Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Nora Roberts
Zwierciadło
Kontynuacja bestsellerowej „Spuścizny”
Kiedy Sonya MacTavish dziedziczy ogromną wiktoriańską posiadłość na wybrzeżu Maine, nie ma pojęcia, że dom jest nawiedzony.
Kroki, które słyszy nocą, trzaskające drzwi, grająca muzyka — to nie są jedynie wytwory jej wyobraźni. W snach widzi przebłyski przeszłości. W teraźniejszości znajduje portrety panien młodych. Nawiedzają ją wizje zabytkowego lustra, a Sonya czuje, że skrywa ono mroczne rodzinne tajemnice.
Pewnej nocy zwierciadło naprawdę się pojawia i Sonya przenika przez jego taflę niczym przez portal, trafiając do przeszłości. Widzi pannę młodą zamordowaną w dniu ślubu, której na domiar złego ktoś brutalnie zrywa z palca obrączkę.
Scena ta ma się powtarzać wciąż na nowo — oto klątwa sprzed wieków, którą należy przerwać, i zagadka, którą Sonya musi rozwiązać, jeśli ma mieć jakąkolwiek nadzieję na złamanie złego uroku.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 50 min
Lektor: Izabela Perez
Dom od wielu pokoleń wznosił się na wysokim, postrzępionym klifie nad huczącym morzem. Trwał na swym posterunku na skalistym brzegu Maine w czasie letnich upałów i zimowych sztormów, otulony zewsząd świeżą wiosenną zielenią lub gasnącymi barwami jesieni.
Jego kamienne, kryte drewnem ściany i lśniące okna widziały narodziny i śmierć, triumfy i tragedie. Na wypolerowane podłogi lały się łzy i krew, a liczne zakamarki kryły tajemnice i cienie.
A on pamiętał je wszystkie.
Z jego wieżyczek, z tarasu na dachu, z murka nad urwiskiem oczy wielu ludzi spoglądały ku miasteczku Poole’s Bay.
Spoglądały dawniej i czyniły to nadal.
Odkąd potężne drzwi wejściowe domu rozwarły się po raz pierwszy w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym czwartym roku, jego korytarze zawsze przemierzał któryś z Poole’ów. To Poole’owie wspinali się po okazałych schodach, to oni wyglądali przez liczne okna i śnili pod wysokim dachem. Przeżywali koszmary.
Niektórzy z ich przeżywali je nadal.
Zamordowana panna młoda, pierwsza z siedmiu naznaczonych fatum, nieświadomie przeniosła klątwę rzuconą na dom na następne pokolenia. I tak klątwa trwała i trwała, zgarniając wciąż nowe ofiary, napędzana wściekłością zazdrosnej wiedźmy.
Obok przedwcześnie uśmierconych panien młodych po labiryntach pokojów i korytarzy domu błądzili też inni: ci, którzy rozpalali ogień w kominkach, ścielili łóżka, przygotowywali posiłki – oni nigdy nie przestali wykonywać swych obowiązków.
Biesiadnicy nadal wznosili kielichy w toaście i wirowali w tańcu w sali balowej, a kołyszący do snu niespokojne dzieci nie przestawali ich tulić.
W plątaninie korytarzy i pokoi mijał czas. Rozbrzmiewała muzyka, tykały zegary, skrzypiały podłogi. Dom żył w oczekiwaniu następnych pokoleń.
I na tego, kto zdoła zdjąć z niego klątwę.
Od dnia, w którym Astrid Grandville Poole skonała w ślubnej sukni, a jej morderczyni, rzuciwszy na dom klątwę, skoczyła z urwiska, minęło ponad dwieście lat. Nadeszła chwila, w której kolejny z Poole’ów otworzył podwoje rezydencji i zamieszkał pod jej dachem.
Ci, którzy żyli tu wcześniej, przyglądali się, jak urządza się w domu i dostosowuje go do własnych potrzeb. I jak snuje marzenia – swoje, a może i ich?
Jak krąży między pokojami, w których brzmi muzyka, tykają zegary i skrzypią podłogi. Jak odnajduje zwieciadło, w którym załamuje się czas.
Drapieżniki rzeźbione w jego ramie zdają się szczerzyć kły, warczeć i gotować do skoku. A jego tafla otwiera się niczym drzwi – przed nią i przed jej towarzyszem, który również wywodzi się z Poole’ów.
Trzymając się za ręce, przechodzą na drugą stronę.
I stają się duchami.
Muzyka, przedtem stłumiona i odległa, teraz otaczała ją ze wszech stron. Kolory i kształty, zamazane i niewyraźne po drugiej stronie tafli, wyostrzyły się.
Sonya złapała rękę Owena – kuzyna, o którego istnieniu dowiedziała się kilka miesięcy temu. Ta ręka była ciepła. Prawdziwa.
Zamiast zeskładowanych mebli, nakrytych białymi płachtami prześcieradeł, otaczali ich wirujący w tańcu ludzie. Kobiety o wysoko upiętych włosach w długich, powłóczystych sukniach i mężczyźni w ciemnych garniturach tańczyli, śmiali się i pili. Po całej sali rozchodził się zapach zebranych tu w wielkiej obfitości kwiatów. I woń perfum. Orkiestra grała żywą, szybką, taneczną melodię.
Sonya usłyszała kobiecy śmiech – piskliwy i ożywiony. Dostrzegła strużkę potu na skroni mężczyzny o gładkich, zaczesanych do tyłu włosach, prowadzącego swą partnerkę w tańcu.
Słyszała też głośniejszy od rytmicznego dźwięku bębna łomot własnego serca.
Jej dłoń zadrżała. Owen ścisnął ją mocniej.
– O, do licha, jakie to dziwne… – rzucił nieomal swobodnie.
Bańka histerii w gardle Sonyi pękła i dobył się z niej bezgłośny śmiech.
– Pełna zgoda. Zrobiłam to już raz wcześniej, to znaczy cofnęłam się w czasie, ale teraz pierwszy raz dzieje się to na jawie. Wtedy myślałam, że śnię. Teraz wiem, że to nie sen.
– Z całą pewnością. – Owen przesunął wzrokiem po wielkiej przestrzeni. – Wiemy, gdzie jesteśmy. W sali balowej. Ale czy wiemy kiedy?
– W tysiąc dziewięćset szesnastym. Czytałam księgę rodziny Poole’ów i tyle razy przeglądałam zdjęcia, że nie mam wątpliwości. Jesteśmy na przyjęciu weselnym Lisbeth Poole.
Jakiś facet, najwyraźniej upojony dżinem, zatoczył się i przeniknął wprost przez nią.
– O matko.
– Dziwniej być nie może. – Mężczyzna zmarszczył czoło, odwrócił się i spojrzał na Sonyę oczami o nieco jaśniejszym odcieniu typowej dla Poole’ów zieleni niż jej własne. – Żyjesz?
Zmusiła się do skinięcia głową.
– Nie należymy do tego miejsca, czasu czy tam czegoś. Nie widzą nas tu ani nie czują. Jej tu nie ma.
– Kogo?
– Hester Dobbs. Morderczej wiedźmy. Nie ma jej tu. Na razie. To też nie jej czas.
– Bo od ponad stu lat nie żyje.
– Może da się ją powstrzymać. To nie sen, może więc jesteśmy tu po to, by ją powstrzymać. Trzynaście ukąszeń pająków wpuszczonych pod suknię ślubną – tak umrze dziś Lisbeth. Gdybyśmy dali radę…
– Co?… Zedrzeć z niej ubranie?
– Nie mam pojęcia. Ale czegoś musimy spróbować. Gdzie ona jest? Gdzie do diabła jest Lissy?
Owen pokazał palcem.
– Tam, po drugiej stronie sali. Jestem wyższy, widzę ponad głowami. Też pamiętam zdjęcia. I wygląda mi to na suknię ślubną.
Przesunął Sonyę na lewo.
– Tak! Tak, to ona.
Ruszyła naprzód. Kiedy szła, ludzie przenikali przez nią w tańcu. Doznawała a to słabego wstrząsu elektrycznego, a to lodowatego, przeszywającego na wskroś chłodu.
– Jakbym brnął przez bagno – mruknął Owen i przeczesał ręką zmierzwione brązowe włosy. – Albo pieprzone ruchome piaski.
– Wiem, wiem. Wcześniej też tak było. Zniknęła mi z oczu, straszny tu tłok. Widzisz ją?
– Po prostu idź dalej. Przesunęła się trochę w prawo. Tańczy. O, a teraz… O kurde!
– Co?! Co się stało?
Nagle przed przedzierającą się przez tłum Sonyą otwarł się skrawek wolnej przestrzeni i ujrzała na młodej, urodziwej twarzy szok i ból.
A potem usłyszała krzyk.
– Za późno, już za późno. – Mimo to nie przestawała przepychać się naprzód. – Jeśli nie zdołamy jej ocalić, musimy choć sprawić, by Dobbs nie zabrała jej obrączki. Bo potrzebuje siedmiu obrączek. Musimy ją uprzedzić.
Kiedy Lisbeth osunęła się w ramiona męża, w powietrzu dało się wyczuć zmianę.
Do sali balowej wtargnęła Hester Dobbs. Na jej pięknej twarzy o ostrych rysach malowała się zajadłość, a ciemne oczy płonęły nienawiścią. Opadające kaskadą długie, czarne włosy zdawały się falować na niewyczuwalnym wietrze.
Sonya w porywie gniewu krzyknęła:
– Zostaw ją! Zostaw ją, ty jędzo!
Dobbs szybkim ruchem odwróciła głowę. Na jej twarzy mignęły zaskoczenie i przebłysk strachu. Nie trwało to dłużej niż ułamek sekundy.
W tej samej chwili w Sonyę uderzył niewidzialny podmuch, zwalając ją z nóg niczym cios lodowatej pięści. Jego siła wyrwała jej rękę z dłoni Owena i odrzuciła w tył poprzez ludzi, którzy zmierzali w stronę panny młodej.
Wylądowała na ziemi, twardo i boleśnie w nią uderzając – oszołomiona i osłupiała. Walcząc o oddech i gramoląc się z podłogi, dostrzegła sunącego ku niej po parkiecie pająka wielkości dłoni.
Prawdziwy, pomyślała. Jest prawdziwy, istnieje tu i teraz.
Rozległy się krzyki, szlochy i tupot wielu stóp, pośród tego zgiełku Sonya próbowała zerwać się i uciec.
Zobaczyła czerwone, lśniące oczy zwierzęcia i w duchu gotowała się na pierwsze jadowite ukąszenie.
Gdy pająk był już nieopodal jej gołej nogi, Owen przydepnął go butem. Dał się słyszeć ohydny chrzęst zgniatanego odwłoku, na którego dźwięk Sonyi zrobiło się niedobrze.
– Wstawaj! – Owen szarpnął ją do góry. – Już!
– Masz? Zdobyłeś obrączkę?
