Strefa śmierci - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Strefa śmierci ebook i audiobook

Nora Roberts

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykły thriller Nory Roberts (J.D. Robb),

autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.

#1 bestseller „New York Timesa”

Najnowsza powieść o porucznik Wydziału Zabójstw nowojorskiej policji Eve Dallas, która walczy, aby ocalić niewinnych i przysłużyć się sprawiedliwości.

Eve Dallas oraz jej mąż, miliarder Roarke, budują centrum reedukacji i resocjalizacji dla młodzieży. Wiedzą, że trudy życia na ulicy mogą zwieść młodych ludzi na manowce. Mają nadzieję, że ten nowy projekt choć kilkoro z nich skieruje na właściwe ścieżki. Proponują współpracę psycholog Rochelle Pickering, której brat Lyle zdołał wydostać się ze spirali uzależnień i zbrodni.

Rochelle przeżywa szok, gdy znajduje w swoim domu martwego brata oraz strzykawkę z resztkami narkotyku. Lyle włożył mnóstwo wysiłku w wyjście z nałogu, a ciało jest wręcz napompowane trucizną. Dochodzeniem zajmuje się Eve. Brawurowo przeprowadzone śledztwo daje zaskakujące wyniki.

Eve i Roarke muszą wkroczyć na terytorium gangu, gdzie bywał Lyle, zejść do mrocznego półświatka salonów tatuażu i klubów ze striptizem, gdzie żyją ci, którzy w pewnym momencie podjęli niewłaściwe decyzje. Oboje wierzą, że młodym ludziom warto dać drugą szansę. A może nawet trzecią i kolejną.

Lecz zarazem ten, kto wydał wyrok śmierci na Lyle'a, nie może liczyć na ich wyrozumiałość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 537

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 6 min

Oceny
4,3 (210 ocen)
109
63
26
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DarkPrincess

Nie oderwiesz się od lektury

książka świetna, trzyma w napięciu. tylko tłumaczenie -w porównaniu do poprzednich części - kiepskie,
50
okiemmk

Całkiem niezła

Historia w oryginale świetna. Kocham tę serię od lat, ale to tłumaczenie i redakcja odebrały jej wiele najważniejszych i najfajniejszych aspektów. Bohaterowie stracili swoje charaktery. Polecam gorąco, ale oryginał.
50
Malgosia1898

Dobrze spędzony czas

Złe tlumaczenie, które powoduje, że nie czyta się tak dobrze jak poprzednie części. 4 gwiazdki tylko dlatego, że to kolejna część o Eve Dallas.
40
masza186

Nie polecam

Koszmarne tłumaczenie! Wulgarne, infantylne dialogi. Nie da się tego czytać. Zapisałam sobie nazwisko tłumaczki, żeby unikać na przyszłość. Czytam serię o porucznik Eve Dallas, od kiedy zaczęła ukazywać się w Polsce. Akcja dzieje się w przyszłości. wspaniałe klimaty, postacie, akcja i technologie przyszłości! Tu w tomie 47, wkracza nowa tłumaczka, która nawet nie zapoznała się z serią, z jej klimatem. Kompletnie położyła książkę. Wygląda na to, że trzeba na zawsze pożegnać się z Eve Dallas, chyba, że poprzednie wydawnictwo zechce wrócić do serii. Uwaga miłośnicy serii, trzymajcie się z daleka od tej książki.
Malgopanna

Z braku laku…

Najnudniejsza część z całej serii o porucznik Evie Dallas.
10

Popularność




Roz­dział 1

1

Te tor­tury odby­wa­nia spo­tkań towa­rzy­skich… a do tego kieł­ku­jąca w tobie chęć popeł­nie­nia mor­der­stwa z pre­me­dy­ta­cją, kiedy sły­szysz o wyma­ga­nym ele­ganc­kim obu­wiu wie­czo­ro­wym… – Takie prze­my­śle­nia gnę­biły porucz­nik Eve Dal­las, poli­cjantkę Wydziału Zabójstw, wbitą w nie­bo­tyczne szpilki, o krok od rze­czo­nego spo­tka­nia.

Niczego innego nie mogła się prze­cież spo­dzie­wać.

A poza tym…

Kto­kol­wiek wymy­ślił, że dam­skie obu­wie wie­czo­rowe ma być wypo­sa­żone w kosmicz­nie wyso­kie, cien­kie jak żyleta szpilki, spra­wia­jąc, iż nie ma z nich żad­nego prak­tycz­nego pożytku, łącz­nie z cho­dze­niem – powi­nien być w try­bie natych­mia­sto­wym ska­zany na wszel­kie znane ludz­ko­ści tor­tury – zgodne z pra­wem lub nie­ko­niecz­nie.

Na pewno zaś na przed­nówku roku dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego w cho­ler­nych Sta­nach Zjed­no­czo­nych Ame­ryki Pół­noc­nej nosze­nie bez­u­ży­tecz­nych, żyle­to­wa­tych szpil powinno być cał­ko­wi­cie zaka­zane! Nale­ża­łoby je roz­je­chać wal­cem i spa­lić, a potem wydać bez­względny zakaz ich nosze­nia.

Szła, klnąc na czym świat stoi, w tych dia­bel­skich szpi­lach w stronę wej­ścia do ele­ganc­kiego pen­tho­usa – ona, kobieta wysoka, szczu­pła, w obci­słej szma­rag­do­wo­zie­lo­nej sukni, poły­sku­ją­cej przy każ­dym ruchu, z naszyj­ni­kiem z zawieszką w for­mie skrzą­cego się pło­mien­nie bry­lantu-soli­tera o kształ­cie łzy.

Krótko ścięte, przy­le­ga­jące ści­śle do głowy brą­zowe włosy odsła­niały zestaw pomniej­szych bry­lan­ci­ków, migo­czą­cych trwoż­nie u płat­ków jej uszu. Pogrą­żona w czar­nych myślach, przy­mknęła piwne oczy o tęsk­nym spoj­rze­niu.

Kto, u licha, wpadł na pomysł orga­ni­zo­wa­nia tego rodzaju popo­łu­dnio­wych przy­jęć kok­taj­lo­wych? – zasta­na­wiała się Eve. – Kto­kol­wiek to był, chęt­nie wysła­łaby go do izby tor­tur wraz z tym, kto zapro­jek­to­wał pierw­sze ele­ganc­kie szpilki dla kobiet. Poza tym, kto, do dia­ska, wpadł na fan­ta­styczny pomysł orga­ni­zo­wa­nia przy­jęć, na któ­rych ludzie cisną się jeden obok dru­giego, zwy­kle po cięż­kim dniu pracy, uci­na­jąc przy tym towa­rzy­skie poga­wędki z drin­kiem w jed­nej ręce, w dru­giej zaś trzy­ma­jąc tale­rzyk z mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów prze­ką­ską, któ­rej składu zwy­kle nie dawało się ziden­ty­fi­ko­wać na pierw­szy rzut oka?

A! I jesz­cze jedno: kto wymy­ślił zasadę, że kon­wer­sa­cje o niczym sta­no­wią impe­ra­tyw spo­łeczny? Wrost do izby tor­tur z tym gościem!

Skoro już przy tym jeste­śmy, dawać mi tutaj na tor­tury razem z pozo­sta­łymi tego wal­nię­tego typa, który dodał wymóg przy­nie­sie­nia za każ­dym razem jakie­goś fan­ta­stycz­nego dro­bia­zgu dla orga­ni­za­torki takiego przy­ję­cia!

Żadna osoba o zdro­wych zmy­słach nie ma naj­mniej­szej ochoty wymy­ślać, co, do dia­bła, kupić komuś, kto zapra­sza na takie pie­przone spo­tkanko. Osoba o zdro­wych zmy­słach nie cha­dza na żadne imprezki tuż po zakoń­cze­niu dnia pracy, nie stoi jak głu­pia w kre­tyń­skich szpil­kach, ledwo utrzy­mu­jąc w pozio­mie tale­rzyk z mikro­ka­na­peczką, pro­wa­dząc przy tym idio­tyczne poga­duszki.

Osoba o zdro­wych zmy­słach sie­dzia­łaby teraz w domu w wygod­nych ciu­chach i zaja­da­łaby w naj­lep­sze pizzę.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łaś? – roz­legł się czyjś głos.

Eve rzu­ciła okiem w stronę nie­do­rzecz­nie przy­stoj­nego męża – typa odpo­wie­dzial­nego za obci­słą suk­nię, za cho­ler­nie nie­wy­godne buty i za te wszyst­kie pie­przone bry­lanty. Odno­to­wała błysk roz­ba­wie­nia w jego zabój­czo nie­bie­skich oczach i przy­ja­znym uśmie­chu ide­al­nie zary­so­wa­nych ust.

Uświa­do­miła sobie rap­tem, że Roarke’owi nad­cho­dzące tor­tury nie tylko pew­nie mogą się spodo­bać, ale może to wła­śnie on we wła­snej oso­bie owe tor­tury wymy­ślił i usta­no­wił wszel­kie obo­wią­zu­jące pod­czas nich zasady.

Miał szczę­ście, że nie przy­ła­do­wała mu na odlew.

– Czy potrze­bu­jesz jesz­cze kilku minut na dokoń­cze­nie wewnętrz­nego mono­logu? – spy­tał z irlandz­kim akcen­tem, który doda­wał mu uroku.

– To praw­do­po­dob­nie jedna z naj­roz­sąd­niej­szych roz­mów, jakie prze­pro­wa­dzę w ciągu całego nad­cho­dzą­cego wie­czoru.

– Hę… Jak by to naj­le­piej sko­men­to­wać… Na pierw­szej impre­zie u Nad­ine w jej nowym apar­ta­men­cie będzie pełno two­ich kole­gów i kole­ża­nek z pracy. Oni wszy­scy, wraz z nią oczy­wi­ście, to mądrzy, wielce inte­re­su­jący ludzie.

– Mądrzy ludzie sie­dzą teraz w domu z piwem przed ekra­nem tele­wi­zora, gapiąc się, jak dru­żyna New York Knick­sów spusz­cza łomot King­som…

– Jesz­cze zdą­żysz obej­rzeć nie­je­den mecz. – Dał jej solid­nego kuk­sańca i czule pokle­pał, kiedy sta­nęli przed drzwiami miesz­ka­nia Nad­ine Furst. – A poza tym – dodał – poza tym Nad­ine zasłu­żyła na porządną imprezkę.

