A gwiazdy wciąż są takie same - Turek Piotr - ebook
NOWOŚĆ

A gwiazdy wciąż są takie same ebook

Turek Piotr

0,0

Opis

Oskara i Lenę łączy romantyczna i piękna miłość, a ich związek na przestrzeni lat rozkwita. Dziewczynę od zawsze zachwyca tajemnicze nocne niebo, przede wszystkim gwiazdy i Księżyc. Po traumatycznym wydarzeniu para decyduje się korzystać z życia i wyrusza w podróż pełną przygód, aby poznać i podziwiać świat.

 

Powieść jest zapisem wędrówki i krętej drogi, nie tylko przez kontynenty, ale również przez życie. Poszukiwaniem tego, co najważniejsze, nieznanego celu i sensu dążenia do niego podczas zmieniających się kolei losu. To historia o ludziach, ich życiu, troskach, wierzeniach, miłości, marzeniach oraz nadziei. To opowieść o bólu, lękach, słabościach, niesprawiedliwości i złu.

O pięknie, a także okropności otaczającego nas świata.

 

Jedno jest pewne – świat się zmienia, choć nie zmieni się nic. Tak samo, jak one, bo kiedy piękną nocą wyjdziecie przed dom i spojrzycie w górę, zobaczycie to samo, co ja. Obraz narysowany wieki temu, który będzie zachwycać kolejne pokolenia. Cokolwiek się tu wydarzy, on będzie trwał niezależnie od nas.

 

Wielowątkowa historia o miłości, stracie oraz tęsknocie, opowiedziana przez pryzmat podróży dookoła świata i w głąb siebie. Debiut, po którym z zachwytem zaczęłam patrzeć w gwiazdy. Polecam!

Nina Zawadzka, autorka bestsellerowych powieści z historią w tle, takich jak: Dziewczyna lotnika i Ostatnie takie lato

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 484

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © by Piotr Turek, 2025Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2025All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Adam Buzek

Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-859-6

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Początek, naiwny

Stancja u długopisowego królewicza

Boska ambasadorka

Drugie zaćmienie

Raj

Od punktu do szpecącego fajerwerku

Melodia zorzy niezapominajek

Stworzone w niebie

Grobowe centrum życia

Noc, która jest dniem u białych murzynów

Supernowa

Słońce, które nie zachodzi

Metalowa pasja i mur kłamstw

To, co jest najważniejsze

Przez klejnot i podatki do wnętrza pomarańczy

Uparty totem dla głupca

Pożegnanie przy wyjątkowej plaży

Na skorupie zapomnianego żółwia

Prezent urodzinowy

To, co inspiruje wraz ze smakiem życia

Najstraszniejszy obraz pomiędzy naczyniami

Huk w głowie

Wiara w anioła stróża przewodnika

Najgorsze zwierzę

Mądry król i ostatni łup złodzieja

Wszystko się zmienia

List

Podziękowania

Ukochanej Żonie

Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego Bóg nazwał się Bogiem? Dlaczego przybrał takie imię? To on nazwał siebie Bogiem, a nas ludźmi. Dlaczego Bóg stworzył właśnie to słowo? Przecież mógł wybrać każde inne.

A może to jednak człowiek nazwał Boga? Jeśli tak… to czy człowiek stworzył Boga? I kto w takim razie stworzył człowieka?

Dokąd wędrujemy?

To banalne pytanie na skomplikowany temat jest zadawane od zarania dziejów. Zaprząta głowy wielkich i tych nieco mniejszych.

Teorii z upływem dekad przybywa lub ubywa.

I co w związku z tym?

Nic.

Świat się kręci, a my podróżujemy przez życie, dążąc do celu, który nam ucieka. Po co? Szukamy satysfakcji, spełnienia, zaspokojenia ciekawości, czy ulgi? Podążamy do mety z nadzieją otrzymania nagrody po przekroczeniu linii. Domagamy się, marzymy i boimy czegoś niesamowitego. Czegoś takiego, czego przez całe nasze życie nie mieliśmy okazji doznać. Po latach lub tylko godzinach wędrówki liczymy na wynagrodzenie godne całego wysiłku. A czym jest właściwie czas i kto ma zdolność ignorowania go? Czy tak w ogóle można? Jaką rolę w tym wszystkim odgrywają gwiazdy? Czym lub kim one są?

Ciekawe, prawda?

Odpowiedź prędzej czy później poznacie, drodzy czytelnicy. Wyjścia są dwa. Albo przewrócicie kartki tej książki i sprawdzicie na ostatniej stronie, albo będziecie cierpliwi i zachowacie chronologię. To zależy od was.

Ja w momencie pisania tych słów nie znam odpowiedzi na zadane przed chwilą pytania. Ale gdy wy to czytacie – już wiem lub nie, bo nie żyję.

Siedzę tutaj sam, w salonie, gdzie spędziłem ostatnią noc. A może więcej? Czasem wydaje mi się, że to wszystko było snem…

Otacza mnie półmrok, w kominku dogasa płomień. Słabo widzę, obraz przed oczami się rozmazuje. Nie, nie dlatego, że jest mało światła. To coś innego…

Na końcu powinienem napisać wstęp. Lecz czy to coś zmieni? Jedno jest pewne – świat się zmienia, choć nie zmieni się nic. Tak samo, jak one, bo kiedy piękną nocą wyjdziecie przed dom i spojrzycie w górę, zobaczycie to samo co ja. Obraz narysowany wieki temu, który będzie zachwycać kolejne pokolenia. Cokolwiek się tu wydarzy, on będzie trwał niezależnie od nas. Dlatego i tak nieważne, jaką drogę wybierzecie. Ważne, gdzie dojdziecie – tam, gdzie każdy…

A gwiazdy? Jestem pewien, że kiedy skierujecie wzrok na nocne niebo, to gwiazdy wciąż będą takie same.

Początek, naiwny

Może napiszę coś o sobie. Urodziłem się… Nie, to jest trochę inna historia! Na początek powiem, co lubię, ponieważ lubię wiele rzeczy, a to, co lubimy, mówi wiele o nas samych.

Lubię kolor niebieski, bo gdy jest piękna pogoda, to niebo jest niebieskie. Lubię muzykę rockową, bo mój ulubiony zespół gra właśnie taki rodzaj. Lubię kwiecień, bo wtedy mam urodziny. Lubię zapach ciasta z bananem, bo to znaczy, że pyszny wypiek jest gdzieś w pobliżu i będę mógł go zjeść. Lubię grać w warcaby, bo jestem w tym dobry i często wygrywam. Lubię swoich przyjaciół, bo oni lubią mnie. Lubię koty, ponieważ mają ładne oczy, no chyba że nie mają oczu, to wtedy ich nie lubię, chociaż koty bez oczu też mogą być miłe. Lubię jeszcze drapanie po plecach, bo to jest przyjemne. No i lubię też gwiazdy… To obecnie powinno wystarczyć. Nie lubię natomiast wstawać rano i jak coś brzydko pachnie.

Taki oto jestem ja, Oskar Magid.

Głupi początek? Możliwe. Tak kiedyś napisałem w swoim zeszycie szkolnym. Miałem wtedy może dziesięć lat. Wiele rzeczy od tamtego czasu się zmieniło, ale też wiele nie uległo zmianie.

W moim życiu miało miejsce kilka ciekawych zwrotów, dzięki którym jestem tym, kim jestem. Dzieciństwo przebiegało dość normalnie. Jako jedynak radziłem sobie dobrze i nigdy nie potrzebowałem rodzeństwa. Wychowywałem się w małym miasteczku z dala od duszącego zgiełku wielkiego miasta. To nie oznacza, że nie znałem cywilizacji.

Ojciec był raczej niski, nosił okulary w grubych oprawkach i miał zawsze idealnie zaczesane bujne, ciemne włosy. Był biznesmenem i prowadził kilka zakładów w mieście. Matka mu pomagała. Zawsze elegancka, zadbana i uśmiechnięta. Rodzice bardzo się kochali, a ja byłem ich oczkiem w głowie. Od najmłodszych lat zaznajamiali mnie ze sztuką, uczyli dobrych manier i ogólnej ogłady. Nigdy nie byłem rozpieszczany, ale gdy okazywałem zainteresowanie czymś, rodzice od razu próbowali rozwijać we mnie talent. I tak przed ukończeniem dziesiątego roku życia miałem za sobą próby gry na gitarze, skrzypcach, trąbce, harfie oraz pianinie. Obecnie tylko tym ostatnim potrafię się dobrze posługiwać. Uprawiałem też różne sporty: jazda konna, tenis, pływanie, strzelanie i wiele innych. Kiedy jednak okazywało się, że nie jestem dobry w danej dziedzinie, szybko się zniechęcałem. Właściwie jedyne, w czym odstawałem od rówieśników, to skok w dal, ale to nie było przyszłościowe zajęcie. Prędko pojąłem, że bez względu na to, jak daleko skoczę, i tak ktoś mnie przeskoczy…

Gdy byłem mały, dużo czasu spędzałem z babcią, mamą mojego taty. Przeważnie wtedy, gdy rodzice zajmowali się biznesami. Mamy mamy nie znałem i jej męża też, ponieważ umarli, zanim się urodziłem.

Babina, bo tak mówiłem na babcię, była bardzo prostą kobieciną, ale zawsze miała na wszystko odpowiedź, chociaż nie zawsze to, co mówiła, było stuprocentową prawdą. Chyba. Ja bardzo lubiłem zadawać pytania, a jej odpowiedzi wydawały mi się bardzo sensowne. Na przykład gdy miałem może pięć lat, zainteresowały mnie zadymione kominy pobliskiej elektrowni.

– Co to? – zapytałem.

– To jest taka specjalna fabryka, w której ludzie produkują chmury – wyjaśniła babina, a taka odpowiedź wystarczyła mi na kolejnych kilka lat.

