Zwierciadło - Nora Roberts - ebook + audiobook

Zwierciadło audiobook

Nora Roberts

5,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts

Zwierciadło

Kontynuacja bestsellerowej „Spuścizny”

Kiedy Sonya MacTavish dziedziczy ogromną wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Maine, nie ma pojęcia, że dom jest nawiedzony.

Kroki, które słyszy nocą, trzaskające drzwi, grająca muzyka — to nie są jedynie wytwory jej wyobraźni. W snach widzi przebłyski przeszłości. W teraźniejszości znajduje portrety panien młodych. Nawiedzają ją wizje zabytkowego lustra, a Sonya czuje, że skrywa ono mroczne rodzinne tajemnice.

Pewnej nocy zwierciadło naprawdę się pojawia i Sonya przenika przez jego taflę niczym przez portal, trafiając do przeszłości. Widzi pannę młodą zamordowaną w dniu ślubu, której na domiar złego ktoś brutalnie zrywa z palca obrączkę.

Scena ta ma się powtarzać wciąż na nowo — oto klątwa sprzed wieków, którą należy przerwać, i zagadka, którą Sonya musi rozwiązać, jeśli ma mieć jakąkolwiek nadzieję na złamanie złego uroku.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 50 min

Lektor: Izabela Perez

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Część pierwsza

Prolog

Dom od wielu poko­leń wzno­sił się na wyso­kim, postrzę­pio­nym kli­fie nad huczą­cym morzem. Trwał na swym poste­runku na ska­li­stym brzegu Maine w cza­sie let­nich upa­łów i zimo­wych sztor­mów, otu­lony zewsząd świeżą wio­senną zie­le­nią lub gasną­cymi bar­wami jesieni.

Jego kamienne, kryte drew­nem ściany i lśniące okna widziały naro­dziny i śmierć, triumfy i tra­ge­die. Na wypo­le­ro­wane pod­łogi lały się łzy i krew, a liczne zaka­marki kryły tajem­nice i cie­nie.

A on pamię­tał je wszyst­kie.

Z jego wie­ży­czek, z tarasu na dachu, z murka nad urwi­skiem oczy wielu ludzi spo­glą­dały ku mia­steczku Poole’s Bay.

Spo­glą­dały daw­niej i czy­niły to na­dal.

Odkąd potężne drzwi wej­ściowe domu roz­warły się po raz pierw­szy w tysiąc sie­dem­set dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym roku, jego kory­ta­rze zawsze prze­mie­rzał któ­ryś z Poole’ów. To Poole’owie wspi­nali się po oka­za­łych scho­dach, to oni wyglą­dali przez liczne okna i śnili pod wyso­kim dachem. Prze­ży­wali kosz­mary.

Nie­któ­rzy z ich prze­ży­wali je na­dal.

Zamor­do­wana panna młoda, pierw­sza z sied­miu nazna­czo­nych fatum, nie­świa­do­mie prze­nio­sła klą­twę rzu­coną na dom na następne poko­le­nia. I tak klą­twa trwała i trwała, zgar­nia­jąc wciąż nowe ofiary, napę­dzana wście­kło­ścią zazdro­snej wiedźmy.

Obok przed­wcze­śnie uśmier­co­nych panien mło­dych po labi­ryn­tach poko­jów i kory­ta­rzy domu błą­dzili też inni: ci, któ­rzy roz­pa­lali ogień w komin­kach, ście­lili łóżka, przy­go­to­wy­wali posiłki – oni ni­gdy nie prze­stali wyko­ny­wać swych obo­wiąz­ków.

Bie­siad­nicy na­dal wzno­sili kie­li­chy w toa­ście i wiro­wali w tańcu w sali balo­wej, a koły­szący do snu nie­spo­kojne dzieci nie prze­sta­wali ich tulić.

W plą­ta­ni­nie kory­ta­rzy i pokoi mijał czas. Roz­brzmie­wała muzyka, tykały zegary, skrzy­piały pod­łogi. Dom żył w ocze­ki­wa­niu następ­nych poko­leń.

I na tego, kto zdoła zdjąć z niego klą­twę.

Od dnia, w któ­rym Astrid Gran­dville Poole sko­nała w ślub­nej sukni, a jej mor­der­czyni, rzu­ciw­szy na dom klą­twę, sko­czyła z urwi­ska, minęło ponad dwie­ście lat. Nade­szła chwila, w któ­rej kolejny z Poole’ów otwo­rzył podwoje rezy­den­cji i zamiesz­kał pod jej dachem.

Ci, któ­rzy żyli tu wcze­śniej, przy­glą­dali się, jak urzą­dza się w domu i dosto­so­wuje go do wła­snych potrzeb. I jak snuje marze­nia – swoje, a może i ich?

Jak krąży mię­dzy poko­jami, w któ­rych brzmi muzyka, tykają zegary i skrzy­pią pod­łogi. Jak odnaj­duje zwie­cia­dło, w któ­rym zała­muje się czas.

Dra­pież­niki rzeź­bione w jego ramie zdają się szcze­rzyć kły, war­czeć i goto­wać do skoku. A jego tafla otwiera się niczym drzwi – przed nią i przed jej towa­rzy­szem, który rów­nież wywo­dzi się z Poole’ów.

Trzy­ma­jąc się za ręce, prze­cho­dzą na drugą stronę.

I stają się duchami.

Rozdział 1

Muzyka, przed­tem stłu­miona i odle­gła, teraz ota­czała ją ze wszech stron. Kolory i kształty, zama­zane i nie­wy­raźne po dru­giej stro­nie tafli, wyostrzyły się.

Sonya zła­pała rękę Owena – kuzyna, o któ­rego ist­nie­niu dowie­działa się kilka mie­sięcy temu. Ta ręka była cie­pła. Praw­dziwa.

Zamiast zeskła­do­wa­nych mebli, nakry­tych bia­łymi płach­tami prze­ście­ra­deł, ota­czali ich wiru­jący w tańcu ludzie. Kobiety o wysoko upię­tych wło­sach w dłu­gich, powłó­czy­stych suk­niach i męż­czyźni w ciem­nych gar­ni­tu­rach tań­czyli, śmiali się i pili. Po całej sali roz­cho­dził się zapach zebra­nych tu w wiel­kiej obfi­to­ści kwia­tów. I woń per­fum. Orkie­stra grała żywą, szybką, taneczną melo­dię.

Sonya usły­szała kobiecy śmiech – piskliwy i oży­wiony. Dostrze­gła strużkę potu na skroni męż­czy­zny o gład­kich, zacze­sa­nych do tyłu wło­sach, pro­wa­dzą­cego swą part­nerkę w tańcu.

Sły­szała też gło­śniej­szy od ryt­micz­nego dźwięku bębna łomot wła­snego serca.

Jej dłoń zadrżała. Owen ści­snął ją moc­niej.

– O, do licha, jakie to dziwne… – rzu­cił nie­omal swo­bod­nie.

Bańka histe­rii w gar­dle Sonyi pękła i dobył się z niej bez­gło­śny śmiech.

– Pełna zgoda. Zro­bi­łam to już raz wcze­śniej, to zna­czy cof­nę­łam się w cza­sie, ale teraz pierw­szy raz dzieje się to na jawie. Wtedy myśla­łam, że śnię. Teraz wiem, że to nie sen.

– Z całą pew­no­ścią. – Owen prze­su­nął wzro­kiem po wiel­kiej prze­strzeni. – Wiemy, gdzie jeste­śmy. W sali balo­wej. Ale czy wiemy kiedy?

– W tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym. Czy­ta­łam księgę rodziny Poole’ów i tyle razy prze­glą­da­łam zdję­cia, że nie mam wąt­pli­wo­ści. Jeste­śmy na przy­ję­ciu wesel­nym Lis­beth Poole.

Jakiś facet, naj­wy­raź­niej upo­jony dżi­nem, zato­czył się i prze­nik­nął wprost przez nią.

– O matko.

– Dziw­niej być nie może. – Męż­czy­zna zmarsz­czył czoło, odwró­cił się i spoj­rzał na Sonyę oczami o nieco jaśniej­szym odcie­niu typo­wej dla Poole’ów zie­leni niż jej wła­sne. – Żyjesz?

Zmu­siła się do ski­nię­cia głową.

– Nie nale­żymy do tego miej­sca, czasu czy tam cze­goś. Nie widzą nas tu ani nie czują. Jej tu nie ma.

– Kogo?

– Hester Dobbs. Mor­der­czej wiedźmy. Nie ma jej tu. Na razie. To też nie jej czas.

– Bo od ponad stu lat nie żyje.

– Może da się ją powstrzy­mać. To nie sen, może więc jeste­śmy tu po to, by ją powstrzy­mać. Trzy­na­ście uką­szeń pają­ków wpusz­czo­nych pod suk­nię ślubną – tak umrze dziś Lis­beth. Gdy­by­śmy dali radę…

– Co?… Zedrzeć z niej ubra­nie?

– Nie mam poję­cia. Ale cze­goś musimy spró­bo­wać. Gdzie ona jest? Gdzie do dia­bła jest Lissy?

Owen poka­zał pal­cem.

– Tam, po dru­giej stro­nie sali. Jestem wyż­szy, widzę ponad gło­wami. Też pamię­tam zdję­cia. I wygląda mi to na suk­nię ślubną.

Prze­su­nął Sonyę na lewo.

– Tak! Tak, to ona.

Ruszyła naprzód. Kiedy szła, ludzie prze­ni­kali przez nią w tańcu. Dozna­wała a to sła­bego wstrząsu elek­trycz­nego, a to lodo­wa­tego, prze­szy­wa­ją­cego na wskroś chłodu.

– Jak­bym brnął przez bagno – mruk­nął Owen i prze­cze­sał ręką zmierz­wione brą­zowe włosy. – Albo pie­przone ruchome pia­ski.

– Wiem, wiem. Wcze­śniej też tak było. Znik­nęła mi z oczu, straszny tu tłok. Widzisz ją?

– Po pro­stu idź dalej. Prze­su­nęła się tro­chę w prawo. Tań­czy. O, a teraz… O kurde!

– Co?! Co się stało?

Nagle przed prze­dzie­ra­jącą się przez tłum Sonyą otwarł się skra­wek wol­nej prze­strzeni i ujrzała na mło­dej, uro­dzi­wej twa­rzy szok i ból.

A potem usły­szała krzyk.

– Za późno, już za późno. – Mimo to nie prze­sta­wała prze­py­chać się naprzód. – Jeśli nie zdo­łamy jej oca­lić, musimy choć spra­wić, by Dobbs nie zabrała jej obrączki. Bo potrze­buje sied­miu obrą­czek. Musimy ją uprze­dzić.

Kiedy Lis­beth osu­nęła się w ramiona męża, w powie­trzu dało się wyczuć zmianę.

Do sali balo­wej wtar­gnęła Hester Dobbs. Na jej pięk­nej twa­rzy o ostrych rysach malo­wała się zaja­dłość, a ciemne oczy pło­nęły nie­na­wi­ścią. Opa­da­jące kaskadą dłu­gie, czarne włosy zda­wały się falo­wać na nie­wy­czu­wal­nym wie­trze.

Sonya w pory­wie gniewu krzyk­nęła:

– Zostaw ją! Zostaw ją, ty jędzo!

Dobbs szyb­kim ruchem odwró­ciła głowę. Na jej twa­rzy mignęły zasko­cze­nie i prze­błysk stra­chu. Nie trwało to dłu­żej niż uła­mek sekundy.

W tej samej chwili w Sonyę ude­rzył nie­wi­dzialny podmuch, zwa­la­jąc ją z nóg niczym cios lodo­wa­tej pię­ści. Jego siła wyrwała jej rękę z dłoni Owena i odrzu­ciła w tył poprzez ludzi, któ­rzy zmie­rzali w stronę panny mło­dej.

Wylą­do­wała na ziemi, twardo i bole­śnie w nią ude­rza­jąc – oszo­ło­miona i osłu­piała. Wal­cząc o oddech i gra­mo­ląc się z pod­łogi, dostrze­gła suną­cego ku niej po par­kie­cie pająka wiel­ko­ści dłoni.

Praw­dziwy, pomy­ślała. Jest praw­dziwy, ist­nieje tu i teraz.

Roz­le­gły się krzyki, szlo­chy i tupot wielu stóp, pośród tego zgiełku Sonya pró­bo­wała zerwać się i uciec.

Zoba­czyła czer­wone, lśniące oczy zwie­rzę­cia i w duchu goto­wała się na pierw­sze jado­wite uką­sze­nie.

Gdy pająk był już nie­opo­dal jej gołej nogi, Owen przy­dep­nął go butem. Dał się sły­szeć ohydny chrzęst zgnia­ta­nego odwłoku, na któ­rego dźwięk Sonyi zro­biło się nie­do­brze.