No może… Może i tak. Tym razem powinna jed­nak dać za wygraną. Mistrzyni repor­tażu na żywo, autorka best­sel­le­ro­wych powie­ści, a w dodatku zdo­byw­czyni cho­ler­nego Oscara, zapewne zasłu­gi­wała na przy­ję­cie wydane na jej cześć, lecz ona sama – poli­cjantka Wydziału Zabójstw, a dokład­nie pani porucz­nik Wydziału Zabójstw – modliła się, by nagle, w ostat­niej chwili, wysko­czyło jakieś nie­cier­piące zwłoki śledz­two.

Nad­ine zyskała jed­nak na tyle duże uzna­nie przy naświe­tla­niu spraw kry­mi­nal­nych, że Eve powinna była się wyka­zać zro­zu­mie­niem.

Eve ponow­nie odwró­ciła się do męża, sta­jąc naprze­ciw twa­rzy o rysach anioła z rzeźb okresu baroku, w obra­mo­wa­niu z czar­nych jedwa­bi­stych kędzio­rów. W swo­ich czó­łen­kach na wyso­kiej szpilce mogła spoj­rzeć mu pro­sto w oczy.

– Dla­czego wła­ści­wie na imprezce nie można klap­nąć przed tele­wi­zo­rem z bro­wa­rem i pizzą, gapiąc się na mecz koszy­kówki? – spy­tała.

– Oczy­wi­ście, że można. – Pochy­lił się ku niej i musnął jej usta swo­imi war­gami. – Tyle że nie na tej.

Kiedy drzwi się otwo­rzyły, roz­to­czył się przed nimi widok prze­stron­nego, urzą­dzo­nego z klasą holu, wypeł­nio­nego dźwię­kami muzyki i toczą­cych się roz­mów. Przy wej­ściu stała Quilla, osiem­na­sto­let­nia sta­żystka Nad­ine, ubrana w czarną sukienkę, ścią­gniętą paskiem ze srebrną klamrą, oraz czer­wone botki do kostek na niskim obca­siku. W jej wło­sach poły­ski­wały fio­le­towe pasemka.

– Hej! Zosta­łam odde­le­go­wana do wita­nia gości i zapra­sza­nia ich do środka – powie­działa. – No i czy mogę… mogła­bym… – popra­wiła się, prze­wra­ca­jąc oczami – wziąć wasze płasz­cze?

– A skąd wiesz, że nie wbi­jamy się na imprezkę bez zapro­sze­nia? – spy­tał Roarke.

– Wydaje mi się, że skądś was znam.

– Skądś na pewno. – Eve poki­wała głową.

– Prze­cież ochrona budynku ma listę gości i w ogóle, a poza tym musie­li­ście wpierw się do nich zgło­sić, żeby się dostać tu na górę. Jeżeli zaś jeste­ście dup­kami, któ­rzy prze­śli­znęli się nie­zau­wa­żeni, albo miesz­ka­cie w tym budynku, albo cokol­wiek tam innego, Nad­ine i tak was przy­skrzyni. Pełno tu dzi­siaj glin.

– Wystar­czy tych tłu­ma­czeń – prze­rwała Eve, a Roarke podał jej płasz­cze.

– Wyglą­dasz dzi­siaj prze­ślicz­nie, Quillo – rzekł.

– Dzięki! – Dziew­czyna spło­nęła lek­kim rumień­cem. – Eee… Teraz mam wam powie­dzieć, żeby­ście skrę­cili od razu w prawo i dobrze się bawili. W jadalni jest bar i bufet, a po całym apar­ta­men­cie krążą kel­ne­rzy, roz­no­sząc napoje i prze­ką­ski.

– Udało ci się wyśmie­ni­cie. – Roarke uśmiech­nął się do dziew­czyny.

– Zro­bi­łam to dzi­siaj już chyba z milion razy. Nad­ine zna całe kupy… eee… wielu ludzi.

– Okre­śle­nie „całe kupy” dosko­nale oddaje ich liczbę – wtrą­ciła Eve.

Kiedy prze­szli przez hol i ruszyli przed sie­bie, z lek­kim prze­ra­że­niem stwier­dziła, że więk­szość ich zna oso­bi­ście.

Jak do tego doszło?

– Ale cza­dowa sukienka, Dal­las! – usły­szała. – Kolor wystrza­łowy!

– Zwy­czajny zie­lony.

– Szma­rag­dowy – oce­niła Quilla.

– Dokład­nie! – Roarke puścił oko do dziew­czyny.

– Tak czy siak, mogę też od razu zabrać pre­zent dla gospo­dyni, chyba że koniecz­nie chce­cie wrę­czyć go jej, że tak powiem, oso­bi­ście. Mamy spe­cjalny stół do odkła­da­nia pre­zentów w salo­niku śnia­da­nio­wym.

– W salo­niku śnia­da­nio­wym!?

– Wła­ści­wie to sama nie wiem, dla­czego tak nazy­wają ten pokój – zasta­no­wiła się Quilla – ale tam zosta­wiamy pre­zenty dla pani domu.

– Świet­nie. – Eve podała dziew­czy­nie tore­beczkę pre­zen­tową.

– Spoko. Okej, mam nadzieję, że dosta­nie­cie nie­złego kopa.

– Dosta­niemy kopa? Niby od kogo? – zdzi­wiła się Eve, kiedy Quilla ruszyła w swoją stronę.

– Sądzę, że miała na myśli dobrą zabawę, a to powinno do cie­bie prze­mó­wić, Eve – orzekł Roarke i dodał: – Prze­cież wszel­kiego rodzaju kopy i wykopy to twoja spe­cjal­ność. – Prze­cią­gnął pal­cami dłoni wzdłuż jej krę­go­słupa. – Chodźmy skom­bi­no­wać ci jakie­goś dri­neczka.

– Na jed­nym na pewno nie poprze­stanę.

Prze­ci­śnię­cie się do baru oka­zało się jed­nak obfi­to­wać w prze­szkody: ludzi, któ­rych znała. Każdy z nich chciał zamie­nić z nią słowo, a to z kolei wymu­szało jakąś odpo­wiedź.

Przed pro­wa­dze­niem dal­szych poga­du­szek cał­ko­wi­cie na trzeźwo ura­to­wał ją prze­cho­dzący obok kel­ner i szybka reak­cja męża. Jego bły­ska­wicz­nie podej­mo­wane decy­zje i zręczne ruchy ura­to­wały ją też przed gadką-szmatką z jedną z pra­cow­nic Nad­ine, zaj­mu­jącą się ana­lizą rynku.

– Kocha­nie, widzę tam Nad­ine! – wykrzyk­nął Roarke. – Musimy się z nią przy­wi­tać. Prze­pra­szamy panią! – rzu­cił do kobiety, po czym zgrab­nie ją wymi­nął, rów­no­cze­śnie chwy­cił Eve ramie­niem w pasie, a potem wyko­nał wraz z nią szybki pół­ob­rót i w ten spo­sób odcią­gnął na bok.

W drzwiach tara­so­wych Eve dostrze­gła Nad­ine. Natych­miast doszła do wnio­sku, że jej impre­zowa fry­zura w for­mie burzy loków to zapewne dzieło rąk Triny. Choć zde­cy­do­wa­nie odbie­gała od jej zwy­kłej, pro­fe­sjo­nal­nej sty­li­za­cji z gładko spię­tymi do tyłu wło­sami, blond loki z pasem­kami dosko­nale się pre­zen­to­wały przy krót­kiej sukience bez ramią­czek z miękko się ukła­da­ją­cego mate­riału w kolo­rze krwi­sto­czer­wo­nym.

Zie­lone jak u kota oczy Nad­ine prze­bie­gły po zebra­nych gościach i zatrzy­mały się na Eve i Roarke’u. Spo­tkali się w pół drogi. Unio­sła się na pal­cach w swo­ich wyso­kich czer­wo­nych szpil­kach i z nie­ukry­wa­nym entu­zja­zmem uca­ło­wała Roarke’a.

– Nasze miesz­kanko jest ide­al­nym miej­scem do orga­ni­za­cji wystrza­ło­wych imprez.

– „Nasze miesz­kanko”?

– No cóż. – Nad­ine uśmiech­nęła się do Eve. – Prze­cież wła­ści­cie­lem całego budynku jest twój mąż. Wielu waszych pra­cow­ni­ków bawi się wła­śnie na tara­sie. Ma ogrze­wa­nie zewnętrzne. Jest tam też mały barek i drugi bufet.

Mimo że wszel­kie przy­ja­ciel­skie układy nieco ją kon­ster­no­wały, Eve była przede wszyst­kim poli­cjantką.

– Gadaj, gdzie to jest? – spy­tała bez ogró­dek.

– Co gdzie jest? – Nad­ine popra­wiła fry­zurę i utkwiła w przy­ja­ciółce prze­ni­kliwe spoj­rze­nie zie­lo­nych oczu.

– Dobra. Jak nie chcesz mi poka­zać…

– Oj, chcę, chcę. – Kobieta roze­śmiała się i chwy­ciła dłoń Eve.

Ruszyła przez tłum pra­wie nie­zau­wa­żona i przez nikogo nie­za­trzy­my­wana; prze­ci­skała się mię­dzy ludźmi, omi­jała zgrab­nie meble i w końcu wbie­gła lekko po krę­co­nych scho­dach na górę, tam zaś wśli­znęła się do swo­jego ele­ganc­kiego gabi­netu. Stały tu dwie ciem­no­nie­bie­skie sofy, krze­sła z obi­ciami z wzo­rzy­stymi zawi­ja­sami w tym samym kla­sycz­nym odcie­niu nie­bie­skiego na bia­łym tle. Stoły miały ten sam błę­kit­no­szary kolor co blat robo­czy w kształ­cie litery T, usta­wiony tuż przy oknie z zabój­czo pięk­nym wido­kiem na cen­trum Nowego Jorku.

Po lewej poły­ski­wało pło­mie­niem pale­ni­sko wbu­do­wa­nego w ścianę kominka z szybą. Na belce nad komin­kiem stała złota sta­tu­etka. Eve pode­szła bli­żej i zaczęła się jej uważ­nie przy­glą­dać. Dziw­nie wyglą­da­jący zło­ci­sty gostek bez ptaszka – pomy­ślała. Nie­mniej na imien­nej tabliczce wid­niał napis NAD­INE FURST – i to się dopiero liczyło!