– Przepadła. Panna młoda też. My na szczęście nie.
Pociągnął ją przez tonący w chaosie tłum i wypchnął przez lustro, a zaraz potem dał za nią susa i zniknął po drugiej stronie.
Sonya wpadła Treyowi w ramiona, które mocno się wokół niej zacisnęły. Natychmiast obstąpiły ich psy, cieszące się z ich powrotu.
– Już jestem. Boże, Sonyu, aleś ty lodowata.
– Strasznie przemarzłam. – Szczękała zębami.
– Nic ci nie jest? – Przesuwając po niej dłońmi, Trey zerknął na Owena. – Nic wam nie jest?
– Sonya poleciała tak jak ty wtedy w Złotym Pokoju.
– Nic mi się nie stało. Tylko wytrąciło mnie to z równowagi. – Wtulając się w Treya, wdzięczna za jego ciepło, przeniosła wzrok na Cleo. – To była Lisbeth Poole. Nie mogliśmy nic zrobić.
– Wiecie co? Chodźmy na dół. – Cleo pogłaskała przyjaciółkę po głowie. – Chodźmy wszyscy na dół.
– Muszę się napić. – Widząc, że kundelek Jones z zapałem obwąchuje jego but, Owen podniósł nogę i zerknął na podeszwę. – I kupić sobie nowe buty.
– Co to? – spytała Cleo.
– Flaki wrednego pająka.
– Fuj, wytrzyj ten but! Nie będziesz roznosił flaków wrednego pająka po całym domu.
– Tak też pomyślałem.
Cleopatra Fabares – najlepsza przyjaciółka i współlokatorka Sonyi – przejęła dowodzenie.
– Treyu, zabierz Sonyę na dół. Do kuchni – zakomenderowała. – Wszyscy musimy się napić. A ty zdejmij te okropne buty. Zostaw je na razie tutaj, a potem w coś je zapakujemy.
– Dobrze, już dobrze.
– Zaraz was dogonimy. Nalejcie nam whisky. Podwójną.
Kiedy Owen się schylił, aby zdjąć buty, Cleo głośno wciągnęła powietrze. Na ten dźwięk mężczyzna odruchowo się wyprostował.
– Zwierciadło! – zawołała. – Zniknęło! Było, a teraz go nie ma.
Owen się odwrócił.
– O, do diaska!
– Zdejmij te paskudne buty – ponagliła go Cleo. – I chodźmy stąd wreszcie. Chcę się dowiedzieć, co się działo, kiedy wleźliście w to cholerne lustro.
– Najpierw whisky.
Sonya, choć pochodziła ze szkockiej linii MacTavishów, nawet jeśli tylko emocjonalnie, a nie przez więzy krwi, za szkocką whisky zdecydowanie nie przepadała. Dziś jednak postanowiła zrobić wyjątek. Nadal wstrząśnięta, zapalając po drodze światła, pozwoliła się Treyowi poprowadzić najpierw schodami na parter, a potem korytarzami do kuchni.
– Nie pamiętam nic sprzed chwili, kiedy się znalazłam przed tym lustrem.
Wbiła ręce we włosy i zgarnęła je, jakby chciała je związać, po czym znów pozwoliła im opaść na plecy.
– Nie pamiętam, że wstałam i poszłam na górę. Ani tego, skąd się tam wzięliście.
– Cleo do nas zadzwoniła.
– Aha, Cleo zadzwoniła… – mruknęła Sonya.
Cleo – jej najbliższa przyjaciółka od dekady. Cleo, która bez chwili wahania wprowadziła się do jej domu, mimo że wisiała nad nim klątwa i krążyły w nim zastępy duchów oraz podła wiedźma.
Na Cleo – pomyślała Sonya – wszystkie te czynniki zadziałały jak dodatkowa motywacja, a nie element odstraszający. No, ale jej babcia Kreolka też była samozwańczą wiedźmą – z tych dobrych, rzecz jasna.
W otoczeniu dwóch psów, Mookiego i Yody, zeszli na parter.
U stóp schodów Sonya przystanęła, by zerknąć na portret Astrid Grandville Poole – pierwszej panny młodej w tym domu – tak pięknej, jednocześnie tak nieszczęśliwie wyglądającej w tej białej ślubnej sukni.
– To od niej się wszystko zaczęło. To, co się teraz dzieje, zaczęło się od niej w dniu jej ślubu w tysiąc osiemset szóstym. Kiedy zasztyletowała ją Hester Dobbs i zabrała jej obrączkę – umilkła na chwilę. – To musi się skończyć na mnie. Musi. – Podniosła wzrok na Treya i spojrzała w jego ciemnoniebieskie oczy, którym nauczyła się już ufać. – A więc przyjechałeś. Cleo zadzwoniła, a ty przyjechałeś. O trzeciej nad ranem.
– Oczywiście, że tak.
– Ale… byłeś z klientką. W szpitalu. – Nagle to do niej wróciło. – Z tą nieszczęśnicą. Na którą rzucił się mąż. Były mąż. A jej dzieci…
– …nic im nie jest – dokończył uspokajającym tonem Trey. Sonya nadal była blada jak ściana. – Już wszystko dobrze. Nie martw się.
– Byłeś smutny i zły. Poznałam to po twoim głosie, kiedy zadzwoniłeś mi o tym opowiedzieć.
– Są już z nią mama i siostra. – Trey odwrócił Sonyę i skierował ją do kuchni. – Jego zgarnęła policja, a nią zajęła się rodzina. Dziećmi też.
– A ty zajmiesz się resztą, wiem, bo zawsze tak robisz. Nie obchodzi cię wyłącznie strona prawna, dbasz o całokształt. Otaczasz ludzi opieką. – Oparła głowę na jego ramieniu. – Czuję się jakoś dziwnie.
– Serio? Niech zgadnę dlaczego.
Trey zapalił światła w kuchni i spostrzegł, że w kominku płonie ogień – tak samo zresztą jak w olbrzymiej jadalni.
Ogień – źródło światła i ciepła. Nie tylko on czuł potrzebę opiekowania się innymi.
Poprowadził Sonyę do stołu.
– Siadaj. Czego się napijesz: wina, herbaty, wody?
– Whisky. – Wypuściła powietrze.
Trey pomyślał o Owenie, który przed paroma zaledwie godzinami, kiedy on, Trey, chciał wyrzucić z siebie gniew, złość i frustrację, też sięgnął po szkocką.
– Zdaje się, że to noc whisky.
W kuchni robiło się z wolna coraz cieplej. Ogień w kominku trzaskał, a Sonya patrzyła, jak ubrany w dżinsy i flanelową koszulę Trey nasypuje karmy do misek zdezorientowanych psów, jedną z nich odstawia na bok dla Jonesa, psa Owena, po czym pewnie kieruje się do spiżarki.
Tak samo jak wtedy, pierwszego dnia, kiedy oprowadzał ją po domu – myślała nadal oszołomiona, doznając lekkich zawrotów głowy. Szczupły, długonogi prawnik w trzecim pokoleniu, o czarnych włosach i ciemnoniebieskich oczach.
I nieskończonej, zdawało się, cierpliwości.
Znał ten dom równie dobrze jak teraz ona. Nie, nawet lepiej – poprawiła się. Chadzał wszak po tych pokojach i korytarzach od dziecka, był mile widziany i zapraszany przez jej wuja, o którego istnieniu ona nie miała pojęcia. Przez brata bliźniaka jej ojca, z którym rozdzielono go tuż po narodzinach.
Ale bracia spotykali się dzięki temu samemu zwierciadłu, przez które właśnie przeszła. Jako dzieci, a potem dorośli ludzie. Obaj artyści plastycy, podobni do siebie pod tyloma względami. Łączyła ich „bliźniacza więź”, jak mawiała Cleo.
Jeden z braci, Andrew MacTavish, dorastał w Bostonie jako syn kochających rodziców, a potem mąż kochającej żony i ojciec kochającej i kochanej córki. Wszyscy oni opłakiwali go i wspominali.
Drugi wychował się jako Poole w Poole’s Bay, będąc synem kobiety, która tak naprawdę była jego ciotką, a wszystko to za sprawą okrutnego kaprysu nestorki rodu Patricii Poole, następnie odziedziczył kwitnące rodzinne przedsiębiorstwo szkutnicze oraz posiadłość, w której zamieszkał.
Na myśl o tym wszystkim Sonya poczuła ucisk w żołądku i zasłoniła twarz rękami. Oddychała powoli, jakby próbowała odzyskać równowagę.
Kiedy Trey wrócił z butelką i szklankami, telefon w jego kieszeni zagrał Please Don’t Worry (Nie martw się, proszę) zespołu Grand Funk Railroad.
Sonya lekko się zaśmiała i opuściła ręce.
– Clover zawsze idealnie trafia. Taka muzyczna pocieszajka od ducha mojej dziewiętnastoletniej babki.
Trey odstawił butelkę.
– Ale pomogła?
– Chyba tak. – Yoda wspiął się przednimi łapkami na jej kolana, a ona podrapała go za uchem. – O, i idą następni pomocnicy – powiedziała, gdy do kuchni na krótkich, ale mocnych nóżkach wkroczył Jones z piracką przepaską na oku, a za nim – Cleo z Owenem.
– Wstąpiliśmy do twojej sypialni po sweter, żebyś się ubrała.
– Już mi lepiej, ale dzięki. – Sonya wzięła sweter, a potem złapała przyjaciółkę za rękę. – Dzięki, że mnie wytropiłaś. I zadzwoniłaś po chłopaków.
Z telefonu Cleo popłynęły dźwięki piosenki Dionne Warwick: That’s What Friends Are For (Od tego są przyjaciele).
– Co prawda, to prawda. – Cleo usiadła i spojrzała na Owena. – Polewaj, żeglarzu.
Na co ten hojnym ruchem nalał na trzy palce bursztynowego płynu do każdej szklaneczki.
– Za to, że tu jesteśmy. – Wzniósł toast. – Tu i teraz. To całkiem niezły układ.
– Zgadza się. – Sonya przytknęła szklankę do ust i upiła łyk.
Wzdrygnęła się.
– W porządku. Dobra. Wiem, że chcecie wiedzieć, co się stało, ale czy możemy zacząć od początku? Nie mam pojęcia, jak się znalazłam w sali balowej, wiem tylko, że byłaś tam ze mną, Cleo. Obudziłam cię?
– Nie. Ale ktoś mnie obudził. – Kobieta upiła długi, powolny łyk i odczekała, aż alkohol rozgrzeje jej trzewia. – Usłyszałam bicie zegara równo o trzeciej, dźwięki pianina, czyjś płacz, a potem takie dziwaczne odgłosy, jakby ktoś cierpiał. Czyli no… wiecie… – Rozejrzała się po twarzach pozostałych i wsunęła dłoń w chmurę swoich loków. – Nic nowego, normalne nocne życie tego domu. Zamierzałam właśnie przekręcić się na drugi bok i zasnąć, ale… ktoś mnie szturchnął. W ramię. – Jakby demonstrując gdzie, położyła rękę na ramieniu. – I wypowiedział twoje imię. „Sonya”, tylko tyle, „Sonya”. Ale takim naglącym tonem.
