mi kurwa powiedzieć, co twój pachołek robi na moim terenie? — cedzę przez zaciśnięte zęby

— Nowy jest, przepraszam, zaraz to załatwię.

— Mam kurwa, taką nadzieję.

Rozłączam się i dopiero zauważam, że policjant i Bobby przysłuchiwali się tej rozmowie. Po chwili dzwoni telefon policjanta, który odbiera i skupia wzrok na mnie. Po kilku sekundach, jego twarz blednie. Kończy rozmowę i oddaje dokumenty Bobby’emu, trzęsącymi się dłońmi.

W końcu ruszamy z miejsca i dalsza droga mija w spokoju. Parkuję na podjeździe pod domem mamy, ale nie gaszę silnika.

— Nie zostaniesz na obiedzie?

— Nie mogę mamo, muszę jeszcze coś załatwić — uśmiecham się sztucznie.

— Córeczko, wykończysz się przez tą fabrykę, powinnaś kogoś zatrudnić do pomocy. — Matka patrzy na mnie ze zmartwieniem, ale łapię ją za rękę i mocno głaszczę.

— Pomyślę o tym, a teraz muszę jechać.

Całuję ją w dłoń, po czym ona wysiada i kieruje się w stronę domu, gdzie na werandzie czeka cała wesoła rodzinka ojca. Macham im w przelocie i gnam do magazynu. Gdyby tylko matka wiedziała kim tak naprawdę jestem, i że w fabryce pojawiam się tylko na trzy godziny dziennie, to nie wiem, czy chciałaby mnie znać. Czasami się nad tym zastanawiam, ale mam nadzieję, że nigdy się nie dowie. Chociaż może wie, tylko woli udawać, że jest inaczej? Wątpię, żeby przez dwadzieścia lat nie zorientowała się, czym zajmuje się jej mąż. Ojczym zawsze trzymał ją z daleka od swoich spraw i fabryki, a że matka prawie nie wychodziła z domu z powodu lęków depresyjnych, to miał ułatwione zadanie. Nie wiem. Nigdy z nim o tym nie rozmawiałam a matki wprost nie mogę zapytać.

Zostawiam lexusa obok samochodu Luisa i wchodzę do magazynu. Jak zwykle mój człowiek czeka na mnie oparty o biurko w nienagannym stroju, czyli czarnych spodniach i granatowej koszuli, której rękawy ma podwinięte do łokci. Nie wiem, dlaczego, ale podoba mi się, kiedy faceci tak robią. Koszule wyglądają elegancko, ale z podwiniętymi rękawami mają luźny styl. Gdyby Luis nie był moją prawą ręką to chętnie wylądowałabym z nim w łóżku. Mój ojczym wpajał mi jednak ważną zasadę — personel to personel, i choćby faceci stawali na chuju to nie ma szans, żadne romanse nie wchodzą w grę. A poza tym z Luisem, znamy się od dziecka, przeszliśmy razem bardzo wiele i tylko jemu ufam bezgranicznie.

— Co jest Luis? — Siadam wygodnie w fotelu i rozpinam guziki marynarki.

— Dwie sprawy. Pierwsza to taka, że mamy w magazynie „J”, frajera, który sprzedawał dragi w naszym klubie i podszywał się pod jednego z naszych dilerów.

— Zajmę się nim, osobiście. Podejrzewam, że to sprawka Morgana, od dawna próbuję się wbić na nasz teren.

— Być może, ale mamy większy problem. Od informatora wiem, że w zespole Bareta, pojawił się nowy komisarz i poluję na ciebie. No jednym słowem chcę cię zapuszkować.

Niech próbuję. Baret jest naczelnikiem tutejszej policji i jak wszyscy, siedzi też w mojej kieszeni. Ale od czasu do czasu, góra wysyłała pod jego skrzydła podobno najlepszych policjantów, którzy mają złapać sprawcę masowych morderstw i kradzieży samochodów, czyli mnie. Jak widać, żadnemu się to do tej pory nie udało, bo albo Baret przekonuje ich, żeby zrezygnowali z tych spraw albo po prostu ja na jakiś czas usuwam się w cień, dopóki wszystko nie cichnie.

Tak tylko dodam od siebie, że dwa podobnie uparte psy, pływają już na dnie tutejszej rzeki.