Dla­czego jed­nak, jeśli nie mieli zamiaru dodać mu ptaszka, nie ubrali go przy­naj­mniej w spodnie?

– Milutki. – Wzięła sta­tu­etkę do ręki, zacie­ka­wiona, i obej­rzała się przez ramię. – Ależ to cięż­kie! Mógłby posłu­żyć za narzę­dzie zbrodni… Uraz tępym narzę­dziem.

– Cała ty! – Nad­ine objęła Eve jedną ręką w pasie. – Mówi­łam szcze­rze i pro­sto z serca w swoim prze­mó­wie­niu pod­czas gali osca­ro­wej.

– Och, naprawdę coś mówi­łaś?

Nad­ine huk­nęła przy­ja­ciółkę z bio­dra i roz­ba­wiona Eve odsta­wiła sta­tu­etkę na miej­sce.

– To dzięki tobie, kochana – odparła.

– Nie­zu­peł­nie, ale… Cho­lera, mogła­bym gapić się na nią codzien­nie. No cóż… – Odwró­ciła się i wycią­gnęła rękę do Roarke’a. – Chodźmy na dół upić się szam­pa­nem.

W drzwiach gabi­netu sta­nął Jake Kin­cade, gwiazda rocka i obiekt wes­tchnień Nad­ine.

– Hej! – przy­wi­tał się z nimi.

Miał twarz o moc­nych rysach – teraz z co naj­mniej trzy­dnio­wym zaro­stem – w aure­oli nastro­szo­nych kru­czo­czar­nych wło­sów. Ubrany był od stóp do głów na czarno, lecz nie w gar­ni­tur, a w czarne dżinsy z nabi­ja­nym ćwie­kami paskiem, czarną koszulę i czarne, cięż­kie buciory, które wzbu­dziły zazdrość Eve, wyglą­dały bowiem na bar­dzo wygodne.

Jak to moż­liwe – zdzi­wiła się w duchu – że jemu wolno było się ubrać jak nor­mal­nemu czło­wie­kowi?

– Jak leci? – zagad­nął Roarke’a, gdy wymie­niali powi­talny uścisk dłoni. – Wyglą­dasz pierw­sza klasa, Dal­las! – rzu­cił w stronę Eve. – Podzi­wiasz zło­tego chło­paka? Błysz­czy, sku­bany, ale coś mi w nim nie gra: jeśli nie zamie­rzali go ubie­rać, czemu pozba­wili go sprzętu? Albo jedno, albo dru­gie.

– Wielki Boże! – mruk­nął pod nosem Roarke.

Jake zer­k­nął na niego.

– Sorki… – bąk­nął.

– No coś ty! Cho­dziło mi tylko o to, że o ile znam swoją żonę, figurka Oscara wzbu­dziła w niej te same wąt­pli­wo­ści.

– Mogło tak być. W mniej­szym lub więk­szym stop­niu. W sumie pyta­nie ma sens.

– Jake przy­naj­mniej nie widzi w nim poten­cjal­nego narzę­dzia zbrodni.

Patrząc na Nad­ine, rock­man uśmiech­nął się sze­roko, przez co zmarszczki mimiczne na jego policz­kach mocno się pogłę­biły.

– Mogło tak być. W mniej­szym lub więk­szym stop­niu. Tak czy siak, nad­cho­dzi kolejna fala chęt­nych do podzi­wia­nia, Nad­ine. Jak jedna osoba może mieć tylu zna­jo­mych?

Tym razem roze­śmiał się Roarke. Wziął Eve za rękę i powie­dział:

– Zaczy­nam się cie­szyć z tego, że to ja pierw­szy ją zoba­czy­łem.

– Zna wielu gli­nia­rzy – zauwa­żył Jake, kiedy wyszli z pokoju. – Ni­gdy nie widzia­łem tylu glin rów­no­cze­śnie, pomi­ja­jąc pobyt na poli­cji, kiedy to… – Tu popa­trzył wymow­nie na Eve. – Chyba nie powi­nie­nem przy­po­mi­nać tego zda­rze­nia, ale mia­łem wtedy szes­na­ście lat i chcąc dostać pracę w noc­nym klu­bie, uży­łem cudzego dowodu toż­sa­mo­ści. Pech chciał, że poli­cja zro­biła aku­rat nalot na niego.

– Zabi­łeś kogoś? – spy­tała.

– No coś ty! – odrzekł.

– W takim razie pusz­czę to w nie­pa­mięć.

– A skoro już mówimy o gli­nia­rzach: wie­dzia­łaś, że San­tiago eks­tra tłu­cze w kla­wi­sze?

– Eee… Umie grać na pia­ni­nie?

– Takim pod­ra­bia­nym – potwier­dził Jake. – Renn przy­ta­chał ze sobą swój key­bo­ard. Zresztą cały zespół jest tutaj. Laska wkrę­ciła San­tiago w występ, a ona sama też nie­źle jedzie na bebe­chach.

– Dobrze śpiewa – prze­ło­żyła Nad­ine z roc­ko­wego na nasze. – A ten przy­stoj­niak to detek­tyw Car­mi­chael, drogi Jake’u. Oso­bi­ście popro­si­łam Mor­risa, żeby wziął ze sobą sak­so­fon – dodała.

– Powiem wam, że gość nie­źle popala na tym sak­sie. Hej, widzę laseczkę w moim typie!

Eve, podą­ża­jąc za spoj­rze­niem Jake’a, popa­trzyła przez barierkę w dół i dostrze­gła tam Mavis z wło­sami upię­tymi na czubku głowy w spły­wa­jącą na ramiona fon­tannę. W kolo­rze jasno­nie­bie­skim. Dziew­czyna miała na sobie zwiewną różową sukie­neczkę z roz­klo­szo­waną mini­spód­niczką, a na sto­pach desi­gner­skie nie­bie­skie botki na nie­bo­tycz­nie wyso­kim słupku, sty­li­zo­wa­nym na trzy poły­skliwe, sre­brzy­ste kule.

U jej boku stał Leonardo, przy­po­mi­na­jący sta­ro­żyt­nego pogań­skiego kapłana w kami­zelce o mie­nią­cych się kolo­rach w odcie­niach głęb­szych niż mie­dziany odcień jego skóry. Włosy spły­wa­jące mu na ramiona przy­po­mi­nały kaskady cie­niut­kich war­ko­czy­ków. W tej wła­śnie chwili Mavis prze­ma­wiała – a raczej coś beł­ko­tała – do nie­wiel­kiego, ści­śle ją ota­cza­ją­cego wia­nuszka gości.

Feeney – naczel­nik Wydziału Tech­niki Ope­ra­cyj­nej, zaj­mu­ją­cego się infor­ma­tyką, wszel­kiego rodzaju elek­tro­niką oraz tele­ko­mu­ni­ka­cją – był ubrany w ten sam co zawsze wygnie­ciony gar­ni­tur w sracz­ko­wa­tym kolo­rze, w któ­rym cho­dził na co dzień do pracy. Obok niego, z wyra­zem abso­lut­nej fascy­na­cji na twa­rzy, stała Bebe Hewitt, bez­po­śred­nia sze­fowa Nad­ine, odziana w błysz­czące, srebrne rurki i długą, czer­woną mary­narkę. Następna była sar­nio­oka nasto­latka Quilla, nad którą góro­wał Crack. Wła­ści­ciel mod­nego noc­nego klubu ze strip­ti­zem rów­nież miał na sobie kami­zelkę, lecz jego koń­czyła się w pasie, a w ramio­nach miała zabój­czo wyglą­da­jące wstawki. Reszta gór­nej czę­ści jego ciała pozo­sta­wała naga, pre­zen­tu­jąc wszyst­kim prę­żące się mię­śnie i tatu­aże. U jego boku stała nie­znana Eve kobieta z sym­pa­tycz­nym uśmie­chem na ustach, o egzo­tycz­nej uro­dzie: z ostro zary­so­wa­nymi kośćmi policz­ko­wymi i oczami o cięż­kich powie­kach, ubrana w kla­syczną małą czarną.

– Ta mało­lata jest chyba nieco za młoda na przy­ję­cia kok­taj­lowe – zauwa­żyła Eve.

– Ni­gdy nie jest się zbyt mło­dym na naukę, jak być dobrą gospo­dy­nią imprezy, czy też jak się na niej zacho­wy­wać – odpa­ro­wała Nad­ine.

Spły­nęła z gra­cją ze scho­dów i ruszyła przy­wi­tać się z Mavis.

– Mało­lata jest w porządku – rzekł Jake do Eve. – Nakręca Nad­ine.

– Doprawdy?

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Namięt­nie. Namó­wili ją do przyj­ścia tu dzi­siaj i rzu­cili na głę­boką wodę: pozwo­lili przy­go­to­wać trzy­mi­nu­tową rela­cję wideo z imprezy. Pój­dzie w wia­do­mo­ściach z życia gwiazd. Quilla pod­jęła ręka­wicę. – Postu­kał się pal­cem wska­zu­ją­cym w skroń. – Dotarły do mnie pogło­ski o twoim ostat­nim pro­jek­cie An Didean, Roarke. Ona ma oczy i uszy otwarte na wszystko. Chciał­bym z tobą poga­dać kie­dyś przy oka­zji na ten temat.

– Kiedy tylko zechcesz.

– Cześć, Dal­las! – zawo­łała Mavis i pode­szła do nich tanecz­nym kro­kiem, koły­sząc się lekko na swo­ich sre­brzy­stych kul­ko­wych obca­sach, po czym objęła ser­decz­nie Eve. – Ta impreza bije wszyst­kie na głowę! – Uści­skała Roarke’a, a potem Jake’a. – Wszy­scy moi ulu­bieńcy, plus pyszne żar­cie i alko­hol, i czego chcieć wię­cej! Sły­sza­łam, że na tara­sie grają na żywo. Może i ja bym dołą­czyła?

– Liczę na to – zwró­cił się do niej Jake. – A może byśmy spraw­dzili, co się tam dzieje?

– Wcho­dzę w to.

– Przy­niosę nam coś do picia – zapro­po­no­wał Leonardo i uca­ło­wał czu­bek fon­tanny wło­sów Mavis.

Roz­pro­mie­niona dziew­czyna pod­nio­sła na niego wzrok.

– Dzięki, Misiaku – rze­kła. – Dołą­czę do was póź­niej.