– Moje imię?
– Zgadza się. Włączyłam światło i pomyślałam, że to pewnie sen, ale ten naglący ton nie dawał mi spokoju, więc wstałam. Chciałam zajrzeć do twojej sypialni, ale natknęłam się na ciebie, gdy z niej wychodziłaś. Szłaś, ale spałaś. Lunatykowałaś albo byłaś w transie, jak zwał, tak zwał. Pobiegłam z powrotem do siebie po telefon i idąc za tobą, zadzwoniłam do Treya.
To mówiąc, odwróciła się do niego i ciągnęła dalej.
– Owen mi mówił, że u niego jesteś. Opowiedział mi o tej klientce, wiesz, tej znajomej, którą pobił jej pijany eks. Cieszę się, że z tego wyjdzie. I że jej dzieciom nic się nie stało.
– Byłem wkurzony, miałaś rację – rzekł Trey do Sonyi. – Pojechałem do Owena po Mookiego i tam wylałem przed nim żale. A potem walnąłem się spać w jego gościnnym pokoju.
– I to była świetna decyzja – kontynuowała Cleo. – Ty, Sonyu, pomaszerowałaś na drugie piętro. Z jednego pokoju dobiegał szloch kobiety, z bardzo bliska, bardzo wyraźnie. Zatrzymałaś się tam. To był kiedyś pokój dziecięcy, prawda? Otworzyłaś drzwi i przysięgam, Son, że widziałam kiwający się fotel bujany i usłyszałam czyjś płacz, a ty powiedziałaś… no, coś w stylu, że noc w noc, rok po roku, Carlotta opłakuje synka.
– Carlotta, czyli druga żona Hugh Poole’a, jakieś sześć lat po tym, jak Marianne zmarła przy porodzie bliźniaków, Owena i Jane. Carlotta i Hugh mieli później jeszcze troje dzieci. Jeden chłopczyk zmarł jako niemowlę. – Sonya znów upiła łyk i się wzdrygnęła. – To jest opisane w księdze.
– No właśnie. Napisałam do Treya, żeby wiedział, dokąd poszłyśmy, to znaczy dokąd ty poszłaś, i ciągle ci powtarzałam, że jestem z tobą. Bałam się – nie wstydzę się tego – że pójdziesz do Złotego Pokoju, kryjówki tej jędzy. Widziałam, że wokół drzwi rozlewa się czerwony blask, a ze szpary wydobywa się dym. Ty patrzyłaś na drzwi, a ja myślałam tylko: „Dobry Boże, nie idź tam! nie idź tam!”. Oznajmiłaś, że ona się karmi strachem i smutkiem. Powinnam była wtedy szybko włączyć dyktafon w telefonie i to nagrać, ale nie pomyślałam o tym.
– Ciekawe czemu?
Cleo zbyła komentarz Owena parsknięciem.
– Mówiłaś też inne rzeczy, na przykład takie, że ona gasi pragnienie łzami – co noc od tylu lat. A potem – na szczęście – odwróciłaś się w inną stronę.
Uniosła szklankę w stronę Owena.
– Nalej mi jeszcze.
I napiła się whisky.
– W tej części korytarza, gdzie mieściły się kwatery służby, ktoś jęczał i zawodził jak gdyby w cierpieniu. Podeszłaś do drzwi. Przysięgam, że poczułam zapach choroby. Trzeszczało łóżko, jakby ktoś się w nim rzucał i przewracał. Powiedziałaś, że szkoda, wielka szkoda, że nie możesz pomóc biednej Molly O’Brian.
– Molly… – mruknęła Sonya. Duch, który ścielił łóżka, rozpalał w kominkach i sprzątał dom.
– Mówiłaś, że przybyła tu z Cobh, że uwielbia polerować meble, i płakałaś z żalu nad nią. Dodałaś, że możesz być tylko świadkiem.
Umilkła na moment.
– Kiedy znowu się odwróciłaś, pomyślałam: „O, do licha, znowu Złoty Pokój”. Ale nie, ruszyłaś w stronę sali balowej, przekazałam to więc Treyowi. Pozapalałam światła, bo wszędzie było ciemno jak w studni. Wtedy ty otworzyłaś drzwi do sali balowej, a ja tam też włączyłam lampy.
– I wtedy zobaczyłam to zwierciadło. Wcześniej go nie było. Przecież niedawno wszyscy tam byliśmy i nikt z nas go nie widział. A wtedy stało. Zrobiło się cholernie, ale to cholernie zimno i dało się słyszeć pulsowanie ze Złotego Pokoju. Jakby biło tam jakieś tajemnicze serce.
Cleo lekko zadrżała, lecz mówiła dalej.
– A sądząc po tym, jak spojrzałaś na to lustro, Son, od razu – po prostu od razu – poznałam, że wiesz coś, czego ja nie wiem. Ani czego wiedzieć nie mogę. A wtedy – uff! cóż to była za ulga! – usłyszałam szczekanie Yody i reszty psów. Słyszałam, jak biegną. Kazałam ci zaczekać. „Błagam, zaczekaj chwilę”, prosiłam cię. Na to przybiegli Trey z Owenem. No i wtedy się obudziłaś.
– Nic z tego nie pamiętam. Nic a nic. Albo… no może trochę, jak przez mgłę, tak jak się pamięta sen tuż po przebudzeniu. Niewyraźnie. Słyszałam, jak mnie prosisz, żebym zaczekała. Tak mi się wydaje. I że psy szczekały. Czułam się tak, jakbym była na pół zanurzona w rzeczywistości, na pół w niebycie. Aż nagle się ocknęłam i wtedy stałam już przed lustrem.
Uczyniła gest w stronę Owena.
– Ty widziałeś, co w nim zobaczyłam.
– Światło, kolory, ruch.
– Trey ani ja tego nie widzieliśmy. Bo nie jesteśmy Poole’ami. Lustro to portal – rzekła Cleo z przekonaniem. – Niestety, nie dla wszystkich dostępny. Mówiłaś, że cię przyciąga.
– Bo przyciągało. Grała też orkiestra, słyszałam ją.
– Tak – wtrącił Owen. – Ja, co prawda, nie czułem tego przyciągania, ale coś widziałem i słyszałem.
– Nie czułeś tego, co ja, ale poszedłeś ze mną.
Tym razem telefon Owena zagrał: We Are Family (Jesteśmy rodziną).
– To dopiero była chora wycieczka – rzucił Owen i dolał sobie whisky. – Pięć minut, maksymalnie dziesięć, a zapamiętam ją na zawsze.
– Raczej prawie godzinę – poprawił go Trey. – A dokładnie pięćdziesiąt sześć minut.
– Niemożliwe. – Kręcąc głową, Sonya spojrzała na Owena, jakby czekając, by potwierdził. – To nie mogło trwać dłużej niż parę minut.
– A to oznacza, że czas biegnie tu inaczej niż tam. Gdzie u diabła byliście? – dopytywała Cleo.
– Na weselu Lisbeth Poole – wyjaśniła Sonya. – W sali balowej w roku tysiąc dziewięćset szesnastym.
Po czym zrelacjonowała im przebieg wydarzeń.
– Nie spodziewała się nas. – Odsunęła szklankę i opadła na oparcie. – Kiedy krzyknęłam, wyraźnie wybiło ją to z rytmu. Nie sądzę, by nas widziała, ale na pewno mnie słyszała. I myślę, że ją to przeraziło – na jakąś minutę. Może pół minuty. Ale jej nie powstrzymało.
– Bo było już za późno. – Owen zmarszczył czoło i utkwił wzrok w szklance. – Nic się nie dało zrobić. Nie dało się jej powstrzymać.
– Pomyślałam, że pierwsza dopadnę obrączki. Nie pozwolę, by Dobbs ją zabrała. Ale…
– …ale poleciałaś – uzupełnił Owen. – Nie celowała we mnie, lecz w ciebie. Odrzuciła cię o trzy, cztery metry do tyłu, i to poprzez biegnących ludzi.
Sięgnął po swoją szklaneczkę i opróżnił ją do dna.
– Czegoś takiego nie widuje się na co dzień. Pająk to co innego.
– Ten, którego flaki masz na bucie? – spytał Trey.
– Ten sam. Większy niż wilczy pająk, ubarwiony jak czarna wdowa. Ludzie przez niego przenikali, a on sunął wprost do Sonyi. Szybki był, sukinsyn. Zdeptałem mu ten wstrętny tyłek i wynieśliśmy się stamtąd czym prędzej. – Zwrócił się do Sonyi: – Lisbeth Poole umarła, tak jak miała umrzeć w noc swego wesela w tysiąc dziewięćset szesnastym.
– To w takim razie po co to wszystko? – zniecierpliwiła się Sonya, wsuwając ręce w długie, brązowe włosy. – Jeśli zawsze ma być za późno, jeśli nie da się nikomu w niczym pomóc, a jej powstrzymać od mordowania?
Z telefonu Cleo dobiegła piosenka Ariany Grande 7 Rings (Siedem obrączek).
– Tutaj nie chodzi o ocalenie tych kobiet, panien młodych, Son – odezwała się miękko Cleo. – I nigdy nie chodziło. Chodzi o odnalezienie ich obrączek, siedmiu obrączek, i złamanie klątwy. Wypędzenie Hester Dobbs z tego domu i zdjęcie z niego czaru.
– Ale te pieprzone obrączki są w jej rękach.
– Coś się wymyśli. – Trey nakrył dłonią jej dłoń. – Coś się wymyśli, ale na pewno nie teraz, nie w nocy.
– Rano – odezwał się Owen. – Muszę być w pracy za jakieś… – Dotknął ekranu telefonu, by sprawdzić godzinę. – Kurczę, za jakieś półtorej godziny. I potrzebuję do tego butów. Dobra, idę smażyć jajka. – Wstał. – Macie bekon?
– Będziesz teraz smażył jajka?
– Droga kuzynko, jeśli wstaję przed wschodem słońca, to muszę zjeść śniadanie. Zajmę się bekonem.
Trey znowu poklepał Sonyę po dłoni.
– Wypuszczę na chwilę psy.
Kiedy odszedł, Sonya się odwróciła i wyjrzała przez okno. Rzeczywiście. Wstawał świt, ciemność powoli bledła.
Sama też miała pracę. I życie. Ale jeżeli dom wymagał od niej czegoś więcej, była gotowa to wypełnić.
Nadchodził ranek, a wraz z nim – nowy dzień.
Odsunęła się od stołu. Musiała zacząć działać.
– Zrobię kawę.
Za oknem jaśniało, a oni siedzieli przy śniadaniu – tak jak wcześniej przy whisky i historiach o duchach.
