Akademia Uroków. Lekcja pierwsza: Nie przeklinaj dyrektora swego - Ellen Stellar - ebook

Akademia Uroków. Lekcja pierwsza: Nie przeklinaj dyrektora swego ebook

Ellen Stellar

4,5

Opis

Czy wiesz, co może się stać, kiedy rzucasz na kogoś urok, nie mając pojęcia, co on oznacza? A co jeśli przeklniesz nim swojego dyrektora?

Deya Riate to urocza, czerwonowłosa adeptka Akademii Uroków, która nader często wpada w kłopoty. Kiedy przypadkiem rzuca urok na zabójczo przystojnego lorda-dyrektora, Riana Tiera, nie ma pojęcia, że zapoczątkuje tym serię niezwykłych zdarzeń. Wypowiedziane nieśmiałym szeptem przekleństwo doprowadzi do zagadkowych zabójstw i wywoła niemałe poruszenie wśród mieszkańców Akademii.

Czy Lord Tier oprze się urokowi? A może przyjdzie mu walczyć nie tylko ze złymi mocami, ale też z samym sobą? Och, Deyu… Coś ty najlepszego narobiła!

Zanurz się z nami w pełen przygód i humoru świat Akademii Uroków. Świat, którym rządzą magowie, trolle i gobliny. Świat, którego porządku strzeże Straż Dzienna i Nocna. Świat, w którym zwykła młoda dziewczyna może zamieszać tak, że postawi na głowie całe Ciemne Imperium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (280 ocen)
187
61
21
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aelin_9

Nie oderwiesz się od lektury

W sam raz na chłodny, jesienny wieczór. Książka ma w sobie coś ciepłego, jak puchaty kocyk lub szklanka kakao.
40
Attra79

Dobrze spędzony czas

Śmiałam się,byłam zaciekawiona i dobrze się bawiłam. Udana lektura, od razu czuć, że to fantastyka zza wschodniej granicy. Liczę na kolejne tomy.
20
Krulola

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna. fantastyczna. uwielbiam
20
kaly_laly

Całkiem niezła

Z logiką na bakier, za to z wartką akcją, która pozwala czasem o tym braku zapomnieć. Niestety opowieść skupia się głównie na związku romantycznym, chociaż wątek, nazwijmy to, kryminalny w pewien sposób to równoważy
20
lubie_kolory

Całkiem niezła

Najbardziej podobała mi się okładka. Lekka lektura, momentami brak logiki, trochę brakowało mi dokładniejszego wyjaśnienia tego świata, jak co działa. Był słowniczek na początku, ale jednak wolę gdy takie rzeczy są wyjaśnione dokładnie w fabule, a nie w dodatku do książki. Ogólnie nie mam poczucia zmarnowanego czasu, choć nie jest to dzieło wybitne 😉
10

Popularność




AKADEMIA UROKÓW

Ellen Stellar

AKADEMIA UROKÓW

Lekcja 1

Nie przeklinaj dyrektora swego

Przełożyła Agnieszka Papaj-Żołyńska

SŁOWNICZEK

BOHATEROWIE

Deya Riate – adeptka czwartego roku Akademii Uroków, pochodzi z ubogiej wsi Zagrzeb na północy Pogranicza. Na co dzień łączy naukę z pracą kelnerki w tawernie Smoczy Kieł.

Rian Tier – siostrzeniec Imperatora, Pierwszy Miecz Imperium, członek Orderu Nieśmiertelnych, arystokrata. Nowy lord-dyrektor Akademii Uroków.

JuraoNaytes – oficer Straży Nocnej, wywodzący się z arystokratycznej rasy drow. Marzy o założeniu własnego biura detektywistycznego.

Riaya Naytes – siostra Jurao Naytesa, sprytna, atrakcyjna i przebojowa ciemna elfka, łamaczka męskich serc.

William Tesme – sędziwy, szanowany wykładowca Akademii Uroków, mistrz klątw śmiertelnych i ulubiony profesor adeptów czwartego roku.

Aliterra Anargat – księżniczka koronna, jedyna córka Imperatora, porywcza i wybuchowa lady. Marzy o tym, aby wyjść za lorda Riana Tiera.

Szejder Meros – kapitan Straży Nocnej Ardamu, arystokrata, potężny, przystojny mag, który przybył do Ardamu ze stolicy Ciemnego Imperium.

Timianna Nikers (Janka) – była współlokatorka Deyi Riate, pochodząca z zamożnej rodziny adeptka czwartego roku Akademii Uroków.

Rigra Dakene – znienawidzona przez Deyę koleżanka z grupy, prymuska, porywcza i wyniosła arystokratka, która uwielbia się znęcać nad słabszymi.

Shaenna Veris – tymczasowa kuratorka Akademii Uroków, wykładowczyni Szkoły Sztuk Śmiertelnych. Ciemna lady, wywodzi się z zamożnego klanu zmiennokształtnych. Przybiera postać czarnej pantery.

Darren Ellochar – dyrektor Szkoły Sztuk Śmiertelnych, ciemny lord, magister czarnej magii i magii śmierci, członek Orderu Nieśmiertelnych. Mentor i najlepszy przyjaciel lorda Riana Tiera.

Dara – odrodzona duch śmierci, przywołana przez lorda Riana Tiera, służy mu i wspiera w działaniach. Przybiera postać ciemnej elfki, stąd żeńska forma „odrodzona” – jest to celowy zabieg stylistyczny.

Tobi – kucharz w Smoczym Kle, przyjaciel i mentor Deyi Riate.

Lady Oris – wykładowczyni klątw miłosnych, ulubiona profesor Deyi Riate.

Lady Mitas – sekretarka dyrektora Akademii Uroków.

Llirus Ener – były dyrektor Akademii Uroków.

Braya Ardan – wykładowczyni Szkoły Sztuk śmiertelnych, tymczasowa kuratorka Akademii Uroków, beznadziejnie zakochana w lordzie Rianie Tierze.

Żłowis – goblin, odźwierny Akademii Uroków.

Mistrz Budrus – gnom, właściciel tawerny Smoczy Kieł, w przeszłości służył w jednym z oddziałów wojsk królewskich.

Sal – półtrollica, kelnerka w Smoczym Kle.

MistrzGrowas – gnom, właściciel piwniczki z ekskluzywnymi trunkami, przyjaciel mistrza Budrusa.

Wampirzyca Ayeshessi – córka głowy wampirzego klanu Przychodzących we Śnie, uwikłana w tajemniczą śmierć ojca oraz kradzież rodowych artefaktów. Pierwsza klientka Deyi i oficera Jurao Naytesa.

Lalliell – ciemna elfka wywodząca się z arystokratycznej rodziny, bliska przyjaciółka księżniczki tronowej Aliterry Anargat. Beznadziejnie zakochana w lordzie Rianie Tierze.

Lord Gardak – arystokrata zarządzający włościami w Zagrzebiu, rodzinnej wiosce Deyi Riate. Rodzice bohaterki zaciągnęli u lorda dług, który dziewczyna usiłuje spłacić, pracując nocami w tawernie Smoczy Kieł.

MistrzOliterri – właściciel ekskluzywnej restauracji i gospody Złoty Feniks.

Nyrk – troll, najemnik. Zamieszany w tajemnicze wydarzenia, które mają miejsce w Ardamie.

Aera Timowna – duch starej ochmistrzyni, wcielony w magiczne schody w Akademii Uroków.