– Wsta­waj! – Owen szarp­nął ją do góry. – Już!

– Masz? Zdo­by­łeś obrączkę?

– Prze­pa­dła. Panna młoda też. My na szczę­ście nie.

Pocią­gnął ją przez tonący w cha­osie tłum i wypchnął przez lustro, a zaraz potem dał za nią susa i znik­nął po dru­giej stro­nie.

Sonya wpa­dła Trey­owi w ramiona, które mocno się wokół niej zaci­snęły. Natych­miast obstą­piły ich psy, cie­szące się z ich powrotu.

– Już jestem. Boże, Sonyu, aleś ty lodo­wata.

– Strasz­nie prze­mar­z­łam. – Szczę­kała zębami.

– Nic ci nie jest? – Prze­su­wa­jąc po niej dłońmi, Trey zer­k­nął na Owena. – Nic wam nie jest?

– Sonya pole­ciała tak jak ty wtedy w Zło­tym Pokoju.

– Nic mi się nie stało. Tylko wytrą­ciło mnie to z rów­no­wagi. – Wtu­la­jąc się w Treya, wdzięczna za jego cie­pło, prze­nio­sła wzrok na Cleo. – To była Lis­beth Poole. Nie mogli­śmy nic zro­bić.

– Wie­cie co? Chodźmy na dół. – Cleo pogła­skała przy­ja­ciółkę po gło­wie. – Chodźmy wszy­scy na dół.

– Muszę się napić. – Widząc, że kun­de­lek Jones z zapa­łem obwą­chuje jego but, Owen pod­niósł nogę i zer­k­nął na pode­szwę. – I kupić sobie nowe buty.

– Co to? – spy­tała Cleo.

– Flaki wred­nego pająka.

– Fuj, wytrzyj ten but! Nie będziesz roz­no­sił fla­ków wred­nego pająka po całym domu.

– Tak też pomy­śla­łem.

Cle­opa­tra Faba­res – naj­lep­sza przy­ja­ciółka i współ­lo­ka­torka Sonyi – prze­jęła dowo­dze­nie.

– Treyu, zabierz Sonyę na dół. Do kuchni – zako­men­de­ro­wała. – Wszy­scy musimy się napić. A ty zdej­mij te okropne buty. Zostaw je na razie tutaj, a potem w coś je zapa­ku­jemy.

– Dobrze, już dobrze.

– Zaraz was dogo­nimy. Nalej­cie nam whi­sky. Podwójną.

Kiedy Owen się schy­lił, aby zdjąć buty, Cleo gło­śno wcią­gnęła powie­trze. Na ten dźwięk męż­czy­zna odru­chowo się wypro­sto­wał.

– Zwier­cia­dło! – zawo­łała. – Znik­nęło! Było, a teraz go nie ma.

Owen się odwró­cił.

– O, do dia­ska!

– Zdej­mij te paskudne buty – pona­gliła go Cleo. – I chodźmy stąd wresz­cie. Chcę się dowie­dzieć, co się działo, kiedy wleź­li­ście w to cho­lerne lustro.

– Naj­pierw whi­sky.

Sonya, choć pocho­dziła ze szkoc­kiej linii Mac­Ta­vi­shów, nawet jeśli tylko emo­cjo­nal­nie, a nie przez więzy krwi, za szkocką whi­sky zde­cy­do­wa­nie nie prze­pa­dała. Dziś jed­nak posta­no­wiła zro­bić wyją­tek. Na­dal wstrzą­śnięta, zapa­la­jąc po dro­dze świa­tła, pozwo­liła się Trey­owi popro­wa­dzić naj­pierw scho­dami na par­ter, a potem kory­ta­rzami do kuchni.

– Nie pamię­tam nic sprzed chwili, kiedy się zna­la­złam przed tym lustrem.

Wbiła ręce we włosy i zgar­nęła je, jakby chciała je zwią­zać, po czym znów pozwo­liła im opaść na plecy.

– Nie pamię­tam, że wsta­łam i poszłam na górę. Ani tego, skąd się tam wzię­li­ście.

– Cleo do nas zadzwo­niła.

– Aha, Cleo zadzwo­niła… – mruk­nęła Sonya.

Cleo – jej naj­bliż­sza przy­ja­ciółka od dekady. Cleo, która bez chwili waha­nia wpro­wa­dziła się do jej domu, mimo że wisiała nad nim klą­twa i krą­żyły w nim zastępy duchów oraz podła wiedźma.

Na Cleo – pomy­ślała Sonya – wszyst­kie te czyn­niki zadzia­łały jak dodat­kowa moty­wa­cja, a nie ele­ment odstra­sza­jący. No, ale jej bab­cia Kre­olka też była samo­zwań­czą wiedźmą – z tych dobrych, rzecz jasna.

W oto­cze­niu dwóch psów, Mookiego i Yody, zeszli na par­ter.

U stóp scho­dów Sonya przy­sta­nęła, by zer­k­nąć na por­tret Astrid Gran­dville Poole – pierw­szej panny mło­dej w tym domu – tak pięk­nej, jed­no­cze­śnie tak nie­szczę­śli­wie wyglą­da­ją­cej w tej bia­łej ślub­nej sukni.

– To od niej się wszystko zaczęło. To, co się teraz dzieje, zaczęło się od niej w dniu jej ślubu w tysiąc osiem­set szó­stym. Kiedy zaszty­le­to­wała ją Hester Dobbs i zabrała jej obrączkę – umil­kła na chwilę. – To musi się skoń­czyć na mnie. Musi. – Pod­nio­sła wzrok na Treya i spoj­rzała w jego ciem­no­nie­bie­skie oczy, któ­rym nauczyła się już ufać. – A więc przy­je­cha­łeś. Cleo zadzwo­niła, a ty przy­je­cha­łeś. O trze­ciej nad ranem.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– Ale… byłeś z klientką. W szpi­talu. – Nagle to do niej wró­ciło. – Z tą nie­szczę­śnicą. Na którą rzu­cił się mąż. Były mąż. A jej dzieci…

– …nic im nie jest – dokoń­czył uspo­ka­ja­ją­cym tonem Trey. Sonya na­dal była blada jak ściana. – Już wszystko dobrze. Nie martw się.

– Byłeś smutny i zły. Pozna­łam to po twoim gło­sie, kiedy zadzwo­ni­łeś mi o tym opo­wie­dzieć.

– Są już z nią mama i sio­stra. – Trey odwró­cił Sonyę i skie­ro­wał ją do kuchni. – Jego zgar­nęła poli­cja, a nią zajęła się rodzina. Dziećmi też.

– A ty zaj­miesz się resztą, wiem, bo zawsze tak robisz. Nie obcho­dzi cię wyłącz­nie strona prawna, dbasz o cało­kształt. Ota­czasz ludzi opieką. – Oparła głowę na jego ramie­niu. – Czuję się jakoś dziw­nie.

– Serio? Niech zgadnę dla­czego.

Trey zapa­lił świa­tła w kuchni i spo­strzegł, że w kominku pło­nie ogień – tak samo zresztą jak w olbrzy­miej jadalni.

Ogień – źró­dło świa­tła i cie­pła. Nie tylko on czuł potrzebę opie­ko­wa­nia się innymi.

Popro­wa­dził Sonyę do stołu.

– Sia­daj. Czego się napi­jesz: wina, her­baty, wody?

– Whi­sky. – Wypu­ściła powie­trze.

Trey pomy­ślał o Owe­nie, który przed paroma zale­d­wie godzi­nami, kiedy on, Trey, chciał wyrzu­cić z sie­bie gniew, złość i fru­stra­cję, też się­gnął po szkocką.

– Zdaje się, że to noc whi­sky.

W kuchni robiło się z wolna coraz cie­plej. Ogień w kominku trza­skał, a Sonya patrzyła, jak ubrany w dżinsy i fla­ne­lową koszulę Trey nasy­puje karmy do misek zdez­o­rien­to­wa­nych psów, jedną z nich odsta­wia na bok dla Jonesa, psa Owena, po czym pew­nie kie­ruje się do spi­żarki.

Tak samo jak wtedy, pierw­szego dnia, kiedy opro­wa­dzał ją po domu – myślała na­dal oszo­ło­miona, dozna­jąc lek­kich zawro­tów głowy. Szczu­pły, dłu­go­nogi praw­nik w trze­cim poko­le­niu, o czar­nych wło­sach i ciem­no­nie­bie­skich oczach.

I nie­skoń­czo­nej, zda­wało się, cier­pli­wo­ści.

Znał ten dom rów­nie dobrze jak teraz ona. Nie, nawet lepiej – popra­wiła się. Cha­dzał wszak po tych poko­jach i kory­ta­rzach od dziecka, był mile widziany i zapra­szany przez jej wuja, o któ­rego ist­nie­niu ona nie miała poję­cia. Przez brata bliź­niaka jej ojca, z któ­rym roz­dzie­lono go tuż po naro­dzi­nach.

Ale bra­cia spo­ty­kali się dzięki temu samemu zwier­cia­dłu, przez które wła­śnie prze­szła. Jako dzieci, a potem doro­śli ludzie. Obaj arty­ści pla­stycy, podobni do sie­bie pod tyloma wzglę­dami. Łączyła ich „bliź­nia­cza więź”, jak mawiała Cleo.

Jeden z braci, Andrew Mac­Ta­vish, dora­stał w Bosto­nie jako syn kocha­ją­cych rodzi­ców, a potem mąż kocha­ją­cej żony i ojciec kocha­ją­cej i kocha­nej córki. Wszy­scy oni opła­ki­wali go i wspo­mi­nali.

Drugi wycho­wał się jako Poole w Poole’s Bay, będąc synem kobiety, która tak naprawdę była jego ciotką, a wszystko to za sprawą okrut­nego kaprysu nestorki rodu Patri­cii Poole, następ­nie odzie­dzi­czył kwit­nące rodzinne przed­się­bior­stwo szkut­ni­cze oraz posia­dłość, w któ­rej zamiesz­kał.

Na myśl o tym wszyst­kim Sonya poczuła ucisk w żołądku i zasło­niła twarz rękami. Oddy­chała powoli, jakby pró­bo­wała odzy­skać rów­no­wagę.

Kiedy Trey wró­cił z butelką i szklan­kami, tele­fon w jego kie­szeni zagrał Ple­ase Don’t Worry (Nie martw się, pro­szę) zespołu Grand Funk Rail­road.

Sonya lekko się zaśmiała i opu­ściła ręce.

– Clo­ver zawsze ide­al­nie tra­fia. Taka muzyczna pocie­szajka od ducha mojej dzie­więt­na­sto­let­niej babki.

Trey odsta­wił butelkę.

– Ale pomo­gła?

– Chyba tak. – Yoda wspiął się przed­nimi łap­kami na jej kolana, a ona podra­pała go za uchem. – O, i idą następni pomoc­nicy – powie­działa, gdy do kuchni na krót­kich, ale moc­nych nóż­kach wkro­czył Jones z piracką prze­pa­ską na oku, a za nim – Cleo z Owe­nem.

– Wstą­pi­li­śmy do two­jej sypialni po swe­ter, żebyś się ubrała.

– Już mi lepiej, ale dzięki. – Sonya wzięła swe­ter, a potem zła­pała przy­ja­ciółkę za rękę. – Dzięki, że mnie wytro­pi­łaś. I zadzwo­ni­łaś po chło­pa­ków.

Z tele­fonu Cleo popły­nęły dźwięki pio­senki Dionne War­wick: That’s What Friends Are For (Od tego są przy­ja­ciele).

– Co prawda, to prawda. – Cleo usia­dła i spoj­rzała na Owena. – Pole­waj, żegla­rzu.

Na co ten hoj­nym ruchem nalał na trzy palce bursz­ty­no­wego płynu do każ­dej szkla­neczki.

– Za to, że tu jeste­śmy. – Wzniósł toast. – Tu i teraz. To cał­kiem nie­zły układ.

– Zga­dza się. – Sonya przy­tknęła szklankę do ust i upiła łyk.

Wzdry­gnęła się.

– W porządku. Dobra. Wiem, że chce­cie wie­dzieć, co się stało, ale czy możemy zacząć od początku? Nie mam poję­cia, jak się zna­la­złam w sali balo­wej, wiem tylko, że byłaś tam ze mną, Cleo. Obu­dzi­łam cię?

– Nie. Ale ktoś mnie obu­dził. – Kobieta upiła długi, powolny łyk i odcze­kała, aż alko­hol roz­grzeje jej trze­wia. – Usły­sza­łam bicie zegara równo o trze­ciej, dźwięki pia­nina, czyjś płacz, a potem takie dzi­waczne odgłosy, jakby ktoś cier­piał. Czyli no… wie­cie… – Rozej­rzała się po twa­rzach pozo­sta­łych i wsu­nęła dłoń w chmurę swo­ich loków. – Nic nowego, nor­malne nocne życie tego domu. Zamie­rza­łam wła­śnie prze­krę­cić się na drugi bok i zasnąć, ale… ktoś mnie szturch­nął. W ramię. – Jakby demon­stru­jąc gdzie, poło­żyła rękę na ramie­niu. – I wypo­wie­dział twoje imię. „Sonya”, tylko tyle, „Sonya”. Ale takim naglą­cym tonem.