Kiedy psy pochłonęły karmę wsypaną do misek, Trey ponownie wypuścił je na dwór.
– Będziesz musiał mnie podrzucić – rzekł Owen. – Chcę jeszcze wskoczyć pod prysznic przed pracą. Masz jakąś torbę albo karton na te moje buty?
– Ja się nimi zajmę – zgłosiła się Cleo.
– Zajmę, to znaczy?
– Spalę je.
– U-lala.
– Na dworze – dodała. – I hojnie sypnę solą.
– Boże święty.
– Tak to się robi. Przecież nie były nowe. Sama widziałam.
– Były naprawdę świetnie rozchodzone.
Cleo się odwróciła, poklepała go po policzku i pogłaskała po kilkudniowym zaroście.
– Na pewno masz inne buty. Jak przystało na odnoszącego sukcesy biznesmena i rzemieślnika.
– To miał być przytyk?
Kobieta słodko się uśmiechnęła.
– Poświęciłeś parę świetnie rozchodzonych butów dla mojej najlepszej przyjaciółki. Jaki przytyk? Nie tym razem. A szczerze mówiąc, gdybym tylko umiała, chętnie upiekłabym ci ciasto w nagrodę.
– Zawsze możesz się nauczyć. Uwielbiam ciasto. Chodźmy, Jones. Treyu, pora na nas.
– Już lecę. Dasz sobie radę, skarbie – rzekł Trey takim tonem, jakby to było twierdzenie, nie pytanie, po czym chwycił Sonyę za ramiona i pocałował.
Jego pewność siebie była zaraźliwa.
– Jasne, że dam. Jestem przecież u siebie. To mój dom i moje lustro i tego się trzymam.
– Dobrze. Stawiam wam dziś wszystkim kolację. Wpadnę po was o siódmej.
– Przyjdź zjeść do nas. Ty też, Owenie. Zrobię duszoną wołowinę.
Trey mrugnął.
– Serio?
– Raz się udało, czemu nie ma się udać i drugi. Bez przesady.
– Jestem za. – Owen wsunął telefon do kieszeni.
Sonya podeszła do niego, wspięła się na palce i cmoknęła go w policzek.
– Dziękuję za ocalenie.
– Chętnie bym odpowiedział, że nie ma sprawy, ale… A niech będzie – nie ma sprawy.
– Gdyby coś, to dzwoń – rzucił Trey. – Mooks, idziemy.
Kiedy się oddalili, Sonya powiedziała do Cleo:
– Flirtowałaś z nim.
Przyjaciółka zrobiła wielkie oczy.
– Co, ja? Z Treyem?
– Z Owenem. Widziałam. Miałaś tę swoją kokieteryjną minę. Znam cię.
– Wlazł za tobą w to zwierciadło. A w zasadzie przed tobą. Nawet się nie wahał, po prostu tam wszedł. I uratował cię przed pająkiem. Zasłużył na trochę flirtu.
– Naprawdę masz zamiar spalić jego buty?
– No pewnie.
Sonya skinęła głową i poszła do spiżarki po worek na śmieci.
– W takim razie chodźmy po nie i załatwmy to od razu. Potem wezmę długi, gorący prysznic i dopiero zacznę dzień.
– Dobry plan.
Ponieważ Cleo zgłosiła się na ochotnika do sklepu – miała kupić składniki do dania na kolację – Sonya poszła do biblioteki. Na biurku postawiła butelkę z wodą i tablet.
Przywykła już do tego, że jej domowa didżejka Clover wybiera muzykę na każdą okazję, i przyjmowała to bez sprzeciwu. Teraz też, nie włączając żadnej playlisty, od razu zaczęła studiować swoje tablice inspiracji.
Ponieważ dzień rozpoczął się bardzo wcześnie, uznała, że część poranka może przeznaczyć na dalszą pracę nad reklamą dla Ryder Sports.
Do wyjazdu do Bostonu, podczas którego będzie musiała zaprezentować swoją propozycję, zostało jeszcze sporo czasu. Uważała, że ma duże szanse na sukces. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę z tego, jak trudną konkurencję stanowią jej dawni szefowie z By Design.
Matt i Laine nieźle ją wyszkolili, a ona przez siedem lat wkładała w pracę dla nich mnóstwo wysiłku. Potrafiła stworzyć świetną kampanię reklamową.
Powszechnie znana firma, od pokoleń produkująca sprzęt sportowy, byłaby jej największym klientem.
Trudno też zignorować fakt, że zdobycie go stanowiło dla Sonyi punkt honoru. Wiedziała, że rywalizuje o niego z dawnym narzeczonym.
Kłamcą i draniem.
Ale to już nieważne, powiedziała sobie. Brandon Wise aktualnie się nie liczy.
Co się liczyło? Dobre zlecenie.
Miała naprawdę świetny pomysł, a to, co zrobiła do tej pory, zapowiadało się doskonale.
– Pora pójść dalej! – nakazała samej sobie i otworzyła plik.
Yoda leżał u jej stóp pod biurkiem, a ona pracowała nad projektem dobre dwie godziny – aż usłyszała, że z zakupów wróciła Cleo.
– Krótka przerwa. – Zapisała pracę i ruszyła na dół. Yoda podreptał za nią.
– Są jeszcze dwie torby w samochodzie! – krzyknęła Cleo.
– Naprawdę potrzebowałyśmy aż tyle?
– No cóż, tak to już jest, kiedy ja robię zakupy.
Sonya wyszła na dwór przynieść torby. Przed domem przystanęła i głęboko wciągnęła pachnące wiosną powietrze.
Przyjechała tu, na wybrzeże Maine, w środku zimy. Teraz było już ciepło i kwitły żonkile. Na gałązkach ogromnej wierzby płaczącej rosnącej z boku domu pojawiły się już bazie.
Sonya rozpostarła ręce i zakręciła się w kółko.
– Moje miejsce, mój dom!
Widok na morze iskrzące się w promieniach słońca i huk fal, rozbijających się o skaliste wybrzeże, należały do niej. Kwiaty, które już zakwitły lub miały zamiar to zrobić – również.
Co z tego, że wraz z prawem własności domu przeszła na nią ciążąca na nim klątwa? Poradzi sobie z nią. Jakoś. Kiedyś.
Zabrała torby i szczęśliwa wróciła do domu.
W kuchni Cleo rozpakowywała zakupy.
– Zdobyłam ogromny kawał mięsa, Son.
– Wiem. Wygląda przerażająco, ale damy sobie z nim radę. Kupiłaś strasznie dużo jabłek. Planujesz przygarnąć konia?
– Ech, cudnie by było, co? Niestety, nie. Planuję upiec szarlotkę.
– Ty? Szarlotkę? Z prawdziwych jabłek? Przyznaj się, kim jesteś i co zrobiłaś z moją Cleo?
– Obecnie jestem Cleo, główną nadworną kucharką. Owen nie wierzy, że potrafiłabym upiec ciasto, pomyślałam więc sobie, że nie dowiem się, póki nie spróbuję. Zadzwoniłam ze sklepu do mamy, a ona wysłała mi przepis. Większość składników miałyśmy w domu, prócz jabłek.
Wyjęła miskę i zaczęła wkładać do niej owoce.
– A jeśli ją schrzanię, nikt się nie dowie. Prócz ciebie i mnie. I całej zgrai duchów.
– Ja nie pisnę słówka.
Z telefonu Sonyi rozległa się piosenka Maroon 5 Secret (Tajemnica).
– Dobrze, to mamy ustalone. – Cleo odłożyła torby na miejsce. – O której musisz wstawić ten wielki kawał mięcha?
– Myślę, że koło pierwszej, wpół do drugiej. Do pierwszej pracuję. A potem wkraczam do kuchni.
– W takim razie spotkamy się tu o wpół do drugiej. Biorę colę i idę do pracowni. Też chcesz?
– Tak, przyda mi się jakieś wspomaganie. Nie przechodź obok Złotego Pokoju, dobra, Cleo?
– Nie martw się, dziś interesują mnie wyłącznie syreny. Nie wiedźmy. Jeśli ilustracje pójdą gładko, będę mogła zająć się obrazem.
Razem ruszyły po schodach.
W bibliotece Cleo stuknęła swoją colą w colę Sonyi.
– No dobra, to do dzieła! A w zasadzie do dzieł.
Sonya zasiadła za biurkiem. Projekt dla Rydera odłożyła na razie na bok. Nie uważała, że to gruszki na wierzbie, ale trzeba było zarobić na chleb.
Przystąpiła do pracy nad najnowszym zleceniem, czyli projektem nowej strony internetowej dla sklepu Gigi’s z Poole’s Bay.
Spójna, kreatywna i przyjazna dla klienta. W przeciwieństwie do obecnej: słabej, niezdarnie wykonanej i ziejącej nudą.
Uznała, że tematem przewodnim powinny być tu lekkość i przyjemność. Sklep oferował zabawne, swobodne ubrania, zaskakujące, niespotykane nigdzie zapachy mydeł i balsamów, świec i soli do kąpieli. Do tego trochę – zabawnych, a jakże – akcesoriów.
Zaczęła przygotowywać nową tablicę inspiracji. Pod hasłem „Lekkość i zabawa”.
Sklep bardzo potrzebował nowego logo. Choć umowa tego nie przewidywała, Sonya pomyślała, że co tam! –przygotuje je. Bo już widziała je w głowie.
Sylwetka długonogiej kobiety w butach na obcasie, krótkiej spódniczce, wymachującej torebką, z rozwianą apaszką. Nutka paryskiego stylu – rozmyślała, pogrążona w pracy. To pasowało do nazwy sklepu.
Słowo „Gigi” niosło zapowiedź swobody, wysmakowania i kobiecej energii. No i, rzecz jasna, zabawę.
Kiedy zadzwonił nastawiony na pierwszą alarm, podniosła wzrok znad ekranu.
Zapisując pliki i zamykając komputer, usłyszała dobiegające ze stołu stukanie piłeczki.
Jack – chłopiec, który nie dożył swych dziesiątych urodzin, uwielbiał bawić się z Yodą. I była to miłość odwzajemniona.
Może to niezdrowe, że Sonya tak łatwo to zaakceptowała, ale mieszkała w domu Poole’ów już wystarczająco długo, by nauczyć się nie tylko akceptować, lecz również akceptować z życzliwością.
Ponieważ nie chciała wystraszyć Jacka – choć myśl o tym, że można wystraszyć ducha, przekraczała jej zdolności pojmowania – dała mu głośno znać, że się zbliża.
– Hola! Skończyłam pracować! Teraz idę do kuchni, mam tam sporo roboty.
Po drodze nie natknęła się na ślady obecności Jacka, ale w kuchni zastała pootwierane szafki.
– Domyślam się, że jeszcze nie skończyłeś się bawić z moim psem – powiedziała, zamykając je. – Przykro mi, ale muszę trzymać się grafiku.