ŚWIAT PRZEDSTAWIONY

Ciemne Imperium – jedno z najlepiej rozwiniętych terytoriów, wchodzących w skład Światów Chaosu. Dzieli się na krainy, a każda kraina ma swoją stolicę. Wydarzenia z I tomu Akademii Uroków rozgrywają się w Pograniczu, którego stolicą jest miasto Ardam.

Pogranicze – najdalej wysunięta na Północ kraina Ciemnego Imperium.

Ardam – stolica Pogranicza, siedziba Akademii Uroków.

Akademia Uroków – uczelnia kształcąca przyszłych urzędników, ekspertów ds. uroków. Pomagają oni służbom i prywatnym śledczym rozwiązywać sprawy kryminalne, w których użyto klątwy.

Smoczy Kieł – tawerna w Ardamie. Deya Riate pracuje w niej nocami jako kelnerka, aby zarobić na studia w Akademii Uroków.

Złoty Feniks – jedna z najelegantszych i najdroższych restauracji w całym Pograniczu, ulokowana w Ardamie.

Ciemna Twierdza – bastion Straży Nocnej. Znajdują się w niej koszary, place treningowe oraz stajnie jaszczurów. Stąd wylatują patrole do wszystkich zakątków Pogranicza. Przetrzymywani są w niej również pojmani przestępcy.

Martwe Miasto – dzielnica Ardamu, w której na mocy porozumienia ze Strażą Nocną i Dzienną rezyduje najgorszy element przestępczy stolicy Pogranicza.

Zamek Przychodzących we Śnie – posiadłość rodowa wampirzego klanu, miejsce zbrodni, którą badają adepci czwartego roku Akademii Uroków.

Zaklęcie – specjalne słowo lub zestaw słów oraz gestów, których użycie ma wywołać działanie sił nadprzyrodzonych. Pozwala osiągnąć to, co wydaje się niemożliwe. Rzucanie zaklęć wymaga talentu magicznego, który posiadają tylko wybrane istoty (np. magowie, drow, duchy opiekuńcze).

Klątwa/urok – stosowane zamiennie; rodzaj zaklęć, do których nie potrzeba magii. Polegają na przekazaniu negatywnej energii na bazie intencji. Aby rzucić urok, wystarczy wpleść energię w wypowiadaną formułę. Siła działania uroku wyrażana jest w stopniach – od jednego do trzynastu.

Pierwszy Miecz Imperium – tytuł, który nosi lord Rian Tier, nadany mu przez Imperatora. Otrzymuje go najlepszy szermierz i wojskowy, dowódca ochrony Pałacu Imperatora, szef jego armii.

Order Nieśmiertelnych – ekskluzywny, elitarny i niezwykle niebezpieczny order (zakon, stowarzyszenie), do którego należą wybrani ciemni lordowie. Członkowie Orderu zgłębiają tajniki czarnej magii i magii śmierci, a swoje magiczne moce czerpią z Otchłani Bezdennej – starożytnego źródła wszelkiej mocy w Ciemnym Imperium.

Straż Nocna – oficerowie obdarzeni mocą magiczną, którzy bronią miast Ciemnego Imperium przed działaniami i zbrodniami z użyciem magii.

Straż Dzienna – oficerowie o bardzo słabych zasobach magicznych. Interweniują w sprawach, w których nie używa się magii.

Przychodzący we Śnie – wampirzy klan, któremu skradziono artefakt metamorfów.

Pierścień Metamorfów – starożytny artefakt jednego ze zgładzonych wampirzych klanów, pozwalający osobie, która go nosi, ukrywać swoją prawdziwą tożsamość, w tym aurę i wszelkie ślady magiczne.

Magowie bojowi – czarodzieje, którzy korzystają z magii bojowej, czyli zaklęć, których celem jest wyrządzenie krzywdy innym istotom, na przykład podczas walki czy konfliktów zbrojnych. Magowie bojowi najczęściej walczą u boku Imperatora, chroniąc jego armię przed wrogami.

Magowie odstępcy – zbuntowani magowie, którzy nie przynależą do żadnego Kręgu Magów, praktykują zakazaną magię krwi. Żyją od trzystu do pięciuset lat. Niebezpieczni i okrutni, potrafią przekształcić całe armie w nieumarłe, podległe zombie, które walczą w ich imieniu.

MIESZKAŃCY

Ciemne Imperium to fantastyczny świat zamieszkiwany przez magów o arystokratycznym pochodzeniu, ludzi, magiczne rasy (gnomy, wampiry, drow, trolle, centaury, gobliny), a także przez rozmaite siły nieczyste (ożywieńcy oraz złe duchy).

Ciemni lordowie i lady – arystokraci, rdzenni mieszkańcy Imperium. Są długowieczni, posiadają talent magiczny.

Ludzie – śmiertelni, nie władają magią. Ludzie czystej krwi mieszkają głównie na wsi i stronią od dużych miast, gdyż czyha tam na nich zbyt wiele niebezpieczeństw z rąk (lub łap) innych istot.

Trolle – olbrzymi, masywni najemnicy, nieokrzesani i brutalni. Lubią popić, wdawać się w burdy i nie stronią od nielegalnych zleceń.

Gnomy – rasa kupiecka, właściciele szynków, tawern, piekarni, restauracji, winiarni i innych biznesów w Ciemnym Imperium. Są skąpi, ale uczciwi, nie da się ich oszukać w kwestiach finansowych, mistrzowie sporządzania umów.

Gobliny – stworzenia wyglądem przypominające trolle, ale zdecydowanie mniejsze, karłowate. Ze względu na wrodzony spryt i gospodarność zajmują się głównie finansami. To bankierzy, krupierzy, właściciele instytucji finansowych, ale również odźwierni i gospodynie domowe.

Drow – rasa ciemnych elfów. Posiadają dar magiczny, wywodzą się z rodzin średniej arystokracji, spokrewnieni z gnomami. Sprytni, inteligentni. Ich cecha charakterystyczna to hebanowa skóra i złote włosy.

Wampiry – niebezpieczne, demoniczne istoty, które żywią się energią innych istot. Wampirze klany wywodzą się z arystokracji, budzą postrach i respekt wśród otoczenia.

Duchy, duchy opiekuńcze, zjawy, istoty nieumarłe – siły nieczyste, rezydujące głównie w górach i lasach Pogranicza.

Bazyliszki – złośliwe istoty wyglądem przypominające węże. Ich wzrok potrafi zamienić w kamień.

Zmiennokształtni – istoty, które potrafią zmieniać się w wybrane zwierzę, np. wilka lub panterę. Klany zmiennokształtnych zazwyczaj mieszkają z dala od miast, budując swoje siedziby w lasach lub wśród gór.

 

Adeptko Riate!

Delikatnie wibrujący głos dyrektora naszej uczelni sprawia, że cała drżę i bezwiednie wsłuchuję się w każde jego słowo.

– Zawaliła pani sesję. Nie zdała pani czterech… nie, pięciu przedmiotów ze specjalizacji.

Magister czarnej magii, Rian Tier, popatrzył na mnie ciemnymi oczami. Pod wpływem jego przenikliwego spojrzenia nerwowo przełknęłam ślinę. Poprzedni dyrektor, lord Llirus Ener, był znacznie bardziej wyrozumiały wobec adeptów, którzy łączyli naukę z pracą. Zazwyczaj nadrabialiśmy zaległości po sesji, uzupełniając braki już bez grupy. Ale wraz z nadejściem zimy wszystko się zmieniło. Pilne zebranie wszystkich uczniów, długie oczekiwanie we wspólnej sali i profesor Niras nerwowo odczytujący rozporządzenie Imperatora o wyznaczeniu nowego dyrektora Akademii Uroków. I tak oto na naszej ponurej uczelni pojawił się wysoki, ciemnowłosy i nader wymagający lord Tier. W ciągu zaledwie tygodnia wszyscy profesorowie przyłapani na łapówkarstwie otrzymali wypowiedzenie. Następnie rozpoczęła się kontrola i ocena osiągnięć studentów… Czy muszę wspominać, że nasze szeregi pustoszały w mgnieniu oka?!