Przez całe życie przygrywa mi jedna specjalna piosenka. Podobno gdy się rodziłem, właśnie ona leciała w radiu. Kiedy byłem mały, bardzo często jej słuchałem, nawet nauczyłem się słów na pamięć, chociaż nie miałem pojęcia, o czym jest, ani nie znałem języka, w jakim ją śpiewano. Uwielbiałem tę melodię i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Kiedyś dojrzałem do tego, aby zapytać babci, o czym jest owa piosenka. Okazało się, że opowiada o szczęśliwej miłości dwóch kochanków, którzy mimo braku pieniędzy i innych przeciwności losu nie tracą humoru i z dnia na dzień ich uczucie się pogłębia. Nie muszę mówić, że po uzmysłowieniu mi znaczenia tekstu jeszcze bardziej pokochałem moją piosenkę.

W szkole uczyłem się dobrze, ale mogłem lepiej. Nauczyciele zawsze powtarzali rodzicom, że jestem zdolny, ale leniwy. Może i mieli trochę racji. Moje wyniki w nauce w pewnym stopniu wynikały z tego, że przyjaźniłem się z Odem, który w przeciwieństwie do mnie był pracowity, ale powoli pojmujący lub abstrakcyjnie mądry czy też po prostu głupi, jak mówili na niego inni. Ja się tym nie przejmowałem, bo był i jest to mój najlepszy przyjaciel, dlatego starałem się mu za wszelką cenę pomagać w nauce. Czasem specjalnie źle pisałem klasówki, aby nie było mu przykro i aby mógł zobaczyć, że komuś poszło gorzej. Od tego są przecież przyjaciele.

Odo nigdy nie był zbyt bystry i zawsze żył w swoim zwariowanym świecie. Wygląd też miał charakterystyczny – to dryblas o dosyć krępej budowie ciała i nieco wystającej dolnej szczęce. Oczy miał małe, szeroko rozstawione, do tego dużą dolną wargę, jakby była wiecznie spuchnięta od użądlenia pszczoły, oraz spory, spłaszczony nos. Karnację miał ciemną. Poza tym fizycznie nie wyróżniał się od innych, ale gdy zaczynał mówić, nikt nie wiedział, czy ma na myśli właśnie to, co wyleciało z jego ust, i nie chodziło tylko o to, że mówił niewyraźnie. Mało kto go rozumiał, ale nie ja! My przeważnie rozumieliśmy się bez słów. Chociaż czasem nie wiedziałem, o co mu chodzi.

W każdym razie Odo był zakotwiczony w swoim specyficznym świecie i już. Żył z dnia na dzień. W odróżnieniu ode mnie nie miał wygórowanych marzeń, niczego konkretnego nie planował. To znaczy… za mnie robili to rodzice. Zdaje się, że chcieli ułożyć mi życie, tak abym w przyszłości był wykształcony i zarabiał fortunę, żebym został światowym człowiekiem z kupą kasy na koncie. To miało zapewnić mi szczęście. Odo nie dostał takiej szansy od losu. Jego rodzice byli prostymi ludźmi pracującymi fizycznie. On nie był jedynakiem, lecz jednym z kilku.

Do mojej szkoły chodziła też Lenka. I to właściwie od niej powinienem był zacząć opowieść. Dziewczyna zawsze była bardzo spokojna. Uczyła się dobrze i… miała w sobie to coś. Coś, co niezmiernie mnie intrygowało, ale nie potrafiłem tego nazwać. Jej duże czarne oczy, nad którymi łamały się krzaczaste brwi, hipnotyzowały mnie za każdym razem, gdy na nią patrzyłem.

Moje pierwsze wspomnienie dotyczące szkoły to Lena w białej sukience w czasie rozpoczęcia roku. Wtedy się zakochałem, choć nie potrafiłem jeszcze tego zdefiniować. Pamiętam, że powiedziałem do babiny, że to anioł. Staruszka jak zwykle mądrze odpowiedziała:

– Anioły mogą przybierać różne kształty, ale jeżeli ty jesteś pewien, że tamta dziewczynka jest aniołem, to musi tak być.

Przy tym aniele traciłem całą śmiałość, mimo że Lenka dawała mi odczuć, że mnie lubi. Zawsze gdy starałem się z nią rozmawiać, brakowało mi słów. Co prawda czasami zamienialiśmy kilka, a nawet więcej zdań, ale w szkole nie było ku temu wielu okazji.

Wróćmy do Oda. Z nim bardzo często rozmawiałem. Nieopodal szkoły, w parku, mieliśmy swoją bazę. Pewnego lata zebraliśmy skądś deski i na wielkim dębie wybudowaliśmy mały domek.

Był dobrze ukryty, a wchodziło się do niego po drabinie. Przebywaliśmy tam bardzo często.

W długie letnie dni robiliśmy sobie karabiny z patyków i udawaliśmy, że jesteśmy żołnierzami. Trzeba zaznaczyć, że na długo przed moim urodzeniem w miejscu, gdzie obecnie mieszkam, trwała wojna, dziś nazywana II wojną światową. Kiedy byłem jeszcze dosyć młody, zaintrygowany programami telewizyjnymi, szukałem informacji o tym konflikcie. Ojciec polecił mi porozmawiać z babcią, bo ona pamiętała tamten okres.

– Dlaczego kiedy w telewizorze pokazywane są filmy z drugiej wojny światowej, obraz jest czarno-biały?

Tak brzmiało moje pierwsze pytanie na ten temat.

– Bo widzisz, wnusiu, w tamtym czasie świat był w pewnym sensie pozbawiony kolorów.

Tak właśnie odpowiedziała babcia, po czym rozpoczęła wielogodzinny monolog, którego ja słuchałem z zapartym tchem. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, o co babci chodziło i jakie głupie było moje pierwsze pytanie. Chociaż później byłem bogatszy o wiedzę, to nie przeszkadzało mi to bawić się w żołnierza. Chyba każdy chłopak miał taki okres w swoim życiu. A później z tego wyrastał. Oprócz zawodowych żołnierzy.

À propos żołnierzy. Wspomniałem już, że Odo był trochę… specyficzny? No właśnie. Pewnego dnia, gdy byliśmy nieco starsi, przyłapałem go, jak mówił do siebie. To znaczy w jego przypadku nie było w tym nic dziwnego, ale wyraźnie słyszałem, że prowadzi jakiś interesujący dialog. Zanim wdrapałem się po drabinie, zdążyłem co nieco podsłuchać. Na początku byłem niemal pewien, że zaprosił kogoś do naszej bazy, lecz ku mojemu zaskoczeniu, wewnątrz był tylko mój przyjaciel. Gdy go zapytałem, z kim rozmawia, on na początku się wzdrygał. Oczywiście zrobił to w swoim niepodrabialnym stylu, czyli tak nieudolnie, że nie miałem żadnych wątpliwości, iż ściemnia. W końcu jednak przyznał, że poznał pewnego młodego żołnierza, który czasem wpada do naszej bazy i opowiada mu historie z frontu. Podobno był tam wtedy, gdy ich nakryłem, lecz ja go nie widziałem…

Po tych słowach pojąłem, że Odo jest bardziej nienormalny, niż myślałem, ale nie przekreśliło to naszej przyjaźni. W obawie, że inni wyślą go do jakiegoś szpitala, kazałem mu złożyć przysięgę, że nikomu nie będzie opowiadał o tym żołnierzu. Odo przystał na to bez protestu. Po tym byłem już spokojny, bo mój przyjaciel nigdy nie złamał danego słowa. Później czasem nawet ja udawałem, że rozmawiam z wojakiem.

Tak oto ja, Odo i jego wyimaginowany przyjaciel żołnierz żyliśmy sobie spokojnie aż do pewnych wakacji.

Miałem wtedy szesnaście lat i kończyłem swoją pierwszą szkołę. Po długich rozmowach z przyjacielem postanowiłem spróbować umówić się z Lenką na spacer. Fascynacja tą cudowną osobą przez lata tylko nabierała na sile. Serce waliło mi jak oszalałe, gdy szedłem do niej do domu. Z każdym kolejnym krokiem delikatne motylki w moim brzuchu przeistaczały się w coraz większe owady, a po kilku metrach czułem, jakbym miał w sobie plagę szarańczy. Nie mogę powiedzieć, że było to nieprzyjemne uczucie, ale na pewno mi w danej chwili nie pomagało.

Gdy w końcu dotarłem do celu, zaniemówiłem. Kompletnie zapomniałem wyuczonych na pamięć zdań, oblał mnie zimny pot i jedyne, co byłem w stanie powiedzieć, to beznadziejne „cześć”. Na szczęście Lena rozpoczęła rozmowę.

– Ładna pogoda, mam nadzieję, że całe wakacje będą takie słoneczne.

Podenerwowany tylko kiwnąłem głową i nadal stałem zamrożony jak bryła lodu. Jak bryła lodu wciągnięta w bagno. Jak bryła lodu wciągnięta w bagno i oblana betonem…

Na twarzy Lenki pojawił się życzliwy uśmiech, który w normalnych okolicznościach, przy zachowaniu odpowiedniej odległości byłby dla mnie zjawiskiem do podziwiania, ale teraz jeszcze bardziej mnie onieśmielił. Nagle, jak co dzień w południe, w pobliskim kościele zaczęły bić dzwony. Momentalnie oprzytomniałem, wziąłem głęboki oddech i jednym tchem wyrecytowałem swoje regułki.

– Wiesz, Lena, jutro w kinie będzie puszczany najnowszy film o ludziach, którzy pragną lecieć na Księżyc. Tak sobie myślę, że może poszlibyśmy na niego razem, bo dostałem dwa bilety. Normalnie zabrałbym mojego przyjaciela Oda, ale on ma ważne sprawy akurat jutro i nie może iść. Ja takich filmów nie lubię, ale słyszałem, że dziewczyny chętnie je oglądają. Jak nie będziesz chciała iść, to zrozumiem, nie ma problemu…

Nie doszedłem nawet do połowy przygotowanego monologu, gdy usłyszałem odpowiedź.