Wyciągnęła ogromny, ciężki gar i wielki kawał mięsa zakupiony przez Cleo.
– Tym razem aż tak mnie to nie przeraża – rzekła sama do siebie. Ale w głębi duszy czuła się inaczej.
Doprawiła mięso i zaczęła je obsmażać na oleju. Kiedy się przyrumieniło, przystąpiła do obierania marchewki.
Miała przed sobą teraz przyrumienione mięso, stos marchewek i zaczynała obierać ziemniaki, gdy do kuchni wparowała Cleo.
– Przepraszam! Na śmierć pogrążyłam się w pracy. – Kobieta sięgnęła po fartuch. – Zaczęłam rysować syrenią rodzinę. Śliczne małe syreniątka. Bobaski i berbecie. A potem pomyślałam: „A gdzie babcia z dziadkiem? Przecież syreny też mają dziadków”. Pomogę ci obierać ziemniaki, a potem ty pomożesz mi z jabłkami.
Zanim Cleo sięgnęła po obieraczkę, upięła na czubku głowy chmurę loków w kolorze ciemnego miodu.
– Zapomniałam gumki, pożycz mi. – Sonya zdjęła jedną z gumek z nadgarstka Cleo i związała również swoje włosy. – Hej, zdarzyło nam się w czasach studenckich obierać razem ziemniaki?
– Muszę powiedzieć, że nie pamiętam. Ale na pocieszenie: nie przypominam sobie, żebym obierała je z kimkolwiek. – Spojrzała na przyjaciółkę z rozbawieniem. – Ale wiesz co? Wstyd się przyznać! Chyba sprawia mi to przyjemność!
Sonya popatrzyła na górę obierek.
– A ja lubię dopiero efekt. Po skończonej robocie.
– Ja tam wolę proces. To też swego rodzaju sztuka. Efekt jest powodem do dumy, ale nie poczujesz dumy bez wcześniejszego procesu.
– Projektuję teraz stronę dla Gigi’s. I podoba mi się ten proces. Ale przyznam, że proces robienia tego mięsa nie kosztuje mnie aż tak dużo jak wtedy, kiedy wzięłam się do tego po raz pierwszy, i to sama.
– Ejże, przecież byłam z tobą na FaceTimie.
Sonya stuknęła ją biodrem.
– Ale tak jest dużo lepiej. Nie żałujesz, prawda? Że tu przyjechałaś?
– Co? Skądże! Uwielbiam tu być. Dobry Boże, jak ja kocham swoją pracownię. Pokocham też malowanie w plenerze, wiem o tym, i żeglowanie po zatoce w niedzielne popołudnia. Kiedy już Owen zbuduje mi tę słodką żaglóweczkę.
– Zostałabym tu i bez ciebie, bo gdy tylko zobaczyłam ten dom, to miejsce, od razu poczułam, że jest moje. Ale nie byłabym nawet w połowie tak szczęśliwa.
Kiedy przygotowały już wszystkie warzywa, Sonya głęboko odetchnęła.
– Dobra, to teraz uwaga. Wrzucamy je na patelnię po mięsie, dodajemy zioła, mieszamy, chwilę podsmażamy, do lekkiego zrumienienia.
– Jasne. Wiesz, co robić. To ja zacznę robić ciasto na szarlotkę.
– Nie zaczniesz, tylko zrobisz. Ciasto od początku do końca. Z mąki i… no, z tego, co tam jeszcze masz w przepisie.
– Proces, Sonyu, proces. Jeśli robisz tylko farsz, to jakbyś oszukiwała. Ja po prostu… czekaj no, co to był za hałas?
Nie przestawała mieszać, choć serce jej mocniej zabiło.
– To winda stołowa.
– Winda… O Boże, dobra! – Cleo wytarła dłonie o fartuch, poszła do spiżarni i ze zmarszczonym czołem spojrzała na szafkę z windą. – Zajrzę tam. Niech to lepiej nie będzie nic okropnego, bo się wkurzę.
Sonya wstrzymała oddech i nie wypuszczała go, póki Cleo nie zawołała:
– Aaa, jak cudownie! Popatrz, Son, co mam! To cudna forma na szarlotkę.
Przyniosła naczynie do kuchni.
– Cała czerwona, rowkowana, z jabłuszkiem na białym dnie. Idealna. A ja miałam użyć tej zwykłej, szklanej, którą znalazłam tu w kuchni.
– To Molly. Przed kolacją dla Doyle’ów przysłała mi półmisek na mięso. Półmisek Lissy. Jej prezent ślubny.
Cleo odstawiła formę i przytuliła Sonyę.
– To nie jest łatwe. Wiem, że nie jest, ale Owen miał rację. Nie możemy zmienić tego, co ją spotkało. Ani tego, co spotkało Lisbeth Poole, ani Molly O’Brian. Ani nikogo innego.
– To straszne patrzeć, jak umierają, Cleo. A jeszcze straszniejsze – wiedzieć, że to nie sen, lecz że tam jestem, ale całkowicie bezradna.
– Wiem. Ale, Sonyu, ty dajesz świadectwo. Tak jak powiedziałaś przed pokojem Molly. Myślę, że to niezwykle istotne. I że jest to może jeden z powodów, dla którego Molly tak się o nas troszczy. Na przykład przysyła mi to naczynie, żeby szarlotka ślicznie wyglądała. To dla niej ważne. Ty jesteś dla niej ważna.
– Dla mnie już teraz wszyscy oni są ważni. Chcę powstrzymać Dobbs. Chcę, by zapłaciła za wszystkie nieszczęścia, które spowodowała. Chcę, by…
Nagle drzwi zaczęły głośno trzaskać, a okna zamykać się i otwierać.
– O, wypchaj się, ty nikczemna stara jędzo! – wrzasnęła Cleo. – Mamy cię gdzieś!
Sonya roześmiała się wbrew sobie.
A iPad natychmiast zareagował imprezową piosenką o tym, by dobrze się bawić.
– Tak jest, Clover. Absolutnie. – Cleo zamachała rękami w powietrzu i zakołysała biodrami. – Będzie dziś zabawa!
– Come on! – zaśpiewała Sonya i wrzuciła mięso na warzywa. Wzięła otwartą już butelkę wina i wylała na mięso całą jej zawartość. – Tak jest, do dna! – Przykryła naczynie i wsunęła je do piekarnika. Pokiwała palcem na Cleo. – I ma tam być długo. Bez zaglądania.
– Już teraz cudownie pachnie. Dobra. Robię tę szarlotkę.
– No, dalej. Pokaż, co potrafisz.
Szarlotka nie okazała się może „bułką z masłem”, ale obie się zgodziły, że wyglądała pięknie, kiedy już Cleo odmierzyła składniki, zagniotła ciasto, rozwałkowała je, wylepiła nim formę, obrała i pokroiła jabłka, a następnie wsunęła ją do drugiego piekarnika.
– Lepiej niech docenią każdy kęs. To był kawał roboty.
– Wyjdźmy z Yodą. Przewietrzmy się trochę.
Przyjemnie było wyjść z rozgrzanej kuchni na chłodne, orzeźwiające powietrze.
– Przestała walić drzwiami i oknami, kiedy zaczęłyśmy z niej drwić.
– No, też to zauważyłam. – Cleo z zadowoleniem obejrzała się na dom. – Żywi się strachem i smutkiem. Tak jak wczoraj powiedziałaś.
– Zatrzymać tego nie zatrzymamy, ale sprawimy, że trochę wyhamuje. „Mamy cię gdzieś” podziałało. Musimy to powtarzać częściej.
– Jestem za. Dziś mamy gości, a za parę tygodni nasz wielki dzień otwarty. W sumie pora już zacząć planować szczegóły.
– Jasne. Zaczniemy.
– To ją wkurzy – że cały dom wypełni się ludźmi. I to zadowolonymi.
– Tak jest. Musimy zaprosić twoich rodziców. I mam nadzieję, że twoja grand-mère i moja mama też się zjawią. Muszę ściągnąć dziadków – wszystkich czworo, jeśli dadzą radę. Ciocię Summer i wujka Martina też.
– Mamy dla nich mnóstwo miejsca – Cleo zamilkła i zerknęła na dom. – Ten dom jest wprost stworzony do tego, co w nim robimy, Son.
– A co w nim robimy?
– Żyjemy, pracujemy, planujemy. A w twoim przypadku – dodała znacząco Cleo – uprawiamy też świetny seks.
– Zgadza się, jest naprawdę świetny.
– Jako twoja przyjaciółka bardzo ci kibicuję. A ona tego wszystkiego nie chce. Jej zależy tylko na smutku i strachu.
– Więc dostarczajmy jej tego, czego nienawidzi. W nadmiarze. Znajdę te obrączki, Cleo. Jeszcze nie wiem jak, ale je znajdę. A tymczasem będziemy żyć, pracować i planować.
Patrzyła, jak Yoda goni wiewiórkę.
– Miałaś sobie sprawić jakiegoś eleganckiego kocura – rzekła.
– Owszem, miałam – przytaknęła Cleo. – I niedługo zacznę poważne poszukiwania.
– A dziś podamy cholernie pyszny posiłek. W naszej formalnej jadalni.
– Też tak myślałam! Kiedy szarlotka się dopiecze, idziemy robić się na bóstwa. I szykować stół.
– Ty zawsze wyglądasz jak bóstwo. Powinnam cię za to nienawidzić.
– Ale mnie uwielbiasz.
– Tak jest. Dobra, zajrzyjmy już do tej twojej szarlotki. A potem zrobię chlebek na piwie.
– Myślisz, że Molly już posprzątała po nas kuchnię?
Sonya nawet się nie starała udawać zawstydzonej.
– To chyba oczywiste, nie?
– Czyli dla każdego coś miłego.
Zasługujemy na taki dzień, pomyślała Sonya. Dzień, w którym dobrze się pracuje i można skończyć wcześniej. Dzień wypełniony nie tylko obowiązkami, ale i odrobiną beztroski i zamieszania oraz wspólnego celebrowania czasu.
Wśród zapachów ciasta i pieczeni unoszących się w nieskazitelnie wysprzątanej kuchni usiadły przy blacie, by zastanowić się nad szczegółami organizacji dnia otwartego w Domu Poole’ów, który – po dłuższej dyskusji – zaplanowały na drugą sobotę czerwca.
– Formuła dnia otwartego sprawia, że atmosfera będzie swobodna i przyjacielska – powiedziała Sonya. – Ale proponuję wystosować formalne zaproszenia.
– Jestem za. To dodaje elegancji. Która cechuje przecież ten dom.
– Jakbyś mi czytała w myślach. Idę po notatnik.
Kiedy szarlotka i chleb stygły już na kratce, a drzwiczki piekarnika zostały uchylone na chwilkę w celu sprawdzenia, jak się miewa pieczeń, Sonya i Cleo opracowały rysunek rezydencji wiosną, z okrytą młodym listowiem wierzbą płaczącą i kwitnącymi kwiatami.