– Dlaczego pani milczy? – dopytywał z uporem magister. – Nie ma mi pani nic do powiedzenia?

Przełknęłam nerwowo ślinę i z pełną szczerością odrzekłam:

– Nie mam.

Magister złączył długie, mocne palce. O sile nie tylko palców, ale i dłoni dyrektora przekonaliśmy się na własne oczy – każdego ranka, dopóki słońce nie oderwało się od horyzontu, lord Tier oddawał się treningom fechtunku. Nie muszę chyba dodawać, że od czasu, gdy ten młody mężczyzna rozpoczął swój codzienny taniec ze stalą, w niekompletnym odzieniu, cała żeńska część Akademii Uroków zapałała miłością do wczesnego wstawania. Wraz ze wschodem słońca zajmowałyśmy stanowiska przy oknach i zza firanek wodziłyśmy tęsknym wzrokiem za Pierwszym Mieczem Imperium. O tak, do lorda Tiera wzdychała nawet nasza podstarzała gospodyni.

Z rozmyślań wyrwało mnie gwałtowne:

– Adeptko Riate! Czy pani rozumie, że muszę ją skreślić z listy adeptów?

Uświadomiłam sobie powagę sytuacji: dyplom akademii jest mi potrzebny jak powietrze! Nie mogłam pozwolić sobie nawet na myśl o tym, że wrócę do domu bez niego i bez statusu pracownika państwowego. Nie ma takiej opcji!

– Panie dyrektorze – mój głos zadrżał, ale przełknęłam dumę i rzuciłam lordowi Tierowi błagalne spojrzenie – niech mi pan da jeszcze jedną szansę. Obiecuję, że zdam wszystko!

Magister uśmiechnął się, pochylił się nieco do przodu i spytał podejrzliwie:

– Kiedy? Pięć przedmiotów ze specjalizacji plus siedem ogólnych. Dwanaście przedmiotów, adeptko! A do końca sesji zostały raptem trzy dni. Kiedy zamierza pani to zdać?!

Poczułam ucisk w klatce piersiowej, oczy zapiekły zdradziecko… Wygląda na to, że zaraz zwyczajnie się rozpłaczę.

– Dość tej histerii! – ryknął lord-dyrektor. – Trzeba było wcześniej pomyśleć o konsekwencjach. Na przykład wtedy, kiedy opuszczała pani zajęcia i nie przychodziła na egzaminy. A teraz zarówno pani skrucha, jak i łzy na nic się już nie zdadzą.

Zaniosłam się cichym płaczem. Bezskutecznie usiłowałam wziąć się w garść. Łzy spływały po moich policzkach.

– Powiedziałem: dość! – Tier był wyraźnie rozdrażniony. – Koniec końców to wyłącznie pani wina.

Zaszlochałam i przytaknęłam, pochylając głowę jeszcze niżej, aby dyrektor nie widział ogarniającej mnie rozpaczy.

– Adeptko Riate, niech pani przestanie!

Przed moją twarzą pojawiła się nagle chusteczka. Chwyciłam ją w powietrzu i spróbowałam zatrzymać potok łez. Lord-dyrektor milczał przez chwilę, dając mi czas na to, bym opanowała emocje, a potem rzekł spokojnie:

– Mam nadzieję, że mnie pani rozumie. Jakkolwiek bym nie chciał, nie wolno mi zostawić pani na roku.

Rozumiałam. Skinęłam głową i wytarłam łzy, które znów trysnęły z moich oczu niepohamowanym strumieniem.

– Proszę już skończyć – zażądał znużonym tonem magister. – Wie pani, nigdy nie podejrzewałem, że w Akademii Uroków sprawy mają się aż tak kiepsko. Proszę mi wierzyć, fakt, że adepci trzeciego roku nie potrafią wymówić wyraźnie ani jednego uroku piątego stopnia, doprowadza mnie do szału!

Ponownie skinęłam głową. A potem podniosłam gwałtownie podbródek i drżącym, pełnym nadziei głosem szepnęłam:

– A ja potrafię! Potrafię…

Magister zmrużył nieco swoje czarne oczy i przerwał mi z rozdrażnieniem:

– Oczywiście, że pani potrafi! Przecież jest pani na czwartym roku!

Racja, zapomniałam. Znów opuściłam głowę i wytarłam oczy. Dlaczego to wszystko mi się przytrafia? No dlaczego?!

– Znam za to kilka uroków szóstego stopnia i nawet jeden dziesiątego! O tak, znam urok na dziesiątym poziomie!

Wstrzymałam oddech, kiedy magister Tier lustrował mnie ­ironicznym spojrzeniem. W gruncie rzeczy mówiłam prawdę – faktycznie znałam jedną jedyną klątwę dziesiątego stopnia. Tylko że nie poznałam jej na zajęciach. Rzecz w tym, że z powodu mojej trudnej sytuacji finansowej musiałam pracować w miejskiej ­tawernie. Praca była ciężka, wymagająca i mało przyjemna, ale za to dobrze płatna. Nierzadko zdarzało mi się obsługiwać naszych mocno podchmielonych profesorów i wysłuchiwać ich pijackich opowieści. Któregoś razu jeden z nich, chichocząc nieprzyzwoicie, uparł się, że nauczy mnie klątwy na dziesiątym poziomie. Szczerze mówiąc, jest to zakazane i podobne uroki studiują wyłącznie doktoranci, no ale… Jednym słowem, pamięć miałam doskonałą.

– I cóż to za urok? – zapytał magister. – Chętnie posłucham.

Z tonu jego głosu wywnioskowałam, że zupełnie mi nie wierzy. Mógł mnie od razu wyrzucić, wysyłając oficjalne pismo, jak w przypadku pozostałych adeptów. Z jakiegoś powodu znalazł jednak czas i wezwał mnie do gabinetu. Co za żałosny finał.

– Śmiało! – Przez atrakcyjne usta przemknął cień uśmiechu. – Z przyjemnością go usłyszę. Jeśli faktycznie zna pani chociaż jeden urok dziesiątego stopnia, być może pozwolę pani zostać na uczelni. To jak będzie?

Nie wierzyłam własnym uszom! Czyli jest szansa, że mnie nie wyrzuci! Uniknę wilczego biletu, nie wrócę ze wstydem do domu i będę mogła kontynuować naukę! Aż podskoczyłam z radości! A potem szybko otarłam łzy, uśmiechnęłam się promiennie i wypaliłam na jednym oddechu:

– Annoe giote garhae tomies lae takeane!

Pomieszczenie przeszyła błyskawica. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Nie zwróciłam jednak na nią szczególnej uwagi, ponieważ źrenice lorda Tiera rozszerzyły się gwałtownie, a sam dyrektor pochylił się do przodu i wyciągnął rękę, jakby próbował mnie powstrzymać…

Nie ma mowy! Zamierzałam pokazać mu, na co mnie stać, i napełniając energią każde słowo, wypowiedziałam urok do końca:

– Giote lumia ngese!