– Oczywiście, chętnie pójdę z tobą na film. Lubię takie historie i ty jesteś sympatycznym chłopakiem, więc dlaczego miałabym się nie zgodzić?

Dzwony kościoła już nie biły, a ja znowu stałem jak ten kamień czy lód. Zamilkłem. Musiała minąć chwila, zanim pojąłem, co się właśnie stało. Lenka nie czekała na kolejne zdania.

– O której jest ten film? – zapytała.

– O siedemnastej – odpowiedziałem pewnie.

– Zatem spotkajmy się przed kinem jutro za dwadzieścia piąta, dobrze?

– Dobrze – odparłem, czując, że szarańcza wewnątrz mnie zaraz wywierci dziurę w brzuchu.

– Zatem do zobaczenia jutro!

– Do zobaczenia!

Odwróciłem się na pięcie i czym prędzej popędziłem pochwalić się Odowi, co właśnie zaszło. Byłem strasznie szczęśliwy. Mój przyjaciel cieszył się razem ze mną. W naszym domku na drzewie przez kilka kolejnych godzin planowaliśmy, co należy jutro powiedzieć, jak się zachować.

Odgrywaliśmy rolę strategów, bynajmniej nie wojennych, ale równie poważnych.

Do domu wróciłem późnym wieczorem, długo nie mogłem zasnąć. Co chwilę odliczałem czas do upragnionej godziny. W wyobraźni rozpatrywałem różne warianty nadchodzącego dnia. Zastanawiałem się, w co się ubrać, jaki zapach wybrać, nawet w którą stronę zaczesać włosy. A szarańcza zżerała mnie od środka… Jakimś cudem w końcu zasnąłem. Tamtej nocy nie śniłem, była tylko wielka czerń w mojej głowie…

Nazajutrz, wczesnym rankiem zbudzili mnie rodzice i oznajmili, że mają dla mnie niespodziankę. Przynajmniej tak im się wydawało…

– Synku, wyjedziesz do Alfreda, do Ameryki – westchnęła bez zbędnego wstępu mama.

Alfred to brat ojca. Mieszkał on za wielką wodą, a jego relacje z moim tatą były dość szorstkie. Wuj jest homoseksualistą. Ojciec nigdy tego nie zaakceptował, ale też nie mógł przestać kochać brata. Nie mogę powiedzieć, że nie ucieszyła mnie wiadomość o planowanym wyjeździe. Bardzo ciekawił mnie wielki świat, zawsze lubiłem podróżować, lecz za chwilę wszystko uległo zmianie.

– Synu, spakuj tylko najpotrzebniejsze rzeczy, wyjeżdżamy za kilka godzin – powiedział chłodno ojciec. – Nie bierz ubrań ani innych klamotów, które mogłyby zapychać walizkę. Na miejscu Alfred zadba o to, abyś miał w czym chodzić. Będziesz u niego mieszkać przez rok. W tym czasie nauczysz się języka, poznasz tamtejszą kulturę. Będzie to dla ciebie bardzo rozwijający wyjazd.

Wszystko działo się szybko, czułem się, jakbym był we śnie. Po raz kolejny w moim krótkim życiu rodzice zadecydowali za mnie. Ja dowiedziałem się o wszystkim jako ostatni i jak zwykle nie miałem za dużo do gadania. Bolało mnie to, że akurat musieli wymyślić podróż wtedy, kiedy po kilku latach w końcu udało mi się przełamać nieśmiałość w stosunku do Lenki. Normalnie perspektywa wyprawy, nawet tak nagłej, byłaby dla mnie czymś bardzo pozytywnym, ale nie tamtego dnia.

– Mamo, tato – zacząłem. – Bardzo się cieszę na wieść o wyjeździe, ale czy muszę jechać dziś? Czy muszę jechać na tak długo? Czy nie mogę wyruszyć za kilka dni? Potrzebuję się przygotować. A co z moimi przyjaciółmi? Nie będę mógł pożegnać się z Odem. Dzisiaj jestem umówiony na wyjście do kina z Lenką.

Rodzice byli głusi na moje argumenty.

– Wszystko jest już załatwione – oznajmił ojciec. – U wuja poznasz nowych przyjaciół. Nie ma innej możliwości, pakuj się, bo do wyjazdu zostało mało czasu.

Nie muszę chyba mówić, że targały mną straszne uczucia. Spakowałem się najszybciej, jak mogłem. Było południe, nie miałem wiele czasu. Wsiadłem na rower i pognałem do Oda oraz Leny. Chciałem się pożegnać, wyjaśnić sytuację.

Ani jej, ani jego nie zastałem w domu. Odo prawdopodobnie przebywał w naszej kryjówce. Wiedziałem jednak, że jeżeli się tam udam, nie będzie czasu wytłumaczyć Lence, że muszę jechać. Zdecydowałem się ruszyć rowerem w kierunku pobliskiego kąpieliska, gdzie mogła być dziewczyna. To zasugerowała jej starsza siostra, która siedziała w domu. Gdy dotarłem na miejsce, okazało się, że Lenki tam nie ma. Postanowiłem spróbować poszukać jej na targowisku. Gnałem jak szalony, ale w drodze natrafiłem na ojca, który przyjechał samochodem.

– Wszędzie cię szukamy, pora wyruszać w drogę, wskakuj do środka – powiedział chłodno i stanowczo.

Musiałem wracać do domu, bez pożegnania z przyjacielem i Lenką. Musiałem wyruszyć w podróż. Pierwszą, ale nie ostatnią w moim życiu. Wbrew sobie pierwszy raz, ale czy ostatni? Czułem się jak zbity pies. Nic nie mogłem zrobić i dałem za wygraną. A nie lubię przegrywać.

Stancja u długopisowego królewicza

Rodzice stwierdzili, że przez rok na stancji u Alfreda nauczę się perfekcyjnie języka. I muszę przyznać, że rzeczywiście tak się stało. Ja nie wyjechałem z zamiarem nauki, kierowała mną chęć poznania świata. Przyswojenie języka w tym przypadku było skutkiem ubocznym.

Wuj Alfred nie jest osobą, która budzi sympatię na pierwszy rzut oka – dosyć gruby, z okrągłymi okularami na wielkim nochalu, pod którym faluje zakręcony ciemny wąs. Z klapy marynarki zawsze wystaje stary zegarek, a na głowie niemal bez przerwy nosi melonik z minionej epoki. Osobliwe, ale artyście podobno wolno więcej. Otóż wuj Alfred jest pisarzem z zawodu i jak każdy przedstawiciel tej profesji to człowiek o nieprzeciętnym intelekcie. Napisał już wiele książek, bestsellerów, dzięki którym zdobył pewien majątek. Fortuny dorobił się jednak na czymś innym. Wuj jest właścicielem największej fabryki długopisów po tamtej stronie oceanu. A jak do tego doszło, to dosyć ciekawa historia.

Kilka lat temu, gdy Alfred skończył swoją kolejną powieść, na okładce wydrukowano zdjęcie przedstawiające jego sylwetkę. Z przedniej kieszeni koszuli wystawał kawałek jego ulubionego długopisu. Wydawałoby się, że ten nieistotny szczegół nie może być przyczyną jego wielkiej fortuny, a jednak. Kiedy książka zaczęła się sprzedawać, firma produkująca długopisy podała Alfreda do sądu, bo podobno bezprawnie użył jej produktu. Na podstawie fragmentu, który wystawał z kieszeni, pracownicy stwierdzili, że to ich długopis. To zresztą było prawdą, bo tylko oni tworzyli długopisy o takim kształcie i fioletowym kolorze.

Zapobiegliwy wuj Alfred nie zamierzał płacić odszkodowania. Twierdził, że to nie jest ten sam długopis, że tamten wystający z kieszeni kupił podczas wakacji w innym kraju. Kiedy rozpoczynał się proces, wuj incognito i szybko postawił małą fabrykę w okolicy, w której był na ostatnim urlopie. W jego firmie zaczęto produkować długopisy podobne do tego, który miał na zdjęciu na okładce swojej książki. Jednak nie do końca. Prawie identyczny był tylko fragment, który wystawał mu wówczas z kieszeni. Reszta prezentowała się zupełnie inaczej, tak aby nikt, kto widzi długopis w całości, nie mógł posądzić firmy o plagiat, a jednocześnie przyznać, że ten sam może być na zdjęciu okładkowym.

Wystarczyło jeszcze tylko małe oszustwo dotyczące papierów potwierdzających, że nowa fabryka funkcjonuje od dłuższego czasu. Gdy adwokaci ją odnaleźli, ci, którzy podali wuja do sądu, musieli wycofać zarzuty. Wtedy to Alfred oskarżył ich o zniesławienie i oczywiście wygrał ogromne odszkodowanie. Firma nie miała z czego go wypłacić, więc zbankrutowała. Tymczasem małej fabryce długopisów zaczęło powodzić się coraz lepiej, a po likwidacji największego konkurenta zyskała monopol i tym samym dała wujowi wielką fortunę. Później Alfred zatrudnił w innym oddziale ludzi, którzy wcześniej się z nim sądzili, i w konsekwencji, po latach, wszyscy zostali przyjaciółmi.

Kiedyś poruszyłem temat majątku Alfreda, a on niczego przede mną nie ukrywał.

– Mawiają, Oskarze, że pierwszy milion trzeba ukraść. Jest w tym nieco prawdy. Jeżeli nie ukraść, to odpowiednio zakombinować, odnaleźć lukę. To bardzo stresujące. Sukces jest kwestią wielu zmiennych, dlatego potem pojawiają się podziały. Jeśli już ktoś… zdobędzie ten pierwszy milion, to potem następuje kolejna faza. Albo go mnoży i po chwili ma już tyle pieniędzy, że nie musi się martwić tym pierwszym wykombinowanym, stać go na adwokatów i nawet jak ktoś coś mu udowodni, to biznesmen siedzieć nie pójdzie. Albo traci i niestety musi uciekać. Ci, którzy nie zwiali w porę, odpoczywają za kratkami.