Sonya McTavish i Cleopatra Fabaresmają zaszczyt zaprosićdo Domu Poole’óww sobotę, 8 czerwca, o godz. 16:00na poczęstunek w wyśmienitym towarzystwie.
– Podoba mi się – orzekła Cleo. – Prosto i zachęcająco.
– Nie nazbyt prosto?
– Nie wydaje mi się.
– To dobrze. Musimy załączyć blankiet z potwierdzeniem. – Sonya płynnie przeszła do dalszego planowania. – Powiedzmy, że do dwudziestego maja, abyśmy miały jakieś pojęcie o liczbie gości. Mama Treya pomoże nam z nazwiskami i adresami.
– Zgłośmy się do Bree w sprawie menu. Szefowa kuchni Lobster Cage to właściwy adres.
– W dodatku nas lubi, więc zgoda. Poprosimy ją też o polecenie kelnerów i ludzi do obsługi. A jedzenie zamówimy z restauracji w miasteczku.
– Będziemy musiały powyciągać stoły i krzesła z nieużywanych pokojów – zauważyła Cleo. – Albo je wypożyczyć.
– Do tego szkło, naczynia, obrusy. Wiesz, projektowałam zaproszenia na mnóstwo imprez, robiłam strony internetowe dla tysiąca firm cateringowych, restauracji i barów. Ale nigdy nie planowałam ani nie przeprowadzałam takiej imprezy.
– Masz stracha?
Sonya uniosła ramiona.
– Trochę, owszem.
– Ja też. Ale dzięki temu jest jeszcze fajniej.
– Czasem mam wrażenie, że nasze wizje tego, co jest fajne, a co nie, nawet się do siebie nie zbliżają.
Kiedy z tabletu popłynęła piosenka Beastie Boys, Sonya musiała się roześmiać.
– Okej, okej. Będziemy walczyć o naszą małą imprezkę.
– Co automatycznie przekierowuje nas na tory muzyki. Sądzisz, że Trey z Owenem zdołaliby namówić Rock Hard, żeby dla nas zagrali?
– Nie dowiemy się, póki ich nie spytamy. Wpisuję to na listę rzeczy do załatwienia. – Sonya zanotowała. – Zadanie dla mnie: zaprojektować zaproszenia.
– Ty projektuj, ja roześlę. Ty zdobądź listę gości od mamy Treya, ja pogadam z Bree.
– Dobry podział obowiązków. – Sonya stuknęła szklanką o szklankę przyjaciółki. – Wiem, że w piwnicy są jakieś rozkładane stoły. Ale nie w tej strasznej, tam moja noga już nie postanie. Jestem za wysłaniem po nie naszych chłopaków. Oni je wyciągną, a my wyczyścimy.
– I znów jestem za. Teraz kwiaty. Zapewne będziemy musiały jakieś posadzić, a to będzie dla nas obu nowość. Warto by też mieć dekoracje kwiatowe na stoły i do środka.
– A więc co? Wycieczka do szkółki ogrodniczej i kwiaciarni? To już załatwimy razem. Nie martwię się, że nie zdołamy upiększyć tego miejsca. Obie jesteśmy w tym dobre. Zresztą i tak chciałam tu coś zasadzić. Na przykład w donicach, które widziałam w szopie.
– Ja bym chętnie posadziła trochę ziół.
– O, serio?
Cleo zdecydowanie skinęła głową.
– Jeśli mam tu gotować, chcę to robić dobrze.
– W takim razie bierzesz na siebie zioła. To już twoja działka.
– Ogarnę to. A teraz chodźmy robić się na bóstwa, a potem wrócimy i nakryjemy stół po królewsku.
– To, co się działo dziś w nocy – zaczęła Sonya, zbierając szkicownik, notatki i tablet – wydarzy się znowu. Ja o tym wiem i ty też o tym wiesz. Ale jesteśmy tu, gotujemy dobre jedzonko, pieczemy cholerną szarlotkę i planujemy imprezę.
– Jaką imprezę, poważne wydarzenie dla lokalnej społeczności – poprawiła ją Cleo, na co Sonya się uśmiechnęła.
Wyszły z kuchni.
– Aha, wydarzenie. Czasem moja głowa mi mówi, że to szaleństwo. Ale ja wiem, że nie i już. I że robimy dokładnie to, co trzeba.
– Czyli żyjemy, pracujemy, planujemy – powtórzyła Cleo.
– Zgadza się. Tak samo mam pewność, że w tym domu jest więcej dobrego niż złego. Oczywiście trochę złego jest, bo to normalne, jeśli ludzie tu mieszkają, pracują i planują od ponad dwustu lat. A najgorszym złem jest ta jedna… cóż, nie nazwę jej osobą.
– Istota.
– Istota. Ale mimo tego, co ich wszystkich spotkało, Clover puszcza nam muzykę, Molly ściele łóżka, a Jack bawi się z Yodą.
Skręciły do biblioteki, gdzie Sonya odłożyła notatki i szkicownik na biurko.
– I jest ich więcej.
– Zdecydowanie – zgodziła się Cleo. – Czuję ich przez cały czas.
– Dlaczego nadal tu są? Możliwe, że panny młode i ci, którzy je opłakują, są tu z powodu klątwy. Ale inni?
– Nie wiem.
Sonya rozejrzała się po bibliotece. Spojrzała na parapet, na którym kwitł fiołek afrykański, który dostała od Cleo wiele lat wcześniej.
– Myślę, że dlatego, że to jest ich dom. I zostali tu z tego samego powodu, z którego ja zostałam. A potem ty. Bo to jest dom.
– Nigdy nie przyszło mi to do głowy – odparła Cleo, gdy wyszły z biblioteki i ruszyły dalej korytarzem. – Ale chyba masz rację. To dobry dom, Sonyu. Mimo że jest w nim ona. To naprawdę dobry dom.
– Należy i do nas, i do nich. Jeszcze rok temu spodziewałabym się usłyszeć coś takiego od ciebie. A dziś sama to mówię. W dodatku szczerze.
– I właśnie dlatego oni tu z tobą są, Son. Bo mówisz te słowa i robisz to szczerze. A teraz idź, zrób się na bóstwo.
Taki właśnie miała zamiar. To zabawne, pomyślała, kierując się do swojej sypialni, że choć spałam zaledwie trzy godziny, wcale nie czuję się zmęczona.
Pragnęła, by wieczór – ten wieczór – upłynął przy dobrym jedzeniu i w miłym towarzystwie.
Przeszła przez salonik do sypialni. A tam, za oknem i za drzwiami balkonowymi, pod późnopopołudniowym słońcem, rozpościerało się morze.
Na łóżku leżała zaś sukienka zakupiona dawno temu z myślą o niedoszłej podróży poślubnej. Sukienka, której Sonya jeszcze nigdy na sobie nie miała.
Hm, to Molly, pomyślała. Ale w sumie… czemu by nie?
Podniosła ją, przyłożyła do siebie i stanęła przed lustrem.
Róż nie był jej typowym wyborem, ale ten był głębszy i bardziej przygaszony. Wąska, bez rękawów – idealna sukienka na romantyczną kolację. Dla świeżo poślubionej żony.
– Zostać jego żoną to byłby błąd. Ale sukienka nie ma z tym nic wspólnego. Dobrze, Molly, zgoda. Akceptuję ten wybór. Dzięki.
Nie spieszyła się. Układając włosy, głęboko westchnęła. Cóż, nadszedł czas wziąć byka z rogi i umówić się z miejscową fryzjerką. I tak czekała już o wiele za długo.
I zbyt wiele tygodni dzieliło ją od wyjazdu do Bostonu na prezentację dla Ryder’s.
Ale dzięki temu włosy zdążą odrosnąć, jeśli nowa fryzura jej się nie spodoba.
– Cóż, odrobina próżności nie zaszkodzi – rzekła do siebie, zapinając suwak sukienki. – A wygląd będzie miał jednak znaczenie.
Clover puściła Looking Good (Świetnie wyglądasz).
Rozbawiona Sonya odwróciła się do lustra.
– Tak, wiem, nie jest źle. Zobaczmy, czy Cleo też jest gotowa.
Przyjaciółka zdecydowała się zagrać trochę odważniej: wybrała krótką, frywolną sukienkę w kolorze nieba przeciętego jaskrawą smugą błyskawicy. Teraz zaplatała włosy w skomplikowany warkocz.
Stojąc przed lustrem, spojrzała w oczy odbijającej się w nim Sonyi.
– Pamiętam, jak kupowałaś tę sukienkę. Sama cię na nią namówiłam.
– Tak, wiem. Molly mi ją dziś wyjęła.
– Moją też. Molly ma doskonały gust. A zważywszy na to, że w nocy wystąpiłyśmy w strojach, w których najpierw obejrzałyśmy podwójny seans filmowy, a potem poszłyśmy spać, miło będzie ładnie wyglądać.
– Umawiam się jutro do fryzjera. W miasteczku.
Cleo zamarła.
– Jesteś pewna?
– Muszę się wreszcie odważyć. Jeśli mi się nie spodoba, zdążę to jeszcze naprawić przed wielkim występem w Bostonie.
– Jasne, rozumiem twoją logikę. Ale zdradzić swojego fryzjera to poważna sprawa.
Sonya ponuro skinęła głową.
– Związki na odległość nie mają szansy na przetrwanie.
– Nieważne, co postanowisz, i tak będę cię wspierać. Sama raczej nie zdobędę się na odwagę. Z moimi włosami multi-kulti? Jest we mnie trochę Kreolki, trochę Azjatki, trochę Jamajki i trochę Brytyjki. Ty masz typowe włosy białej.
– Owszem. Więc zaryzykuję. Jesteś gotowa?
Yoda w podskokach zbiegł za nimi ze schodów, a potem zaczął się kręcić przed potężnymi drzwiami wejściowymi.
– Chcesz na dwór? Jak skończysz, wróć z drugiej strony. – Sonya otworzyła przed nim drzwi. – Niedługo będziesz miał kolegę.
– Pomyślałam, że skontaktuję się z tą panią, od której wzięłaś Yodę. W sprawie mojej eleganckiej kotki.
– A, Lucy Cabot. Jest świetna. I ratuje też koty. Wyślę ci jej namiary, na pewno będzie wiedziała, co robić.
Sonya przystanęła przy starym stojącym zegarze o jasnej tarczy i nieruchomych wskazówkach. Ustawionych na godzinę trzecią.
Na którąkolwiek godzinę by się je przesunęło, i tak wracały w to samo położenie.
– Nie przypominam sobie, bym ostatniej nocy słyszała, jak bije. Choć przecież musiałam. Nie zawsze to słyszę, ale wczoraj wstałam i poszłam do sali balowej, więc jak mogło mnie to ominąć? Kiedy słyszę to bicie, nie czuję konieczności, by iść. To znaczy nie świadomie.
– Jeżeli znowu ją poczujesz, najpierw mnie zawołaj.