W następnej sekundzie nad naszymi głowami rozległ się grom! Krzyknęłam ze strachu, szybko osunęłam się na podłogę i zasłoniłam głowę rękami. Zagrzmiało tak, jakby niebo rozpadło się na kawałki! Zaraz potem nagle zrobiło się cicho. Zdecydowanie za cicho.

Przez krótką chwilę siedziałam jeszcze na podłodze. Po chwili zaryzykowałam i rozejrzałam się ostrożnie dookoła. Nadal byłam w gabinecie lorda-dyrektora. Panowała w nim jednak przejmująca cisza. Ostrożnie podniosłam się z kolan i natknęłam się na pełen nienawiści wzrok siedzącego za biurkiem magistra. Cóż to było za spojrzenie! Śmiem twierdzić, że huk gromu przeraził mnie zdecydowanie mniej niż widok dyrektora…

– Siadaj! – zażądał szorstko.

Usiadłam.

– Na krześle, adeptko!

Stękając, wstałam z podłogi i z ogromnym wysiłkiem usiadłam na wskazanym miejscu. Ze strachem spojrzałam na wściekłego magistra. Lord Tier ledwo hamował wybuch złości. Cały pobladł, policzki drgały mu w nerwowym tiku, a dłonie zaciskał z taką siłą, że aż pobielały knykcie.

– Mam tylko trzy pytania, adeptko Riate!

Zamarłam ze strachu.

– Po pierwsze, jak to się stało, że przez niemal cztery lata studiów nie nauczyła się pani, iż klątwa wypowiedziana na głos trafia bezpośrednio w osobę, na którą skieruje pani swój wzrok?!

– Aj – pisnęłam przerażona. – Czyli w pana?

– Niewiarygodne! – wysyczał. – W końcu do pani dotarło! Po drugie, ma pani świadomość, że klątwy dziesiątego stopnia praktycznie nie da się zdjąć?!

– O, mamusiu… – wystękałam.

Magister wyraźnie zacisnął szczęki.

– A po trzecie, czy chociaż wie pani, jaki urok na mnie rzuciła?! – wychrypiał, pochyliwszy się ku mnie.

Wzdrygnęłam się i poczułam, jak oblewa mnie pot. Prawdę mówiąc, wspomniany profesor nauczył mnie wymawiać klątwę, ale nie wyjaśnił jej znaczenia. Zresztą i tak by nie zdążył. Chwilę później zaniósł się pijackim śmiechem, a jego głowa, opadając bezwładnie, wylądowała w misce z sałatką.

– Czekam! – zagrzmiał wściekle dyrektor.

– Ja… ja… ja nie wiem – jęknęłam.

Magister przestał panować nad sobą. Jego szczęka zacisnęła się jeszcze mocniej, powieka zaczęła mu drgać, a w następnej sekundzie gabinetem wstrząsnął przerażający ryk:

– Wynocha!

Rzuciłam się do ucieczki. W pośpiechu zahaczyłam nogą o dywan i omal nie runęłam jak długa. Na szczęście w porę udało mi się złapać równowagę i pędem wyskoczyłam za drzwi, nie oglądając się za siebie. Znalazłam się w sąsiednim pomieszczeniu, gdzie z trudem łapiąc oddech, wbiłam przerażone spojrzenie w zdumioną sekretarkę, czcigodną lady Mitas.

– Co się stało? – szepnęła kobieta.

– N-n-nie wiem – zająknęłam się.

– Wyrzucił?

– Nie wiem! – Po policzkach znowu pociekły mi łzy. – Nie wiem, ja… – Ocierając zapłakaną twarz, uciekłam biegiem. Chciałam znaleźć się jak najdalej od sekretariatu.

Gdy mijałam kolejne korytarze, zewsząd docierały do mnie współczujące spojrzenia. Ledwo dotarłam do swojego pokoju. Szybko zatrzasnęłam drzwi, osunęłam się na podłogę i zaniosłam się płaczem.

Spędziłam tak kolejne dwie godziny, a kiedy już dałam upust emocjom, wstałam, wyjrzałam przez okno i zamarłam! Na placu przed budynkiem lord Tier w rozchełstanej koszuli ciął w zapamiętaniu słup treningowy krótkim mieczem. Przyglądałam mu się w dziwnym otępieniu do chwili, gdy nagłym ruchem ściął potężną machinę, którą ja z trudnem mogłam objąć rękoma. To jednak nie był jeszcze koniec. Wściekły mężczyzna skopał nieszczęsny słup, następnie przywołał zaklęciem ogniste płomienie i zniknął…

Następnego ranka ogłoszono nowe rozporządzenie: „Sesja zimowa zostaje wydłużona o dwanaście dni”. Połowa adeptów, wychwalając w duchu ciemną boginię, pośpiesznie zasiadła do podręczników i zaczęła nadrabiać braki w wykształceniu. Po raz pierwszy od bardzo dawna w akademii zapanowało ożywienie. Wydawało się, że nawet przestrzeń wokół budynku wibruje od uwolnionej energii. W powietrzu pobrzękiwały uroki, gotowe, by w każdej chwili zerwać się z ust adeptów. Po raz pierwszy odkąd przestąpiłam mury uczelni, biblioteki opustoszały, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu – nie uchował się nawet dyżurny podręcznik magii użytkowej. Adepci zakuwali, zaciskali zęby i zdawali wszystkie zaległości. Pod koniec sesji na liście poprawkowiczów zostały już tylko trzy nazwiska i – co za osiągnięcie! – mojego nie było wśród nich! Zdałam wszystkie przedmioty! Nawet zaliczenie z zeszłego roku, na którym już dawno postawiłam krzyżyk.

 

Stałam na korytarzu i jak urzeczona wpatrywałam się w listę studentów. Byłam tak zaaferowana, że nawet nie zauważyłam, gdy podeszła do mnie moja współlokatorka Timianna.

– Deyu, co tak stoisz?! – zawołała.

Z Timianną poznałyśmy się na pierwszym roku. W przeciwieństwie do mnie pochodziła z zamożnej rodziny i nigdy nie musiała pracować. Dzięki temu jej wyniki były zdecydowanie lepsze niż moje. Nic dziwnego, podczas gdy Janka, jak zwykłam ją nazywać, odrabiała zadania domowe, ja od zmierzchu do świtu zmywałam naczynia, roznosiłam zamówienia i wysłuchiwałam pijanych opowieści, gdyż – jak mawiał właściciel naszej tawerny Smoczy Kieł – klient jest jak ojciec, matka, babcia i duch opiekuńczy w jednym. Należy go więc traktować jak członka rodziny.

– Deyu! – Timianna niecierpliwiła się. – Na co się tak gapisz?

Wzruszyłam ramionami i z głupawym uśmiechem na ustach wpatrywałam się w listę studentów. Po raz pierwszy od czterech lat nie byłam poprawkowiczem. Co za przyjemne uczucie! Poczułam nawet coś na kształt dumy…

Nagle wiecznie gderliwa Janka zamilkła, a w holu zrobiło się niezwykle cicho. Tak cicho bywa tylko w obecności…

– Dobry wieczór, adeptko Riate – powiedział lord Tier niskim, męskim barytonem.

Ach, ta przeklęta klątwa dziesiątego stopnia! W przerwach między nauką a egzaminami próbowałam odszukać ją w podręczniku dla doktorantów, który wyprosiłam od bibliotekarza w zamian za dwa bezpłatne obiady w Smoczym Kle. Niczego jednak nie znalazłam! A teraz przede mną stoi sam dyrektor… Co ja mam mu powiedzieć?