– Moje imię?

– Zga­dza się. Włą­czy­łam świa­tło i pomy­śla­łam, że to pew­nie sen, ale ten naglący ton nie dawał mi spo­koju, więc wsta­łam. Chcia­łam zaj­rzeć do two­jej sypialni, ale natknę­łam się na cie­bie, gdy z niej wycho­dzi­łaś. Szłaś, ale spa­łaś. Luna­ty­ko­wa­łaś albo byłaś w tran­sie, jak zwał, tak zwał. Pobie­głam z powro­tem do sie­bie po tele­fon i idąc za tobą, zadzwo­ni­łam do Treya.

To mówiąc, odwró­ciła się do niego i cią­gnęła dalej.

– Owen mi mówił, że u niego jesteś. Opo­wie­dział mi o tej klientce, wiesz, tej zna­jo­mej, którą pobił jej pijany eks. Cie­szę się, że z tego wyj­dzie. I że jej dzie­ciom nic się nie stało.

– Byłem wku­rzony, mia­łaś rację – rzekł Trey do Sonyi. – Poje­cha­łem do Owena po Mookiego i tam wyla­łem przed nim żale. A potem wal­ną­łem się spać w jego gościn­nym pokoju.

– I to była świetna decy­zja – kon­ty­nu­owała Cleo. – Ty, Sonyu, poma­sze­ro­wa­łaś na dru­gie pię­tro. Z jed­nego pokoju dobie­gał szloch kobiety, z bar­dzo bli­ska, bar­dzo wyraź­nie. Zatrzy­ma­łaś się tam. To był kie­dyś pokój dzie­cięcy, prawda? Otwo­rzy­łaś drzwi i przy­się­gam, Son, że widzia­łam kiwa­jący się fotel bujany i usły­sza­łam czyjś płacz, a ty powie­dzia­łaś… no, coś w stylu, że noc w noc, rok po roku, Car­lotta opła­kuje synka.

– Car­lotta, czyli druga żona Hugh Poole’a, jakieś sześć lat po tym, jak Marianne zmarła przy poro­dzie bliź­nia­ków, Owena i Jane. Car­lotta i Hugh mieli póź­niej jesz­cze troje dzieci. Jeden chłop­czyk zmarł jako nie­mowlę. – Sonya znów upiła łyk i się wzdry­gnęła. – To jest opi­sane w księ­dze.

– No wła­śnie. Napi­sa­łam do Treya, żeby wie­dział, dokąd poszły­śmy, to zna­czy dokąd ty poszłaś, i cią­gle ci powta­rza­łam, że jestem z tobą. Bałam się – nie wsty­dzę się tego – że pój­dziesz do Zło­tego Pokoju, kry­jówki tej jędzy. Widzia­łam, że wokół drzwi roz­lewa się czer­wony blask, a ze szpary wydo­bywa się dym. Ty patrzy­łaś na drzwi, a ja myśla­łam tylko: „Dobry Boże, nie idź tam! nie idź tam!”. Oznaj­mi­łaś, że ona się karmi stra­chem i smut­kiem. Powin­nam była wtedy szybko włą­czyć dyk­ta­fon w tele­fo­nie i to nagrać, ale nie pomyśla­łam o tym.

– Cie­kawe czemu?

Cleo zbyła komen­tarz Owena par­sk­nię­ciem.

– Mówi­łaś też inne rze­czy, na przy­kład takie, że ona gasi pra­gnie­nie łzami – co noc od tylu lat. A potem – na szczę­ście – odwró­ci­łaś się w inną stronę.

Unio­sła szklankę w stronę Owena.

– Nalej mi jesz­cze.

I napiła się whi­sky.

– W tej czę­ści kory­ta­rza, gdzie mie­ściły się kwa­tery służby, ktoś jęczał i zawo­dził jak gdyby w cier­pie­niu. Pode­szłaś do drzwi. Przy­się­gam, że poczu­łam zapach cho­roby. Trzesz­czało łóżko, jakby ktoś się w nim rzu­cał i prze­wra­cał. Powie­dzia­łaś, że szkoda, wielka szkoda, że nie możesz pomóc bied­nej Molly O’Brian.

– Molly… – mruk­nęła Sonya. Duch, który ście­lił łóżka, roz­pa­lał w komin­kach i sprzą­tał dom.

– Mówi­łaś, że przy­była tu z Cobh, że uwiel­bia pole­ro­wać meble, i pła­ka­łaś z żalu nad nią. Doda­łaś, że możesz być tylko świad­kiem.

Umil­kła na moment.

– Kiedy znowu się odwró­ci­łaś, pomy­śla­łam: „O, do licha, znowu Złoty Pokój”. Ale nie, ruszy­łaś w stronę sali balo­wej, prze­ka­za­łam to więc Trey­owi. Poza­pa­la­łam świa­tła, bo wszę­dzie było ciemno jak w studni. Wtedy ty otwo­rzy­łaś drzwi do sali balo­wej, a ja tam też włą­czy­łam lampy.

– I wtedy zoba­czy­łam to zwier­cia­dło. Wcze­śniej go nie było. Prze­cież nie­dawno wszy­scy tam byli­śmy i nikt z nas go nie widział. A wtedy stało. Zro­biło się cho­ler­nie, ale to cho­ler­nie zimno i dało się sły­szeć pul­so­wa­nie ze Zło­tego Pokoju. Jakby biło tam jakieś tajem­ni­cze serce.

Cleo lekko zadrżała, lecz mówiła dalej.

– A sądząc po tym, jak spoj­rza­łaś na to lustro, Son, od razu – po pro­stu od razu – pozna­łam, że wiesz coś, czego ja nie wiem. Ani czego wie­dzieć nie mogę. A wtedy – uff! cóż to była za ulga! – usły­sza­łam szcze­ka­nie Yody i reszty psów. Sły­sza­łam, jak bie­gną. Kaza­łam ci zacze­kać. „Bła­gam, zacze­kaj chwilę”, pro­si­łam cię. Na to przy­bie­gli Trey z Owe­nem. No i wtedy się obu­dzi­łaś.

– Nic z tego nie pamię­tam. Nic a nic. Albo… no może tro­chę, jak przez mgłę, tak jak się pamięta sen tuż po prze­bu­dze­niu. Nie­wy­raź­nie. Sły­sza­łam, jak mnie pro­sisz, żebym zacze­kała. Tak mi się wydaje. I że psy szcze­kały. Czu­łam się tak, jak­bym była na pół zanu­rzona w rze­czy­wi­sto­ści, na pół w nie­by­cie. Aż nagle się ock­nę­łam i wtedy sta­łam już przed lustrem.

Uczy­niła gest w stronę Owena.

– Ty widzia­łeś, co w nim zoba­czy­łam.

– Świa­tło, kolory, ruch.

– Trey ani ja tego nie widzie­li­śmy. Bo nie jeste­śmy Poole’ami. Lustro to por­tal – rze­kła Cleo z prze­ko­na­niem. – Nie­stety, nie dla wszyst­kich dostępny. Mówi­łaś, że cię przy­ciąga.

– Bo przy­cią­gało. Grała też orkie­stra, sły­sza­łam ją.

– Tak – wtrą­cił Owen. – Ja, co prawda, nie czu­łem tego przy­cią­ga­nia, ale coś widzia­łem i sły­sza­łem.

– Nie czu­łeś tego, co ja, ale posze­dłeś ze mną.

Tym razem tele­fon Owena zagrał: We Are Family (Jeste­śmy rodziną).

– To dopiero była chora wycieczka – rzu­cił Owen i dolał sobie whi­sky. – Pięć minut, mak­sy­mal­nie dzie­sięć, a zapa­mię­tam ją na zawsze.

– Raczej pra­wie godzinę – popra­wił go Trey. – A dokład­nie pięć­dzie­siąt sześć minut.

– Nie­moż­liwe. – Krę­cąc głową, Sonya spoj­rzała na Owena, jakby cze­ka­jąc, by potwier­dził. – To nie mogło trwać dłu­żej niż parę minut.

– A to ozna­cza, że czas bie­gnie tu ina­czej niż tam. Gdzie u dia­bła byli­ście? – dopy­ty­wała Cleo.

– Na weselu Lis­beth Poole – wyja­śniła Sonya. – W sali balo­wej w roku tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym.

Po czym zre­la­cjo­no­wała im prze­bieg wyda­rzeń.

– Nie spo­dzie­wała się nas. – Odsu­nęła szklankę i opa­dła na opar­cie. – Kiedy krzyk­nę­łam, wyraź­nie wybiło ją to z rytmu. Nie sądzę, by nas widziała, ale na pewno mnie sły­szała. I myślę, że ją to prze­ra­ziło – na jakąś minutę. Może pół minuty. Ale jej nie powstrzy­mało.

– Bo było już za późno. – Owen zmarsz­czył czoło i utkwił wzrok w szklance. – Nic się nie dało zro­bić. Nie dało się jej powstrzy­mać.

– Pomy­śla­łam, że pierw­sza dopadnę obrączki. Nie pozwolę, by Dobbs ją zabrała. Ale…

– …ale pole­cia­łaś – uzu­peł­nił Owen. – Nie celo­wała we mnie, lecz w cie­bie. Odrzu­ciła cię o trzy, cztery metry do tyłu, i to poprzez bie­gną­cych ludzi.

Się­gnął po swoją szkla­neczkę i opróż­nił ją do dna.

– Cze­goś takiego nie widuje się na co dzień. Pająk to co innego.

– Ten, któ­rego flaki masz na bucie? – spy­tał Trey.

– Ten sam. Więk­szy niż wil­czy pająk, ubar­wiony jak czarna wdowa. Ludzie przez niego prze­ni­kali, a on sunął wprost do Sonyi. Szybki był, sukin­syn. Zdep­ta­łem mu ten wstrętny tyłek i wynie­śli­śmy się stam­tąd czym prę­dzej. – Zwró­cił się do Sonyi: – Lis­beth Poole umarła, tak jak miała umrzeć w noc swego wesela w tysiąc dzie­więć­set szes­na­stym.

– To w takim razie po co to wszystko? – znie­cier­pli­wiła się Sonya, wsu­wa­jąc ręce w dłu­gie, brą­zowe włosy. – Jeśli zawsze ma być za późno, jeśli nie da się nikomu w niczym pomóc, a jej powstrzy­mać od mor­do­wa­nia?

Z tele­fonu Cleo dobie­gła pio­senka Ariany Grande 7 Rings (Sie­dem obrą­czek).

– Tutaj nie cho­dzi o oca­le­nie tych kobiet, panien mło­dych, Son – ode­zwała się miękko Cleo. – I ni­gdy nie cho­dziło. Cho­dzi o odna­le­zie­nie ich obrą­czek, sied­miu obrą­czek, i zła­ma­nie klą­twy. Wypę­dze­nie Hester Dobbs z tego domu i zdję­cie z niego czaru.

– Ale te pie­przone obrączki są w jej rękach.

– Coś się wymy­śli. – Trey nakrył dło­nią jej dłoń. – Coś się wymy­śli, ale na pewno nie teraz, nie w nocy.

– Rano – ode­zwał się Owen. – Muszę być w pracy za jakieś… – Dotknął ekranu tele­fonu, by spraw­dzić godzinę. – Kur­czę, za jakieś pół­to­rej godziny. I potrze­buję do tego butów. Dobra, idę sma­żyć jajka. – Wstał. – Macie bekon?

– Będziesz teraz sma­żył jajka?

– Droga kuzynko, jeśli wstaję przed wscho­dem słońca, to muszę zjeść śnia­da­nie. Zajmę się beko­nem.

Trey znowu pokle­pał Sonyę po dłoni.

– Wypusz­czę na chwilę psy.

Kiedy odszedł, Sonya się odwró­ciła i wyj­rzała przez okno. Rze­czy­wi­ście. Wsta­wał świt, ciem­ność powoli ble­dła.

Sama też miała pracę. I życie. Ale jeżeli dom wyma­gał od niej cze­goś wię­cej, była gotowa to wypeł­nić.

Nad­cho­dził ranek, a wraz z nim – nowy dzień.

Odsu­nęła się od stołu. Musiała zacząć dzia­łać.

– Zro­bię kawę.

Za oknem jaśniało, a oni sie­dzieli przy śnia­da­niu – tak jak wcze­śniej przy whi­sky i histo­riach o duchach.

Kiedy psy pochło­nęły karmę wsy­paną do misek, Trey ponow­nie wypu­ścił je na dwór.