– Ja też idę posłu­chać, jak grają. – Feeney wysta­wił palec wska­zu­jący w stronę Eve. – Wie­dzia­łaś, że San­tiago ciśnie na kla­wi­szach jak nawie­dzony?

– Sły­sza­łam.

– Nie­źle się ukry­wał ze swo­imi talen­tami. Jak niedź­wiedź w gaw­rze. – Feeney, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem, ruszył prze­wie­trzyć swój zmięty gar­ni­tur na tara­sie.

– W jakiej znowu gaw­rze? – zdzi­wiła się Eve.

– Wyja­śnię ci póź­niej – odparł na odchod­nym. – Jak miło cię widzieć, Bebe!

– Nawza­jem! Jestem nie­zmier­nie wdzięczna, pani porucz­nik, za ogrom pracy, który razem ze swo­imi pod­wład­nymi wło­ży­li­ście w sprawę Larindy Mars.

– Taki mam zawód.

– Każdy orze, jak może. – Bebe poki­wała głową i zaj­rzała do swo­jego kie­liszka. – Wybacz­cie.

– Chyba wciąż czuje się winna. Zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. – Nad­ine odpro­wa­dziła wzro­kiem zni­ka­jącą wśród tłumu Bebe.

– To prze­cież nie przez nią – ode­zwała się Eve.

– No nie. – Nad­ine, patrząc na nią, ski­nęła głową. – Ale to ona jest sze­fową. Muszę koniecz­nie jakoś to zała­go­dzić. Zaraz wyślę kogoś z nową por­cją drin­ków dla gości.

Crack uniósł brwi zdu­miony i jęk­nął:

– Gli­nia­rze roz­walą całą imprezę!

– Wil­son! – Kobieta u jego boku szturch­nęła go mocno łok­ciem, na co tylko się roze­śmiał i dodał:

– Nie­zła z cie­bie szpry­cha jak na białą babkę!

– A ty nie wyglą­dasz tak źle, jak na potęż­nego, czar­nego wła­ści­ciela pew­nej spe­luny.

– Down & Dirty to nie spe­luna, lecz zwy­kła knajpa – obru­szył się. – Roarke, sta­ruszku, chcę, żebyś poznał moją piękną damę. Przed­sta­wiam ci Rochelle Pic­ke­ring.

Rochelle podała dłoń Eve, a potem jej mężowi.

– Tak się cie­szę, że mogę was poznać! – powie­działa. – Śle­dzę na bie­żąco pracę Wydziału Zabójstw, pani porucz­nik, oraz pań­ską dzia­łal­ność, Roarke, szcze­gól­nie doty­czącą cen­trów Dochas oraz An Didean.

– Ona jest psy­cho­lo­giem! – ogło­siła Quilla.

– Psy­cho­lo­giem od dzie­cia­ków – uści­ślił Crack i posłał zna­czący uśmiech osiem­na­sto­latce. – Uwa­żaj, mała, co robisz, bo możesz się jej nara­zić.

– Ta, jesz­cze czego – mruk­nęła Quilla pod nosem, ale na wszelki wypa­dek wyco­fała się chył­kiem i wmie­szała w tłum.

– Wil­son! – Rochelle ponow­nie przy­wo­łała go do porządku. – Jestem psy­cho­lo­giem spe­cja­li­zu­ją­cym się w pro­ble­mach dzieci i mło­dzieży. Byłam tera­peutką w Dochas.

– Wiem o tym – ode­zwał się Roarke.

Rochelle zer­k­nęła na niego spod oka.

– N-nie… Nie spo­dzie­wa­łam się. – Lekko ją zamu­ro­wało.

– Nasza główna dorad­czyni – cią­gnął męż­czy­zna – wypo­wiada się na pani temat w samych super­la­ty­wach.

– Och, tak, ona jest wspa­niała!

Zgod­nie z obiet­nicą poja­wił się kel­ner z kolejną tacą pełną róż­nych napo­jów.

– Muszę nacie­szyć się chwilą – mówiła dalej Rochelle. – Wciąż nie mogę uwie­rzyć, że zna­la­złam się w tak dobo­ro­wym towa­rzy­stwie, że pozna­łam was oboje, że pozna­łam oso­bi­ście Nad­ine Furst i Jake’a Kin­cade’a, i, Boże mój!, nawet Mavis Fre­estone, która jest dokład­nie, ale to dokład­nie taka cudowna, jak sobie wyobra­ża­łam! A Leonardo? Od jego prac wprost oczu nie mogę ode­rwać! A przy tym wszyst­kim piję wła­śnie szam­pana.

– Trzy­maj się mnie – rzekł do niej Crack. – Nie­biosa nie mają gra­nic.

Eve nie mogła się nadzi­wić. Ni­gdy nie znała nikogo, kto zwra­całby się do Cracka po imie­niu, które nadali mu rodzice. Co czy­niło róż­nicę w przy­padku tej kobiety? A tak w ogóle, to jakim cudem pani psy­cho­log dzie­cię­cej udało się poznać i usi­dlić wła­ści­ciela noc­nego klubu, nie­okrze­sa­nego wycho­wanka nowo­jor­skich ulic? – myślała. I kiedy wła­ści­wie Crack zdą­żył popaść w stan cał­ko­wi­tego… Hmm… Jakie słowo naj­le­piej by to okre­śliło?… Ocza­ro­wa­nie – doszła do wnio­sku. Tym sło­wem było ocza­ro­wa­nie. Kiedy wła­ści­wie Crack zdą­żył popaść w stan cał­ko­wi­tego ocza­ro­wa­nia?

Rzu­cała się w oczy świetna apa­ry­cja kobiety. Była ide­al­nie zbu­do­wana i piękna, ale… Kim ona wła­ści­wie była? Psy­cho­log jak psy­cho­log – orze­kła w końcu. Roz­my­śla­jąc o Rochelle, Eve zaczęła się prze­dzie­rać przez tłum w stronę Miry. Nie ma na świe­cie lep­szej psy­cho­lożki niż nasza z NYPSD, nowo­jor­skiej poli­cji, zaj­mu­jąca się na co dzień pro­fi­lo­wa­niem mor­der­ców – pomy­ślała.

Mira pod­nio­sła się z opar­cia kanapy, na któ­rym prze­sia­dy­wała od dłuż­szej chwili, i cmok­nęła Eve w poli­czek. Jak zwy­kle pre­zen­to­wała się nie­na­gan­nie. Sukienka w kolo­rze głę­bo­kiej czer­wieni wina, roz­no­szo­nego wokół na tacach, spły­wa­jąca mięk­kimi fał­dami do kolan, obszyta była na dole wąską, ele­gancką koron­kową bor­diurą. Tak samo wykoń­czone były się­ga­jące łok­cia rękawy. Kobieta odgar­nęła do tyłu ciem­no­brą­zowe włosy, roz­ja­śnione teraz sub­tel­nymi ruda­wymi pasem­kami, zawdzię­cza­nymi zapewne Tri­nie, któ­rej Eve – jak do tej pory – szczę­śli­wie uni­kała.

– Nad­ine udało się zin­dy­wi­du­ali­zo­wać to wnę­trze – oznaj­miła. – Ow­szem, urzą­dziła je sty­lowo, ale nieco eklek­tycz­nie, a dzięki temu i wygod­nie. Wygląda na szczę­śliwą.

– Dużą w tym rolę odgry­wają pewien zło­ci­sty typek na górze i gwiaz­dor rocka, obec­nie bry­lu­jący na tara­sie.

– Nie mam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Lubię typa. I nie mam tu oczy­wi­ście na myśli Oscara, lecz Jake’a. Naprawdę go lubię.

Eve spoj­rzała w stronę tarasu. Przez ogromne prze­szkle­nie widać było Jake’a i Mavis, śpie­wa­ją­cych twarz przy twa­rzy do jed­nego mikro­fonu. Jake grał przy tym na gita­rze.

– Taa… Pra­cuje chło­pak… – mruk­nęła. – Ktoś mi dzi­siaj coś napo­mknął na ten temat. Masz może jakieś infor­ma­cje o tej Rochelle Pic­ke­ring, która przy­kle­iła się do Cracka?

– Nie­wiele. Jakiś pro­blem? – Brwi Miry unio­sły się w lek­kim zdu­mie­niu.

– Ty mi powiedz.

– Nie, o ile mi wia­domo. Kilka razy do roku zgła­szam się na ochot­nika do pomocy w Dochas i kiedy byłam tam ostat­nio kilka mie­sięcy temu, mia­łam oka­zję prze­lot­nie ją spo­tkać. Zwró­ciła moją uwagę jako osoba bar­dzo sta­bilna emo­cjo­nal­nie i pra­cu­jąca z wiel­kim odda­niem. Poważna, roz­sądna kobieta.

– Hm, więc co wła­ści­wie robi z Crac­kiem?

Mira obej­rzała się wymow­nie w stronę tarasu, gdzie Crack i Rochelle koły­sali się w tańcu w rytm muzyki.

– Naj­wy­raź­niej dobrze się z nim bawi. To jest przy­ję­cie, Eve, a na przy­ję­ciach ludzie zwy­kle tym się zaj­mują. Masz tu żywy dowód w postaci Den­nisa.

Den­nis Mira zbli­żał się do nich z tale­rzem peł­nym korecz­ków i innych drob­nych prze­ką­sek. Ubrany był w czarny gar­ni­tur, białą koszulę i kra­wat w prążki. Kra­wat mu się prze­krzy­wił, a siwe włosy nieco się roz­wi­chrzyły. Patrzył wprost na Eve z czu­ło­ścią, naj­słod­szym wej­rze­niem roze­śmia­nych, zie­lo­nych oczu.

Poczuła, że się roz­pływa z wra­że­nia.

– Musisz spró­bo­wać któ­rejś z tych – powie­dział.

Wziął coś z tale­rza i uniósł pro­sto do ust Eve. Zdą­żyła dostrzec coś w rodzaju sto­siku posie­ka­nych na drobno warzyw, pola­nych czymś lśnią­cym, upchnię­tych na pla­strze cuki­nii. Coś, czego za żadne skarby nie wzię­łaby do ust z wła­snej woli, lecz to cza­ru­jące zie­le­nią spoj­rze­nie spra­wiło, że usta same jej się otwo­rzyły i dała się mu nakar­mić.

– Prze­pyszne, prawda? – Uśmiech­nął się.

– Mmmm! – odrze­kła tylko, co dopeł­niło jej zachwytu.