— Nie on pierwszy i nie ostatni. Jak się nazywa? — Marszczę brwi i z uwagą wpatruję się w twarz Luisa.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mickey

— Mickey Walker od dziś dołącza do naszego zespołu. Zajmie się sprawą kradzieży samochodów i handlem częściami w naszym mieście oraz masowymi morderstwami, za którymi stoi prawdopodobnie ta sama osoba. — Mój nowy przełożony Baret, przedstawia mnie właśnie swojej załodze, a ja z dumą przyglądam się twarzom, które skupiają na mnie całą swoją uwagę. Przyjechałem tu z Chicago z zamiarem zamknięcia Ama Biloxi za kratami. Nie jest to żadną tajemnicą, że za serią zabójstw i masowych kradzieży samochodów stoi właśnie ta kobieta, ale jak dotąd z braku dowodów nie można było postawić jej jakichkolwiek zarzutów. Od dawna przyglądałem się tej sprawie, ale na odległość, ciężko mi było skierować temat na odpowiednie tory. Kiedy uzyskałem pozwolenie na przeniesienie, przysiągłem sobie, że zamknę tę sukę na długie lata. Wiedziałem, że przejęła interesy po swoim ojczymie i chociaż oficjalnie była właścicielką fabryki samochodów tak samo jak on, to wszyscy wiedzieli, że trzęsie tym miastem, a na sam dźwięk jej nazwiska, ludzie uciekali na drugą stronę ulicy. Sprytna była, to fakt, nigdy nie pozostawiała za sobą śladów, ale jak każdy będzie musiała popełnić kiedyś błąd i ja to wykorzystam.

Nie udało mi się jeszcze dotrzeć do jej rodziny, ale to tylko kwestia czasu, kiedy odkryję czy ma jakieś bliskie osoby. Jeśli ma to będzie to moja karta przetargowa.

Siedzę przy biurku i przeglądam zdjęcia z miejsc zabójstw oraz miejsc kradzieży samochodów. Próbuję dostrzec jakikolwiek szczegół, który mógłby wiązać te sprawy razem, ale nic takiego nie odkrywam. Za to słyszę za plecami kroki, a do nozdrzy dociera mi zapach damskich perfum.

— Hej Mickey, przyniosłam ci aktualne zdjęcia Amy Biloxi. — O ile dobrze pamiętam, dziewczyna ma na imię Valeria i odkąd przekroczyłem próg komendy, ciągle posyła mi kokieteryjne uśmiechy.

— Dzięki. — Wyrywam jej kopertę z dłoni i szybkim ruchem ją rozrywam. Wyjmuję ze środka zdjęcia i na chwilę nieruchomieję a mój fiut, lekko drga w spodniach. Na pozór Ama wygląda na zwyczajną kobietę, z jędrnym tyłkiem, dużymi cyckami i włosami czerwonymi jak krew a do tego brązowymi oczami, ale to tylko pozory, bo pod tą seksowną maską, kryję się bestia bez sumienia i skrupułów.

Przymykam na chwilę oczy i wyobrażam sobie jak by to było przelecieć jej tyłek na masce samochodu, ale szybko odpycham od siebie te myśli. Nie po to poświęciłem rok życia na analizowanie jej szemranych interesów, żeby teraz o niej fantazjować. Ale musiałem przyznać sam przed sobą, że sam widok jej zdjęć, przyprawiał mnie o wzwód.

— Ładna nie? — Z zamyślenia wyrwa mnie głos Valerii. — Aż ciężko uwierzyć, że robi takie rzeczy.

— No fakt — wzdycham ciężko i zamykam teczki wraz ze zdjęciami, kończąc tym pracę na dziś.

— Może pójdziemy na drinka? — proponuje z zawstydzeniem na twarzy Valeria, a ja zgadzam się, zaskakując ją swoją odpowiedzią.

Wychodzę z roboty i kieruję się wprost do samochodu, a następnie jadę do swojego mieszkania.

Wyciągam piwo z lodówki, siadam na kanapie, i zamykając oczy, przywołuję obraz Amy Biloxi. Kurwa. Muszę dzisiaj kogoś przelecieć, bo jutro nie będę mógł się skupić na pracy, a mam przecież zamiar odwiedzić fabrykę samochodów. Liczę, że uda mi się ją jakoś podejść albo zmylić na tyle, że popełni w końcu jakiś błąd. Ze sterczącym fiutem będzie mi jednak ciężko to zrobić.