– Będziesz musiał mnie pod­rzu­cić – rzekł Owen. – Chcę jesz­cze wsko­czyć pod prysz­nic przed pracą. Masz jakąś torbę albo kar­ton na te moje buty?

– Ja się nimi zajmę – zgło­siła się Cleo.

– Zajmę, to zna­czy?

– Spalę je.

– U-lala.

– Na dwo­rze – dodała. – I hoj­nie sypnę solą.

– Boże święty.

– Tak to się robi. Prze­cież nie były nowe. Sama widzia­łam.

– Były naprawdę świet­nie roz­cho­dzone.

Cleo się odwró­ciła, pokle­pała go po policzku i pogła­skała po kil­ku­dnio­wym zaro­ście.

– Na pewno masz inne buty. Jak przy­stało na odno­szą­cego suk­cesy biz­nes­mena i rze­mieśl­nika.

– To miał być przy­tyk?

Kobieta słodko się uśmiech­nęła.

– Poświę­ci­łeś parę świet­nie roz­cho­dzo­nych butów dla mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki. Jaki przy­tyk? Nie tym razem. A szcze­rze mówiąc, gdy­bym tylko umiała, chęt­nie upie­kła­bym ci cia­sto w nagrodę.

– Zawsze możesz się nauczyć. Uwiel­biam cia­sto. Chodźmy, Jones. Treyu, pora na nas.

– Już lecę. Dasz sobie radę, skar­bie – rzekł Trey takim tonem, jakby to było twier­dze­nie, nie pyta­nie, po czym chwy­cił Sonyę za ramiona i poca­ło­wał.

Jego pew­ność sie­bie była zaraź­liwa.

– Jasne, że dam. Jestem prze­cież u sie­bie. To mój dom i moje lustro i tego się trzy­mam.

– Dobrze. Sta­wiam wam dziś wszyst­kim kola­cję. Wpadnę po was o siód­mej.

– Przyjdź zjeść do nas. Ty też, Owe­nie. Zro­bię duszoną woło­winę.

Trey mru­gnął.

– Serio?

– Raz się udało, czemu nie ma się udać i drugi. Bez prze­sady.

– Jestem za. – Owen wsu­nął tele­fon do kie­szeni.

Sonya pode­szła do niego, wspięła się na palce i cmok­nęła go w poli­czek.

– Dzię­kuję za oca­le­nie.

– Chęt­nie bym odpo­wie­dział, że nie ma sprawy, ale… A niech będzie – nie ma sprawy.

– Gdyby coś, to dzwoń – rzu­cił Trey. – Mooks, idziemy.

Kiedy się odda­lili, Sonya powie­działa do Cleo:

– Flir­to­wa­łaś z nim.

Przy­ja­ciółka zro­biła wiel­kie oczy.

– Co, ja? Z Treyem?

– Z Owe­nem. Widzia­łam. Mia­łaś tę swoją kokie­te­ryjną minę. Znam cię.

– Wlazł za tobą w to zwier­cia­dło. A w zasa­dzie przed tobą. Nawet się nie wahał, po pro­stu tam wszedł. I ura­to­wał cię przed pają­kiem. Zasłu­żył na tro­chę flirtu.

– Naprawdę masz zamiar spa­lić jego buty?

– No pew­nie.

Sonya ski­nęła głową i poszła do spi­żarki po worek na śmieci.

– W takim razie chodźmy po nie i zała­twmy to od razu. Potem wezmę długi, gorący prysz­nic i dopiero zacznę dzień.

– Dobry plan.

Rozdział 2

Ponie­waż Cleo zgło­siła się na ochot­nika do sklepu – miała kupić skład­niki do dania na kola­cję – Sonya poszła do biblio­teki. Na biurku posta­wiła butelkę z wodą i tablet.

Przy­wy­kła już do tego, że jej domowa didżejka Clo­ver wybiera muzykę na każdą oka­zję, i przyj­mo­wała to bez sprze­ciwu. Teraz też, nie włą­cza­jąc żad­nej play­li­sty, od razu zaczęła stu­dio­wać swoje tablice inspi­ra­cji.

Ponie­waż dzień roz­po­czął się bar­dzo wcze­śnie, uznała, że część poranka może prze­zna­czyć na dal­szą pracę nad reklamą dla Ryder Sports.

Do wyjazdu do Bostonu, pod­czas któ­rego będzie musiała zapre­zen­to­wać swoją pro­po­zy­cję, zostało jesz­cze sporo czasu. Uwa­żała, że ma duże szanse na suk­ces. Z dru­giej strony zda­wała sobie sprawę z tego, jak trudną kon­ku­ren­cję sta­no­wią jej dawni sze­fo­wie z By Design.

Matt i Laine nie­źle ją wyszko­lili, a ona przez sie­dem lat wkła­dała w pracę dla nich mnó­stwo wysiłku. Potra­fiła stwo­rzyć świetną kam­pa­nię rekla­mową.

Powszech­nie znana firma, od poko­leń pro­du­ku­jąca sprzęt spor­towy, byłaby jej naj­więk­szym klien­tem.

Trudno też zigno­ro­wać fakt, że zdo­by­cie go sta­no­wiło dla Sonyi punkt honoru. Wie­działa, że rywa­li­zuje o niego z daw­nym narze­czo­nym.

Kłamcą i dra­niem.

Ale to już nie­ważne, powie­działa sobie. Bran­don Wise aktu­al­nie się nie liczy.

Co się liczyło? Dobre zle­ce­nie.

Miała naprawdę świetny pomysł, a to, co zro­biła do tej pory, zapo­wia­dało się dosko­nale.

– Pora pójść dalej! – naka­zała samej sobie i otwo­rzyła plik.

Yoda leżał u jej stóp pod biur­kiem, a ona pra­co­wała nad pro­jek­tem dobre dwie godziny – aż usły­szała, że z zaku­pów wró­ciła Cleo.

– Krótka prze­rwa. – Zapi­sała pracę i ruszyła na dół. Yoda podrep­tał za nią.

– Są jesz­cze dwie torby w samo­cho­dzie! – krzyk­nęła Cleo.

– Naprawdę potrze­bo­wa­ły­śmy aż tyle?

– No cóż, tak to już jest, kiedy ja robię zakupy.

Sonya wyszła na dwór przy­nieść torby. Przed domem przy­sta­nęła i głę­boko wcią­gnęła pach­nące wio­sną powie­trze.

Przy­je­chała tu, na wybrzeże Maine, w środku zimy. Teraz było już cie­pło i kwi­tły żon­kile. Na gałąz­kach ogrom­nej wierzby pła­czą­cej rosną­cej z boku domu poja­wiły się już bazie.

Sonya roz­po­starła ręce i zakrę­ciła się w kółko.

– Moje miej­sce, mój dom!

Widok na morze iskrzące się w pro­mie­niach słońca i huk fal, roz­bi­ja­ją­cych się o ska­li­ste wybrzeże, nale­żały do niej. Kwiaty, które już zakwi­tły lub miały zamiar to zro­bić – rów­nież.

Co z tego, że wraz z pra­wem wła­sno­ści domu prze­szła na nią cią­żąca na nim klą­twa? Pora­dzi sobie z nią. Jakoś. Kie­dyś.

Zabrała torby i szczę­śliwa wró­ciła do domu.

W kuchni Cleo roz­pa­ko­wy­wała zakupy.

– Zdo­by­łam ogromny kawał mięsa, Son.

– Wiem. Wygląda prze­ra­ża­jąco, ale damy sobie z nim radę. Kupi­łaś strasz­nie dużo jabłek. Pla­nu­jesz przy­gar­nąć konia?

– Ech, cud­nie by było, co? Nie­stety, nie. Pla­nuję upiec szar­lotkę.

– Ty? Szar­lotkę? Z praw­dzi­wych jabłek? Przy­znaj się, kim jesteś i co zro­bi­łaś z moją Cleo?

– Obec­nie jestem Cleo, główną nadworną kucharką. Owen nie wie­rzy, że potra­fi­ła­bym upiec cia­sto, pomy­śla­łam więc sobie, że nie dowiem się, póki nie spró­buję. Zadzwo­ni­łam ze sklepu do mamy, a ona wysłała mi prze­pis. Więk­szość skład­ni­ków mia­ły­śmy w domu, prócz jabłek.

Wyjęła miskę i zaczęła wkła­dać do niej owoce.

– A jeśli ją schrza­nię, nikt się nie dowie. Prócz cie­bie i mnie. I całej zgrai duchów.

– Ja nie pisnę słówka.

Z tele­fonu Sonyi roz­le­gła się pio­senka Maroon 5 Secret (Tajem­nica).

– Dobrze, to mamy usta­lone. – Cleo odło­żyła torby na miej­sce. – O któ­rej musisz wsta­wić ten wielki kawał mię­cha?

– Myślę, że koło pierw­szej, wpół do dru­giej. Do pierw­szej pra­cuję. A potem wkra­czam do kuchni.

– W takim razie spo­tkamy się tu o wpół do dru­giej. Biorę colę i idę do pra­cowni. Też chcesz?

– Tak, przyda mi się jakieś wspo­ma­ga­nie. Nie prze­chodź obok Zło­tego Pokoju, dobra, Cleo?

– Nie martw się, dziś inte­re­sują mnie wyłącz­nie syreny. Nie wiedźmy. Jeśli ilu­stra­cje pójdą gładko, będę mogła zająć się obra­zem.

Razem ruszyły po scho­dach.

W biblio­tece Cleo stuk­nęła swoją colą w colę Sonyi.

– No dobra, to do dzieła! A w zasa­dzie do dzieł.

Sonya zasia­dła za biur­kiem. Pro­jekt dla Rydera odło­żyła na razie na bok. Nie uwa­żała, że to gruszki na wierz­bie, ale trzeba było zaro­bić na chleb.

Przy­stą­piła do pracy nad naj­now­szym zle­ce­niem, czyli pro­jek­tem nowej strony inter­ne­to­wej dla sklepu Gigi’s z Poole’s Bay.

Spójna, kre­atywna i przy­ja­zna dla klienta. W prze­ci­wień­stwie do obec­nej: sła­bej, nie­zdar­nie wyko­na­nej i zie­ją­cej nudą.

Uznała, że tema­tem prze­wod­nim powinny być tu lek­kość i przy­jem­ność. Sklep ofe­ro­wał zabawne, swo­bodne ubra­nia, zaska­ku­jące, nie­spo­ty­kane ni­gdzie zapa­chy mydeł i bal­sa­mów, świec i soli do kąpieli. Do tego tro­chę – zabaw­nych, a jakże – akce­so­riów.

Zaczęła przy­go­to­wy­wać nową tablicę inspi­ra­cji. Pod hasłem „Lek­kość i zabawa”.

Sklep bar­dzo potrze­bo­wał nowego logo. Choć umowa tego nie prze­wi­dy­wała, Sonya pomy­ślała, że co tam! –przy­go­tuje je. Bo już widziała je w gło­wie.

Syl­wetka dłu­go­no­giej kobiety w butach na obca­sie, krót­kiej spód­niczce, wyma­chu­ją­cej torebką, z roz­wianą apaszką. Nutka pary­skiego stylu – roz­my­ślała, pogrą­żona w pracy. To paso­wało do nazwy sklepu.

Słowo „Gigi” nio­sło zapo­wiedź swo­body, wysma­ko­wa­nia i kobie­cej ener­gii. No i, rzecz jasna, zabawę.

Kiedy zadzwo­nił nasta­wiony na pierw­szą alarm, pod­nio­sła wzrok znad ekranu.

Zapi­su­jąc pliki i zamy­ka­jąc kom­pu­ter, usły­szała dobie­ga­jące ze stołu stu­ka­nie piłeczki.

Jack – chło­piec, który nie dożył swych dzie­sią­tych uro­dzin, uwiel­biał bawić się z Yodą. I była to miłość odwza­jem­niona.

Może to nie­zdrowe, że Sonya tak łatwo to zaak­cep­to­wała, ale miesz­kała w domu Poole’ów już wystar­cza­jąco długo, by nauczyć się nie tylko akcep­to­wać, lecz rów­nież akcep­to­wać z życz­li­wo­ścią.

Ponie­waż nie chciała wystra­szyć Jacka – choć myśl o tym, że można wystra­szyć ducha, prze­kra­czała jej zdol­no­ści poj­mo­wa­nia – dała mu gło­śno znać, że się zbliża.

– Hola! Skoń­czy­łam pra­co­wać! Teraz idę do kuchni, mam tam sporo roboty.

Po dro­dze nie natknęła się na ślady obec­no­ści Jacka, ale w kuchni zastała pootwie­rane szafki.

– Domy­ślam się, że jesz­cze nie skoń­czy­łeś się bawić z moim psem – powie­działa, zamy­ka­jąc je. – Przy­kro mi, ale muszę trzy­mać się gra­fiku.