Wuj po wypowiedzeniu tego zdania zamyślił się na chwilę. Następnie kiwnął delikatnie głową i kontynuował:

– Tak to już w życiu bywa. Budowa kapitału to nie lada wyczyn dla niezamożnych. Czasem trzeba postępować niemoralnie. Potem wielu ludzi gryzie sumienie i wielokrotność tych pierwszych milionów przeznaczają na cele charytatywne. Takie oczyszczanie sumień to w sumie dobra rzecz.

Wiedziałem, że trochę mi się tłumaczy, ale ostatecznie miałem go za dobrą osobę. W końcu wuj wspierał masę celów charytatywnych i wydał na to kwoty o wiele, wiele większe niż jego pierwszy ukradziony milion.

W Ameryce żyło mi się bardzo dobrze. Niczego mi nie brakowało, ale na początku tęskniłem za domem.

Przez ten rok nauczyłem się języka, na twarzy pojawił się zarost, stałem się małym mężczyzną i wbrew obawom rodziców przy Alfredzie nie zmieniłem orientacji. Wręcz przeciwnie. Korzystałem z fortuny brata ojca, aby zaimponować kolegom oraz przede wszystkim koleżankom. Muszę przyznać, że nie przestałem myśleć o Lence, ale jej nie było w pobliżu, a ja byłem młody.

Jak już wcześniej wspomniałem, za wielką wodą stałem się mężczyzną. Dwa razy. Może nie były to wielkie miłości, ale co tam. Wyszalałem się. Wuj przymykał oczy na wiele moich wybryków. Miałem z nim bardzo dobry kontakt, tak samo, jak z jego kochankiem Valdemarem.

Był to wysoki, delikatny, chudy, androgeniczny mężczyzna, który mówił bardzo cicho. To on zajmował się domem, wiecznie przeziębiony, ale też zawsze uśmiechnięty. Biły od niego ciepło i wielka życzliwość oraz spokój. Chociaż już wcześniej miałem się za osobę bez uprzedzeń, to tak naprawdę od Alfreda i Valdemara nauczyłem się nie osądzać ludzi po pozorach i głupich stereotypach. A może właśnie to był główny powód podróży? Niewykluczone.

Moja artystyczna dusza dostała nieco pożywienia

Z wujem i Valdemarem często chodziliśmy na koncerty do filharmonii, w ramach nauki języka dużo też czytałem. A szczególnie lubowałem się w poezji, na którą wcześniej nawet bym nie spojrzał.

Patrząc na wuja i jego wybranka, czasem zastanawiałem się nad fenomenem miłości. Różniło ich bardzo wiele, ale chyba najbardziej stosunek do religii. Jeden drugiego próbował niejednokrotnie przekonać do swoich racji, ale nigdy nie doszli do kompromisu. Z czasem zaczęli po prostu tolerować swoje poglądy w tej dziedzinie. Alfred był ateistą, a Valdemar zagorzałym wyznawcą Boga. Modlił się codziennie, a w niedzielę chodził do kościoła, chociaż kapłani twierdzili, że homoseksualizm jest wielkim grzechem.

Kiedyś z Alfredem wdałem się w dyskusję na temat wiary.

– Ja jestem czarną owcą, nie dość, że homoseksualista, to jeszcze ateista. Ale ja ci powiem, że każdy ateista, jakiego znam, jest o wiele lepszym człowiekiem niż ten wierzący w Boga.

– Dlaczego? – zapytałem.

– Widzisz, gdy wierzący zrobi coś dobrego, to nigdy nie jest to bezinteresowny czyn. Zawsze stoi za tym chęć zdobycia nagrody: czy to po śmierci, czy karmy, czy jeszcze czegoś innego. Ateista natomiast może czynić dobro bezinteresownie, ze szlachetnych pobudek.

– A Valdemar?

– To wyjątek potwierdzający regułę – odpowiedział z przekonaniem.

– A co ze złem? Wierzący nie może postępować nagannie, bo powinien bać się kary, a ateista?

– A już nie główkuj za dużo! Zło jest niezależne od wiary.

– Może i tak, ale wierzącemu może zadrżeć ręka z wycelowanym pistoletem, gdy obudzi się jego sumienie – zauważyłem mądrze.

– Okej, ateista może nie ma sumienia, ale każdy człowiek ma empatię.

– A najlepiej mieć empatię i sumienie… – Uśmiechnąłem się.

Oj, denerwowałem wuja swoimi spostrzeżeniami, ale dzielnie próbował przekonać mnie do swojego punktu widzenia. Mnie to bawiło, więc cierpliwie słuchałem jego wywodów, a gdy znalazłem coś, czym mógłbym mu dokuczyć, to to wykorzystywałem. Nasza rozmowa zakończyła się tak, jak zaczęła.

W wolne dni wybieraliśmy się na wycieczki do mniej lub bardziej oddalonych miejsc. Byłem zauroczony tym wszystkim, co mogłem wtedy zobaczyć.

– Pamiętaj, że podróże kształcą – powtarzał wielokrotnie Alfred, kiwał przy tym palcem wskazującym, jakby dawał dobrą radę lub mnie przestrzegał.

Różnorodności nie brakowało. Jednego weekendu podziwialiśmy piękny rezerwat przyrody, by w kolejny udać się do pełnego cywilizacji centrum wielkiego miasta.

Moi gospodarze prowadzili otwarty dom. Mógł do nich przychodzić, kto chciał. Mieli dużo znajomych, często organizowali przyjęcia. Zawsze bardzo eleganckie, nie przesadnie wystawne, pełne radości. Goście czuli się swobodnie. Ta przyjazna atmosfera bardzo mi się udzieliła. U wujka czułem się odprężony. Poznałem wielu interesujących ludzi. Wbrew pozorom nie tylko homoseksualistów, właściwie tych było niewielu.

Przyzwyczaiłem się do sielankowego życia i moich przyjaciół. Toteż, kiedy wracałem do domu, ja, wuj i jego partner nie szczędziliśmy łez. Musiało to śmiesznie wyglądać, gdy na lotnisku we trzech tuliliśmy się i płakaliśmy jak małe dzieci, ale nas to nie obchodziło. Można powiedzieć, że nie chciałem wracać do domu prawie tak bardzo, jak rok wcześniej nie chciałem wyjeżdżać.

Gdy jednak wróciłem, poczułem się bardzo szczęśliwy. Utuliłem matkę, lecz ojciec pozostał chłodny. Najbardziej zainteresował go kolczyk w moim uchu. Obawiał się, że u wuja stałem się pedziem. Był wyraźnie zadowolony, gdy przekonał się, że u mnie nic się nie zmieniło. Kolczyk po jakimś czasie musiałem zdjąć.

Nie lubię ludzi nietolerancyjnych, ponieważ sam jestem tolerancyjny. Czy zatem nie lubiłem własnego ojca? Nie, on po prostu wtedy nie dojrzał do pewnych rzeczy.

Po męczącej podróży, kiedy mogłem w końcu położyć się spać w moim łóżku, za którym też bardzo tęskniłem, z kuchni usłyszałem dźwięki płynące z radia. Leciała doskonale znana mi melodia, ale tekst był zupełnie inny.

To była piosenka, którą tak bardzo lubiłem. Okazało się jednak, że nie opowiada o miłości kochanków i ich perypetiach, ale o uczuciu przerwanym przez zdradę drugiej połówki oraz próbie poradzenia sobie z tym. Końcowe słowa były bardzo smutne – pożegnanie, wyznanie miłości i nadzieja na spotkanie. Jakiekolwiek i kiedykolwiek miałoby ono być.

Nadal podobała mi się ta piosenka. Chociaż gdybym nie poznał innego języka, nadal pozostałaby dla mnie szczęśliwą, banalną historią miłosną. Chyba taką ją wolałem… Tego dnia zrozumiałem, że wiedza i poznanie nie muszą iść w parze ze szczęściem. Czasem lepiej żyć w błogiej nieświadomości.

W domu kompletnie nic się nie zmieniło. Wydawać by się mogło, że czas zatrzymał się w miejscu. Ojciec i matka nadal całymi dniami byli zajęci swoimi problemami. W dni robocze tata wstawał o szóstej trzydzieści, przeciągał się, szedł do kuchni, po drodze brał spod drzwi gazetę przyniesioną przez małego chłopca, który za tę przysługę zgarniał nieco pieniędzy, i rozsiadał się na kuchennym krześle. W tym czasie już krzątała się matka, robiła śniadanie i kawę bez cukru. Później obydwoje szli do pracy i wracali dopiero późnym wieczorem. Czasem spotykaliśmy się przy kolacji, ale rozmawialiśmy mało.

Pierwszego dnia po powrocie poszedłem odwiedzić Oda. U niego również wiele się nie zmieniło, nadal był tym samym dziwnym przyjacielem, który miał złote serce. Wydawał się prawdziwie zainteresowany moimi historiami związanymi z wyjazdem, a ja lubiłem się chwalić.

Dosyć szybko jednak zaczęliśmy rozmawiać o Lence i naszej niedoszłej randce. Mój wyjazd odbił się głośnym echem w całej miejscowości. Plotki i wieści rozchodziły się tutaj szybciej niż czas, jakiego potrzebuje kropla wody spadająca z kranu do zlewu. Dowiedziałem się, że Lena nie czuła do mnie żalu, bo wiedziała, że nie planowałem wyjazdu. Ta wiadomość bardzo mnie ucieszyła, chociaż muszę przyznać, że moja fascynacja tą dziewczyną nieco zbledła. Postanowiłem ją odwiedzić i wyjaśnić co nieco, ale dopiero następnego dnia.

Do wieczora siedziałem w naszej bazie na drzewie z Odem oraz, oczywiście, jego wyimaginowanym przyjacielem żołnierzem.

Tym ciepłym letnim wieczorem szedłem do domu i zachwycałem się rodzinną miejscowością, dumałem o przeszłości i przyszłości, byłem szczęśliwy, że wróciłem.