Dopijam piwo, wyrzucam puszkę do kosza pod zlewem i idę pod prysznic. Z Valerią, umówiłem się na dwudziestą w barze w centrum, więc mam jakieś półtorej godziny na doprowadzenie się do stanu używalności. Długo zastanawiałem się co na siebie włożyć, żeby mieć chociażby minimalne szanse na wyrwanie jakieś sarenki na noc; i w końcu postawiłem na ciemne dżinsy i białą koszulę. Podwijam rękawy do łokci, bo wiem, że to się kobietom podoba, włosy układam na żel i wychodzę z mieszkania.

Ama

— Przypomnisz mi, jak masz na imię? — Pytam spokojnie, pseudo dilera, który ośmielił się wtargnąć ze swoim tanim gównem do mojego klubu. Wygląda, jakby wpadł pod ciężarówkę a to dopiero początek jego męki. Skończę z nim, jak tylko wyśpiewa mi kto go na mnie nasłał. Biedaczysko pewnie liczył na duży zysk a teraz siedzi przywiązany to maszyny, która z każdą minutą rozrywa jego ciało o centymetr. Tylko Morgan jest na tyle głupi, żeby nasyłać na mnie zdesperowanych nastolatków, obiecując im przy tym góry złota. Tak naprawdę wysyła ich na pewną śmierć. Kiedy żył mój ojczym, Morgan zajmował swoje terytorium i nawet nie pomyślał, żeby próbować mu odebrać choćby skrawek. Jednak kiedy ojciec umarł, chciał objąć również i jego interesy, ale wtedy trafił na mnie. Chociaż, posyłając głowy jego dwóch goryli w paczce, w dobitny sposób wytłumaczyłam mu, że nie ma tu czego szukać, jak widać, nadal próbuje swoich sił. Tylko tym razem zasłania się dzieciakami z ulicy.

— R-r-r-o-o-o — Próbuje mówić, ale twarz zalewa mu krew — w efekcie czego tylko charczy.

— Hmm, przyjmijmy, że masz na imię Roger. — Podchodzę do niego z nożem w dłoni i na brzuchu rysuję ostrzem literkę „R”. Po chwili z linii cięcia zaczynają płynąć kropelki krwi.

— No więc Roger, kto cię tu przysłał?

— M-m-o-o

— Morgan? — pytam unosząc brwi do góry. W takim tempie chłopak wymówiłby to imię dopiero jutro.

Roger delikatnie kiwa głową, potwierdzając moje przypuszczenia, czym bardzo mnie zadowala, bo to oznacza wojnę. Już i tak zbyt długo byłam cierpliwa, ale właśnie w tym momencie cierpliwość się skończyła i już niedługo Morgan odczuje tego skutki.

— Skończcie z nim — rozkazuję swoim ludziom. — I podrzućcie ciało pod magazyn Morgana. Rano będzie miał miłą niespodziankę.

Nie muszę dwa razy powtarzać. Stefano i Pablo, dwóch największych psycholi i egzekutorów w mojej grupie wiedzą co mają robić i posłusznie wykonują moje polecenia.

Zamykam za sobą drzwi magazynu i słyszę tylko stłumiony dźwięk wiertarki. Swoją drogą, cieszę się, że mam ich po swojej stronie, bo nie chciałabym znaleźć się na miejscu ich ofiary. Są bezwzględni i czasami wolę nie zostawać do końca. I nie zrozumcie mnie źle, to nie chodzi o to, że brzydzę się czy boję widoku krwi, ale kiedy widzę ich satysfakcję i kamienne wyrazy twarzy bez krzty emocji, to włosy mi się jeżą na całym ciele.

Wsiadam do samochodu i chusteczkami wycieram dłonie, które są umazane krwią tego nieszczęśnika. Kiedy uznaję, że są czyste i mam właśnie zamiar spojrzeć w lusterko, zaczyna dzwonić mój telefon.

— Tak mamo? — wzdycham ciężko, bo ostatni raz, kiedy do mnie dzwoniła o tak później porze był w dniu śmierci ojca.