Wycią­gnęła ogromny, ciężki gar i wielki kawał mięsa zaku­piony przez Cleo.

– Tym razem aż tak mnie to nie prze­raża – rze­kła sama do sie­bie. Ale w głębi duszy czuła się ina­czej.

Dopra­wiła mięso i zaczęła je obsma­żać na oleju. Kiedy się przy­ru­mie­niło, przy­stą­piła do obie­ra­nia mar­chewki.

Miała przed sobą teraz przy­ru­mie­nione mięso, stos mar­che­wek i zaczy­nała obie­rać ziem­niaki, gdy do kuchni wpa­ro­wała Cleo.

– Prze­pra­szam! Na śmierć pogrą­ży­łam się w pracy. – Kobieta się­gnęła po far­tuch. – Zaczę­łam ryso­wać syre­nią rodzinę. Śliczne małe syre­niątka. Boba­ski i ber­be­cie. A potem pomy­śla­łam: „A gdzie bab­cia z dziad­kiem? Prze­cież syreny też mają dziad­ków”. Pomogę ci obie­rać ziem­niaki, a potem ty pomo­żesz mi z jabł­kami.

Zanim Cleo się­gnęła po obie­raczkę, upięła na czubku głowy chmurę loków w kolo­rze ciem­nego miodu.

– Zapo­mnia­łam gumki, pożycz mi. – Sonya zdjęła jedną z gumek z nad­garstka Cleo i zwią­zała rów­nież swoje włosy. – Hej, zda­rzyło nam się w cza­sach stu­denc­kich obie­rać razem ziem­niaki?

– Muszę powie­dzieć, że nie pamię­tam. Ale na pocie­sze­nie: nie przy­po­mi­nam sobie, żebym obie­rała je z kim­kol­wiek. – Spoj­rzała na przy­ja­ciółkę z roz­ba­wie­niem. – Ale wiesz co? Wstyd się przy­znać! Chyba spra­wia mi to przy­jem­ność!

Sonya popa­trzyła na górę obie­rek.

– A ja lubię dopiero efekt. Po skoń­czo­nej robo­cie.

– Ja tam wolę pro­ces. To też swego rodzaju sztuka. Efekt jest powo­dem do dumy, ale nie poczu­jesz dumy bez wcze­śniej­szego pro­cesu.

– Pro­jek­tuję teraz stronę dla Gigi’s. I podoba mi się ten pro­ces. Ale przy­znam, że pro­ces robie­nia tego mięsa nie kosz­tuje mnie aż tak dużo jak wtedy, kiedy wzię­łam się do tego po raz pierw­szy, i to sama.

– Ejże, prze­cież byłam z tobą na Face­Ti­mie.

Sonya stuk­nęła ją bio­drem.

– Ale tak jest dużo lepiej. Nie żału­jesz, prawda? Że tu przy­je­cha­łaś?

– Co? Skądże! Uwiel­biam tu być. Dobry Boże, jak ja kocham swoją pra­cow­nię. Poko­cham też malo­wa­nie w ple­ne­rze, wiem o tym, i żeglo­wa­nie po zatoce w nie­dzielne popo­łu­dnia. Kiedy już Owen zbu­duje mi tę słodką żagló­weczkę.

– Zosta­ła­bym tu i bez cie­bie, bo gdy tylko zoba­czy­łam ten dom, to miej­sce, od razu poczu­łam, że jest moje. Ale nie była­bym nawet w poło­wie tak szczę­śliwa.

Kiedy przy­go­to­wały już wszyst­kie warzywa, Sonya głę­boko ode­tchnęła.

– Dobra, to teraz uwaga. Wrzu­camy je na patel­nię po mię­sie, doda­jemy zioła, mie­szamy, chwilę pod­sma­żamy, do lek­kiego zru­mie­nie­nia.

– Jasne. Wiesz, co robić. To ja zacznę robić cia­sto na szar­lotkę.

– Nie zaczniesz, tylko zro­bisz. Cia­sto od początku do końca. Z mąki i… no, z tego, co tam jesz­cze masz w prze­pi­sie.

– Pro­ces, Sonyu, pro­ces. Jeśli robisz tylko farsz, to jak­byś oszu­ki­wała. Ja po pro­stu… cze­kaj no, co to był za hałas?

Nie prze­sta­wała mie­szać, choć serce jej moc­niej zabiło.

– To winda sto­łowa.

– Winda… O Boże, dobra! – Cleo wytarła dło­nie o far­tuch, poszła do spi­żarni i ze zmarsz­czo­nym czo­łem spoj­rzała na szafkę z windą. – Zaj­rzę tam. Niech to lepiej nie będzie nic okrop­nego, bo się wku­rzę.

Sonya wstrzy­mała oddech i nie wypusz­czała go, póki Cleo nie zawo­łała:

– Aaa, jak cudow­nie! Popatrz, Son, co mam! To cudna forma na szar­lotkę.

Przy­nio­sła naczy­nie do kuchni.

– Cała czer­wona, row­ko­wana, z jabłusz­kiem na bia­łym dnie. Ide­alna. A ja mia­łam użyć tej zwy­kłej, szkla­nej, którą zna­la­złam tu w kuchni.

– To Molly. Przed kola­cją dla Doyle’ów przy­słała mi pół­mi­sek na mięso. Pół­mi­sek Lissy. Jej pre­zent ślubny.

Cleo odsta­wiła formę i przy­tu­liła Sonyę.

– To nie jest łatwe. Wiem, że nie jest, ale Owen miał rację. Nie możemy zmie­nić tego, co ją spo­tkało. Ani tego, co spo­tkało Lis­beth Poole, ani Molly O’Brian. Ani nikogo innego.

– To straszne patrzeć, jak umie­rają, Cleo. A jesz­cze strasz­niej­sze – wie­dzieć, że to nie sen, lecz że tam jestem, ale cał­ko­wi­cie bez­radna.

– Wiem. Ale, Sonyu, ty dajesz świa­dec­two. Tak jak powie­dzia­łaś przed poko­jem Molly. Myślę, że to nie­zwy­kle istotne. I że jest to może jeden z powo­dów, dla któ­rego Molly tak się o nas trosz­czy. Na przy­kład przy­syła mi to naczy­nie, żeby szar­lotka ślicz­nie wyglą­dała. To dla niej ważne. Ty jesteś dla niej ważna.

– Dla mnie już teraz wszy­scy oni są ważni. Chcę powstrzy­mać Dobbs. Chcę, by zapła­ciła za wszyst­kie nie­szczę­ścia, które spo­wo­do­wała. Chcę, by…

Nagle drzwi zaczęły gło­śno trza­skać, a okna zamy­kać się i otwie­rać.

– O, wypchaj się, ty nik­czemna stara jędzo! – wrza­snęła Cleo. – Mamy cię gdzieś!

Sonya roze­śmiała się wbrew sobie.

A iPad natych­miast zare­ago­wał impre­zową pio­senką o tym, by dobrze się bawić.

– Tak jest, Clo­ver. Abso­lut­nie. – Cleo zama­chała rękami w powie­trzu i zako­ły­sała bio­drami. – Będzie dziś zabawa!

– Come on! – zaśpie­wała Sonya i wrzu­ciła mięso na warzywa. Wzięła otwartą już butelkę wina i wylała na mięso całą jej zawar­tość. – Tak jest, do dna! – Przy­kryła naczy­nie i wsu­nęła je do pie­kar­nika. Poki­wała pal­cem na Cleo. – I ma tam być długo. Bez zaglą­da­nia.

– Już teraz cudow­nie pach­nie. Dobra. Robię tę szar­lotkę.

– No, dalej. Pokaż, co potra­fisz.

Szar­lotka nie oka­zała się może „bułką z masłem”, ale obie się zgo­dziły, że wyglą­dała pięk­nie, kiedy już Cleo odmie­rzyła skład­niki, zagnio­tła cia­sto, roz­wał­ko­wała je, wyle­piła nim formę, obrała i pokro­iła jabłka, a następ­nie wsu­nęła ją do dru­giego pie­kar­nika.

– Lepiej niech doce­nią każdy kęs. To był kawał roboty.

– Wyjdźmy z Yodą. Prze­wie­trzmy się tro­chę.

Przy­jem­nie było wyjść z roz­grza­nej kuchni na chłodne, orzeź­wia­jące powie­trze.

– Prze­stała walić drzwiami i oknami, kiedy zaczę­ły­śmy z niej drwić.

– No, też to zauwa­ży­łam. – Cleo z zado­wo­le­niem obej­rzała się na dom. – Żywi się stra­chem i smut­kiem. Tak jak wczo­raj powie­dzia­łaś.

– Zatrzy­mać tego nie zatrzy­mamy, ale spra­wimy, że tro­chę wyha­muje. „Mamy cię gdzieś” podzia­łało. Musimy to powta­rzać czę­ściej.

– Jestem za. Dziś mamy gości, a za parę tygo­dni nasz wielki dzień otwarty. W sumie pora już zacząć pla­no­wać szcze­góły.

– Jasne. Zaczniemy.

– To ją wku­rzy – że cały dom wypełni się ludźmi. I to zado­wo­lo­nymi.

– Tak jest. Musimy zapro­sić two­ich rodzi­ców. I mam nadzieję, że twoja grand-mère i moja mama też się zja­wią. Muszę ścią­gnąć dziad­ków – wszyst­kich czworo, jeśli dadzą radę. Cio­cię Sum­mer i wujka Mar­tina też.

– Mamy dla nich mnó­stwo miej­sca – Cleo zamil­kła i zer­k­nęła na dom. – Ten dom jest wprost stwo­rzony do tego, co w nim robimy, Son.

– A co w nim robimy?

– Żyjemy, pra­cu­jemy, pla­nu­jemy. A w twoim przy­padku – dodała zna­cząco Cleo – upra­wiamy też świetny seks.

– Zga­dza się, jest naprawdę świetny.

– Jako twoja przy­ja­ciółka bar­dzo ci kibi­cuję. A ona tego wszyst­kiego nie chce. Jej zależy tylko na smutku i stra­chu.

– Więc dostar­czajmy jej tego, czego nie­na­wi­dzi. W nad­mia­rze. Znajdę te obrączki, Cleo. Jesz­cze nie wiem jak, ale je znajdę. A tym­cza­sem będziemy żyć, pra­co­wać i pla­no­wać.

Patrzyła, jak Yoda goni wie­wiórkę.

– Mia­łaś sobie spra­wić jakie­goś ele­ganc­kiego kocura – rze­kła.

– Ow­szem, mia­łam – przy­tak­nęła Cleo. – I nie­długo zacznę poważne poszu­ki­wa­nia.

– A dziś podamy cho­ler­nie pyszny posi­łek. W naszej for­mal­nej jadalni.

– Też tak myśla­łam! Kiedy szar­lotka się dopie­cze, idziemy robić się na bóstwa. I szy­ko­wać stół.

– Ty zawsze wyglą­dasz jak bóstwo. Powin­nam cię za to nie­na­wi­dzić.

– Ale mnie uwiel­biasz.

– Tak jest. Dobra, zaj­rzyjmy już do tej two­jej szar­lotki. A potem zro­bię chle­bek na piwie.

– Myślisz, że Molly już posprzą­tała po nas kuch­nię?

Sonya nawet się nie sta­rała uda­wać zawsty­dzo­nej.

– To chyba oczy­wi­ste, nie?

– Czyli dla każ­dego coś miłego.

Zasłu­gu­jemy na taki dzień, pomy­ślała Sonya. Dzień, w któ­rym dobrze się pra­cuje i można skoń­czyć wcze­śniej. Dzień wypeł­niony nie tylko obo­wiąz­kami, ale i odro­biną bez­tro­ski i zamie­sza­nia oraz wspól­nego cele­bro­wa­nia czasu.

Wśród zapa­chów cia­sta i pie­czeni uno­szą­cych się w nie­ska­zi­tel­nie wysprzą­ta­nej kuchni usia­dły przy bla­cie, by zasta­no­wić się nad szcze­gó­łami orga­ni­za­cji dnia otwar­tego w Domu Poole’ów, który – po dłuż­szej dys­ku­sji – zapla­no­wały na drugą sobotę czerwca.

– For­muła dnia otwar­tego spra­wia, że atmos­fera będzie swo­bodna i przy­ja­ciel­ska – powie­działa Sonya. – Ale pro­po­nuję wysto­so­wać for­malne zapro­sze­nia.

– Jestem za. To dodaje ele­gan­cji. Która cechuje prze­cież ten dom.

– Jak­byś mi czy­tała w myślach. Idę po notat­nik.

Kiedy szar­lotka i chleb sty­gły już na kratce, a drzwiczki pie­kar­nika zostały uchy­lone na chwilkę w celu spraw­dze­nia, jak się miewa pie­czeń, Sonya i Cleo opra­co­wały rysu­nek rezy­den­cji wio­sną, z okrytą mło­dym listo­wiem wierzbą pła­czącą i kwit­ną­cymi kwia­tami.