Pomy­ślała, że gdyby każ­demu w życiu przy­tra­fił się taki Den­nis Mira, byłaby bez­ro­botna. Nikomu nie prze­szłaby przez głowę żadna mor­der­cza myśl.

– Pozwo­lisz, że przy­niosę ci coś do prze­gry­zie­nia? – spy­tał.

– Nie! – Z nie­ma­łym tru­dem zmu­siła się do prze­łknię­cia i doszła do wnio­sku, że wyko­rzy­stała limit wegań­skich prze­ką­sek na naj­bliż­szy mie­siąc. – Nie jestem głodna.

Poczuła lek­kie roz­cza­ro­wa­nie, kiedy Den­nis wypro­sto­wał kra­wat.

– Co za milut­kie przy­ję­cie – kon­ty­nu­ował. – Tak wielu inte­re­su­ją­cych, tak odmien­nych ludzi pod jed­nym dachem! To samo zawsze przy­cho­dzi mi na myśl na impre­zach u cie­bie i Roarke’a. Inte­re­su­jący ludzie gro­ma­dzą wokół sie­bie rów­nie inte­re­su­ją­cych ludzi. – Uśmiech­nął się zna­cząco do Eve. – Ślicz­nie wyglą­dasz. Wygląda ślicz­nie, prawda, Char­lie?

Gdyby Eve dys­po­no­wała czymś takim jak rumie­niec-raczek, zapewne teraz by go spie­kła.

U jej boku poja­wił się Roarke. Poga­wę­dzili jesz­cze chwilę o tym i o owym, a potem wol­nym kro­kiem prze­szli na taras. Uda­wało jej się do tej pory omi­jać to miej­sce, odno­to­wała tam bowiem obec­ność Triny. Nie mogła jed­nak zacho­wy­wać się jak tchórz przez cały wie­czór.

Gło­śne dźwięki muzyki nio­sły się nad Nowym Jor­kiem. Eve pomy­ślała, że jeśli kto­kol­wiek chciałby wezwać poli­cję z powodu naru­sza­nia ciszy noc­nej, patrol zastałby w środku całą gro­madę gli­nia­rzy, będą­cych źró­dłem tych hała­sów. Bawił się tu cały wydział Eve, część spe­ców od tech­nik ope­ra­cyj­nych oraz komen­dant główny.

W tej wła­śnie chwili to on, komen­dant Whit­ney, porwał do tańca zastęp­czy­nię pro­ku­ra­tora Cher Reo. Nie obyło się bez potrzą­sa­nia ramio­nami i bio­drami. Part­nerka Eve, detek­tyw Delia Peabody, wyko­ny­wała jakieś sza­leń­cze obroty i pod­skoki w ramio­nach swo­jego naj­waż­niej­szego faceta, asa Wydziału Tech­niki Ope­ra­cyj­nej, McNaba.

Baxter, w ele­ganc­kim gar­niaku bez kra­wata, flir­to­wał z prze­ra­ża­jącą Triną, w czym nie było nic dziw­nego, jako że inspek­tor Pies-na-baby przy­sta­wiał się do wszyst­kich kobiet po kolei. Reineke i Jen­kin­son stuk­nęli się szkla­necz­kami, przy­łą­cza­jąc się do bab­skiego duetu, w skład któ­rego wcho­dziły dziew­czyny, detek­tyw Car­mi­chael i Mavis.

Wyglą­dało na to, że Car­mi­chael świet­nie sobie radzi z jazdą na bebe­chach. Uwagę od niej odwra­cał nieco lśniący jak psie jaja kra­wat Jen­kin­sona.

Tym­cza­sem San­tiago stał w sze­ro­kim roz­kroku przed key­bo­ar­dem i walił w kla­wi­sze, ile wle­zie. To, co wydo­sta­wało się z gło­śni­ków, zde­cy­do­wa­nie można było nazwać muzyką. Kto by pomy­ślał! Tru­ehe­art, gor­liwy, młody part­ner Baxtera, sie­dział ze swoją dziew­czyną i Feeneyem. Eve mogłaby przy­siąc, że oczy tego ostat­niego gorzały – albo może raczej lśniły – jak kra­wat Jen­kin­sona, gdy wpa­try­wał się w per­ku­si­stę zespołu Ave­nue A, grzmo­cą­cego po garach.

Eve dostrze­gła rów­nież Gar­neta DeWin­tera. Antro­po­log sądowy pogrą­żony był w roz­mo­wie z żoną komen­danta, pod­czas gdy Mor­ris wyci­skał z sak­so­fonu łka­jąco-zawo­dzące nuty.

Cal­len­dar z Wydziału Tech­niki Ope­ra­cyj­nej wysko­czyła na taras, wzno­sząc entu­zja­styczne: Uu-huu! Holo­wała za sobą pęka­ją­cego ze śmie­chu Char­lesa, wprost pomię­dzy podry­gu­jące w tańcu ciała. Eve coś świ­tało, że daw­niej ktoś, kto się chciał dostać do reno­mo­wa­nej jed­nostki poli­cji, musiał umieć tań­czyć. Nie­ocze­ki­wa­nie żona Char­lesa, dok­tor Louise Dimatto, wsu­nęła jej rękę pod ramię.

– Chyba to domo­stwo zostało już wystar­cza­jąco oblane – zaga­iła.

– Oblane? – zdzi­wiła się Eve. – Jak to?

– Och, Dal­las, Dal­las! – Louise, śmie­jąc się, unio­sła dłoń z kie­lisz­kiem. – To w końcu para­pe­tówa. Goście już sporo wypili i świet­nie się bawią. A tak na mar­gi­ne­sie, nie wiesz przy­pad­kiem, kim jest ta fascy­nu­jąca kobieta, która tań­czy z Crac­kiem?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć. – Eve wzru­szyła ramio­nami. – Jakaś psy­cho­lożka od dzie­cia­ków.

– Doprawdy? Ma na ustach szminkę w nie­sa­mo­wi­tym odcie­niu. Gdy­bym ja się tak wyma­lo­wała, wyglą­da­ła­bym jak zom­bie. Czy to… O! Czy to nie detek­tyw Car­mi­chael śpiewa z Mavis?

– Taa. Podobno nie­źle daje z bebe­chów.

– Mowa! Cóż, skoro Cal­len­dar udało się buch­nąć mi faceta, zamie­rzam pójść w jej ślady i zro­bić to samo. – Prze­su­nęła pal­cem wska­zu­ją­cym po tłu­mie gości. – Feeney! – zde­cy­do­wała i ruszyła w stronę tań­czą­cych par.

Roarke przy­niósł Eve kolej­nego alko­ho­lo­wego drinka, który spłu­kał nawet naj­lżej­sze wspo­mnie­nie cuki­nii. Kiedy rytm muzyki zwol­nił, wziął ją w ramiona i zaczęli się razem koły­sać w świe­tle księ­życa.

Tak – pomy­ślała – tu na pewno przy­jem­nie będzie miesz­kać.

*

A gdyby tak po dro­dze do domu wyjąć kom­pu­ter i szyb­ciutko prze­szu­kać bazy danych, spraw­dza­jąc Rochelle Pic­ke­ring? – pomy­ślała. – Chyba nikomu nie zaszko­dzi…

– Pani porucz­nik? Co pani tam wypra­wia? – Roarke, sie­dzący na tyl­nej kana­pie limu­zyny, wycią­gnął nogi przed sie­bie.

– Chcę tylko coś spraw­dzić – odparła.

Zasta­na­wiał się led­wie uła­mek sekundy, nim odrzekł:

– Tylko mi nie mów, że spraw­dzasz Rochelle.

– No dobra, zga­dłeś.

– Eve! Crack jest dużym chłop­cem. Dosłow­nie.

– Mhm.

– Eve! – powtó­rzył i przy­krył jej dłoń swoją. – Powin­naś wie­dzieć, że już zdą­ży­łem ją spraw­dzić.

– Co takiego?! Prze­cież nie masz upraw­nień, a poza tym…

– Poza tym nie jest o nic podej­rze­wana. Wiem. Jest jed­nakże moją naj­lep­szą kan­dy­datką na sta­no­wi­sko szefa zespołu tera­peu­tów w An Didean.

– Sądzi­łam, że już kogoś zna­la­złeś.

– Tak było, lecz dok­tor Po w zeszłym tygo­dniu poin­for­mo­wała mnie, że w związku z jaki­miś rodzin­nymi spra­wami prze­pro­wa­dza się do Waszyng­tonu, by tam zamiesz­kać z synem. Pro­wa­dzę powtórny nabór na to sta­no­wi­sko. Dok­tor Pic­ke­ring była w sumie moją główną kan­dy­datką, choć zde­cy­do­wa­łem się w końcu na dok­tor Po.

– Czy ona o tym wie?

– Mało praw­do­po­dobne. Mogę ci powie­dzieć, że ma wyso­kie kwa­li­fi­ka­cje, doświad­cze­nie w zawo­dzie, jest bar­dzo oddana swo­jej pracy i przed­sta­wiła dosko­nałe refe­ren­cje. I nie cią­gnie się za nią żadna kry­mi­nalna prze­szłość.

– Tyle udało ci się spraw­dzić. No dobra, dobra… – mam­ro­tała pod nosem, spo­koj­nie obser­wo­wana przez męża. – Gdyby miała jakiś zatarg z pra­wem, na pewno byś coś zna­lazł. – Wzru­szyła ramio­nami. – W takim razie zaosz­czę­dzi­łeś mi tylko czasu.

– Jest jedyną córką i dru­gim z kolei dziec­kiem w rodzi­nie. Ma trzech braci. Jej ojciec sie­dział dwa razy: raz za napad, raz za posia­da­nie nar­ko­ty­ków. Młod­szy brat rów­nież sie­dział: jako nie­letni za kra­dzież i rów­nież za nar­ko­tyki, to samo prze­ro­bił już jako doro­sły. Nale­żał do gangu Ban­ger­sów.

– To nie­bez­pieczni ludzie. Ich rewir wpraw­dzie ostat­nio znowu się skur­czył, ale wciąż są nie­bez­pieczni.

– Więk­szość człon­ków gan­gów mło­dzie­żo­wych to kry­mi­na­li­ści. Brat Rochelle wyszedł z wię­zie­nia dwa lata temu, prze­szedł reso­cja­li­za­cję i odwyk, i wszystko wska­zuje na to, że jest już czy­sty, i nic go nie łączy z gan­giem.