– Dobry wieczór, magistrze Tier – wydukałam, kłaniając się, a następnie utkwiłam wzrok w podłodze.

– Cieszę się, że nie zawiodła pani mojego zaufania i zdała wszystko… za siódmym razem – ciągnął rozmowę lord-dyrektor.

Och, co za wnikliwość! Dyrektor, jak widać, był dobrze poinformowany. Owszem, egzamin ze śmiertelnych uroków zdałam dopiero za siódmym razem. Ale zdałam!

– Liczy się wynik, prawda? – Postanowiłam wydusić z siebie choć jedną mądrą myśl, po czym chwyciłam Jankę pod łokieć i wspólnie wmieszałyśmy się w tłum adeptów.

Zewsząd dały się słyszeć odgłosy pośpiesznie oddalających się kroków i huk zatrzaskiwanych drzwi. Wszyscy rozpierzchli się jak karaluchy. Nie da się ukryć, nowy dyrektor wywoływał powszechną panikę. Baliśmy się go nie tylko ze względu na stanowisko, które zajmował. Już sam fakt, że lord Tier należał do Orderu Nieśmiertelnych, był wystarczającym powodem do strachu. A jeżeli dodać do tego tytuł Pierwszego Miecza Imperium, wykształcenie w kierunku czarnej magii oraz magii śmierci, nagle stało się jasne, dlaczego wszystkie damy z naszej uczelni obserwowały przystojnego, muskularnego mężczyznę zza firanek podczas jego codziennych treningów, bojąc się, by ich przypadkiem nie zauważył.

Hol opustoszał błyskawicznie. Co prawda przez chwilę na schodach wiodących na stołówkę zapanował ścisk, ale szybko się rozładował. Razem z Timianną przedostałyśmy się przez ponury tłum adeptów i już po chwili zrzuciłyśmy torby z książkami na wąskie łóżka w naszym pokoju.

– Ale fart! – Janka usiadła i zaczęła rozsznurowywać trzewiki. – A już myślałam, że cię wyrzuci.

Też byłam tego pewna, ale postanowiłam przemilczeć ten fakt. Podeszłam powoli do okna… i zamarłam. Magister Tier znowu zmienił porę treningów. Właśnie w tej chwili, przy pomocy dwóch ognistych mieczy, znęcał się nad sponiewieranym słupem, który dopiero co ustawiono z powrotem na placu. W gęstniejącym mroku widok półnagiego mężczyzny, okolonego blaskiem wirujących, szkarłatnych ostrzy, był fascynujący. Nie sposób było oderwać od niego wzroku.

– Nieskazitelnie piękny, bezmiernie pociągający, zniewalająco niebezpieczny… – Timianna idealnie zobrazowała moje myśli. Westchnęłyśmy jednocześnie, wodząc wzrokiem za magistrem, który kontynuował swój taniec ze stalą.

– Moje serce bije trzy razy szybciej, kiedy na niego patrzę – wyszeptała.

– Moje bije dziesięć razy szybciej, kiedy magister patrzy na mnie – odparłam równie cicho.

Nagle Lord Tier odwrócił się gwałtownie i skierował wzrok wprost na okna naszego akademika. Rzuciłyśmy się z Timianną do tyłu i przewracając stolik oraz wazon z kwiatami, wylądowałyśmy na szafie. Hałas zapewne byłby imponujący, gdyby nie to, że w pokoju po prawej rozległ się potężny huk, a po lewej – dźwięk rozbitego szkła. Szybko stało się jasne, że nie tylko my podglądałyśmy trenującego magistra.

Ramię w ramię, ze spojrzeniami wbitymi w podłogę (bo wstyd!) wyniosłyśmy śmieci z pokojów – odłamki doniczek i potłuczone naczynia – a korpulentna lady Waris fragmenty masywnego biurka z szufladą…

 

Wiatr smagał mnie po twarzy zlodowaciałymi płatkami śniegu i przenikającą wilgocią zimowej aury. Mróz piekł w policzki. Zadrżałam, szczelniej otuliłam się płaszczem i dokładnie owinęłam gruby szal dookoła szyi. Przeszywające, lodowate podmuchy docierały do każdego skrawka mojego ciała z wyjątkiem nóg obutych w grube kozaki. Ruszyłam pośpiesznie wzdłuż ciemnych uliczek spowitego wieczornym mrokiem miasta. Pod nogami chlupotały mi kałuże i topniejący brudny śnieg nagromadzony przy ścianach budynków. Mijałam trzęsące się z zimna przemarznięte psy, szczury, rzadziej koty. Zresztą, tych ostatnich z jakiegoś powodu było coraz mniej, za to szczury i psy całkiem nieźle znosiły zimę.

Niespodziewanie przed sobą dostrzegłam grupę trolli. Głośny, hałaśliwy tłum rżących ze śmiechu zabijaków chwiejnym, pijackim krokiem toczył się wzdłuż ulicy, przekraczając ją raz w poprzek, raz na ukos. W niepojęty dla mnie sposób wciąż udawało im się poruszać do przodu. Teraz przynajmniej stało się jasne, dlaczego na ulicy było tak pusto. Trolle to zwiastun nie lada kłopotów dla każdego, kto spotka ich na swojej drodze. A pijane trolle to już w ogóle koszmarny niefart. Dlatego też z duszą na ramieniu skręciłam w jeden z ciemnych zaułków z nadzieją, że płaskonose łobuzy pójdą dalej, nie wyczuwając mojego zapachu.

Wpadając w boczną uliczkę, zderzyłam się z garbatym karłem. Już miałam przeprosić, gdy zapytał:

– Deyka, znowu się spóźniasz?

– Och, proszę wybaczyć, mistrzu Growasie, nie poznałam pana. – Próbowałam naprawić swoją gafę, gdyż według zwyczaju powinnam przywitać się jako pierwsza. Gnom wyprostował się i zrozumiałam, że to, co początkowo wzięłam za garb, w rzeczywistości było workiem, który ten stary szelma skrywał pod płaszczem.

– Czego stoisz? – burknął mistrz Growas. – Pośpiesz się i nie marnuj czasu swojego gospodarza!

Powiedział tak tylko dlatego, że mistrz Budrus był jego przyjacielem. Prawdopodobnie, gdyby znów byli skłóceni, Growas powitałby mnie rozwlekłą dysputą o pogodzie, w myślach obliczając z satysfakcją, jaką stratę finansową poniesie w tym czasie jego sąsiad. Skinęłam głową. Pomknęłam w stronę tawerny, klucząc krętymi uliczkami i przysłuchując się spektaklowi rozgrywającemu się na głównej ulicy, którym trolle skwapliwie raczyły każdego przechodnia. Coś huknęło w oddali, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, gdzieś indziej zaczął ujadać pies, a następnie dało się słyszeć narastający szum głosów zwiastujący rychłą wymianę poglądów za pomocą pięści i miecza. Cieszyło mnie tylko jedno – rano, kiedy będę wracać do akademii, emocje już opadną, pijani będą spali, a awanturnicy trafią za kratki.

Dotarłam do Smoczego Kła i jak zwykle wślizgnęłam się do środka bocznym wejściem. Od progu przywitał mnie żar, zapach pieczonego mięsa, aromat niesamowitej mieszanki świeżych wypieków i ziół, sprawiającej, że masz ochotę częściej wciągać nosem powietrze, oraz wesoły, szczery uśmiech naszego kucharza, Tobiego.

– Cześć, molu książkowy! – wykrzyknął. – Zdałaś?