Sonya McTa­vish i Cle­opa­tra Faba­resmają zaszczyt zapro­sićdo Domu Poole’óww sobotę, 8 czerwca, o godz. 16:00na poczę­stu­nek w wyśmie­ni­tym towa­rzy­stwie.

– Podoba mi się – orze­kła Cleo. – Pro­sto i zachę­ca­jąco.

– Nie nazbyt pro­sto?

– Nie wydaje mi się.

– To dobrze. Musimy załą­czyć blan­kiet z potwier­dze­niem. – Sonya płyn­nie prze­szła do dal­szego pla­no­wa­nia. – Powiedzmy, że do dwu­dzie­stego maja, aby­śmy miały jakieś poję­cie o licz­bie gości. Mama Treya pomoże nam z nazwi­skami i adre­sami.

– Zgło­śmy się do Bree w spra­wie menu. Sze­fowa kuchni Lob­ster Cage to wła­ściwy adres.

– W dodatku nas lubi, więc zgoda. Popro­simy ją też o pole­ce­nie kel­ne­rów i ludzi do obsługi. A jedze­nie zamó­wimy z restau­ra­cji w mia­steczku.

– Będziemy musiały powy­cią­gać stoły i krze­sła z nie­uży­wa­nych poko­jów – zauwa­żyła Cleo. – Albo je wypo­ży­czyć.

– Do tego szkło, naczy­nia, obrusy. Wiesz, pro­jek­to­wa­łam zapro­sze­nia na mnó­stwo imprez, robi­łam strony inter­ne­towe dla tysiąca firm cate­rin­go­wych, restau­ra­cji i barów. Ale ni­gdy nie pla­no­wa­łam ani nie prze­pro­wa­dza­łam takiej imprezy.

– Masz stra­cha?

Sonya unio­sła ramiona.

– Tro­chę, ow­szem.

– Ja też. Ale dzięki temu jest jesz­cze faj­niej.

– Cza­sem mam wra­że­nie, że nasze wizje tego, co jest fajne, a co nie, nawet się do sie­bie nie zbli­żają.

Kiedy z tabletu popły­nęła pio­senka Beastie Boys, Sonya musiała się roze­śmiać.

– Okej, okej. Będziemy wal­czyć o naszą małą imprezkę.

– Co auto­ma­tycz­nie prze­kie­ro­wuje nas na tory muzyki. Sądzisz, że Trey z Owe­nem zdo­ła­liby namó­wić Rock Hard, żeby dla nas zagrali?

– Nie dowiemy się, póki ich nie spy­tamy. Wpi­suję to na listę rze­czy do zała­twie­nia. – Sonya zano­to­wała. – Zada­nie dla mnie: zapro­jek­to­wać zapro­sze­nia.

– Ty pro­jek­tuj, ja roze­ślę. Ty zdo­bądź listę gości od mamy Treya, ja poga­dam z Bree.

– Dobry podział obo­wiąz­ków. – Sonya stuk­nęła szklanką o szklankę przy­ja­ciółki. – Wiem, że w piw­nicy są jakieś roz­kła­dane stoły. Ale nie w tej strasz­nej, tam moja noga już nie posta­nie. Jestem za wysła­niem po nie naszych chło­pa­ków. Oni je wycią­gną, a my wyczy­ścimy.

– I znów jestem za. Teraz kwiaty. Zapewne będziemy musiały jakieś posa­dzić, a to będzie dla nas obu nowość. Warto by też mieć deko­ra­cje kwia­towe na stoły i do środka.

– A więc co? Wycieczka do szkółki ogrod­ni­czej i kwia­ciarni? To już zała­twimy razem. Nie mar­twię się, że nie zdo­łamy upięk­szyć tego miej­sca. Obie jeste­śmy w tym dobre. Zresztą i tak chcia­łam tu coś zasa­dzić. Na przy­kład w doni­cach, które widzia­łam w szo­pie.

– Ja bym chęt­nie posa­dziła tro­chę ziół.

– O, serio?

Cleo zde­cy­do­wa­nie ski­nęła głową.

– Jeśli mam tu goto­wać, chcę to robić dobrze.

– W takim razie bie­rzesz na sie­bie zioła. To już twoja działka.

– Ogarnę to. A teraz chodźmy robić się na bóstwa, a potem wró­cimy i nakry­jemy stół po kró­lew­sku.

– To, co się działo dziś w nocy – zaczęła Sonya, zbie­ra­jąc szki­cow­nik, notatki i tablet – wyda­rzy się znowu. Ja o tym wiem i ty też o tym wiesz. Ale jeste­śmy tu, gotu­jemy dobre jedzonko, pie­czemy cho­lerną szar­lotkę i pla­nu­jemy imprezę.

– Jaką imprezę, poważne wyda­rze­nie dla lokal­nej spo­łecz­no­ści – popra­wiła ją Cleo, na co Sonya się uśmiech­nęła.

Wyszły z kuchni.

– Aha, wyda­rze­nie. Cza­sem moja głowa mi mówi, że to sza­leń­stwo. Ale ja wiem, że nie i już. I że robimy dokład­nie to, co trzeba.

– Czyli żyjemy, pra­cu­jemy, pla­nu­jemy – powtó­rzyła Cleo.

– Zga­dza się. Tak samo mam pew­ność, że w tym domu jest wię­cej dobrego niż złego. Oczy­wi­ście tro­chę złego jest, bo to nor­malne, jeśli ludzie tu miesz­kają, pra­cują i pla­nują od ponad dwu­stu lat. A naj­gor­szym złem jest ta jedna… cóż, nie nazwę jej osobą.

– Istota.

– Istota. Ale mimo tego, co ich wszyst­kich spo­tkało, Clo­ver pusz­cza nam muzykę, Molly ściele łóżka, a Jack bawi się z Yodą.

Skrę­ciły do biblio­teki, gdzie Sonya odło­żyła notatki i szki­cow­nik na biurko.

– I jest ich wię­cej.

– Zde­cy­do­wa­nie – zgo­dziła się Cleo. – Czuję ich przez cały czas.

– Dla­czego na­dal tu są? Moż­liwe, że panny młode i ci, któ­rzy je opła­kują, są tu z powodu klą­twy. Ale inni?

– Nie wiem.

Sonya rozej­rzała się po biblio­tece. Spoj­rzała na para­pet, na któ­rym kwitł fio­łek afry­kań­ski, który dostała od Cleo wiele lat wcze­śniej.

– Myślę, że dla­tego, że to jest ich dom. I zostali tu z tego samego powodu, z któ­rego ja zosta­łam. A potem ty. Bo to jest dom.

– Ni­gdy nie przy­szło mi to do głowy – odparła Cleo, gdy wyszły z biblio­teki i ruszyły dalej kory­ta­rzem. – Ale chyba masz rację. To dobry dom, Sonyu. Mimo że jest w nim ona. To naprawdę dobry dom.

– Należy i do nas, i do nich. Jesz­cze rok temu spo­dzie­wa­ła­bym się usły­szeć coś takiego od cie­bie. A dziś sama to mówię. W dodatku szcze­rze.

– I wła­śnie dla­tego oni tu z tobą są, Son. Bo mówisz te słowa i robisz to szcze­rze. A teraz idź, zrób się na bóstwo.

Taki wła­śnie miała zamiar. To zabawne, pomy­ślała, kie­ru­jąc się do swo­jej sypialni, że choć spa­łam zale­d­wie trzy godziny, wcale nie czuję się zmę­czona.

Pra­gnęła, by wie­czór – ten wie­czór – upły­nął przy dobrym jedze­niu i w miłym towa­rzy­stwie.

Prze­szła przez salo­nik do sypialni. A tam, za oknem i za drzwiami bal­ko­no­wymi, pod póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem, roz­po­ście­rało się morze.

Na łóżku leżała zaś sukienka zaku­piona dawno temu z myślą o nie­do­szłej podróży poślub­nej. Sukienka, któ­rej Sonya jesz­cze ni­gdy na sobie nie miała.

Hm, to Molly, pomy­ślała. Ale w sumie… czemu by nie?

Pod­nio­sła ją, przy­ło­żyła do sie­bie i sta­nęła przed lustrem.

Róż nie był jej typo­wym wybo­rem, ale ten był głęb­szy i bar­dziej przy­ga­szony. Wąska, bez ręka­wów – ide­alna sukienka na roman­tyczną kola­cję. Dla świeżo poślu­bio­nej żony.

– Zostać jego żoną to byłby błąd. Ale sukienka nie ma z tym nic wspól­nego. Dobrze, Molly, zgoda. Akcep­tuję ten wybór. Dzięki.

Nie spie­szyła się. Ukła­da­jąc włosy, głę­boko wes­tchnęła. Cóż, nad­szedł czas wziąć byka z rogi i umó­wić się z miej­scową fry­zjerką. I tak cze­kała już o wiele za długo.

I zbyt wiele tygo­dni dzie­liło ją od wyjazdu do Bostonu na pre­zen­ta­cję dla Ryder’s.

Ale dzięki temu włosy zdążą odro­snąć, jeśli nowa fry­zura jej się nie spodoba.

– Cóż, odro­bina próż­no­ści nie zaszko­dzi – rze­kła do sie­bie, zapi­na­jąc suwak sukienki. – A wygląd będzie miał jed­nak zna­cze­nie.

Clo­ver puściła Looking Good (Świet­nie wyglą­dasz).

Roz­ba­wiona Sonya odwró­ciła się do lustra.

– Tak, wiem, nie jest źle. Zobaczmy, czy Cleo też jest gotowa.

Przy­ja­ciółka zde­cy­do­wała się zagrać tro­chę odważ­niej: wybrała krótką, fry­wolną sukienkę w kolo­rze nieba prze­cię­tego jaskrawą smugą bły­ska­wicy. Teraz zapla­tała włosy w skom­pli­ko­wany war­kocz.

Sto­jąc przed lustrem, spoj­rzała w oczy odbi­ja­ją­cej się w nim Sonyi.

– Pamię­tam, jak kupo­wa­łaś tę sukienkę. Sama cię na nią namó­wi­łam.

– Tak, wiem. Molly mi ją dziś wyjęła.

– Moją też. Molly ma dosko­nały gust. A zwa­żyw­szy na to, że w nocy wystą­pi­ły­śmy w stro­jach, w któ­rych naj­pierw obej­rza­ły­śmy podwójny seans fil­mowy, a potem poszły­śmy spać, miło będzie ład­nie wyglą­dać.

– Uma­wiam się jutro do fry­zjera. W mia­steczku.

Cleo zamarła.

– Jesteś pewna?

– Muszę się wresz­cie odwa­żyć. Jeśli mi się nie spodoba, zdążę to jesz­cze napra­wić przed wiel­kim wystę­pem w Bosto­nie.

– Jasne, rozu­miem twoją logikę. Ale zdra­dzić swo­jego fry­zjera to poważna sprawa.

Sonya ponuro ski­nęła głową.

– Związki na odle­głość nie mają szansy na prze­trwa­nie.

– Nie­ważne, co posta­no­wisz, i tak będę cię wspie­rać. Sama raczej nie zdo­będę się na odwagę. Z moimi wło­sami multi-kulti? Jest we mnie tro­chę Kre­olki, tro­chę Azjatki, tro­chę Jamajki i tro­chę Bry­tyjki. Ty masz typowe włosy bia­łej.

– Ow­szem. Więc zary­zy­kuję. Jesteś gotowa?

Yoda w pod­sko­kach zbiegł za nimi ze scho­dów, a potem zaczął się krę­cić przed potęż­nymi drzwiami wej­ścio­wymi.

– Chcesz na dwór? Jak skoń­czysz, wróć z dru­giej strony. – Sonya otwo­rzyła przed nim drzwi. – Nie­długo będziesz miał kolegę.

– Pomy­śla­łam, że skon­tak­tuję się z tą panią, od któ­rej wzię­łaś Yodę. W spra­wie mojej ele­ganc­kiej kotki.

– A, Lucy Cabot. Jest świetna. I ratuje też koty. Wyślę ci jej namiary, na pewno będzie wie­działa, co robić.

Sonya przy­sta­nęła przy sta­rym sto­ją­cym zega­rze o jasnej tar­czy i nie­ru­cho­mych wska­zów­kach. Usta­wio­nych na godzinę trze­cią.

Na któ­rą­kol­wiek godzinę by się je prze­su­nęło, i tak wra­cały w to samo poło­że­nie.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, bym ostat­niej nocy sły­szała, jak bije. Choć prze­cież musia­łam. Nie zawsze to sły­szę, ale wczo­raj wsta­łam i poszłam do sali balo­wej, więc jak mogło mnie to omi­nąć? Kiedy sły­szę to bicie, nie czuję koniecz­no­ści, by iść. To zna­czy nie świa­do­mie.