Idąc zamyślony, zupełnie nie zauważyłem czarnej postaci sunącej w moim kierunku. Dopiero gdy usłyszałem „dobry wieczór”, oprzytomniałem.

Ku mojemu zaskoczeniu, przywitała się ze mną pani Margaret. Bardzo „przystojna” kobieta w wieku blisko czterdziestu lat. Mieszkała sama w domu stojącym przy wyjeździe z miejscowości. Chyba każdy słyszał pogłoski, że krótko po ślubie zamordowała swojego męża. Miała zadźgać go nożem kuchennym, lecz z braku dowodów sprawę umorzono. Ona nadal zajmowała posesję, przed którą rosły krzaki czerwonych róż. Margaret zawsze chodziła ubrana na czarno. Nigdy nie widziałem, żeby z kimś rozmawiała. Jako dzieciaki uważaliśmy ją za czarownicę, do jej wizerunku nie pasował nam tylko kot, ponieważ ten był koloru białego.

Spotkanie jej dało mi nieco do myślenia. Może rzeczywiście tutaj niewiele się zmieniło, ale równocześnie chyba ja uległem jakiejś przemianie. Przemianie takiej, że miejscowa czarna dama ciepłym i miłym głosem przywitała mnie po roku mojej banicji. Poczułem lekki dreszcz, ale nie bałem się, nie odczułem też innych negatywnych emocji. Może wydoroślałem i nie kręciły mnie już te wszystkie plotki? Spokojnie odpowiedziałem „dobry wieczór” i poszedłem do domu, gdzie czekali na mnie rodzice z kolacją. Było uroczyście, ciepło i tak jakby rodzinnie.

Następnego dnia wstałem skoro świt. Byłem gotów spotkać się z Lenką. Chciałem porozmawiać, tak po prostu. Wiedziałem, że rok to sporo czasu. Trochę głupio było mi, że nawet nie wysłałem jej listu. Dzięki Odowi jednak wiedziałem, że ona nie jest na mnie zła, więc nie przejmowałem się tak bardzo. Jako dżentelmen chciałem kupić bukiet róż, ale niestety, kwiaciarnia była jeszcze zamknięta. Wtedy wpadłem na pomysł, że może pani Margaret użyczy mi kilku sztuk kwiatów. Zeszłego wieczoru przecież ładnie mnie przywitała.

Gdy doszedłem do jej domu i stanąłem przed drzwiami, zaczęły mi się przypominać wszystkie plotki na jej temat. Lekko się zawahałem, ale odważyłem się zapukać. Kobieta jak zawsze ubrana na czarno wyszła przed dom.

– Czego chce nasz obieżyświat? – zapytała łagodnie, bez przywitania, prawie szeptem.

– Dzień dobry, przed pani domem rośnie wiele pięknych róż. Czy mógłbym kilka zerwać? – zapytałem.

Kobieta wyraźnie się zdenerwowała, a jej twarz jakby postarzała o dziesięć lat. Oczy zaiskrzyły, a zmarszczone brwi przypominały sępa krążącego nad dogorywającym zwierzęciem, którym w tej chwili byłem ja. Zalał mnie zimny pot, czekałem na to, co zaraz się wydarzy.

W końcu czarna wdowa wzięła głęboki oddech i przemówiła.

– Nie, a teraz powinieneś już stąd iść.

Muszę przyznać, że poczułem ulgę, pokłoniłem się, jakby w podzięce za darowanie życia, i odwróciwszy się na pięcie, poszedłem w stronę domu Lenki. Bez kwiatów.

Szedłem szybko, pewnie, wyobrażałem sobie, że stanę u drzwi mojej szkolnej miłości i porozmawiamy po koleżeńsku. Oczywiście, jak większość rzeczy, które planowałem, i to mi nie wyszło.

Coś mnie nagle olśniło, jak gdyby słońce właśnie w tej chwili wyszło zza chmur i promieniami wskazało miejsce na ziemi, w którym znajdowała się jego część. Zobaczyłem jasną poświatę. Kolory dookoła mnie stały się jakby bardziej nasycone. W odległości kilku kroków stała piękna postać, która nad głową miała poświatę jak na świętym obrazku.

– Anioł – wyszeptałem.

Na sekundę przeraziłem się i zastanowiłem, czy aby na pewno żyję. Czy może jednak Margaret dźgnęła mnie nożem, gdy odwróciłem się od niej plecami. Wszystko dookoła wskazywało na to, że umarłem i jestem w niebie. I właśnie w tej chwili postać uśmiechnęła się do mnie. Dopiero wtedy ją poznałem, to była Lenka! Przez rok tylko wypiękniała, nabrała kobiecych kształtów, a mnie przypomniało się uczucie, którym ją wcześniej darzyłem.

– Witaj – powiedziała. – Co tutaj robisz? Myślałam, że jeszcze śpisz. Chciałam zrobić ci niespodziankę.

Po usłyszeniu tych słów poczułem, jak moje nogi stają się miękkie, a obraz ciemnieje. Nie mogłem złapać tchu. Zakręciło mi się w głowie i upadłem. Dopiero później dowiedziałem się, co się ze mną stało…

Gdy otworzyłem oczy, stał nade mną gruby, łysy człowiek o czerwonej twarzy wytrenowanego w bojach menela. Trzymał w ręce bliżej nieokreślone narzędzie. Wyglądał jak rzeźnik.

A więc jednak umarłem – pomyślałem. – Wcześniej pokazano mi niebo, ale ostatecznie trafiłem do piekła.

– Otworzył oczy. – Usłyszałem głos matki.

Momentalnie oprzytomniałem, a w ów rzeźniku rozpoznałem postać naszego lokalnego lekarza. W pokoju oprócz dwóch wyżej wymienionych osób siedział jeszcze ojciec. Była już późna godzina, dowiedziałem się, że wcześniej byli przy mnie Odo oraz Lenka. Okazało się, że zemdlałem, a gdy upadłem na ziemię, mocno uderzyłem się w głowę.

Myślałem, że to zwykłe przemęczenie połączone z wrażeniami z niedawnego przyjazdu, ale matka i ojciec wpadli w panikę. Już następnego ranka, kiedy ja czułem się zupełnie dobrze, nie licząc lekkiego szczypania koło rozcięcia na głowie, zawitał do nas inny doktor. Jakiś specjalista, a według mnie zwykły mądrala, który u każdego potrafiłby znaleźć chorobę. Wyglądem przypominał mi nieco tchórzofretkę, chociaż to nie jest istotne w tej historii. Po serii dziwnych badań stwierdził, że powinienem udać się na kolejne, do jego gabinetu mieszczącego się w centrum wielkiego miasta.

Znowu na nic były moje argumenty. Musiałem jechać. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku siedziałem na kozetce. Do późnych godzin nocnych przechodziłem kolejne etapy badań. Spałem z ojcem i matką w pobliskim hotelu. Nazajutrz we trójkę poszliśmy po wyniki. Ku mojej satysfakcji, lekarz mądrala nie był w stanie postawić diagnozy. Rodzice, a najbardziej zatroskana matka, musieli przyjąć do wiadomości, że moja niedyspozycja była wynikiem podróży i wrażeń po powrocie do domu. Wróciłem do siebie z zaleceniem oszczędzania sił.

Ja to miałem oczywiście w głębokim poważaniu. Szczęśliwy czekałem na następny dzień. Na randkę, która miała odbyć się rok wcześniej, na którą tak bardzo czekałem, a później trochę o niej zapomniałem. Znowu na myśl o spotkaniu z Lenką w moim brzuchu zamieszkały przyjemne, bliżej nieokreślone owady. Tak samo, jak ubiegłego lata, czekałem na spotkanie, które chociaż niezapowiedziane, to wiedziałem, że nazajutrz dojdzie do skutku.

Boska ambasadorka

Wstałem wcześnie. Bez śniadania popędziłem do Lenki. Kupienie kwiatów postanowiłem sobie darować. Podniecony zapukałem do drzwi jej domu.

Słońce dopiero wstawało, jego słaby blask oświetlił cudowną postać. Gdy mnie poznała, bezpretensjonalnie wyszła na werandę i przytuliła z uczuciem. Ciepło jej ciała, oddech na szyi, zapach jakby wanilii zmieszanych z truskawkami działał na moje zmysły. Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech, a ona rozluźniła uścisk i wycofała się na palcach ku drzwiom. Zaspana, ale uśmiechnięta stała u progu. Jej różowa, bardzo dziewczęca piżama do połowy ud doskonale podkreślała cudowną sylwetkę. Jak zawsze niezwykłe piękno tej boskiej ambasadorki nieba na ziemi olśniło mnie tak, że nie potrafiłem wypowiedzieć słowa.

– Witam pana, panie Oskarze – powiedziała kokietująco równocześnie nawlekając swoje długie, piękne włosy na palec wskazujący, niby się bawiąc. – Skusi się pan na kubek gorącej kawy?

– Tak – odpowiedziałem, jakbym był w transie.

Nie wiem, jak udało mi się zwrócić uwagę na taki szczegół, ale zobaczyłem, że szyja Lenki jest pokryta gęsią skórką. Czyżby czuła ułamek tego, co ja? A może to tylko powiew chłodnego porannego wiatru wywołał u niej dreszcz?

Wszedłem do jej domu. Było cicho i spokojnie, z ulicy nie dobiegały żadne dźwięki, tylko pod naszymi stopami trzeszczały deski. Chwilę poczekałem, aż Lena się ubierze i zaparzy obiecaną kawę. Potem były naleśniki, herbata oraz zimny sok pomarańczowy. Wspominałem, że lubię zimny sok pomarańczowy, najlepiej ze świeżo wyciskanych owoców? Nie? No to uwielbiam, bo kojarzy mi się właśnie z tamtą chwilą, no i poza tym jest pyszny!

Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy. W końcu musiał nadejść czas pożegnania. Planowałem to od dawna, chciałem ją pocałować przy drzwiach, gdy będę już odchodził. Mój plan jednak znowu się nie powiódł! To ona pierwsza mnie pocałowała! Podeszła, musnęła moją dłoń i… jakoś tak wyszło. Właściwie zdarzenie to pamiętam jak przez mgłę. Nawet nie wiem, jak wróciłem do domu. Może niosły mnie anioły?

Od tej chwili w każdy dzień roboczy przychodziłem rano na kawę do Lenki. Nasze uczucie zdawało się potęgować. Byliśmy najszczęśliwszymi osobami na świecie. Jej rodzice bardzo mnie lubili, traktowali jak członka rodziny. Mój tato i moja mama również polubili Lenę, lecz trzymali dystans. Wprawdzie nie dawali nam tego odczuć, ale wydawało mi się, że nie taką dziewczynę sobie dla mnie wymarzyli. Lenka była mądra, ale nie pochodziła z bogatej rodziny.

Gdy skończyły się wakacje, pracowałem u ojca. Chociaż czułem się bardzo dobrze, to tato nie pozwalał mi się przemęczać. Kończyłem szybciej, dzięki czemu mogłem widzieć się z moją miłością. Ona wtedy nie pracowała, tylko pomagała w domu. Chodziliśmy na długie spacery, tematów do rozmów nigdy nie brakowało. Wprawdzie miałem doświadczenie z innymi dziewczynami, lecz nie mogłem się przełamać, aby rozpocząć kolejny etap naszej znajomości. Lenka nadal bardzo mnie zawstydzała, a ja nie chciałem nalegać, wiedziałem, że jestem jej pierwszym chłopakiem.

Tak mijały dni, tygodnie, miesiące – błogo, ciepło, cudownie.

Trochę zaniedbywałem Oda, ale on to rozumiał. Nie zmieniał się, pozostawał moim krępym przyjacielem żyjącym gdzieś pomiędzy naszym a jakimś innym światem. Mawiał, że ma teraz więcej czasu na rozmowy z Saszą. Tak, nasz wspólny wyimaginowany przyjaciel od frontowych opowieści otrzymał imię! Przyznam, że trochę mnie to na początku zmartwiło, ale w sumie… u Oda to było normalne. Poza tym w naszej relacji nic się nie zmieniło. Przyjaciel nie miał mi nawet za złe, że przyprowadzałem czasem Lenkę do bazy, która zaczęła mi wydawać się trochę dziecinna. Oczywiście, co jakiś czas spotykaliśmy się sami. Wciąż pozostawały męskie sprawy, których moja ukochana nie mogła poznać i pomimo nastu lat na karku wciąż jak dzieci fascynowaliśmy się tymi samymi „głupotami”.

„Mój Anioł” – tak mówiłem na Lenkę. Miała piękne oczy, nos, twarz. Cała ona była cudowna. Dziewczyna tak dobra, tak piękna, tak delikatna, a zarazem niezwykle silna, pewna siebie i waleczna. W niej było wszystko, cały świat, kosmos, galaktyki, w jej oczach widziałem przyszłość i przeszłość.

Zresztą to, jak na nią mówiłem, było bardzo trafne nie tylko z powodu jej nieprzeciętnej urody. Ją zawsze coś ciągnęło ku niebu, bo uwielbiała oglądać gwiazdy. Wiedziałem, że sprawia jej to wielką przyjemność. W lecie często kładliśmy się na trawie i podziwialiśmy miliony małych kropek. Nic wtedy nie mówiłem, czekałem, aż ona zacznie opowiadać. A ona zachowywała się, jak w kinie, jak na nowym filmie. Fascynowała się i przeżywała codziennie seans z przeszłości.

– Podobno to, co widzimy na niebie, przedstawia stan rzeczy sprzed wielu, wielu lat – powiedziała pewnego razu.

– Co to oznacza? – zapytałem.

– Patrzymy na światła świata, którego już może nie być, choć dla niego nie ma znaczenia ani odległość, ani czas. Życie tych gwiazd mogło się wypalić tysiące, miliony lat temu. My teraz obserwujemy przeszłość, daleką przeszłość, która jest na wyciągnięcie ręki. To tak jak ślady dinozaurów w kamieniu. Czy myślisz, że z nami jest podobnie? Może gdzieś tam u góry siedzą podobni do nas, patrzą na nas przez ogromny teleskop, ale to, co się tu dzieje, zobaczą dopiero za miliony lat, gdy nas już nie będzie?

– Nie mam pojęcia, ale jeżeli ktoś na nas właśnie patrzy, nieważne kiedy to zobaczy, to będzie wiedział, że jesteśmy szczęśliwi i bardzo się kochamy. Nawet za milion lat.

– Mój ty głuptasie…

– Nie lubię żyć przeszłością, zwłaszcza że wiem, jak wspaniała czeka nas przyszłość.

– Ale gwiazdy lubisz – zapytała, nadal patrząc w niebo.

– Gwiazdy lubię – przyznałem.

– Zatem musisz lubić również przeszłość…

– A Księżyc? – zapytałem po chwili.

– Księżyc… Księżyc jest… pomiędzy – zawahała się, ale nie dlatego, że chciała coś zmyślić, tylko dlatego, że pragnęła przekazać mi maksymalnie precyzyjnie swój punkt widzenia, który trudno było wytłumaczyć – przyszłością a przeszłością, ale też nie w teraźniejszości – odpowiedziała cicho.

– Rozumiem – powiedziałem, chociaż nie rozumiałem.

– Spójrz na księżyc. On w sobie wbrew pozorom ma olbrzymią moc. On, taki malutki, potrafi na przykład doprowadzić do zaćmienia Słońca… Jest w nim coś magicznego. Zdradzę ci sekret. Może to głupie, ale jak patrzę na księżyc… to od zawsze widzę na jego powierzchni… to niektóre kształty na nim przypominają mi jednorożca stojącego na dwóch nogach. Musisz tylko lekko przechylić głowę…

Lenka nieco się zawstydziła. Zupełnie niepotrzebnie. Przesuwając palcem po srebrnym dysku zawieszonym pomiędzy przeszłością a przyszłością, ale nie w teraźniejszości, odkryła przede mną coś zupełnie nowego.

– To nie jest głupie, ja też go widzę… – powiedziałem.

Od tamtego wieczora, gdy tylko spoglądam na księżyc, widzę na nim jednorożca. Stoi tam dumnie na dwóch tylnych nogach.

Dni mijały, zdawać by się mogło, monotonnie.

Ale taka słodka monotonia to najlepsze, co człowiek może przeżywać. Te piękne chwile, rozmowy o wszystkim i o niczym, wygłupy i poważne wywody.

Dużo spacerowaliśmy. Naszą ulubioną porą dnia był zachód słońca. Ten magiczny moment, gdy dzień ustępował nocy. Kiedy robiło się ciemno, przystawaliśmy chociaż na chwilę w miejscu, w którym akurat byliśmy i patrzyliśmy w górę. Pomimo że gwiazdy zawsze były takie same, to nauczyłem się je doceniać i podziwiać.

Podczas jednego z naszych spacerów trafiliśmy do miejsca, gdzie wcześniej nigdy nas nie było. To wzniesienie na obrzeżach miasteczka, skąd było doskonale widać całą okolicę oraz wszechświat nad nami. Na szczycie górki, na której nigdy wcześniej nie byłem leżał dużych rozmiarów głaz. Oparliśmy się o niego plecami i podziwialiśmy…

– To niesamowite – zaczęła Lenka. – Mieszkam tu przecież od dziecka, a nigdy nie byłam w tym miejscu.

– Również jestem tu pierwszy raz – wtrąciłem. – Nawet w oddali widać chyba mój dom…

Ja starałem się dostrzec budynki nieco poniżej nas i odnaleźć się w topografii terenu, a mój Anioł podziwiał gwiazdy.

– To niesamowite, tak blisko domu – powiedziała w końcu. – Stąd widać je jeszcze lepiej! To musi być przeznaczenie, że tutaj razem trafiliśmy! To niesamowite, że nie znaliśmy tego miejsca wcześniej!

Zgodziłem się z nią. Od tamtej pory bardzo często chodziliśmy na tę odkrytą przez nas górkę, gdzie wiekowy kamień dawał podparcie naszym plecom i godzinami wpatrywaliśmy się w gwiazdy.

Pewnego wieczora, gdy wróciłem do domu po całodniowym przesiadywaniu u Lenki, wydarzyło się coś bardzo ciekawego. Poznałem kogoś wyjątkowego. Gościa od progu zapowiadał stary, podarty plecak, jakby z filcu. Mama siedziała w kuchni przy stole, a obok niej osoba bardzo specyficzna. Dżentelmen wyglądał jak Robinson z bezludnej wyspy, przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie.Długie, poczochrane, brązowe włosy oraz broda. Opalona twarz wydawała się malutką wysepką w morzu kudłów, a wielgachny nochal przypominał jedyny szczyt. Zmarszczki wydawały się rzekami. Na szyi wisiał rzemyk ze sporą pozawijaną muszelką. Długa, rozpięta koszula flanelowa w żaden sposób nie pasowała do krótkich dżinsowych spodni z niedbale odciętymi nogawkami powyżej kolan.

Od razu zobaczyłem też, że człowiek ten nie ma na sobie ani butów, ani skarpetek. Gdy się przywitałem, mama oraz gość uśmiechnęli się do mnie serdecznie. Wtedy spostrzegłem u niego brak jednego z przednich zębów. Pomimo wszystko człowiek ten nie był niechlujny, ot po prostu specyficzna postać.

– Oskarku, poznaj wuja Staśka, mojego brata, pomieszka trochę z nami – powiedziała mama.

– Ahoj, młody, ale żeś wyrósł, pamiętam cię, jak byłeś taki mały wypierdek, ledwo w majtki robiłeś, ile to już lat minęło… Ach, czas leci tak szybko – rozpoczął rozmowę bezpardonowo.

A więc to mój zaginiony wuj, o którym słyszałem kilka plotek – pomyślałem.