– Zdałam – odparłam radośnie, naprędce ściągając wierzchnią odzież. Buty, płaszcz, szal i sukienkę wcisnęłam byle jak do komórki, jednocześnie wyjmując stamtąd drugi strój – świeżo wypraną i wyprasowaną musztardową sukienkę, śnieżnobiały kołnierzyk, mankiety, fartuch i chustkę na głowę. Szybko przebrałam się, wsunęłam stopy w wygodne pantofle i po paru chwilach znów byłam w kuchni.

– Usiądź i zjedz coś – zarządził Tobi. – Dziś mamy sporo klientów. Sal nie daje rady, więc pewnie do rana nie odpoczniesz.

Przycupnęłam na taborecie. Tobi przetarł szmatką lśniący, drewniany stół i postawił przede mną talerz zupy z nóżek wieprzowych oraz kromkę ciepłego chleba, którą zręcznie posypał tartym serem. Całości dopełnił kubek gorącego mleka z cynamonem i szczyptą łopianu, żeby wystarczyło mi sił aż do świtu.

– Jedz, jedz. – Pogładził mnie pieszczotliwie po policzku. – Normalnie drobiazg z ciebie, ale dziś to wyglądasz już zupełnie jak upiór.

Gęsta polewka była ciut słona, sycąca i nieziemsko smaczna. Tobi gotował ją według specjalnej receptury, do której sam dobierał składniki. Dlatego też nad ranem często wracaliśmy wspólnie – ja śpieszyłam się do akademii, aby złapać jeszcze kilka godzin snu przed zajęciami, Tobi odprowadzał mnie do mrocznych murów uczelni, a potem skręcał w prawo na rynek po świeże produkty. Jadłospis naszej tawerny uzależniony był od tego, co uda mu się zdobyć w danym dniu. Jeżeli znajdzie dobrą rybę, na stole zagości zupa rybna, filety wędzone z kaszą kukurydzianą, ryba w cieście i oczywiście kotlety. A jeśli trafi na świeżą wołowinę – gulasz, gęste zupy, schabowe i liczne pasztety z wyszukanym nadzieniem. Najbardziej jednak lubiłam, kiedy Tobi gotował drób albo dziczyznę. Nawet nie wiem, które bardziej. Polewka z nóżek wieprzowych była nieco mętna, z kropelkami tłuszczu na powierzchni i oszałamiającym aromatem cebuli i czarnego pieprzu. Gdy ostygła, gęstniała jeszcze bardziej i można ją było kroić jak galaretę. Uwielbiałam ją w obu wersjach. Z drobiu Tobi gotował swój słynny złoty bulion. Talerze ze złocistym wywarem przyozdabiałam wówczas kęsami mięsa, wieńcami świeżych warzyw i listkami sałaty. Efekt był zachwycający, nie mówiąc o nieziemskim smaku… O tak, w naszej uczelnianej stołówce czegoś takiego nie uświadczysz.

– Deyu, przestań bujać w obłokach. – Tobi podszedł i postawił przede mną talerz z malutkimi placuszkami, subtelnie udekorowanymi konfiturą z dzikich jagód. – To mój najnowszy przepis, co sądzisz?

Ostrożnie oderwałam łyżeczką kawałek placuszka, nabrałam powideł i wsunęłam do ust. Zamiast zwykłego ciasta naleśnikowego poczułam niespodziewanie słodki smak twarogu i nieco kwaskowate jagody z delikatnie wyczuwalną nutką malin.

– Placuszki twarogowe – zdradził wesoło Tobi. – Smakują?

– Zjawiskowe! – odparłam z zachwytem, pałaszując resztę. – Przepyszne.

– Moja siostrzenica ma urodziny i szykuję dla niej coś specjalnego.

– Tort z bitą śmietaną – zaproponowałam, sięgając po kubek z mlekiem. – Z mrożonymi malinami. Robiłeś już coś takiego dla żony burmistrza, pamiętasz?

– Pamiętam. – Tobi odwrócił się do kuchenki. – Ale marzy mi się coś wyjątkowego, w końcu to rodzina!

Wszyscy uwielbialiśmy siostrzenicę naszego kucharza. Sina była dzieckiem jego zmarłej siostry i jedyną wnuczką leciwych rodziców. Tobi traktował ją jak własną córkę i rozpuszczał do granic możliwości. Trudno mu się dziwić – każdy tracił głowę na widok tej czarującej buzi o czarnych oczach, okolonej burzą niesfornych loczków. A sam wujek świata poza nią nie widział.

– Deyu!

Gromki okrzyk mistrza Budrusa sprawił, że prawie udławiłam się placuszkiem. Zerwałam się z miejsca, przykryłam serwetką resztki kolacji i odsunęłam je na bok. Dojem przy okazji. Otworzyłam małe, niepozorne drzwi i po chwili znalazłam się w tawernie. Wewnątrz panowała duchota, a w powietrzu unosił się przesiąknięty spirytusem zapach potu i jedzenia. Przywitał mnie szum rozmów, słabo słyszalna melodia zmęczonego flecisty, nerwowa Sal w przekrzywionym czepku, kwadratowe, drewniane stoły, proste, ale solidne ławy, kopcące pochodnie i tłum pijanych trolli usiłujących wedrzeć się do środka!

– To nie wróży nic dobrego. – Stojący za kontuarem mistrz Budrus wyraźnie sposępniał, rozglądając się po swojej sali obiadowej. – Oj, to się źle skończy…

Co prawda trolle to naród porywczy, lecz uczciwy, i gdy już wytrzeźwieją, to zapłacą za wszelkie zniszczenia. Ale kto zwróci nam za klientów, którzy uciekną, gdy tylko zacznie się awantura albo w ogóle nie przyjdą, widząc, co się kroi? Westchnęłam smutno, doskonale zdając sobie sprawę, że to właśnie ja będę musiała zostać po godzinach, żeby pomóc Sal w sprzątaniu. Nie mówiąc już o tym, że przed nami jeszcze cała noc.

– Deyko, lepiej pójdź na razie na drugą stronę sali, akurat przyszedł nowy klient. A do tych się nie zbliżaj. Sal jest w połowie trollem, poradzi sobie – zadecydował mistrz Budrus.

Kiwnęłam głową, chwyciłam notes do przyjmowania zamówień i pośpieszyłam w przeciwnym kierunku, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu nowego gościa. Nie było to trudne, człowiek miał na sobie obszerny płaszcz, a twarz ukrył pod maską z nieprzeniknionej ciemnej mgły. Maska świadczyła o jego pochodzeniu. Bez wątpienia był magiem i to dość silnym. Od czasu do czasu trafiali do nas tacy, podróżujący w sprawach służbowych, na kontrolę albo w poszukiwaniu zbiegłych przestępców. Ten wyraźnie przynależał do magów bojowych, gdyż miał szerokie barki i imponującą posturę. Więcej nie udało mi się dostrzec pod szerokim, ciemnym płaszczem.

Podeszłam do stolika, skłoniłam się i zagaiłam:

– Ciemny wieczór, szanowny panie. Czy mogę przyjąć zamówienie?

Mag powoli uniósł głowę. Jego prawa dłoń, która dotąd leżała na stole i nerwowo przebierała palcami, nagle zesztywniała, następnie zacisnęła się w pięść, po czym usłyszałam:

– Niech mnie obsłuży… ktoś inny!