– Jeżeli znowu ją poczu­jesz, naj­pierw mnie zawo­łaj.

– Mam nadzieję, że tak zro­bię. Nie zasta­na­wia­łaś się, czy nie urzą­dzić sobie gdzieś biura? W innym pokoju niż pra­cow­nia?

– Zasta­na­wia­łam. Pra­cow­nia total­nie mnie uszczę­śli­wia, ale może sen­sow­niej byłoby zała­twiać inte­resy gdzie indziej.

– Bar­dzo mnie kusi wyko­rzy­sta­nie więk­szej liczby pokoi. Ale takie naprawdę wyko­rzy­sta­nie. Dla­tego wła­śnie…

Weszły do ogrom­nej kuchni i urwały roz­mowę.

Szar­lotka i chleb stały na kratce i sty­gły, a w powie­trzu uno­sił się obłędny zapach.

Na wyspie cze­kał pół­mi­sek.

– Och, co za cudo! – zawo­łała Cleo. – Jakie wspa­niałe naczy­nie! Wygląda na stare i dostojne.

– Bo takie jest – mruk­nęła Sonya. – Nale­żało do Lis­beth. To ten sam pół­mi­sek, któ­rego uży­łam za pierw­szym razem. Pre­zent ślubny.

To rze­kł­szy, pod­nio­sła go i odwró­ciła dnem do góry, żeby poka­zać Cleo napis.

– Nie miała szansy go ni­gdy użyć i to cię smuci. Ale wiesz co, Sonyu? Ja myślę, że kiedy ty go uży­wasz, a nie tylko pozwa­lasz mu zbie­rać kurz gdzieś na półce, tak naprawdę czcisz jej pamięć.

– Widzia­łam ją po dru­giej stro­nie sali balo­wej. Przez parę sekund. Był straszny tłok, ludzie mi zasła­niali. Cleo, ona była taka młoda. I taka szczę­śliwa. Można powie­dzieć, że pro­mie­niała szczę­ściem.

Odsta­wiła pół­mi­sek.

– Masz rację. Nie powi­nien tkwić na półce.

Nakryły do stołu, usta­wiły świece i naj­lep­sze kie­liszki. Ponie­waż kwiet­niowy wie­czór był chłodny, napa­liły w komin­kach – w kuchni i jadalni.

– Jakaś nastro­jowa muzyka? – rzu­ciła Cleo.

Clo­ver natych­miast zare­ago­wała, pusz­cza­jąc Tan­gled Up in You (Sple­ciony z tobą).

– Może ciut za bez­po­śred­nia – uznała Cleo – ale niech będzie. Wina, wspól­niczko?

– Lej. Muszę wyjąć pie­czeń i zro­bić sos.

– Włóż far­tuch. A ja będę patrzeć i się uczyć.

Kiedy tylko Sonya wyjęła gar­nek z pie­kar­nika i zdjęła pokrywę, Yoda sta­nął na tyl­nych łap­kach i zaczął prze­bie­rać przed­nimi.

– Jack go tego nauczył. Dobra, dobra, dosta­niesz do spró­bo­wa­nia.

– A ja? – Cleo nalała wina do kie­lisz­ków. – O co w ogóle cho­dzi z tą pie­cze­nią? Cały dzień tkwi w pie­kar­niku, a potem tak pach­nie? Szar­lotka była chyba trud­niej­sza.

– Nie pamię­tasz już tego stosu obie­rek warzyw­nych, które poszły na kom­post?

– Nie zapo­mi­naj, że były tam rów­nież obierki od jabłek. Patrz­cie na to – dodała, kiedy przy­ja­ciółka prze­ło­żyła pie­czeń na pół­mi­sek i zaczęła okła­dać ją warzy­wami. – Cóż, chyba zosta­łaś mistrzy­nią duszo­nej woło­winy.

– Lepiej się upew­nijmy. – Sonya odkro­iła kawa­łek mięsa i podzie­liła go na trzy czę­ści. Jedną podała Cleo, drugą rzu­ciła Yodzie, a trze­cią wło­żyła sobie do ust. – Chyba masz rację. Ofi­cjal­nie jestem mistrzy­nią duszo­nej woło­winy.

– Oba­wiam się, że nikt nie będzie miał miej­sca na szar­lotkę.

– Coś ty. Faceci? – Sonya wsta­wiła pół­mi­sek z mię­sem do czę­ści pie­kar­nika utrzy­mu­ją­cej dania w cie­ple. – Znajdą miej­sce na cia­sto.

Cleo stała z wysu­nię­tym do przodu bio­drem, popi­jała wino i przy­glą­dała się, jak Sonya szyb­kimi ruchami trze­paczki mie­sza sos.

– Poważ­nie, jestem pod wra­że­niem. Daj, ja tro­chę pomie­szam. Ty się napij.

Zamie­niły się miej­scami.

Yoda szczek­nął rado­śnie i rzu­cił się w stronę głów­nego wej­ścia. Zabrzmiał gong u drzwi, a Clo­ver zmie­niła muzykę. Black Eyed Peas zaśpie­wali o tym, że zapo­wiada się świetny wie­czór.

– Też na to cze­kam. – Sonya zmniej­szyła gaz. – Chodźmy otwo­rzyć i zaczy­najmy.

Rozdział 3

Sonya otwo­rzyła drzwi. Mookie natych­miast wtar­gnął do środka, a Jones wkro­czył spo­koj­nie dum­nym kro­kiem.

Na dru­gim pię­trze gło­śno trza­snęły drzwi. Dźwięk przy­po­mi­nał huk wystrzału.

– Ktoś chyba nie­zbyt się ucie­szył z naszego przy­by­cia – sko­men­to­wał Owen i wycią­gnął przed sie­bie rękę z butelką wina. – On jest od kwia­tów, ja od wina.

– I jedno, i dru­gie przyj­mu­jemy z wdzięcz­no­ścią – odparła Sonya, kiedy Trey wrę­czył jej bukiet bia­łych tuli­pa­nów.

– A ja? Wczo­raj dosta­łem buziaka. – Owen zwró­cił się do Cleo, która tylko zamknęła drzwi.

– Wczo­raj były inne oko­licz­no­ści – odparła Cleo.

– Wchodź­cie dalej – rze­kła Sonya. – Mogę zapy­tać, jak się miewa twoja klientka, Treyu? Ta w szpi­talu.

– Dobrze. W każ­dym razie lepiej. Chcą ją zatrzy­mać jesz­cze jeden dzień. Może dwa. Owen spę­dził dziś u niej dużo wię­cej czasu, niż ja zdo­ła­łem wygo­spo­da­ro­wać.

– Byłeś ją odwie­dzić?

– Jej eks u mnie pra­co­wał – wyja­śnił Owen. – To jest u nas – popra­wił się. – Czuje się nie­źle. Zwa­żyw­szy na to, jak mocno obe­rwała. Liczy, że Trey jej zała­twi wyłączną opiekę nad dziećmi i pozwo­le­nie na wyjazd do innego stanu. Do rodziny.

– Tego może być pewna. Mmm, pamię­tam ten zapach – dodał Trey. – Jest rów­nie sma­ko­wity, jak za pierw­szym razem.

– Ale dziś mamy dodatki spe­cjalne. Chle­bek na piwie i szar­lotka.

– Zro­bi­łaś szar­lotkę?

Cleo uśmiech­nęła się do Owena i nalała wina jesz­cze do dwóch kie­lisz­ków.

– Nauczy­łam się.

– Wygląda świet­nie. Wy też. Obie – rzu­cił Trey.

– Mia­ły­śmy fajny dzień.

– I co, naprawdę spa­li­ły­ście moje buty?

– Naprawdę – odparła Cleo. – Tro­chę dalej, tam pod lasem, w kręgu z kamieni i soli. Pola­ły­śmy je roz­pałką, rzu­ci­ły­śmy zapałkę i psss! Butów nie ma.

– Nie było to przy­jemne – uzu­peł­niła Sonya – ale sku­teczne. – Wyjęła trzy kości do gry­zie­nia z pra­so­wa­nej skóry. – Pro­szę bar­dzo, pie­ski, to dla was. Gryź­cie sobie i bądź­cie grzeczne. Ludzie będą teraz jedli kola­cję.

– Co wasze psy sądzą o kotach? – spy­tała Cleo.

Wzrok Treya powę­dro­wał za jego labra­do­rem skrzy­żo­wa­nym z gol­de­nem, odda­la­ją­cym się wła­śnie z kością.

– Mookie nie ma nic prze­ciwko.

– To zależy od kota – mruk­nął Owen.

– Zamie­rzam wziąć kota, o ile tylko znajdę takiego, o jakiego mi cho­dzi. Sonyu, biorę sos. Niech jeden z naszych dużych, sil­nych panów weź­mie mięso. Dzi­siej­szą kola­cję ser­wu­jemy sty­lowo.

– Wła­śnie widzę. Ja wezmę – zgło­sił się Trey. – Tak jak poprzed­nio.

Kiedy Trey wyjął pół­mi­sek z pie­kar­nika, Owen mru­gnął.

– O, ja pier­ni­czę. To nie byle co.

– Jako mistrzyni duszo­nej woło­winy nie przy­go­to­wuję byle czego. – Sonya się­gnęła po chleb i deskę do kro­je­nia.

– Pomóc ci? – spy­tał Owen Cleo.

– Nie, dzięki. Tylko prze­leję go do sosjerki. Weź wino.

Przy stole Sonya naj­pierw nało­żyła wszyst­kim por­cje mięsa i warzyw, a potem usia­dła.

– Gra­tu­la­cje dla sze­fo­wych kuchni – powie­dział Trey.

– Cze­kaj­cie, niech spró­buję. – Owen wziął do ust kęs pie­czeni. – Mmm, pycha. Kudos. Lep­sza niż two­jej mamy, przy­kro mi, Treyu.

– Tak, mama już wie. Dzięki za pyszną kola­cję. To dużo pracy. I wysiłku.

– Pro­simy bar­dzo. A skoro już mowa o pracy i wysiłku, to usta­li­ły­śmy z Cleo datę naszego wiel­kiego wyda­rze­nia. Orga­ni­zu­jemy tu dzień otwarty w drugą sobotę czerwca.

– Uwaga, i mówimy o wiel­kiej impre­zie. – Kiedy trza­snęły drzwi, Cleo z uśmie­chem spoj­rzała w sufit. – Ona nie­na­wi­dzi tego pomy­słu. A ja tym bar­dziej go kocham.

– Tak z nią pogry­wasz? – Owen się zaśmiał. – Rzu­casz jej wyzwa­nie w postaci imprezy?

– To tylko miły bonu­sik. – Cleo nadziała na wide­lec kawa­łek mar­chewki. – Zależy nam głów­nie na otwar­ciu domu dla publicz­no­ści. Wypeł­nie­niu go ludźmi, jedze­niem, piciem i muzyką.

– Bo do tego został stwo­rzony – dodała Sonya. – A tak w ogóle, to kiedy ostat­nio hucz­nie tu coś świę­to­wano?

– Jestem za młody, by pamię­tać, ale obsta­wiam, że był to ślub Col­lina i Johanny. Który nie skoń­czył się dobrze.

– Tym razem nie prze­wi­du­jemy żad­nej panny mło­dej, na którą mogłaby się zasa­dzić Dobbs. I nie pozwo­limy, by nam dyk­to­wała, jak mamy żyć.

Świa­tła zga­sły, zapa­liły się, znowu zga­sły i znowu się zapa­liły. Sonya pod­nio­sła kie­li­szek. A potem się roze­śmiała, bo iPad w kuchni zagrał Fuck You (Wal się) CeeLo na cały regu­la­tor.

– Trudno się z tym spie­rać – powie­działa i upiła łyk wina.

– Widzę, że cię korci, by ją pro­wo­ko­wać.

– Cza­sem. – Sonya spoj­rzała w oczy Treya i zoba­czyła w nich nie­po­kój. – Odpo­wiada za śmierć wielu kobiet z mojej rodziny na prze­strzeni ostat­nich dwu­stu lat. Więc tak, cza­sem mam ochotę jej dopiec. Ale nie dla­tego orga­ni­zu­jemy dzień otwarty. Zamie­rzamy tu miesz­kać: w tym domu i w tej lokal­nej spo­łecz­no­ści. Zamie­rzamy stać się jej czę­ścią. To jedyny spo­sób urze­czy­wist­nie­nia tego planu.

– Trey nie pró­buje cię znie­chę­cić. – Owen odkroił sobie nowy pla­ster mięsa. – On musi tylko poskła­dać do kupy wszyst­kie fakty, zało­że­nia i motywy. To uro­dzony praw­nik. – Nadział na wide­lec kawa­łek ziem­niaka. – Poza tym, gdyby chciał cię prze­ko­nać do zmiany zda­nia, zro­biłby to tak spryt­nie, że nawet byś się nie zorien­to­wała, że już je zmie­ni­łaś.