Atmosfera rozluźniła się bardzo szybko, po serdecznym uścisku usiadłem z nimi przy stole. Za chwilę przybył również tato. Gościa poznał od razu, widać, że lubił się z wujem, ale chyba nie było nikogo, kto by go nie darzył sympatią. Rozmawialiśmy do późnych godzin nocnych. Z podnieceniem słuchaliśmy opowieści podróżnika, który, wydawać by się mogło, odwiedził chyba każdy zakątek tego świata.

Z żalem kładłem się spać, oczekiwałem następnego dnia, następnej rozmowy i okazji do przedstawienia wuja Lence, Odowi oraz innym znajomym.

Stasiek kazał mówić wszystkim do siebie po imieniu, był bardzo otwarty. Potrafił z każdym znaleźć wspólny język. Nieważne, czy to była prosta dziewucha z przedmieścia, czy wykształcony profesor. Wuj miał w sobie niespotykaną energię i dar opowiadania anegdot. Zawsze w centrum, ale bez przesady. Doskonale znał się na ludziach, unikał tylko tych, którzy mu nie pasowali, czyli raczej gburów i złych. Nimi nie zaprzątał sobie głowy.

– Jeżeli poznajesz człowieka i okazuje się, że jest snobem, bo tacy są najgorsi, to udawaj głupka – mówił. – Wtedy nie będzie wymagane od ciebie nic ponad twoje siły, a i znajomość szybko się rozwodni. Pamiętaj, udawaj głupka, ale nie kretyna.

Lenka i Odo oczywiście bardzo polubili Staśka. On też chętnie spędzał z nami czas. Chociaż o wiele starszy, czuł się dobrze w naszym towarzystwie. Bardzo spodobała mu się nasza chatka na drzewie. Raz na jakiś czas chodził tam, palił jakieś dziwne roślinki i medytował, czasem nawet tam nocował. Jego wizyta była wydarzeniem w naszej małej miejscowości. Ale potem wszyscy przyzwyczaili się do niego. Można powiedzieć, że cieszył się szacunkiem. Rodzice chętnie gościli go u nas w domu. Trochę krzywo patrzyli, gdy ten zamocował hamak w jednym z pokoi, ale ostatecznie przystali na to.

Stasiek również odżywiał się niekonwencjonalnie. Często znosił do domu jakieś nieokreślone zielska, grzyby i je gotował. Łowił też ryby. Nauczył Oda efektywnie wędkować na robaka. Mój przyjaciel był zachwycony, bo od dawna to robił, można powiedzieć, że się tym w pewnym stopniu fascynował. Odo lubił grzebać w ziemi, wyciągać robale, a potem używać ich jako przynęty na ryby, ale te rzadko brały. Po interwencji Staśka uległo to zmianie. Muszę przyznać, że pomimo obaw potrawy przyrządzane przez wuja bardzo nam smakowały. Stał się takim naszym kucharzem od święta.

Ale, jak już wcześniej wspomniałem, najbardziej fascynowały nas jego opowieści. Z prawdziwym podziwem słuchaliśmy o jego przygodach. Były one mądre i śmieszne. Wuj trochę przypominał mi babuszkę. Miał on też swoje dziwne rytuały. Codziennie rano, niezależnie od pogody, udawał się na bieg dookoła naszej miejscowości. Hasał tak bez ubrań. Twierdził, że to go wzmacnia. Najpierw niektórzy byli tym bardzo zgorszeni, ale później, co mnie bardzo zdziwiło, przyzwyczaili się do goniącego, zarośniętego golasa o poranku.

Kiedyś zapytaliśmy go o tajemniczą muszelkę na jego szyi. Nie ukrywaliśmy, że udało nam się kilkukrotnie przyłapać, jak mówił do niej, a nawet ją głaskał.

– W tej muszelce mieszka mój najlepszy przyjaciel – zaczął niechętnie. – To Wilson, krab pustelnik…

Nasze zdziwione miny nie zaskoczyły Staśka.

– Pewnego dnia, gdy byłem na plaży daleko, daleko stąd, ten mały dzielny krab uratował mi życie… – kontynuował wuj. – A było to tak… Cały dzień medytowałem, piłem napary z różnych roślin, aby oczyścić ciało oraz umysł, i kiedy wieczorem poczułem się senny, postanowiłem położyć się na plaży. Zasnąłem w mgnieniu oka.

Wuj, aby dodać historii kolorytu, położył się na ziemi. Zaplótł dłonie na klatce piersiowej, zamknął oczy i mówił dalej.

– Nic nie było w stanie mnie obudzić. Mała drzemka na plaży to nic wielkiego. Robiłem to już wielokrotnie. Ale wtedy akurat był przypływ. Spałem w najlepsze, a plaża stawała się coraz mniejsza. Wody było już tak dużo, że ponad taflę wystawała mi tylko twarz, tak że jeszcze mogłem oddychać. Po ziółkach zupełnie nie czułem zalewającego mnie oceanu. Kilka minut i byłoby po mnie.

Stasiek usiadł i z poważną miną kciukiem prawej ręki przejechał po swojej szyi.

– Wtem obudził mnie straszliwy ból nosa. To właśnie był Wilson! Widział, że zostało mało czasu. Uwziął się i swoimi małymi szczypcami szczypał mnie w nos tak długo, aż się obudziłem. Gdyby nie on, to nie byłoby mnie dziś z wami. Utopiłbym się. Tak zaczęła się nasza przyjaźń. Znalazłem wygodną muszelkę dla przyjaciela, a on w niej zamieszkał. Wilson jest bardzo nieśmiały i pewnie nie wyjdzie, ale jeśli przyłożycie ucho do jego mieszkanka, usłyszycie jego ruchy.

Wszyscy obecni po kolei podchodzili do wujka i nasłuchiwali dźwięków z muszelki zawieszonej na jego piersi. Pamiętam, że coś tam było słychać, ale na pewno nie był to krab. Porozumiewawczo spojrzałem na Lenkę, ona myślała to samo, co ja. Obydwoje później śmialiśmy się, że Stasiek na pewno pamiętnego dnia na plaży po prostu przesadził z ziołami i naparami. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

Lenka bardzo często wdawała się w różne filozoficzne rozważania i wywody ze Staśkiem. Mnie to nie interesowało, więc się nie mieszałem. Potrafili dyskutować kilka godzin – tak to jest, jak spotkają się dwie inteligentne osoby. Często też przekomarzali się, dokuczali sobie, jak małe dzieci, ale mieli do siebie ogromny szacunek.

Chociaż Stasiek przy kobietach nie dawał po sobie tego poznać, to był nieco uprzedzony wobec nich. Często, gdy byliśmy sami z Odem, powtarzał: „Pamiętajcie, chłopaki. Świat dzieli się na ludzi i kobiety” lub „Po kobietach nigdy nie możecie spodziewać się tego, czego moglibyście się spodziewać”. Innym razem, kiedy byliśmy sami, powiedział mi: „Uważaj na kobiety. Gdy ty dasz jej palec, ona zechce całej ręki. Gdy ty zapragniesz oddać jej całego siebie, ona stwierdzi, że tego nie potrzebuje”.

Takich różnych powiedzonek i złotych myśli Stasiek miał całą masę. Zawsze też zapewniał, że Lenka i moja mama to wyjątki. Ale dobrze by było, żebym nigdy nie przestał się mieć na baczności.

Zdarzało się, że podczas spaceru mijała nas ta czarna wdowa Margaret. Czasem zdawało mi się, że – co w jej przypadku niebywałe – uśmiecha się do nas.

Wuj, radosny z natury, nigdy nie odwzajemnił jej uśmiechu.

Kiedyś zapytałem mamy, o co chodzi z tą jego ostrożnością wobec kobiet.

– Widzisz, synku, Stasiek kiedyś był zupełnie innym człowiekiem – zaczęła. – Zwracał uwagę na ubiór, każde słowo, maniery, uczył się nieprzeciętnie dobrze, był zawsze wypachniony drogimi perfumami. Pewnie domyślasz się, co się mogło stać.

– Nieszczęśliwa miłość? – zapytałem, chociaż wiedziałem.

Chciałem po prostu, żeby mama kontynuowała.

– Właśnie. W jego życiu była pewna kobieta. Przez wiele lat nęciła go, obiecywała, ale nigdy nie miała zamiaru spełnić swoich zapewnień. Ja, jako siostra, wielokrotnie go przestrzegałam. Inni też, ale on był ślepy. Zakochany po uszy, nie widział prawdziwego oblicza swojej wybranki. On robił swoje, chciał skończyć studia, zostać profesorem i wybudować dom dla ukochanej. A ona pewnego dnia stwierdziła, że nic ich nie łączy. Ot tak, po prostu.

Twarz mamy była smutna. Widziałem w niej troskę o brata oraz niemoc wobec jego zranionego serca. Na swój sposób ona też to wszystko bardzo przeżywała.

– Oczywiście Stasiek nie dawał za wygraną, jak zraniony dzik jeszcze bardziej postanowił walczyć, a że jest to człowiek bardzo wrażliwy, pisał dla niej wiersze, piosenki, malował obrazy. Wszystko to skończyło się, gdy nakrył swoją ukochaną z prostym chłopem, niemal zaprzeczeniem Staśka. Chociaż miłość nie pękła jak bańka mydlana, to w końcu dał o sobie znać umysł. Twój wuj rzucił wszystko i odszedł. Co jakiś czas wracał do domu, ale coraz rzadziej. Resztę już znasz. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy byłeś mały. Nie mieliśmy z nim kontaktu, nawet nie poinformowaliśmy go o śmierci babci.

– A co się stało z tamtą kobietą?

– Pobrała się z prostym chłopem. Tamten dużo pił, bił ją, ona poroniła. Kiedy pewnego razu Stasiek zrobił sobie przystanek pomiędzy podróżami, jego dawna miłość błagała go, aby zaczęli wszystko od nowa. Byłam przy tej rozmowie, widziałam, że go to bardzo poruszyło, ale dla niego było już za późno. Nie wiem, co się potem z nią stało. Wyprowadziła się dawno temu.