– Mam nadzieję, że tak zrobię. Nie zastanawiałaś się, czy nie urządzić sobie gdzieś biura? W innym pokoju niż pracownia?
– Zastanawiałam. Pracownia totalnie mnie uszczęśliwia, ale może sensowniej byłoby załatwiać interesy gdzie indziej.
– Bardzo mnie kusi wykorzystanie większej liczby pokoi. Ale takie naprawdę wykorzystanie. Dlatego właśnie…
Weszły do ogromnej kuchni i urwały rozmowę.
Szarlotka i chleb stały na kratce i stygły, a w powietrzu unosił się obłędny zapach.
Na wyspie czekał półmisek.
– Och, co za cudo! – zawołała Cleo. – Jakie wspaniałe naczynie! Wygląda na stare i dostojne.
– Bo takie jest – mruknęła Sonya. – Należało do Lisbeth. To ten sam półmisek, którego użyłam za pierwszym razem. Prezent ślubny.
To rzekłszy, podniosła go i odwróciła dnem do góry, żeby pokazać Cleo napis.
– Nie miała szansy go nigdy użyć i to cię smuci. Ale wiesz co, Sonyu? Ja myślę, że kiedy ty go używasz, a nie tylko pozwalasz mu zbierać kurz gdzieś na półce, tak naprawdę czcisz jej pamięć.
– Widziałam ją po drugiej stronie sali balowej. Przez parę sekund. Był straszny tłok, ludzie mi zasłaniali. Cleo, ona była taka młoda. I taka szczęśliwa. Można powiedzieć, że promieniała szczęściem.
Odstawiła półmisek.
– Masz rację. Nie powinien tkwić na półce.
Nakryły do stołu, ustawiły świece i najlepsze kieliszki. Ponieważ kwietniowy wieczór był chłodny, napaliły w kominkach – w kuchni i jadalni.
– Jakaś nastrojowa muzyka? – rzuciła Cleo.
Clover natychmiast zareagowała, puszczając Tangled Up in You (Spleciony z tobą).
– Może ciut za bezpośrednia – uznała Cleo – ale niech będzie. Wina, wspólniczko?
– Lej. Muszę wyjąć pieczeń i zrobić sos.
– Włóż fartuch. A ja będę patrzeć i się uczyć.
Kiedy tylko Sonya wyjęła garnek z piekarnika i zdjęła pokrywę, Yoda stanął na tylnych łapkach i zaczął przebierać przednimi.
– Jack go tego nauczył. Dobra, dobra, dostaniesz do spróbowania.
– A ja? – Cleo nalała wina do kieliszków. – O co w ogóle chodzi z tą pieczenią? Cały dzień tkwi w piekarniku, a potem tak pachnie? Szarlotka była chyba trudniejsza.
– Nie pamiętasz już tego stosu obierek warzywnych, które poszły na kompost?
– Nie zapominaj, że były tam również obierki od jabłek. Patrzcie na to – dodała, kiedy przyjaciółka przełożyła pieczeń na półmisek i zaczęła okładać ją warzywami. – Cóż, chyba zostałaś mistrzynią duszonej wołowiny.
– Lepiej się upewnijmy. – Sonya odkroiła kawałek mięsa i podzieliła go na trzy części. Jedną podała Cleo, drugą rzuciła Yodzie, a trzecią włożyła sobie do ust. – Chyba masz rację. Oficjalnie jestem mistrzynią duszonej wołowiny.
– Obawiam się, że nikt nie będzie miał miejsca na szarlotkę.
– Coś ty. Faceci? – Sonya wstawiła półmisek z mięsem do części piekarnika utrzymującej dania w cieple. – Znajdą miejsce na ciasto.
Cleo stała z wysuniętym do przodu biodrem, popijała wino i przyglądała się, jak Sonya szybkimi ruchami trzepaczki miesza sos.
– Poważnie, jestem pod wrażeniem. Daj, ja trochę pomieszam. Ty się napij.
Zamieniły się miejscami.
Yoda szczeknął radośnie i rzucił się w stronę głównego wejścia. Zabrzmiał gong u drzwi, a Clover zmieniła muzykę. Black Eyed Peas zaśpiewali o tym, że zapowiada się świetny wieczór.
– Też na to czekam. – Sonya zmniejszyła gaz. – Chodźmy otworzyć i zaczynajmy.
Sonya otworzyła drzwi. Mookie natychmiast wtargnął do środka, a Jones wkroczył spokojnie dumnym krokiem.
Na drugim piętrze głośno trzasnęły drzwi. Dźwięk przypominał huk wystrzału.
– Ktoś chyba niezbyt się ucieszył z naszego przybycia – skomentował Owen i wyciągnął przed siebie rękę z butelką wina. – On jest od kwiatów, ja od wina.
– I jedno, i drugie przyjmujemy z wdzięcznością – odparła Sonya, kiedy Trey wręczył jej bukiet białych tulipanów.
– A ja? Wczoraj dostałem buziaka. – Owen zwrócił się do Cleo, która tylko zamknęła drzwi.
– Wczoraj były inne okoliczności – odparła Cleo.
– Wchodźcie dalej – rzekła Sonya. – Mogę zapytać, jak się miewa twoja klientka, Treyu? Ta w szpitalu.
– Dobrze. W każdym razie lepiej. Chcą ją zatrzymać jeszcze jeden dzień. Może dwa. Owen spędził dziś u niej dużo więcej czasu, niż ja zdołałem wygospodarować.
– Byłeś ją odwiedzić?
– Jej eks u mnie pracował – wyjaśnił Owen. – To jest u nas – poprawił się. – Czuje się nieźle. Zważywszy na to, jak mocno oberwała. Liczy, że Trey jej załatwi wyłączną opiekę nad dziećmi i pozwolenie na wyjazd do innego stanu. Do rodziny.
– Tego może być pewna. Mmm, pamiętam ten zapach – dodał Trey. – Jest równie smakowity, jak za pierwszym razem.
– Ale dziś mamy dodatki specjalne. Chlebek na piwie i szarlotka.
– Zrobiłaś szarlotkę?
Cleo uśmiechnęła się do Owena i nalała wina jeszcze do dwóch kieliszków.
– Nauczyłam się.
– Wygląda świetnie. Wy też. Obie – rzucił Trey.
– Miałyśmy fajny dzień.
– I co, naprawdę spaliłyście moje buty?
– Naprawdę – odparła Cleo. – Trochę dalej, tam pod lasem, w kręgu z kamieni i soli. Polałyśmy je rozpałką, rzuciłyśmy zapałkę i psss! Butów nie ma.
– Nie było to przyjemne – uzupełniła Sonya – ale skuteczne. – Wyjęła trzy kości do gryzienia z prasowanej skóry. – Proszę bardzo, pieski, to dla was. Gryźcie sobie i bądźcie grzeczne. Ludzie będą teraz jedli kolację.
– Co wasze psy sądzą o kotach? – spytała Cleo.
Wzrok Treya powędrował za jego labradorem skrzyżowanym z goldenem, oddalającym się właśnie z kością.
– Mookie nie ma nic przeciwko.
– To zależy od kota – mruknął Owen.
– Zamierzam wziąć kota, o ile tylko znajdę takiego, o jakiego mi chodzi. Sonyu, biorę sos. Niech jeden z naszych dużych, silnych panów weźmie mięso. Dzisiejszą kolację serwujemy stylowo.
– Właśnie widzę. Ja wezmę – zgłosił się Trey. – Tak jak poprzednio.
Kiedy Trey wyjął półmisek z piekarnika, Owen mrugnął.
– O, ja pierniczę. To nie byle co.
– Jako mistrzyni duszonej wołowiny nie przygotowuję byle czego. – Sonya sięgnęła po chleb i deskę do krojenia.
– Pomóc ci? – spytał Owen Cleo.
– Nie, dzięki. Tylko przeleję go do sosjerki. Weź wino.
Przy stole Sonya najpierw nałożyła wszystkim porcje mięsa i warzyw, a potem usiadła.
– Gratulacje dla szefowych kuchni – powiedział Trey.
– Czekajcie, niech spróbuję. – Owen wziął do ust kęs pieczeni. – Mmm, pycha. Kudos. Lepsza niż twojej mamy, przykro mi, Treyu.
– Tak, mama już wie. Dzięki za pyszną kolację. To dużo pracy. I wysiłku.
– Prosimy bardzo. A skoro już mowa o pracy i wysiłku, to ustaliłyśmy z Cleo datę naszego wielkiego wydarzenia. Organizujemy tu dzień otwarty w drugą sobotę czerwca.
– Uwaga, i mówimy o wielkiej imprezie. – Kiedy trzasnęły drzwi, Cleo z uśmiechem spojrzała w sufit. – Ona nienawidzi tego pomysłu. A ja tym bardziej go kocham.
– Tak z nią pogrywasz? – Owen się zaśmiał. – Rzucasz jej wyzwanie w postaci imprezy?
– To tylko miły bonusik. – Cleo nadziała na widelec kawałek marchewki. – Zależy nam głównie na otwarciu domu dla publiczności. Wypełnieniu go ludźmi, jedzeniem, piciem i muzyką.
– Bo do tego został stworzony – dodała Sonya. – A tak w ogóle, to kiedy ostatnio hucznie tu coś świętowano?
– Jestem za młody, by pamiętać, ale obstawiam, że był to ślub Collina i Johanny. Który nie skończył się dobrze.
– Tym razem nie przewidujemy żadnej panny młodej, na którą mogłaby się zasadzić Dobbs. I nie pozwolimy, by nam dyktowała, jak mamy żyć.
Światła zgasły, zapaliły się, znowu zgasły i znowu się zapaliły. Sonya podniosła kieliszek. A potem się roześmiała, bo iPad w kuchni zagrał Fuck You (Wal się) CeeLo na cały regulator.
– Trudno się z tym spierać – powiedziała i upiła łyk wina.
– Widzę, że cię korci, by ją prowokować.
– Czasem. – Sonya spojrzała w oczy Treya i zobaczyła w nich niepokój. – Odpowiada za śmierć wielu kobiet z mojej rodziny na przestrzeni ostatnich dwustu lat. Więc tak, czasem mam ochotę jej dopiec. Ale nie dlatego organizujemy dzień otwarty. Zamierzamy tu mieszkać: w tym domu i w tej lokalnej społeczności. Zamierzamy stać się jej częścią. To jedyny sposób urzeczywistnienia tego planu.
– Trey nie próbuje cię zniechęcić. – Owen odkroił sobie nowy plaster mięsa. – On musi tylko poskładać do kupy wszystkie fakty, założenia i motywy. To urodzony prawnik. – Nadział na widelec kawałek ziemniaka. – Poza tym, gdyby chciał cię przekonać do zmiany zdania, zrobiłby to tak sprytnie, że nawet byś się nie zorientowała, że już je zmieniłaś.
Skinęła głową.