— Amadea, zajrzysz do nas? Ciocia Rud jutro wyjeżdża i chciała się z tobą pożegnać, a rano pewnie będziesz w fabryce więc może mogłabyś teraz? — Słyszę entuzjazm w głosie matki i choć nie mam najmniejszej ochoty na spotkanie z ciotką Rud i jej cudowną rodzinką, decyduję się pojechać do rodzinnego domu. Mój apartament jest po drugiej stronie miasta i zapewne mama będzie się upierać żebym została na noc. Ale nie mam absolutnie takiego zamiaru, zwłaszcza teraz kiedy węszy koło mnie niejaki Walker. Luis obiecał, dowiedzieć się o nim czegoś więcej, ale jak na razie, facet jest niczym duch. Zero rodziny, krewnych, znajomych a tylko nienaganna służba w policji. Mam nadzieję, że szybko odpuści, bo teraz na głowie siedzi mi Morgan. Nie na rękę mi ciągać za sobą jeszcze ogon.

Odpalam silnik i kieruję się najpierw do jednej z moich trzech galerii handlowych. Wjeżdżam na parking podziemny, a tam przesiadam się do innego auta. To w ramach bezpieczeństwa. Często tak robię a takich podziemnych garaży mam w sumie sześć — każdy w innej dzielnicy.

Po czterdziestu minutach, w końcu udaję mi się dotrzeć na podjazd domu, który jest rozświetlony z każdej strony. To oznacza, że jeszcze wszyscy siedzą w salonie, a w duchu miałam nadzieję, że pójdą spać i będę miała wymówkę, żeby ominąć ten cały cyrk.

Przyklejam sobie najbardziej uroczy uśmiech, jaki posiadam w zanadrzu i wchodzę do domu, a następnie do salonu. Tak jak przypuszczałam, cała wesoła rodzinka siedzi przy stole i popija nalewkę z malin, którą co roku przyrządza mama.

— O Ama, chodź, siadaj. — Ciotka klepie krzesło obok siebie, zapraszając mnie tym samym do zajęcia miejsca.

— Oczywiście, ciociu — uśmiecham się sztucznie i siadam, a ona nachyla się bliżej i dociera do mnie woń alkoholu.

— Co ty masz na twarzy?

Kurwa! Miałam przejrzeć się w lusterku.

— To lakier, byłam akurat w fabryce przy natryskach i musiało na mnie skapnąć. Pójdę do łazienki.

Na poczekaniu, wymyślam bajeczkę i mam nadzieję, że nastukana nalewką ciotka Rud to łyknie.

Przeglądam się w lustrze i faktycznie na twarzy mam krople zaschniętej krwi, ale równie dobrze wyglądają jak lakier samochodowy, więc się nie martwię. Obmywam się wodą, a później kieruję się na taras, żeby trochę ochłonąć i pomyśleć. Znowu na jakiś czas, będę musiała przestać odwiedzać mamę i siostry a to wszystko po to, żeby je chronić. Sprawa Morgana i węszącego gliny nie daje mi wyboru a to oznacza, że muszę działać z rozwagą i w pełnym skupieniu.

Wpatruję się w białą fontannę stojącą na środku ogrodu. Pamiętam, że jako dziecko uwielbiałam się przy niej bawić a ojczym zawsze powtarzał, że ukryta jest w niej cała tajemnica naszego majestatu. Wtedy nie do końca to rozumiałam, dzisiaj wiem co miał na myśli. W podeście fontanny wbudowany jest schowek, który na pierwszy rzut oka jest nie widoczny, ale po naciśnięciu guzika w uchu figurki, otwierają się drzwiczki, gdzie ukryte są wszystkie dokumenty dotyczące interesów. Tych nieoficjalnych oczywiście.

— Przyjmiesz mnie do swojej grupy? — Nagle koło mnie staje Bobby

— Grupy? — pytam całkiem zaskoczona.

— Ama, wiem czym się zajmujesz a ja potrzebuję roboty.

Spoglądam na niego ukradkiem i widzę, jak wpatruje się we mnie z desperacją w oczach.

— Zapytam w kadrach czy jest jakiś wolny wakat w fabryce…

— Ama, kurwa! — Zaciska zęby. — Wiesz, że nie o fabryce mówię. Jestem byłym komandosem, nie zapominaj o tym i wiem, ile to jest dodać dwa do dwóch.