Co za nieprzyjemna sytuacja. Rzuciłam wzrokiem w stronę Sal, która właśnie próbowała przyjąć zamówienie od grupy trolli. Jeżeli teraz ją zawołam, to sama będę musiała obsłużyć tę wesołą kompanię. Jednak słowo klienta rzecz święta, a już zwłaszcza maga.

– Jak pan sobie życzy. – Znów skłoniłam się lekko i ruszyłam w stronę Sal.

Zrobiło mi się trochę przykro. Cóż, może klient miał swoje powody czy uprzedzenia, ale mimo wszystko, nie zasłużyłam na takie traktowanie. Kiedy szłam przez całą tawernę, poczucie krzywdy rosło z każdym krokiem. W efekcie do trolli podeszłam w parszywym nastroju. Przy stoliku panował straszny zgiełk, zalatywało gorzałą, a na dodatek najroślejszy z nich, z kolczykami w nosie i w lewym uchu, usilnie pchał się z łapami tam, gdzie nikt go nie zapraszał.

– Sal! – Podeszłam w momencie, gdy porywcza półtrollica zbierała się, aby przyłożyć nachalnemu trollowi w bezczelną gębę. Oznaczało to jedno: wyprowadzili ją z równowagi. – Sal, podejdź do tamtego stolika… Klient czeka.

Półkrwi trollica zwinnie wysmyknęła się z łap płaskonosego, który na moment zastygł na mój widok, i spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Skinęłam głową w stronę kapryśnego klienta, odwróciłam się do trolli z promiennym uśmiechem i demonstrując pełen profesjonalizm, spytałam uprzejmie:

– Czego panowie sobie życzą?

Wnioskując po ich pijackich zaczerwienionych źrenicach, klienci życzyli sobie, aby zabawa trwała dalej, i to cudzym kosztem.

– Wino, piwo, śliwowicę – wyliczałam kolejne trunki, oczekując od nich jakiejkolwiek reakcji.

– Dziewicę – zarechotał basem ten sam zadziorny troll.

Uśmiechnęłam się jeszcze szerzej.

– Przykro mi, ale ludzkiego mięsa nie ma w menu – odparłam najuprzejmiej jak potrafiłam i od razu zrugałam się w myślach za grubiaństwo. Nie było warto. Trolle są z natury mściwe, jeszcze zaczają się na mnie w jakimś ciemnym zaułku. – Za to mamy fantastyczną zupę mięsną – spróbowałam naprawić swój błąd.

Naraz trolle się podniosły. Nerwowo przełknęłam ślinę i spojrzałam z obawą w kierunku ich lidera. Ten jednak spoglądał nie na mnie, ale na coś lub kogoś ponad moją głową.

– Proszę mnie obsłużyć. – Niski, nieco wibrujący głos rozległ się za moimi plecami.

Obróciłam się gwałtownie i wsadziłam nos prosto w czarne guziki kamizelki naszego tajemniczego gościa. Uniosłam głowę nieco wyżej i ujrzałam tę samą mglistą, nieprzeniknioną maskę.

– Oczywiście – wymamrotałam. – Proszę minutkę zaczekać, przyjmę tylko zamówienie od panów trolli i…

– Panowie wychodzą – odparł niespodziewanie dziwny mag.

– Ale przecież… – Obróciłam się z powrotem w stronę pijanej bandy i ze zdumieniem spostrzegłam, że faktycznie zbierają się do wyjścia. Tylko ten jeden czarny łachudra z kolczykami w nosie i uchu nadal wpatrywał się we mnie uważnie. W końcu i on opuścił tawernę.

Ledwie trzasnęły za nimi drzwi, tajemniczy gość wrócił na swoje miejsce. Odprowadziły go zdumione spojrzenia, a na sali zapanowała kompletna cisza. Trolli nie da się oszukać za pomocą maski, a fakt, że odeszły bez słowa, oznaczał tylko jedno – z tym przeciwnikiem nie miały szans.

Pełne napięcia milczenie przerwał mistrz Budrus. Kłaniając się nisko, zapewnił, że kolacja będzie na koszt lokalu i nawet, jeśli szanowny gość sobie życzy, to…

– Niech ktoś przyjmie ode mnie zamówienie – odparł mężczyzna zmęczonym, przytłumionym przez maskę głosem, a nasz wygadany gospodarz zamilkł w pół słowa.

Wymieniłyśmy z Sal spojrzenia, ustalając, która z nas przyjmie zamówienie. W efekcie padło na mnie. Ponownie podeszłam do stolika, wprawnym ruchem wyjęłam notes i ołówek.

– Ciemnej nocy, szanowny panie. Czego pan sobie życzy? – wyrecytowałam.

Nieznajomy, który w międzyczasie zdążył zdjąć płaszcz, w milczeniu zsunął rękawiczki. Bezwiednie zapatrzyłam się na jego prawą dłoń, a konkretnie na pierścień w kształcie smoczej czaszki wykonany z poczerniałego srebra. Oczy stwora mieniły się czerwonym blaskiem.

– Po co polazła pani do trolli? – zapytał tajemniczy gość.

Zamrugałam ze zdumienia, spojrzałam na nieprzeniknioną czarną maskę i wzruszając bezwiednie ramionami, odparłam:

– Życzył pan sobie, by obsłużył go ktoś inny, a oprócz mnie pracuje tu tylko Sal. Musiałam ją wyręczyć, aby mogła przyjąć pańskie zamówienie…

– Wystarczy – przerwał mi mag. – Na przyszłość proszę zapamiętać, że trolle to nieodpowiednie towarzystwo dla młodej, atrakcyjnej kobiety.

Na moich ustach pojawił się wstydliwy uśmiech, a policzki zarumieniły się. Nie spodziewałam się takiego komplementu. Przyjemne uczucie.

– Co panu podać? – spytałam łagodnie.

– Zdam się na panią – odparł nieznajomy i odwrócił się ode mnie, znów zaciskając dłonie w pięści.

Nawet to nie mogło zepsuć mi humoru. Skinęłam głową i w radosnym nastroju udałam się do kuchni. Z lubością przygotowałam tacę z kolacją i nawet udekorowałam ziołami pastę twarogową, którą Tobi serwował razem z polewką. Już po chwili wszystkie potrawy znalazły się na stole przed klientem.

– Smacznego – rzuciłam na zakończenie i odeszłam nie doczekawszy się odpowiedzi.

Wieczór i noc minęły zadziwiająco spokojnie. Goście nie przesiadywali zbyt długo, pili z umiarem i nie urządzali awantur, a nasz muzyk po raz pierwszy od wielu dni mógł grać bez obaw i nawet dostał owacje. Tajemniczy klient zasiedział się prawie do świtu. A potem zdarzyło się coś, na co czekałam przez cały wieczór. To, w imię czego trzy lata temu spośród licznych tawern wybrałam właśnie Smoczy Kieł. Zawsze wyczuwałam, kiedy się pojawiał. Tak było i tym razem.

Szybkie kroki, skrzypnięcie drzwi wejściowych i do środka wpadł lord Szejder Meros. Zwinny, energiczny i niebezpieczny niczym katowski miecz przemknął obok mnie, po drodze ściągając płaszcz i rękawiczki. Podszedł do kontuaru i przywitał się zwyczajowym:

– Koszmarnych, panie Budrus. To, co zwykle, i śliwowicę z łopianem.