– Zwróciłam uwagę na tę umiejętność. Człowiekowi się wtedy wydaje, że sam od początku chciał to zrobić.
– Otóż to.
– Właśnie. Poza tym – Sonya przeniosła wzrok na Treya – bardzo mi się to w nim podoba.
– To dobrze. A więc jak zamierzacie ogarnąć tyle spraw naraz?
– Jeszcze nie mam pojęcia – odpowiedziała Sonya szczerze. – Ale to nas prowadzi do kwestii jedzenia. Pomyślałyśmy, że chcemy zamówić jedzenie w lokalnych restauracjach. Chcemy spytać Bree, czy nam pomoże w sprawie ludzi do obsługi: hostess, kelnerów i barmanów.
– Dobra myśl. – Trey poczęstował się chlebem. – Bo że goście się zjawią, to pewne.
– Na bank – zgodził się Owen.
– A Poole’owie? Jak myślicie? – zaniepokoiła się Sonya.
– Ci nasi, miejscowi? Z całą pewnością. Każdy dostał to, co chciał, Sonyu. Nikt nie żywi do ciebie urazy.
– Wszyscy, którzy znali Collina, lubili go – dodał Trey. – A ci, którzy go nie znali, przyjdą tu z ciekawości. A także ze względu na ciebie i Cleo. Przecież poznałyście już trochę ludzi w miasteczku.
– Lubię Poole’s Bay – odezwała się Cleo. – I będę lubić na nie patrzeć z morza, kiedy już zbudujesz mi tę żaglówkę.
– Owen wykonał już projekt.
– O, serio? – Cleo uśmiechnęła się znad krawędzi kieliszka. – Bardzo chętnie zobaczę.
– A czy ja cię cisnę w sprawie obrazu?
– Ale ty już go widziałeś na etapie powstawania.
– Natknąłem się na niego przypadkiem. Nie urządzam oględzin w trakcie budowy.
– No dobra, a co z budą dla Yody? – Owen posłał Sonyi rozpaczliwe spojrzenie, na co ta tylko machnęła ręką. – Nieważne, o tym później. Bo odchodzę od tematu. Nasz dzień otwarty. Myślicie, że dałoby się namówić chłopaków Manny’ego, żeby zagrali?
– Chcecie kapelę na żywo?
Trey się zastanawiał. Owen wziął sobie chleba.
– Szczerze mówiąc, wyobrażałem sobie, że macie na myśli coś bardzo formalnego. No, że wszyscy będą sztywno stali w holu i słuchali gry na harfie czy czegoś takiego.
– Mogłybyśmy wynająć harfistkę, żeby zagrała w holu.
Owen wskazał na Cleo.
– Nie psuj, psuju. Rock Hard na pewno będą zaszczyceni.
– Gwarantuję – potwierdził Trey. – Nie wiem tylko, czy zdajecie sobie sprawę, że ludzie wlezą wam w każdy zakamarek rezydencji.
– Po to właśnie zapraszamy ich na dzień otwarty. Co nie zmienia faktu, że mam nadzieję na ładną pogodę – wyjaśniła Sonya. – Rozstawimy stoły na dworze. Mamy trochę składanych w schowkach.
– Słyszałeś, stary? – Owen lekko pochylił głowę, jakby nasłuchiwał. – Bo na moje ucho to zabrzmiało tak, jakby ktoś nas wyznaczył do targania stołów.
– Oraz krzeseł – dodała Cleo. – Aha, Son, mam pomysł: powinnyśmy porozwieszać sznury lampek.
– Czy jest ktoś, kto nie kocha lampek?
– Ten, kto musi je wieszać – burknął Owen. – A potem zdejmować.
– Może byśmy je zostawiły na stałe. Co sądzisz, Cleo?
– Podoba mi się ten pomysł. Rozwieśmy je na naszej wspaniałej wierzbie i wokół tarasu nad mieszkaniem.
– Czyli tam, gdzie będzie scena. Ta impreza to dobry pomysł, Treyu. – Sonya wzięła go za rękę. – Dobry i pozytywny.
– Dobry, pozytywny pomysł. Dla dobrych, pozytywnych relacji społecznych.
– To kolejny bonus. Niebagatelny. Zlecenia. Muszę przecież z czegoś żyć.
– A właśnie, jak tam projekt dla Ryder’s?
– Posiedziałam dziś nad nim trochę, a potem przerzuciłam się na upgrade strony Gigi’s.
– Tego babskiego sklepiku na rogu Bay i High Street? – Owen nałożył sobie drugą dokładkę. Wszystkiego jak leci.
– Dlaczego nazywasz go babskim?
Wzruszył ramionami.
– Babskie ciuszki, babskie pachnidełka. No wiesz, wszystko podpada. Clarice – kuzynka – lubi wszystko, co pachnące.
– Zanotuj – poleciła Sonya Cleo. – Przed imprezą porozstawiać w łazienkach pachnące gadżety od Gigi’s.
– Oczywiście, moja droga.
– A teraz – Sonya uśmiechem podziękowała Treyowi za dolanie jej wina i uniosła kieliszek w stronę Owena – wróćmy do sprawy tej budy.
*
Do czasu, gdy skończyli jeść, Sonya rozlała do kieliszków drugą butelkę wina.
– Proponuję, żebyśmy wzięli to ze sobą i przeszli się z psami, a potem wrócili tu na szarlotkę. Zapakujemy wam też na wynos trochę jedzenia.
– Ta część planu wyjątkowo do mnie przemawia. Kolacja była przepyszna – dodał Owen. – Bardzo doceniam.
– Musicie wziąć kurtki. Obie. – Trey pogłaskał Sonyę po nagim ramieniu. – Te kwietniowe noce są jednak zimne.
Słysząc dochodzącą z iPada muzykę, Sonya zmarszczyła czoło.
– Nie znam tej piosenki.
– Pieces of April (Kawałki kwietnia) – podpowiedział Owen. – Three Dog Night.
– Owen zna się na muzyce – rzucił Trey.
– Rozumiem. Skoro o psach mowa, wyjdziemy z nimi od frontu, więc weźcie te kurtki.
Wszystkie trzy zwierzaki wstały, przeciągnęły się i podbiegły do drzwi.
– My z Owenem po spacerze posprzątamy. Tak będzie fair.
– Jeśli o mnie chodzi, tobym ci pozwoliła. – Sonya zerknęła na niego. – Ale co do Molly, nie mogę mieć pewności.
– Niewidzialna sprzątaczka i pokojówka. Fajna sprawa – rzekł Owen. – Przydałaby mi się taka.
– Ona też należy do rodziny.
Sonya przystanęła przed wejściem do pokoju muzycznego, gdzie wisiały dwa portrety znalezione w pracowni: Clover i Johanny, szóstej i siódmej panny młodej.
– Tak jak i one.
Podeszli do szafy po kurtki, po czym wyszli w rozgwieżdżoną, chłodną noc.
– Chyba będzie dziś przymrozek – rzekł Owen.
– A wam nie za zimno? – odezwała się Sonya.
Trey wziął ją za rękę.
– Jesteśmy facetami z Maine, skarbie. Nam jest cieplutko.
– Ależ czyste niebo! – Potrząsnąwszy włosami, Cleo zadarła głowę. – W Bostonie nigdy tak pięknie nie widać gwiazd.
– A w Lafayette? – zagadnął Owen.
– Nie. Chyba że w bayou.
– Myślisz czasem, by tam wrócić?
– Z wizytą? Jasne. A na stałe? – Cleo pokręciła głową. – No nie. Znalazłam już swoje miejsce. Uwielbiam ten dom. – Odwróciła się i powiodła wzrokiem po ciemnej bryle budynku. – Dobbs chce nam to odebrać. Przegonić nas stąd. Nie rozumie, z kim ma do czynienia.
Gdy tylko to powiedziała, okno Złotego Pokoju otwarło się z hukiem i wyleciało z niego coś dużego i szybkiego. Błysnęło w świetle gwiazd i wydało przenikliwy, nieludzki wrzask.
Owen błyskawicznie wepchnął Cleo za swoje plecy, a Trey przesunął się tak, by zasłonić Sonyę.
Trwało to ledwie parę sekund. Psy rozszczekały się jak wściekłe. Jones rzucił się przed siebie, atakując to, co na nich leciało.
Nagle wszystko ucichło, a oni poczuli zapach siarki.
– Już raz tak zrobiła. – Sonya, starając się opanować, pochyliła się, podniosła Yodę i zaczęła go uspokajać. – Wtedy też jej się nie udało.
– Cóż za widowisko. – Owen wsunął rękę do kieszeni i wyjął trzy smaczki, które rzucił psom. – Jones był nieustraszony.
– Zawsze je przy sobie nosisz? – chciała wiedzieć Cleo.
– A ty nie?
– Chyba zacznę. – Zaśmiała się, odpowiadając. – Dobra. To może, ale nie musi być koniec pokazu na dziś.
Sonya pocałowała Yodę w nos i odstawiła go na ziemię.
– Chodźmy lepiej na tę szarlotkę.
Trey ujął jej dłoń i ucałował.
– Nie, ta jędza rzeczywiście nie pojmuje, z kim ma do czynienia. W samochodzie mam torbę z rzeczami. Zostanę na noc.
– Miałam taką nadzieję.
– Ja też coś wziąłem – dodał Owen. – Pomyślałem, że przekimam u was, jeśli to okej.
– Pilnujesz nas, kuzynie?
– Może raczej uznaję, że za dużo wypiłem i nie powinienem prowadzić.
– A Jones nie ma prawa jazdy?
– Tymczasowo odebrane. To istny pirat drogowy.
Cleo spojrzała na Jonesa z przepaską na oku – nadal zjeżonego po zajadłym ataku.
– W to akurat wierzę.
W domu zastali nie tylko pięknie wysprzątane kuchnię i jadalnię, lecz także rozdzielone do trzech pojemników resztki.
– Dziękujemy, Molly. Dobrze, to podaję swoją pierwszą szarlotkę. Czy ktoś miałby ochotę na kawę?
– Ja się zajmę kawą. – Trey podszedł do ekspresu, a iPad zagrał nową melodię.
– Johny Cash – rozpoznał Owen. – Cup of Coffee (Kubek kawy).
– Myślę, że ty i Clover doskonale się rozumiecie – wtrąciła Sonya.
– Tak, bo wiem, że to prawdziwa hotówa. Trey mi powiedział – już dawno – a poza tym widziałem zdjęcie. A ja lubię trzymać się blisko takich lasek.
Piosenka przełączyła się na Hot (Gorąca) Avril Lavigne. Owen się uśmiechnął.
– Z wzajemnością, piękna.
– Wiesz, że rozmawiasz z moją babcią? A swoją… hm, praciotką?
– Co z tego, skoro nadal jest gorącą laską i ma doskonały gust muzyczny?
– Ciasto. – Cleo postawiła na kuchennym stole nakrycia dla czterech osób.