— Nadal nie rozumiem — odpowiadam chłodno, bo Bobby faktycznie był komandosem i to dosyć kumatym. Przeszedł na rentę, kiedy podczas akcji, wskutek wybuchu granatu, stracił dwa palce u lewej ręki. Od tamtej pory nie może znaleźć żadnej stałej pracy. Ale to nie oznaczało, że mógł się mieszać w moje interesy.

— A ja wszystko rozumiem. Twoja rozmowa z przełożonym policjanta, który nas zatrzymał. Zasłużyłem na srogi mandat, ale po twoim telefonie do jego szefa, młody obsrał zbroje i puścił mnie wolno jakby się nic nie stało. Poza tym to co miałaś na twarzy to nie lakier a krew. Byłem tyle razy na krwawych akcjach więc potrafię odróżnić farbę od krwi. Mojej teściowej możesz bajki wciskać, ale nie mnie! — zamilkł na chwilę. — Ama, pomóż mi.

Nabieram głęboko powietrza i głośno je wypuszczam, analizując słowa Bobby’ego. Nie powiem, bo jego doświadczenie i umiejętności komandosa, bardzo by się przydały, ale musiałabym złamać jedną z zasad ojczyma. Pamiętaj Ama, twoim zadaniem będzie chronić rodzinę i trzymać ją jak najdalej od interesów. Rodzina to słabość, którą wróg wykorzysta przeciwko tobie w najmniej spodziewanym momencie.

Nadal milczę a Bobby oczekuję na odpowiedź.

— Słuchaj Ama, mamy kłopoty. To wszystko co opowiada Rud, to stek bzdur.

Jakbym nie wiedziała.

Nie mówię tego głośno, tylko słucham dalszej wypowiedzi.

— Toniemy w długach. Emily jest w ciąży, nie pracuje, a z mojej renty ledwie starcza nam na życie i jeszcze ten cholerny kredyt na dom. Mówiłem Emily, że nie potrzebny nam taki duży dom, ale ona się uparła.

— Zapewne po namowach mamusi — wzdycham z irytacją.

— Dokładnie. Rud to chora kobieta, zawsze musiała być lepsza od swojego brata a teraz to samo wpaja Emily.

— Wiesz o co mnie prosisz? — Spoglądam na niego po chwili ciszy. — Wiesz z czym to się wiąże?

— Wiem Ama i nie liczę na jakieś specjalne traktowanie. Wiem też, że ryzykuję życie, ale muszę jakoś utrzymać rodzinę.

Przecieram dłonią, zmęczoną twarz i wzdycham głośno a w tym samym momencie dostaję wiadomość od Luisa.

Jutro wizytacja komisarza w fabryce.

Odpisuję mu krótkie „ok” i zwracam się do Bobby.

— Dobra! Dam ci szansę, tylko po pierwsze — Dźgam go palcem w pierś. — Nikomu nie mówisz, że jesteśmy rodziną, to dla twojego bezpieczeństwa. Po drugie Emily mówisz, że zaczynasz pracę u mnie w fabryce, a po trzecie dowiedz się jak najwięcej o niejakim komisarzu Mickeyu Walkerze — to będzie twoje pierwsze zadanie. I pamiętaj! — Grożę palcem. — Jedna wpadka i wyjazd.

— Dzięki Ama — wzdycha z ulgą, ale zbywam go machnięciem ręki. Nie lubię wzbudzać w kimś wdzięczności, więc jego słowa puszczam kantem. Abym tylko nie żałowała swojej decyzji, przyjmując go w swoje szeregi, bo jeśli coś odpierdoli to będę zmuszona wysłać męża kuzynki na spotkanie ze Stwórcą.

Kurwa! Coś zaczynało się sypać, czułam to w powietrzu a przeczucia nigdy mnie nie myliły.

Musiałam obmyślić plan, żeby nie popełnić błędu, zarówno w sprawie Morgana jak i komisarza. Ojciec zawsze, na wszystko miał plan a szczegóły dopięte na ostatni guzik, więc i ja trzymałam się tej ideologii.

Wchodzę do domu, ale w salonie krząta się już tylko mama, więc żegnam się z nią i wracam do swojego mieszkania.