„To, co zwykle” oznaczało polewkę, kaszę, mięso i spirytus zamiast przystawki. Pomknęłam do kuchni, nie czekając nawet na dyspozycję od mistrza Budrusa. O tym, co lubi Szejd, odwiedzający tawernę niemal po każdej nocnej służbie, wiedziałam doskonale. Błyskawicznie wróciłam na salę, podeszłam do stolika przy oknie, który zazwyczaj zajmował lord Meros, i wprawnymi ruchami zaczęłam wykładać potrawy. Spod opuszczonych rzęs ukradkiem podziwiałam delikatne rysy twarzy i czarną jak smoła czuprynę. Dobrze wiedziałam, że proste włosy mężczyzny skręcały się w zabawne kędziorki pod wpływem wilgoci. Powiodłam wzrokiem po jego zaciśniętych ustach, orlim nosie i aż podskoczyłam, gdy napotkałam jego wzrok – lord Meros śledził każdy mój ruch. Gdy zdał sobie sprawę, że to dostrzegłam, uśmiechnął się lekko.

– Dawno cię nie widziałem, Deyu – rzekł miękkim tonem.

– Tak wyszło – wymamrotałam speszona.

Nakryłam szybko do stołu i odwróciłam się, aby wrócić do kuchni. Nie zdążyłam jednak zrobić ani kroku, gdy chłodna dłoń błyskawicznie chwyciła mnie za nadgarstek, uniemożliwiając odejście. Spojrzałam ze zdziwieniem na gościa. W odpowiedzi na moje nieme pytanie rzucił nieprawdopodobne:

– Posiedź ze mną.

Niby prośba, a jednak zabrzmiała jak rozkaz. Przełknęłam ślinę i odszukałam wzrokiem mistrza Budrusa. Gospodarz skinął przyzwalająco głową.

– Oczywiście, że się zgodzi – zadrwił Szejder. – Tawerna jest niemal pusta, a Sal bez problemu poradzi sobie z pozostałymi klientami. Siadaj.

Obeszłam ostrożnie stół i usiadłam naprzeciwko zwierzchnika jednego z trzech patroli Straży Nocnej. Prawdę mówiąc, czułam raczej zakłopotanie niż radość. Był czas, kiedy zrobiłabym wszystko, aby mnie dostrzegł, zauważył, obdarzył uśmiechem. Na wiele mógł sobie pozwolić, ale nie wykorzystał okazji.

Wiele lat temu lord Meros służył przy dworze Imperatora i wróżono mu oszałamiającą karierę. Planował ślub z córką ciemnej elfki, która zawróciła w głowie nawet samemu Imperatorowi. Mieli już ustaloną datę ślubu. Nic jednak z tego nie wyszło. Ani ze ślubu, ani z kariery. Z tej ostatniej sam zrezygnował – porzucił wszystko i wyjechał do stolicy Pogranicza, czyli do naszego Ardamu.

– Zmieniłaś się – zauważył Szejder. – Twoje spojrzenie. Wydarzyło się dziś coś szczególnego?

Zapewne tak, w końcu po raz pierwszy, odkąd pamiętam, mojego nazwiska nie było na liście poprawkowiczów. Było to moje małe zwycięstwo, miód na serce.

– Owszem, lordzie Merosie – odparłam skromnie i uśmiechnęłam się na samo wspomnienie.

Twarz lorda również się rozjaśniła i niespodziewanie dodał:

– Powinnaś robić to częściej. Masz piękny uśmiech, taki szczery i niewymuszony. A ten sztuczny grymas, którym obdarzasz klientów, doprowadza mnie do szału.

Po takich słowach nie było już mowy o żadnym uśmiechu. Spojrzałam tęsknie na Budrusa, który zerkał na nas z ukosa, potem na Sal, która umościła się przy stoliku z naparem ziołowym i wypiekami Tobiego. Z ciężkim westchnieniem zwróciłam się do Szejdera. Lord jadł szybko, energicznie, jego ruchy były precyzyjne, a maniery bez zarzutu. Za to wzrok ział pustką. Mogłam się tylko domyślać, jaką noc miał za sobą – zwyczajną, z patrolowaniem ulic śpiącego miasta czy pełną walk ze złymi duchami, których znacznie przybyło w ostatnich latach. Jakakolwiek by nie była, pozostawiła ślady zmęczenia i goryczy na dumnej twarzy mężczyzny. Lord Meros wyglądał na strudzonego i wykończonego psychicznie.

– Nie włócz się więcej sama po mieście – rzekł nagle. – Przez pewien czas Ardam nie będzie bezpieczny dla młodych dziewcząt. Uprzedzę o tym Budrusa.

Ciekawość zwyciężyła nad lękiem, który odczuwałam wobec oficera Straży Nocnej.

– Stało się coś złego? – zapytałam pospiesznie.

– Owszem. – Lord skończył posiłek, odsunął od siebie puste talerze i sięgnął po śliwowicę. Opróżnił szklankę jednym haustem, wyjrzał przez okno, za którym już zaczęło świtać, i rzekł ponuro: – Mamy trzy trupy. Trzy młode kobiety, bardzo atrakcyjne. Przynajmniej do czasu, kiedy ktoś się z nimi nie zabawił, a następnie udusił.

Sal, która bezwstydnie łowiła każde słowo, zakrztusiła się z wrażenia, mistrz Budrus przestał polerować kontuar, a ja wypuściłam z rąk serwetkę. Lord Meros wykrzywił wargi w uśmiechu, po czym wyciągnął dłoń w moją stronę i zsunął chustkę z mojej głowy. Pogładził mnie palcem po policzku i dodał:

– I każda z nich miała włosy w kolorze dojrzałej wiśni, jak twoje.

Poczułam, jak moje ciało przeszywa zimny dreszcz. Przypomniało mi się badawcze spojrzenie ciemnowłosego trolla z kolczykiem w uchu. Wstałam pośpiesznie, na powrót założyłam chustę, po czym zaczęłam szybko zbierać naczynia, starając się opanować drżenie rąk.

– Przestraszyłem cię? – zmartwił się lord Meros.

– A jak pan myśli? – warknęłam i unosząc tacę, uciekłam do kuchni.

Tobiego już dawno nie było. Zazwyczaj szedł spać o północy i wracał po mnie nad ranem, by zdążyć przed świtem na rynek. Pod jego nieobecność w kuchni panował smutek i nawet ja czułam się w niej nieswojo. Odstawiłam brudne naczynia do zlewu, dopiłam zimne mleko i stwierdziłam, że pora wracać do akademii. Gdy weszłam na salę, nikogo już tam nie było. Lord Meros jak zawsze zostawił pieniądze na stole, podobnie tajemniczy gość – zapewne takie zwyczaje panują w stolicy Ciemnego Imperium. Zgarnęłam zapłatę od nieznajomego i ze zdziwieniem wpatrzyłam się w dwie srebrne monety. Było to zdecydowanie za dużo jak za kolację w tawernie, która, nawiasem mówiąc, była na koszt lokalu. Kiedy odniosłam pieniądze Budrusowi, mistrz również się zdziwił. Po chwili chrząknął i wręczył mi jedną z monet.

– W stolicy przyjęło się zostawiać kelnerkom napiwek – wyjaśnił gospodarz. – Zatem druga moneta jest dla ciebie.

Następnie odliczył i podał mi dwanaście miedziaków, czyli moją wypłatę za dzisiejszą noc. Te pieniądze wzięłam od razu, natomiast monetę wciąż jeszcze obracałam w dłoni, wpatrując się w nią podejrzliwie. Jedna srebrna moneta to aż sto miedziaków, czyli całkiem sporo.

– Bierz i nie wymyślaj – zaśmiał się Budrus. – Zdaje się, że nasza malutka Deya zaczyna przyciągać klientów do tawerny.