Eve odło­żyła roz­wa­ża­nia na póź­niej. Choć gang Ban­ger­sów nie był już tak duży ani tak nie­bez­pieczny jak kie­dyś, wciąż nie odpusz­czali.

– Jej ojciec zgi­nął w wię­zie­niu pod­czas jakiejś bójki, kiedy miała pięt­na­ście lat – kon­ty­nu­ował Roarke – a matka nie­długo potem popeł­niła samo­bój­stwo. Od tego momentu – a jak się domy­ślam, pew­nie i wcze­śniej – byli wycho­wy­wani przez babkę od strony matki. Dora­stali w dziel­nicy Bowery – dodał Roarke. – W naj­gor­szej jej oko­licy.

– Teren Ban­ger­sów.

– Zga­dza się. Naj­star­szy brat poszedł do szkoły zawo­do­wej i pro­wa­dzi teraz wła­sną firmę. Jest hydrau­li­kiem w dziel­nicy Tri­beca. Oże­nił się, ma trzy­let­nią córeczkę i dru­gie dziecko w dro­dze. Naj­młod­szy brat skoń­czył prawo na uni­wer­sy­te­cie Colum­bia i teraz jest tam wykła­dowcą. Brat średni pra­cuje na eta­cie jako kucharz w restau­ra­cji Casa del Sol w Lower West Side. Zapewne wyuczył się zawodu jesz­cze w wię­zie­niu i od razu po wyj­ściu udało mu się zna­leźć pracę. Ma kura­tora, któ­remu składa spra­woz­da­nia, uczęsz­cza regu­lar­nie na spo­tka­nia grupy wspar­cia, a razem z sio­strą poma­gają jako wolon­ta­riu­sze w miej­sco­wym schro­ni­sku dla bez­dom­nych dwa razy w mie­siącu.

– Ban­gersi mu nie odpusz­czą.

– Ban­gersi dzia­łają głów­nie w Bowery. Rochelle mieszka z bra­tem w trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu w Lower West, spory kawa­łek od ich tery­to­rium. Miała cięż­kie życie i trudne dzie­ciń­stwo, a kto jak kto, ale ty i ja wiele wiemy na ten temat. Udało się jej wygrze­bać z tego bagna. Nie przy­pad­kiem skie­ro­wała swoje zain­te­re­so­wa­nia ku opiece nad zdro­wiem psy­chicz­nym dzieci i mło­dzieży.

Eve dobrze znała spo­sób wypo­wia­da­nia się swo­jego męża, modu­la­cje głosu i inten­cje jego wypo­wie­dzi. Znała go jak wła­sną kie­szeń.

– Masz zamiar ją zatrud­nić – powie­działa.

– Ude­rzyło mnie, że dzi­siaj zupeł­nie przy­pad­kiem natknę­li­śmy się na nią na przy­ję­ciu. Rzekł­bym, szczę­śliwe zrzą­dze­nie losu. Zapla­no­wa­łem już wcze­śniej skon­tak­to­wa­nie się z nią w ponie­dzia­łek z samego rana i umó­wie­nie się na roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną. Jeśli zrobi na mnie dobre wra­że­nie, a ona sama okaże się zain­te­re­so­wana, zaofe­ruję jej to sta­no­wi­sko. Więc tak.

Popra­wił się nie­spo­koj­nie na sie­dze­niu i prze­cią­gnął deli­kat­nie koniusz­kiem palca po płyt­kim wgłę­bie­niu na pod­bródku żony.

– Chyba że przed­sta­wisz mi jakieś poważne powody, które ją zdys­kwa­li­fi­kują – dodał.

Wypu­ściła ze świ­stem powie­trze przez zaci­śnięte zęby.

– Nie mogę tego zro­bić. Nie mam zamiaru odstrze­lić Rochelle tylko dla­tego, że jeden z jej braci był dup­kiem, podob­nie zresztą jak ojciec.

Być może budziło to w niej lek­kie obawy, ale Roarke miał rację: Crack był dużym chłop­cem.

Roz­dział 2

2

Aby ochło­nąć po przy­ję­ciu, uspo­łecz­nia­niu się, roz­mów­kach o niczym i bie­ga­niu w nie­bo­tycz­nych szpil­kach, Eve spę­dziła nie­dzielę spo­koj­nie, bez żad­nych obo­wiąz­ków. Nie wrzu­cili jej na głowę ani jed­nego mor­der­stwa do natych­mia­sto­wego roz­wi­kła­nia, mogła więc się sku­pić na roz­sąd­nym, poży­tecz­nym wyko­rzy­sta­niu wol­nego dnia. Obu­dziła się późno, wzięła w ostre obroty męża i nie­źle dała mu w kość, po czym napchała się na śnia­da­nie nale­śni­kami, prze­bie­gła na bieżni pięć kilo­me­trów, mając przed sobą wir­tu­alny widok plaży, a następ­nie ska­to­wała się na siłowni tak, że jej mię­śnie zaczęły bła­gać o litość. Żeby przy­jem­nie się roz­luź­nić, nasta­wiła sobie sesję z mistrzem maty, a skoń­czyła pły­wa­niem i sek­sem na base­nie.

Potem ucięła sobie krótką drzemkę z kotem.

Po czym z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią potre­no­wała godzinkę na strzel­nicy – oświad­cza­jąc mężowi po tre­ningu z naj­więk­szą sta­now­czo­ścią, że następ­nym razem koniecz­nie muszą wybrać się tam razem i wtedy dopiero zoba­czy, jak złoi mu jego irlandzki tyłek. Po leni­wie skon­su­mo­wa­nym obie­dzie roz­ło­żyła się przy kominku obok tegoż wła­śnie irlandz­kiego tyłeczka, z miską świeżo upra­żo­nego popcornu ocie­ka­ją­cego maseł­kiem, by razem obej­rzeć film, któ­rego główną treść sta­no­wiło pra­co­wite dmu­chanko.

Na zakoń­cze­nie tak przy­jem­nie spę­dzo­nego dnia, żeby nie wypaść z rytmu, pozwo­liła Roarke’owi nie­źle się wyobra­cać, po czym zasnęła jak nie­mowlę.

Odświe­żona, czu­jąc się jak nowo naro­dzona, choć z lek­kimi wyrzu­tami sumie­nia, że zamiast drzemki nie wybrała prze­ko­py­wa­nia się przez stertę doku­men­tów, wyru­szyła z samego rana w ponie­dzia­łek do głów­nej sie­dziby nowo­jor­skiej poli­cji.

Nie było nie­stety aż tak wcze­śnie, by unik­nąć sta­nia w kor­kach pośród war­czą­cych, pry­cha­ją­cych aut oraz nie­dziel­nych kie­row­ców, któ­rzy na widok kilku stru­żek desz­czu, mio­ta­nych pory­wami mar­co­wej wichury, tra­cili do reszty i tak marne umie­jęt­no­ści pro­wa­dze­nia pojaz­dów, a mimo to Eve uwa­żała, że naj­pa­skud­niej­sza w tym wszyst­kim jest koniecz­ność roz­po­czę­cia zwy­kłego dnia żmud­nej poli­cyj­nej roboty.

Cał­kiem przy­jemny oka­zał się też uboczny efekt wyją­cego wichru: przy­tłu­mił mia­no­wi­cie dość sku­tecz­nie wszel­kie dud­niące w uszach reklamy dźwię­kowe. Miło było sunąć tak z wolna przez cen­trum, nie sły­sząc co chwila z ryczą­cych na cały regu­la­tor gło­śni­ków o star­tu­ją­cych wła­śnie wio­sen­nych wyprze­da­żach czy obniż­kach cen na póź­no­zi­mowe rejsy stat­kami wyciecz­ko­wymi cho­lera-wie-dokąd.

Swoją drogą, jaka to wła­ści­wie była pora roku? Wcze­sna wio­sna czy późna zima? Dla­czego marzec nie mógł się na coś zde­cy­do­wać?

Gdyby pode­szła do sprawy opty­mi­stycz­nie, posta­wi­łaby na wcze­sną wio­snę. Przy­naj­mniej z nieba nie sypało śnie­giem, nie padała śnie­gowo-desz­czowa papka, ani też nie leciała na zie­mię żadna lodowa sieczka. Z dru­giej strony w tym zawo­dzą­cym wichrze na­dal było zimno jak cho­lera, a gruba war­stwa burych chmur w każ­dej chwili mogła się roz­pruć i zagra­żała wysy­pa­niem się z niej kolej­nej por­cji śnie­go­wych płat­ków.

Poza tym wesołe miny opty­mi­stów zwy­kle rzedną, gdy dopada ich gorycz roz­cza­ro­wa­nia.

Gdy wje­chała do garażu pod­ziem­nego Komendy Głów­nej Poli­cji i zapar­ko­wała na swoim miej­scu, pod­jęła decy­zję: niech więc będzie późna zima. Ruszyła na górę, zado­wo­lona, że ma jesz­cze pełną godzinę do roz­po­czę­cia swo­jej zmiany.

Na miej­scu, za biur­kiem w dużej, otwar­tej sali Wydziału Zabójstw, podzie­lo­nej na sta­no­wi­ska para­wa­no­wymi prze­pie­rze­niami, sie­dział już San­tiago.

– Przy­mkną­łeś kogoś? – spy­tała.

– Mhm. – Pod­niósł na nią zmę­czone oczy gli­nia­rza. – Car­mi­chael jest w socjal­nym i parzy już dla nas sza­tań­sko mocną kawę… Poli­cjantka pra­cu­jąca pod przy­krywką dopa­dła dilera chcą­cego jej opchnąć dragi. Nie udało im się dobić targu: kiedy chcieli się skryć w bra­mie pro­wa­dzą­cej do budynku przy kanale, gdzie zwy­kle trans­ak­cje tego typu docho­dzą do skutku, natknęli się na zwłoki. Gość zwiał, ale poli­cjantka zro­biła, co do niej należy, i odszu­kała dziel­ni­co­wego-andro­ida.

– Ziden­ty­fi­ko­wa­li­ście ciało?

– To diler jakichś table­tek odu­rza­ją­cych, które sam tłukł, i na któ­rych posta­no­wił szybko zaro­bić. Poli­cjantka widy­wała go pod­czas patro­lo­wa­nia ulic. Mniej wię­cej godzinę wcze­śniej, kiedy wyszła z kwa­tery, w pobliżu któ­rej pro­wa­dzi dzia­ła­nia ope­ra­cyjne wyma­ga­jące więk­szego zaan­ga­żo­wa­nia, zauwa­żyła go, jak się kłó­cił z miej­sco­wym ćpu­nem. Nie wie­działa, co to za jeden. Tak czy siak, poje­cha­li­śmy na miej­sce.