Jeden popełniony błąd Ama, jest jak rzucony w wodę kamień…

ROZDZIAŁ TRZECI

Mickey

Budzę się rano i leniwie otwieram jedno oko a następnie drugie. Rozglądam się w koło i dostrzegam, że nie jestem w swoim łóżku, ani nawet w swoim mieszkaniu, i jak by tego było mało, nie spałem sam.

Obok mnie leży śpiąca Valeria i dopiero ten widok pobudza we mnie wspomnienia z poprzedniego wieczoru. Byliśmy w barze i piliśmy drinki. Na początku było fajnie, rozmawialiśmy trochę o pracy a później o podróżach. Cały czas kątem oka, skanowałem salę w poszukiwaniu jakieś fajnej laski, którą mógłbym zabrać do siebie, ale kilka drinków później to właśnie Valeria kleiła się do mnie i tak wylądowaliśmy u niej. Mam tylko nadzieję, że nie zacznie snuć wielkich nadziei i planów związanych ze mną, bo jak na razie nie interesują mnie stałe związki. Sex, owszem bez zobowiązań, ale żadnej miłości. Valeria to świetna i ładna dziewczyna, ale nie pociąga mnie w żaden sposób i nawet sam nie wiem, dlaczego wylądowaliśmy razem w łóżku. Jedyne co pamiętam to, że podczas seksu z Valerią cały czas myślałem o Biloxi i nawet teraz na samo wspomnienie o niej, mój sprzęt jest w pełnej gotowości.

To chore. Mam ją zapuszkować na długie lata w więzieniu a tymczasem mój fiut żyje swoim życiem i za cholerę nie chce słuchać rozumu. Będę musiał się bardzo starać, aby podczas dzisiejszego spotkania z Biloxi, nie dać jej po sobie poznać, jak bardzo na mnie działa.

Zerkam na zegarek, stojący na stoliku nocnym i czuję ulgę, bo do rozpoczęcia pracy mam jeszcze dwie godziny, więc zdążę wrócić do siebie, wziąć prysznic i przebrać się w świeże ubrania.

Wysuwam się po cichu z łóżka, zbieram swoje ciuchy porozrzucane po podłodze, następnie ubieram się i bezszelestnie wychodzę z mieszkania Valerii.

Do siebie docieram pół godziny później i od razu czuję się lepiej. Nie mam kaca alkoholowego, bo od zawsze miałem mocną głowę do picia, ale bardziej męczy mnie kac moralny względem Valerii. Nigdy nie wdawałem się w romanse z koleżankami z pracy a tu pierwszy dzień w nowym miejscu i od razu złamałem tę zasadę. Będę musiał porozmawiać z Valerią.

Wziąłem szybki i kurewsko zimny prysznic, wypiłem mocną kawę a teraz stoję przed lustrem i zapinam guziki koszuli. Założyłem dzisiaj czarną, żeby wyglądać poważnie i dać do zrozumienia Biloxi, że żarty się skończyły. Na tyłek wsunąłem jasne dżinsy a rękawy od koszuli, podwinąłem do łokci. Nie to żebym był jakimś narcyzem, ale podobałem się sobie w takim wydaniu. Elegancki a zarazem luźny styl podkreślał mój charakter, który był nie do złamania. Jak już sobie coś postanowię i obiorę cel to muszę go osiągnąć, choćby nie wiem co.

***

— Cześć, masz coś? — Wchodzę godzinę później do biura, które przydzielił mi Baret i zastaję tam Iwa siedzącego przed komputerem. Iwo pomaga mi przy tej sprawie i poprzedniego dnia prosiłem go o wyciągnięcie wszystkich informacji na temat Biloxi.

— Cześć stary, no niewiele. Znalazłem zdjęcia z jakieś imprezy charytatywnej której sponsorem była Biloxi i zobacz co odkryłem. — Przysiadam na krawędzi biurka, a Iwo kieruje monitor w moją stronę — Widzisz tego faceta? — Wskazuje na mężczyznę stojącego obok Ama. Facet jest dobrze zbudowany, umięśniony nie więcej ode mnie. Pewnie chodzi na siłownię. Ale mniejsza z tym. Na zdjęciu ma chłodny wyraz twarzy bez jakichkolwiek emocji. Iwo przerzuca zdjęcia dalej i na każdym z nich u boku Amy jest ten sam mężczyzna, tylko inaczej ubrany, bo zdjęcia zrobiono w różnych sytuacjach.