Więc banał. Za tym, kim stał się mój niekonwencjonalny wujek, stała zwykła historia nieszczęśliwej miłości. Takie to typowe i powtarzalne od początku i raczej do końca świata.

Pewnego dnia Stasiek wpadł na pomysł zakopania skarbu. W naszym ogrodzie za domem. Po kryjomu wykopaliśmy dołek. Ja, Lenka, wujek oraz Odo mieliśmy przygotować coś, co jest dla nas bardzo ważne, wsadzić do słoików i schować do dziury.

– Słuchajcie to coś może być tak tylko symbolicznie – powiedział Stasiek. – Jeśli, załóżmy, ważny i wyjątkowy jest dla kogoś z was domek na drzewie, to oczywiście nie schowa go do słoika. Ale może na przykład narysować, przynieść kawałek starej deseczki stamtąd i podpisać. To coś może być oczywiście też czymś zabawnym. To już zależy od każdego z was i waszej inwencji. Najważniejsze jest to, żeby nikomu nie wspominać o naszym sekrecie, a także abyśmy sobie nawzajem nie mówili, co tam schowaliśmy.

Stasiek z poważną miną przyłożył palec wskazujący do ust i każdemu po kolei spojrzał głęboko w oczy. Następnie uśmiechnął się, ukazując piękny ubytek w zębach.

– Za jakiś czas, może za kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat, spotkamy się znowu i wspólnie wykopiemy nasze skarby – zaczął mówić po chwili. – Dopiero wtedy pokażemy sobie nawzajem, czym one są, i zobaczymy, czy po latach wciąż te rzeczy będą dla nas ważne.

Zgodnie z umową każdy z nas przyniósł słoik ze skarbem do mojego ogródka. Z wielką powagą złożyliśmy je w dołku i dodatkowo przykryliśmy starym garem. Potem szybko zakopaliśmy dołek.

– Jeszcze jedno! – zreflektował się Stasiek. – Musimy wszyscy uroczyście przysiąc, że nikomu nie zdradzimy naszej tajemnicy.

– A komu mielibyśmy ją zdradzić? – zapytałem.

– Nie marudzić i nie zadawać zbędnych pytań! Przysięgać! Uwaga, będę mówił, a wy powtarzajcie za mną.

Kiwnęliśmy posłusznie głowami.

– Uroczyście przysięgamy, że nikomu nie powiemy o naszym wspólnym sekrecie oraz skarbach, jakie ukryliśmy w słoikach. Aż po kres naszych dni!

Powtórzyliśmy formułkę i rozeszliśmy się w swoje strony.

Lubiliśmy Staśka, ale wiedzieliśmy, że któregoś dnia zniknie. Mieszkał z nami niemal rok. Pewnego ranka po prostu go nie było. W kuchni czekało tylko jeszcze ciepłe śniadanie, takie samo, jak często nam przyrządzał. Wiedzieliśmy, że to nie wypad na bieg, bo wszystkie jego rzeczy wyparowały. Razem ze starym plecakiem, w którym nosił swoje skarby.

Kiedyś go zapytałem, co on tam trzyma.

– Widzisz, Oskarze – zaczął, jakby miał zamiar opowiedzieć kolejną cudowną historię z podróży. – Dawno odrzuciłem wiele cywilizacyjnych nowinek, które są zbędne w życiu. Wiesz, że nie noszę pieniędzy, dokumentów, slipek pod spodniami i innych temu podobnych bzdetów. W swoim plecaku mam tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Apteczkę, nóż, słomkowy kapelusz, krzesiwo, małą składaną wędkę…

– Jednym słowem rzeczy niezbędne podczas podróży – dokończyłem.

– Zgadza się. Nic nadzwyczajnego. Typowy zestaw wędrownika. Chociaż jest jedna taka rzecz, można rzec, zdobycz cywilizacyjna, której nie mogę się oprzeć i zapewne jej się nie spodziewasz! – powiedział i głośno zarechotał.

– Co to takiego? – zapytałem, oczekując jakby zdradzenia jakiejś ważniej tajemnicy.

– Wiesz, co jest największym odkryciem ludzkości? – powiedział i spojrzał na mnie przenikliwie.

– Koło? – zawahałem się.

– Zgadza się!

– Nosisz przy sobie koło?

– Tak, właśnie! Ale nie takie, o którym możesz myśleć… Ludzie komunikują się za pomocą różnych języków. Wymyślili sposoby ich zapisywania. A na czym?

– Na papierze?

– Właśnie. Połączywszy dwa najważniejsze wynalazki ludzi, dochodzimy do…

– Nie wiem…

– No skup się, pomyśl! – emocjonował się.

– Nadal nie wiem…

– Papieru toaletowego!

Zdębiałem. Rzeczywiście, takiego koła w plecaku Staśka to się nie spodziewałem.

– Nie potrafię oprzeć się tej przyjemności – kontynuował. – Próbowałem używać innych, naturalnych zamienników, ale to nie to samo. Papier, supermiękki, trójwarstwowy, może być pachnący, najlepiej rumiankiem, w plecaku to podstawa każdej wyprawy…

Jak już wcześniej wspomniałem, Stasiek odszedł bez słowa – tak jak się spodziewaliśmy. Zabrał plecak, Wilsona, kilka rolek papieru i wyruszył w świat bez butów. Wiedzieliśmy, że może kiedyś wróci, może za rok, a może za dwadzieścia lat. No, chyba że miałby nie wrócić…

Drugie zaćmienie

Powiadają, że jak jest dobrze, to potem musi być źle. Czy jakoś tak. A nawet jeżeli tak nie powiadają, to w moim przypadku tak właśnie było. Ale po kolei.

Minęło kilka lat od odejścia wujaszka. U nas właściwie nic się nie zmieniło, poza tym, że uczęszczałem na specjalne kursy, po których zakończeniu mógłbym w przyszłości przejąć interes ojca. Ja i Lenka nadal stanowiliśmy zgraną parę. Mądrale powiadają, że zauroczenie mija po maksymalnie połowie roku. Bzdura! Co prawda szarańcza wewnątrz mnie się uspokoiła, ale jej obecność była cały czas odczuwalna.

Lenka uparła się, że skończy studia. O dziwo, nie wybrała astrologii, tylko architekturę. Jej rodziców nie stać było, żeby opłacić naukę córki. Dlatego mój Anioł po zajęciach pracował w cukierni. Pomimo tego każdą wolną chwilę nadal spędzaliśmy razem. Wielokrotnie myślałem o tym, żeby się oświadczyć. Czekałem na dogodny moment. Zwłaszcza że Lenka nigdy jakoś specjalnie o to nie zabiegała. Byliśmy młodzi, mieliśmy jeszcze masę życia przed sobą. Marzenia o wspólnym domku pojawiały się, ale to nie było takim wielkim priorytetem, tym bardziej że w tamtej chwili i tak byliśmy szczęśliwi.

Martwiłem się o Oda. On miał bardzo wrażliwe serce, ale nie mógł znaleźć godnej siebie panny. Z moim przyjacielem gadałem o wszystkim, chociaż to ja byłem bardziej wylewny niż on. Mało mówił o kobietach. To znaczy mało mówił o reprezentantkach przeciwnej płci, a już w ogóle tak, jak mają w zwyczaju chłopaki.

Dla niego poza rodziną istniała tylko jedna muza.

Starsza od niego o dobre dwadzieścia lat śpiewaczka operowa Isabella May, którą znaliśmy jedynie z telewizji. Kiedyś Odo powiedział, że chciałby być jej mężem. Chyba sam w to nie wierzył. Pewnego razu pomogłem mu napisać kilka listów do jego sympatii, ale oczywiście odpowiedź nie nadeszła. Odowi było przykro, widziałem to, ale nic nie mogłem poradzić. Pracował fizycznie, dlatego mógł chociaż trochę odreagować.

Nasz domek na drzewie trzymał się dobrze właśnie dzięki Odowi, który w wolnych chwilach przeprowadzał niezbędne remonty.

Wróćmy do mnie, było dobrze. Do czasu. Pamiętam to doskonale. Bardzo ładny dzień. Lenka chodziła podekscytowana. Odbywał się wielki festyn w naszej miejscowości, był cyrk i inne atrakcje. Dodatkowo tego dnia miało dojść do całkowitego zaćmienia Słońca. Ten cud chciał oglądać każdy, dlatego wielu zebrało się na wielkiej polanie niedaleko ostatnich domów. Wszyscy w napięciu przez zadymione kawałki szkła oglądali przemarsz księżyca w kierunku słońca. A może na odwrót? Ja co chwilę zerkałem na moją Lenkę. Jej uśmiech, prawie dziecięca fascynacja i blask w oku bardziej mnie cieszyły niż zaćmienie. Ona to zauważyła i gdy było już blisko, kazała oglądać przedstawienie.

– Oskarze, patrz, patrz, jakie to cudowne – powtarzała, szturchając mnie w rękę. – Zaraz będzie prawie zupełnie ciemno! To niesamowite!

Jej entuzjazm zdawał się podchwycić cały tłum zgromadzonych. W końcu również ja w napięciu oczekiwałem tego cudu.

Jednorożec na księżycu znikł. Powoli wielki, czarny kamień przykrywał słońce. Zaczęło robić się ciemno, coraz ciemniej. Zebrani głośno podziwiali to widowisko. Poczułem się dziwnie, nieswojo. Pomyślałem o tym, jak ludzie przed setkami lat mogli bać się podobnego zdarzenia. A dziś – są uradowani. Nagle zrobiło się jeszcze ciemniej. W tej samej chwili ustał też gwar. Nastąpiła najważniejsza faza zaćmienia Słońca. Księżyc dokonał cudu. Niestety, nie dane było mi go oglądać, u mnie zaczęło się nieszczęście. Ciemność ogarnęła mnie całego.