Obej­rzał się za sie­bie, na detek­tyw Car­mi­chael, która wła­śnie wyszła z socjal­nego z dwoma kub­kami gorą­cej kawy.

– Ach! Ratu­jesz mi życie! – San­tiago wziął od niej jeden i natych­miast wypił kilka łyków. – Kiedy tam dotar­li­śmy, sprawą zaj­mo­wało się już dwóch mun­du­ro­wych. Wzięli ich tak w obroty, że w końcu jed­nemu wymsknęła się ksywka podej­rza­nego. Typ szybko się wysy­pał, że poli­cjan­towi na pewno cho­dziło o Kabla, jakie­goś total­nego nie­udacz­nika, sądząc po zezna­niach świadka, który wpro­wa­dził się kilka mie­sięcy temu do tego samego budynku i miał wąt­pliwą przy­jem­ność miesz­kać z nim drzwi w drzwi.

San­tiago dał znak Car­mi­chael, żeby prze­jęła dalej opo­wieść.

– A więc, pani porucz­nik: zosta­wi­li­śmy patrol dziel­ni­co­wych-andro­idów, bo wezwa­li­śmy jesz­cze jed­nego, z cia­łem i świad­kiem, i wyru­szy­li­śmy spraw­dzić tego Kabla. Sie­dział w swo­jej norze, naćpany na maksa po zeżar­ciu tony table­tek, które zabrał dile­rowi po pode­rżnię­ciu mu gar­dła. Pie­przony gno­jek miał wciąż przy sobie szty­let.

– Pró­bo­wał ją nim dźgnąć – dodał San­tiago – więc doda­li­śmy i to rów­nież do oskar­że­nia, choć kiedy się zerwał z miej­sca, żeby się na nią rzu­cić, od razu rąb­nął na glebę, pro­sto na twarz.

– Potknął się o swoje wła­sne nogi. Krew na szty­le­cie oka­zała się krwią ofiary. Gno­jek przy­znał się po nie­ca­łych dzie­się­ciu minu­tach prze­słu­cha­nia. Twier­dził, że musiał zabić gościa, bo za dużo chciał za towar. Zro­bił to, tak dla zasady.

– A więc zwi­nę­li­ście go?

– Na sztywno – przy­znała Car­mi­chael. – Ta gnida ma listę zarzu­tów długą jak twoje nogi. Nie­dawno wyszedł po pię­ciu latach odsiadki za napad z bro­nią w ręku. Jak się to wszystko zsu­muje, będzie sie­dział do końca swo­ich dni.

– Dobra robota.

– Więk­szość odwa­lili mun­du­rowi. Wcze­śnie dzi­siaj przy­szłaś. Coś pil­nego do zro­bie­nia?

– Papie­ro­lo­gia. – Eve już zaczęła iść w swoją stronę, gdy nagle się zatrzy­mała i ścią­gnęła brwi, patrząc na San­tiago. – Myśla­łam, że grasz w piłkę, a nie… – Zaczęła prze­bie­rać pal­cami w powie­trzu po nie­wi­dzial­nej kla­wia­tu­rze.

– Umiem i to, i to. Kie­dyś chcia­łem grać zawo­dowo w base­ball. Prak­tycz­nie żyłem nim, ale rodzice powie­dzieli mi: graj, ile tylko chcesz, dla nas to nie pro­blem. Skoro masz dobre stop­nie, nie pakuj się w kło­poty i przez rok bierz rów­nież lek­cje gry na pia­ni­nie u swo­jej ciotki. Moja ciotka to okropny babsz­tyl, więc zda­wało mi się, że jed­nak wolę piłkę. W pra­niu się oka­zało, że muzykę też polu­bi­łem, więc gry na pia­ni­nie rów­nież nie prze­rwa­łem.

– A teraz jesteś poli­cjan­tem.

– Nie­złym bie­ga­czem w base­ballu, zasu­wa­ją­cym na kla­wi­szach gliną, który grał na żywo razem z tą cho­lerną kapelą Ave­nue A.

– A ty z kolei śpie­wasz – powie­działa Eve do Car­mi­chael.

– Zabi­ła­bym, gdy­bym nie mogła pójść do knajpy w ten wie­czór, kiedy każdy z publicz­no­ści może wystą­pić na sce­nie. Nawet Mavis i Jake wzięli mnie do duetów na ostat­niej imprezce. Wie­czór był eks­tra, no nie, part­ne­rze?

Stuk­nęli się z San­tiago kub­kami.

– Hej! Powin­ni­śmy zało­żyć poli­cyjny zespół muzyczny. Nazwijmy go De Bla­cha.

Eve wyco­fała się chył­kiem.

W swoim spo­koj­nym gabi­ne­cie nasta­wiła eks­pres do kawy i zasia­dła przy biurku, ponie­waż praca gli­nia­rza to nie tylko zamy­ka­nie gnoj­ków, któ­rzy zabi­jają za kilka table­tek odu­rza­ją­cych, lecz rów­nież prze­ko­py­wa­nie się przez har­mo­no­gramy, zapo­trze­bo­wa­nia, raporty, plany wydat­ków. Część doty­cząca finan­sów wyma­gała więk­szej ilo­ści kawy. Kiedy usły­szała cha­rak­te­ry­styczny stu­kot obca­sów Peabody, zbli­ża­jący się do jej drzwi, wie­działa już, że odwa­liła porządny kawał roboty.

– San­tiago powie­dział mi, że dzi­siaj bar­dzo wcze­śnie przy­szłaś do biura – rze­kła, wcho­dząc.

– Papier­kowa robota – odparła Eve.

– Mam zamiar skoń­czyć pisać raport o tych dwóch, któ­rych przy­skrzy­ni­li­śmy w pią­tek. Rany! Ale jestem zado­wo­lona, że ich zwi­nę­li­śmy przed imprezą u Nad­ine. Co za wie­czór!

Peabody stała przed nią już bez lśnią­cej, pod­kre­śla­ją­cej jej wydatny biust sukni, którą miała na sobie w ten „Co za wie­czór!”. Teraz miała na sobie porządne spodnie i przy­zwo­icie skro­jony żakiet, ale włosy – zamiast ścią­gnąć w schludny kok – spięła tak, że na czubku głowy ster­czał jej dzi­waczny pió­ro­pusz z koń­có­wek wło­sów, pod­ska­ku­jący przy każ­dym kroku.

– Muszę koniecz­nie z tobą poga­dać – dodała Peabody.

– Cały wie­czór zajęta byłaś krę­ce­niem dup­skiem i potrzą­sa­niem bio­der­kami.

– Im inten­syw­niej wytrzę­siesz dup­sko, tym luź­niej w spodniach. A przy tym jaka rado­cha!

Tele­fon służ­bowy Eve zasy­gna­li­zo­wał nadej­ście wia­do­mo­ści. Odczy­tała nowy roz­kaz.

– No i koniec rado­chy – wes­tchnęła.

*

Nie minęło dwa­dzie­ścia minut, a obie – Eve i Peabody – stały nad nie­na­tu­ral­nie powy­krę­ca­nym cia­łem, porzu­co­nym na pode­ście klatki scho­do­wej pierw­szego pię­tra budynku wie­lo­ro­dzin­nego, który – sądząc po wyglą­dzie – był kie­dyś maga­zy­nem, prze­ro­bio­nym obec­nie na kory­ta­rzo­wiec z nie­wiel­kimi miesz­kan­kami, prze­zna­czo­nymi dla naj­ni­żej zara­bia­ją­cych. W oce­nie Eve mier­nie zarzą­dza­nym i nijak nie­chro­nio­nym.

Sąsie­dzi ziden­ty­fi­ko­wali w nie­ży­ją­cym Stu­arta Adlera z miesz­ka­nia numer trzy­sta pięć. Na miej­scu byli już mun­du­rowi, któ­rzy sta­rali się trzy­mać sąsia­dów na dystans. Eve przy­kuc­nęła przy zwło­kach, żeby zro­bić opis ciała. Zaczęła nagry­wać wszystko na dyk­ta­fon.

– Denat ziden­ty­fi­ko­wany jako Adler Stu­art, wiek: trzy­dzie­ści osiem lat, miesz­ka­jący pod tym adre­sem. Stanu wol­nego, roz­wie­dziony, bez­dzietny. Kil­ka­krot­nie upo­mi­nany za pijań­stwo i zakłó­ca­nie miru domo­wego, zatrzy­my­wany za nad­mierne spo­ży­cie w miej­scach publicz­nych. Dwa razy na przy­mu­so­wym odwyku. Skoro nie ma jesz­cze dzie­wią­tej rano, a już czuć od niego alko­hol, chyba bez efektu.

Jego otwarte jasno­nie­bie­skie oczy o prze­krwio­nych biał­kach wpa­try­wały się w nią, gdy prze­pro­wa­dzała oglę­dziny ciała.

– Kark prze­trą­cony – cią­gnęła. – Na gło­wie głę­boka rana, masywny krwo­tok. Wygląda na poważny upa­dek ze scho­dów. W dodatku w brzuch ofiary jest wbity nóż. Wciąż tkwi w miej­scu urazu.

– Ktoś musiał go dźgnąć – zasta­na­wiała się na głos Peabody. – Pchnął go z taką siłą, że zaczął spa­dać, jed­nakże…

– No wła­śnie: jed­nakże. Rana została zadana otwar­tym scy­zo­ry­kiem zapewne już po upadku, ina­czej wystą­pi­łoby więk­sze krwa­wie­nie z dźgnię­cia zada­nego w brzuch. Rana przy ostrzu też jest nie­wielka.

– To sprawka Gary’ego! – wrza­snął ktoś ze zgro­ma­dzo­nych powy­żej.

– No coś ty! – obu­rzył się ktoś inny. – Zwa­rio­wa­łeś?

Na odgłos sza­mo­ta­niny Eve się wypro­sto­wała.

– Zostań przy zwło­kach – wydała roz­kaz Peabody. – Sprawdź, czy uda ci się zdjąć jakie­kol­wiek odci­ski pal­ców z noża. I włóż do torebki dowo­do­wej tamto jabłko z kąta pode­stu.