Nie wiem czemu, ale czuje ukłucie… zazdrości? Nie powinienem się tak czuć, a jednak ogarnia mnie jakaś wewnętrzna furia, chociaż na żadnym ze zdjęć ta dwójka nie okazuje sobie uczuć.

— To jej chłopak? — pytam w końcu.

— Nie, to Luis Santiago, oficjalnie zatrudniony w fabryce samochodów na stanowisku konserwatora. Ale czy on ci wygląda na konserwatora?

— Raczej nie.

— No właśnie. Wcześniej pracował dla ojca Amy i też wszędzie za nim chodził jak piesek, więc uważam, że jest to prawa ręka Biloxi, tylko że jest czysty jak łza, nic, zero, nawet mandatu za złe parkowanie nie dostał.

— Kurwa. — Przecieram dłonią twarz z poczucia bezradności jakie mnie ogarnia. Byli bardzo sprytni i nie miałem pojęcia jak to ugryźć.

— Mam coś jeszcze. — Iwo klika coś w klawiaturę komputera a po chwili pojawia się zdjęcie, przedstawiające mężczyznę około trzydziestu paru lat. Ubrany w czarną skórzaną kurtkę, czarne okulary; jest w towarzystwie trzech innych mężczyzn. — To Alex Morgan, kolejny szef bandy na wschodnim wybrzeżu. Odsiedział wyrok za handel narkotykami, ale była to mała ilość, więc gość dostał kilka miesięcy. Wyszedł i wrócił do biznesu tylko jest ostrożniejszy. No i teraz ciekawostka, uwaga! Morgan i Biloxi to najwięksi wrogowie.

— Mają gangsterskie porachunki?

— Coś w tym rodzaju. Morgan próbuję się wbić na ten teren. — Iwo zatacza palcem krąg w powietrzu. — Ale średnio mu to idzie.

— Hmm, robi się ciekawie. — Wkładam ręce w kieszenie spodni i podchodzę do okna. — Gdyby udało nam się przyskrzynić ich oboje to byłby to sukces policji w całym stanie. — Uśmiecham się szczerze w stronę Iwa, ale on nie odwzajemnia tego gestu, wręcz przeciwnie, ma nietęgą minę.

— Mickey — wzdycha ciężko. — Wiesz, że już niejeden próbował zamknąć Biloxi? A nawet dwóch policjantów zaginęło w dziwnych okolicznościach.

— Wiem, dlatego muszę to zrobić, rozumiesz? Muszę w końcu zakończyć całą tę farsę. Zresztą… — Siadam energicznie naprzeciwko Iwa. — Stary, to jest baba, a boi się jej całe miasto a nawet cały stan, to jest niemożliwe, żeby była aż tak sprytna i nieuchwytna.

— Jak chcesz, tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Poniekąd Iwo miał rację, i byłbym głupcem gdybym powiedział, że się nie boję tego zadania. Prawda jest taka, że kurewsko się boję, tylko że ja nie mam nic do stracenia. Nic oprócz życia.

Wychodzę z biura i kieruję się w stronę pomieszczenia socjalnego, gdzie można zjeść posiłek lub zrobić sobie kawę. Potrzebuję kolejnej dawki kofeiny przed wyjazdem do fabryki, więc nastawiam ekspres na małą czarną i czekam a w tym samym momencie do środka wchodzi Valeria.

— Hej — mówi słodkim głosem, a ja czuję skrępowanie.

— Hej — odpowiadam niepewnie.

— Czemu mnie rano nie obudziłeś? Zrobiłabym jakieś śniadanie.

To nie był najlepszy moment na tę rozmowę, ale przypomniało mi się pewne przysłowie: Kuj żelazo, póki gorące.Postanowiłem więc być szczery i zagrałem w otwarte karty.

— Valeria, to co się stało między nami, nie powinno mieć miejsca.

— Zrobiłam coś nie tak? — Jej głos się łamie, a w oczach wzbierają łzy, lecz ja jestem nieugięty.

— To nie o to chodzi, po prostu mam swoje zasady i jedną z nich właśnie złamałem, idąc do łóżka z koleżanką z pracy. Druga rzecz — ja się nie nadaję do żadnych trwałych związków i nie szukam na razie dziewczyny.