Ski­nęła głową.

– Zwró­ci­łam uwagę na tę umie­jęt­ność. Czło­wie­kowi się wtedy wydaje, że sam od początku chciał to zro­bić.

– Otóż to.

– Wła­śnie. Poza tym – Sonya prze­nio­sła wzrok na Treya – bar­dzo mi się to w nim podoba.

– To dobrze. A więc jak zamier­za­cie ogar­nąć tyle spraw naraz?

– Jesz­cze nie mam poję­cia – odpo­wie­działa Sonya szcze­rze. – Ale to nas pro­wa­dzi do kwe­stii jedze­nia. Pomy­śla­ły­śmy, że chcemy zamó­wić jedze­nie w lokal­nych restau­ra­cjach. Chcemy spy­tać Bree, czy nam pomoże w spra­wie ludzi do obsługi: hostess, kel­ne­rów i bar­ma­nów.

– Dobra myśl. – Trey poczę­sto­wał się chle­bem. – Bo że goście się zja­wią, to pewne.

– Na bank – zgo­dził się Owen.

– A Poole’owie? Jak myśli­cie? – zanie­po­ko­iła się Sonya.

– Ci nasi, miej­scowi? Z całą pew­no­ścią. Każdy dostał to, co chciał, Sonyu. Nikt nie żywi do cie­bie urazy.

– Wszy­scy, któ­rzy znali Col­lina, lubili go – dodał Trey. – A ci, któ­rzy go nie znali, przyjdą tu z cie­ka­wo­ści. A także ze względu na cie­bie i Cleo. Prze­cież pozna­ły­ście już tro­chę ludzi w mia­steczku.

– Lubię Poole’s Bay – ode­zwała się Cleo. – I będę lubić na nie patrzeć z morza, kiedy już zbu­du­jesz mi tę żaglówkę.

– Owen wyko­nał już pro­jekt.

– O, serio? – Cleo uśmiech­nęła się znad kra­wę­dzi kie­liszka. – Bar­dzo chęt­nie zoba­czę.

– A czy ja cię cisnę w spra­wie obrazu?

– Ale ty już go widzia­łeś na eta­pie powsta­wa­nia.

– Natkną­łem się na niego przy­pad­kiem. Nie urzą­dzam oglę­dzin w trak­cie budowy.

– No dobra, a co z budą dla Yody? – Owen posłał Sonyi roz­pacz­liwe spoj­rze­nie, na co ta tylko mach­nęła ręką. – Nie­ważne, o tym póź­niej. Bo odcho­dzę od tematu. Nasz dzień otwarty. Myśli­cie, że dałoby się namó­wić chło­pa­ków Manny’ego, żeby zagrali?

– Chce­cie kapelę na żywo?

Trey się zasta­na­wiał. Owen wziął sobie chleba.

– Szcze­rze mówiąc, wyobra­ża­łem sobie, że macie na myśli coś bar­dzo for­mal­nego. No, że wszy­scy będą sztywno stali w holu i słu­chali gry na har­fie czy cze­goś takiego.

– Mogły­by­śmy wyna­jąć har­fistkę, żeby zagrała w holu.

Owen wska­zał na Cleo.

– Nie psuj, psuju. Rock Hard na pewno będą zaszczy­ceni.

– Gwa­ran­tuję – potwier­dził Trey. – Nie wiem tylko, czy zda­je­cie sobie sprawę, że ludzie wlezą wam w każdy zaka­ma­rek rezy­den­cji.

– Po to wła­śnie zapra­szamy ich na dzień otwarty. Co nie zmie­nia faktu, że mam nadzieję na ładną pogodę – wyja­śniła Sonya. – Roz­sta­wimy stoły na dwo­rze. Mamy tro­chę skła­da­nych w schow­kach.

– Sły­sza­łeś, stary? – Owen lekko pochy­lił głowę, jakby nasłu­chi­wał. – Bo na moje ucho to zabrzmiało tak, jakby ktoś nas wyzna­czył do tar­ga­nia sto­łów.

– Oraz krze­seł – dodała Cleo. – Aha, Son, mam pomysł: powin­ny­śmy poroz­wie­szać sznury lam­pek.

– Czy jest ktoś, kto nie kocha lam­pek?

– Ten, kto musi je wie­szać – burk­nął Owen. – A potem zdej­mo­wać.

– Może byśmy je zosta­wiły na stałe. Co sądzisz, Cleo?

– Podoba mi się ten pomysł. Roz­wie­śmy je na naszej wspa­nia­łej wierz­bie i wokół tarasu nad miesz­ka­niem.

– Czyli tam, gdzie będzie scena. Ta impreza to dobry pomysł, Treyu. – Sonya wzięła go za rękę. – Dobry i pozy­tywny.

– Dobry, pozy­tywny pomysł. Dla dobrych, pozy­tywnych rela­cji spo­łecz­nych.

– To kolejny bonus. Nie­ba­ga­telny. Zle­ce­nia. Muszę prze­cież z cze­goś żyć.

– A wła­śnie, jak tam pro­jekt dla Ryder’s?

– Posie­dzia­łam dziś nad nim tro­chę, a potem prze­rzu­ci­łam się na upgrade strony Gigi’s.

– Tego bab­skiego skle­piku na rogu Bay i High Street? – Owen nało­żył sobie drugą dokładkę. Wszyst­kiego jak leci.

– Dla­czego nazy­wasz go bab­skim?

Wzru­szył ramio­nami.

– Bab­skie ciuszki, bab­skie pach­ni­dełka. No wiesz, wszystko pod­pada. Cla­rice – kuzynka – lubi wszystko, co pach­nące.

– Zano­tuj – pole­ciła Sonya Cleo. – Przed imprezą poroz­sta­wiać w łazien­kach pach­nące gadżety od Gigi’s.

– Oczy­wi­ście, moja droga.

– A teraz – Sonya uśmie­chem podzię­ko­wała Trey­owi za dola­nie jej wina i unio­sła kie­li­szek w stronę Owena – wróćmy do sprawy tej budy.

*

Do czasu, gdy skoń­czyli jeść, Sonya roz­lała do kie­lisz­ków drugą butelkę wina.

– Pro­po­nuję, żeby­śmy wzięli to ze sobą i prze­szli się z psami, a potem wró­cili tu na szar­lotkę. Zapa­ku­jemy wam też na wynos tro­chę jedze­nia.

– Ta część planu wyjąt­kowo do mnie prze­ma­wia. Kola­cja była prze­pyszna – dodał Owen. – Bar­dzo doce­niam.

– Musi­cie wziąć kurtki. Obie. – Trey pogła­skał Sonyę po nagim ramie­niu. – Te kwiet­niowe noce są jed­nak zimne.

Sły­sząc docho­dzącą z iPada muzykę, Sonya zmarsz­czyła czoło.

– Nie znam tej pio­senki.

– Pie­ces of April (Kawałki kwiet­nia) – pod­po­wie­dział Owen. – Three Dog Night.

– Owen zna się na muzyce – rzu­cił Trey.

– Rozu­miem. Skoro o psach mowa, wyj­dziemy z nimi od frontu, więc weź­cie te kurtki.

Wszyst­kie trzy zwie­rzaki wstały, prze­cią­gnęły się i pod­bie­gły do drzwi.

– My z Owe­nem po spa­ce­rze posprzą­tamy. Tak będzie fair.

– Jeśli o mnie cho­dzi, tobym ci pozwo­liła. – Sonya zer­k­nęła na niego. – Ale co do Molly, nie mogę mieć pew­no­ści.

– Nie­wi­dzialna sprzą­taczka i poko­jówka. Fajna sprawa – rzekł Owen. – Przy­da­łaby mi się taka.

– Ona też należy do rodziny.

Sonya przy­sta­nęła przed wej­ściem do pokoju muzycz­nego, gdzie wisiały dwa por­trety zna­le­zione w pra­cowni: Clo­ver i Johanny, szó­stej i siód­mej panny mło­dej.

– Tak jak i one.

Pode­szli do szafy po kurtki, po czym wyszli w roz­gwież­dżoną, chłodną noc.

– Chyba będzie dziś przy­mro­zek – rzekł Owen.

– A wam nie za zimno? – ode­zwała się Sonya.

Trey wziął ją za rękę.

– Jeste­śmy face­tami z Maine, skar­bie. Nam jest cie­plutko.

– Ależ czy­ste niebo! – Potrzą­snąw­szy wło­sami, Cleo zadarła głowę. – W Bosto­nie ni­gdy tak pięk­nie nie widać gwiazd.

– A w Lafay­ette? – zagad­nął Owen.

– Nie. Chyba że w bayou.

– Myślisz cza­sem, by tam wró­cić?

– Z wizytą? Jasne. A na stałe? – Cleo pokrę­ciła głową. – No nie. Zna­la­złam już swoje miej­sce. Uwiel­biam ten dom. – Odwró­ciła się i powio­dła wzro­kiem po ciem­nej bryle budynku. – Dobbs chce nam to ode­brać. Prze­go­nić nas stąd. Nie rozu­mie, z kim ma do czy­nie­nia.

Gdy tylko to powie­działa, okno Zło­tego Pokoju otwarło się z hukiem i wyle­ciało z niego coś dużego i szyb­kiego. Bły­snęło w świe­tle gwiazd i wydało prze­ni­kliwy, nie­ludzki wrzask.

Owen bły­ska­wicz­nie wepchnął Cleo za swoje plecy, a Trey prze­su­nął się tak, by zasło­nić Sonyę.

Trwało to led­wie parę sekund. Psy roz­sz­cze­kały się jak wście­kłe. Jones rzu­cił się przed sie­bie, ata­ku­jąc to, co na nich leciało.

Nagle wszystko uci­chło, a oni poczuli zapach siarki.

– Już raz tak zro­biła. – Sonya, sta­ra­jąc się opa­no­wać, pochy­liła się, pod­nio­sła Yodę i zaczęła go uspo­ka­jać. – Wtedy też jej się nie udało.

– Cóż za wido­wi­sko. – Owen wsu­nął rękę do kie­szeni i wyjął trzy smaczki, które rzu­cił psom. – Jones był nie­ustra­szony.

– Zawsze je przy sobie nosisz? – chciała wie­dzieć Cleo.

– A ty nie?

– Chyba zacznę. – Zaśmiała się, odpo­wia­da­jąc. – Dobra. To może, ale nie musi być koniec pokazu na dziś.

Sonya poca­ło­wała Yodę w nos i odsta­wiła go na zie­mię.

– Chodźmy lepiej na tę szar­lotkę.

Trey ujął jej dłoń i uca­ło­wał.

– Nie, ta jędza rze­czy­wi­ście nie poj­muje, z kim ma do czy­nie­nia. W samo­cho­dzie mam torbę z rze­czami. Zostanę na noc.

– Mia­łam taką nadzieję.

– Ja też coś wzią­łem – dodał Owen. – Pomy­śla­łem, że prze­ki­mam u was, jeśli to okej.

– Pil­nu­jesz nas, kuzy­nie?

– Może raczej uznaję, że za dużo wypi­łem i nie powi­nie­nem pro­wa­dzić.

– A Jones nie ma prawa jazdy?

– Tym­cza­sowo ode­brane. To istny pirat dro­gowy.

Cleo spoj­rzała na Jonesa z prze­pa­ską na oku – na­dal zje­żo­nego po zaja­dłym ataku.

– W to aku­rat wie­rzę.

W domu zastali nie tylko pięk­nie wysprzą­tane kuch­nię i jadal­nię, lecz także roz­dzie­lone do trzech pojem­ni­ków resztki.

– Dzię­ku­jemy, Molly. Dobrze, to podaję swoją pierw­szą szar­lotkę. Czy ktoś miałby ochotę na kawę?

– Ja się zajmę kawą. – Trey pod­szedł do eks­presu, a iPad zagrał nową melo­dię.

– Johny Cash – roz­po­znał Owen. – Cup of Cof­fee (Kubek kawy).

– Myślę, że ty i Clo­ver dosko­nale się rozu­mie­cie – wtrą­ciła Sonya.

– Tak, bo wiem, że to praw­dziwa hotówa. Trey mi powie­dział – już dawno – a poza tym widzia­łem zdję­cie. A ja lubię trzy­mać się bli­sko takich lasek.

Pio­senka prze­łą­czyła się na Hot (Gorąca) Avril Lavi­gne. Owen się uśmiech­nął.

– Z wza­jem­no­ścią, piękna.

– Wiesz, że roz­ma­wiasz z moją bab­cią? A swoją… hm, pra­ciotką?

– Co z tego, skoro na­dal jest gorącą laską i ma dosko­nały gust muzyczny?

– Cia­sto. – Cleo posta­wiła na kuchen­nym stole nakry­cia dla czte­rech osób.