Weszła po scho­dach na pię­tro, gdzie kilka osób wza­jem­nie się prze­krzy­ki­wało.

– Dość tego! – wark­nęła i wysta­wiła ostrze­gaw­czo palec wska­zu­jący w stronę kobiety o wście­kłym spoj­rze­niu oraz tak nata­pi­ro­wa­nych i wyla­kie­ro­wa­nych wło­sach, że mar­cowa wichura z pew­no­ścią ani tro­chę nie zaszko­dzi­łaby temu heł­mowi. – Który z was to Gary?

– To ja! – Męż­czy­zna, który uniósł rękę do góry, miał krótką bródkę i bujne brą­zowe włosy z roz­ja­śnio­nymi na zło­tawy kolor koń­ców­kami. Ubrany był w twe­edową mary­narkę. Do koszuli z roz­pię­tym pod szyją guzi­kiem nosił polu­zo­wany kra­wat. – Gary Phi­zer – dodał. – Miesz­ka­nia trzy­sta cztery. Po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza od… od Stu­arta. To ja zadzwo­ni­łem na poli­cję. Ja ich wezwa­łem. Wła­śnie wycho­dzi­łem do szkoły, gdyż jestem nauczy­cie­lem, i tam go zauwa­ży­łem. Zbie­głem na dół do niego, ale zoba­czy­łem, że…

– Pobi­li­ście się wczo­raj wie­czo­rem! – wrza­snęła na Gary’ego babka z fry­zurą na hełm. – Odgra­ża­łeś się, że roz­wa­lisz mu łeb!

– Odgra­ża­łem się, Mil­dred, że roz­walę mu tele­wi­zor, jeśli go nie ści­szy. Znów się upił – wyja­śnił. – I miał włą­czony jakiś film z wrza­skami, odgło­sami roz­bi­ja­ją­cych się aut i w ogóle. Miesz­kam dokład­nie po dru­giej stro­nie holu, drzwi w drzwi. Była druga w nocy tam­tego cho­ler­nego dnia, kiedy dałem się wcią­gnąć w sprzeczkę. Pro­si­łem go już dwu­krot­nie, ale uda­wał, że nie sły­szy, i za pierw­szym, i za dru­gim razem. Chcia­łem choć tro­chę się prze­spać.

– Mie­li­ście scy­sję – ode­zwała się Eve.

Gary nie­spo­koj­nie prze­stą­pił z nogi na nogę, teraz już widocz­nie zde­ner­wo­wany.

– No cóż… Można to i tak ująć. Stu­art zamie­rzył się na mnie swoim scy­zo­ry­kiem, ale nie tra­fił, i omal się nie prze­wró­cił. No i przy­znaję, że mia­łem zamiar przy­ło­żyć mu z pię­ści, ale jesz­cze ni­gdy w życiu nikomu nie przy­ło­ży­łem. Był głupi, a teraz jesz­cze się spił. Tak, byłem na niego wście­kły, więc sobie pokrzy­cze­li­śmy. Powie­dzia­łem mu, że jeśli nie ści­szy cho­ler­nego odbior­nika, wezmę mło­tek i roz­walę go w drobny mak.

– Nie pomy­ślał pan, żeby wezwać poli­cję z powodu zakłó­ca­nia ciszy noc­nej?

Gary wes­tchnął.

– Wzy­wa­łem już wcze­śniej, a nie byłem jedyny. No i czym się to koń­czyło? Kazali mu ści­szyć, to ści­szał, i nawet przez kilka nastę­pu­ją­cych po sobie dni była cisza. Potem znowu się upi­jał, i znowu robił to samo.

– To prawda! – Kobieta, jesz­cze w piża­mie, koły­sała w ramio­nach nie­mowlę. – Musie­li­śmy z mężem wygłu­szyć ścianę, a miesz­kamy pod trzy­sta trzy. Kiedy Stu wpa­dał w ciąg, co zda­rzało mu się przy­naj­mniej raz w tygo­dniu, robił się nie­zno­śny. Gary nikogo nie zabił, Mil­dred, i ty dobrze o tym wiesz. Prze­krzy­ki­wał się z nim tak, jak i mój Rolo. Ileż to razy Rolo wydzie­rał się na niego, że hała­suje. Wresz­cie dali­śmy za wygraną i wygłu­szy­li­śmy tę ścianę.

Tknęła pal­cem wska­zu­ją­cym wol­nej ręki pro­sto w Mil­dred o fry­zu­rze na hełm.

– To samo zro­bi­łaś ty, Mil­dred, i wszy­scy pozo­stali – cią­gnęła. – Tak samo postą­piła rodzina, miesz­ka­jąca pod nim, gdyż kiedy pił, łaził w kółko po miesz­ka­niu i okrop­nie tupał, cią­gle też na coś wpa­dał i wszystko prze­wra­cał. Czy nie musia­łaś wezwać poli­cji, Mil­dred, dokład­nie mie­siąc temu, kiedy usły­sza­łaś jakiś łomot i zna­la­złaś go tutaj, na kory­ta­rzu, roz­cią­gnię­tego jak kłoda? Potknął się wtedy… – tu zwró­ciła się do Eve – …i zła­mał nos. Wal­nął się tak, że stra­cił przy­tom­ność, albo może ubz­dryn­go­lił się do nie­przy­tom­no­ści.

Mil­dred skrzy­żo­wała ramiona na pokaź­nych roz­mia­rów biu­ście.

– Nie twier­dzę, że nie był bez prze­rwy napra­nym idiotą – powie­działa – ale chyba nie dźgnął się sam w brzuch?

– A może i tak wła­śnie było – orze­kła Eve. – Peabody! Przy­nieś no mi tamto jabłko.

Peabody przy­nio­sła torebkę na dowody rze­czowe, w któ­rej tkwiło smęt­nie samotne jabłko. Było obite na ciemny brąz w miej­scu, z któ­rego zwie­szała się już obrana skórka.

– Czy Gary lubił jabłka? – spy­tała Eve.

Oczy Mil­dred o błęd­nym spoj­rze­niu zaszły łzami.

– „Jedno jabłko dzien­nie” – tak zawsze mawiał. Lubił je obie­rać tak, żeby ani razu nie prze­rwać skórki. Mówił, że jeśli się uda­wało, był to dobry znak.

– A czym zwy­kle obie­rał jabłka?

– Wydaje mi się, że zazwy­czaj takim swoim kie­szon­ko­wym scy­zo­ry­kiem, ale Gary…

– Pani detek­tyw – prze­rwała jej Eve, zwra­ca­jąc się do Peabody – czy zdjęła już pani odci­ski pal­ców ze scy­zo­ryka w ciele ofiary?

– Tak, pani porucz­nik. Należą do ofiary.

– Mamy tu jesz­cze parę czyn­no­ści do wyko­na­nia, ale już teraz mogę stwier­dzić na pod­sta­wie zebra­nych do tej pory dowo­dów i zeznań świad­ków, że nie wygląda to na zabój­stwo, raczej na wypa­dek ze skut­kiem śmier­tel­nym. Pan Adler był nie­trzeźwy, obie­rał jabłko scy­zo­ry­kiem, kiedy potknął się na scho­dach i spadł w dół. Wasza winda nie działa.

– Nie działa już od czte­rech dni – przy­tak­nęła Mil­dred z gory­czą w gło­sie. – Wła­ści­ciel tego budynku…

– Niech­że pani już da spo­kój – sark­nęła Eve. – Denat potknął się, stra­cił rów­no­wagę i nie­szczę­śli­wie upadł. Kiedy zaś spadł na sam dół scho­dów, łamiąc kark i miaż­dżąc bok czaszki, upadł o tyle pechowo, że nabił się na ostrze wła­snego otwar­tego scy­zo­ryka.

– To nawet do niego podobne – mruk­nęła pod nosem kobieta z nie­mow­lę­ciem na ręku.

– Bar­dzo pro­szę pań­stwa o powrót do swo­ich lokali – ogło­siła Eve. – Pro­szę nam nie prze­szka­dzać w wyko­ny­wa­niu czyn­no­ści śled­czych.

– Cie­szę się, że jed­nak mu nie przy­wa­li­łem – cicho rzekł Gary. – Przy­kro mi, że wczo­raj nazwa­łem go dup­kiem, ale cie­szę się, że mu nie przy­ło­ży­łem.

*

Wypa­dek czy nie, zawsze trzeba prze­pro­wa­dzić śledz­two, zebrać dowody, prze­słu­chać świad­ków. Wszystko to zabrało im więk­szą część przed­po­łu­dnia. Zanim Eve zna­la­zła się z powro­tem za swoim biur­kiem w Komen­dzie Głów­nej Poli­cji, pisząc raport ze zda­rze­nia, Caro, asy­stentka Roarke’a, zdą­żyła wpro­wa­dzić Rochelle do jego gabi­netu w samym cen­trum mia­sta.

Kobieta sta­rała się nie wytrzesz­czać oczu ze zdu­mie­nia. Ni­gdy w życiu nie widziała tak ogrom­nego, urzą­dzo­nego tak kom­for­towo gabi­netu. Kiedy Roarke we wła­snej oso­bie wstał zza swo­jego impo­nu­ją­cych roz­mia­rów biurka, mając za ple­cami osza­ła­mia­jącą pano­ramę Nowego Jorku, i zaczął iść do niej po mięk­kim, luk­su­so­wym dywa­nie, by uści­snąć dłoń gościa, dosłow­nie zabra­kło jej tchu. Uśmie­chała się tylko.

– Nie spo­dzie­wa­łam się, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek się spo­tkamy – wymam­ro­tała – a co dopiero dwa razy w ciągu kilku ostat­nich dni.

– Doce­niam, że zde­cy­do­wała się pani przyjść, i to tak szybko.

– Cie­ka­wość moty­wuje.

– Może napije się pani kawy? Her­baty?

– Chęt­nie to samo, co pan. Dzię­kuję.

– Zaraz się tym zajmę.

Asy­stentka Roarke’a w oczach Rochelle pre­zen­to­wała się rów­nie szy­kow­nie jak i całe biuro. Była to kobieta o wło­sach bia­łych jak śnieg, ubrana w kostium tak ele­gancko dopa­so­wany do zgrab­nej figury, że na jego widok Rochelle – która nie ukoń­czyła jesz­cze nawet czter­dzie­stu wio­sen – poczuła nie­wy­mowny smu­tek.

– Usiądźmy! – Roarke wska­zał jej miej­sce na sofie tak mięk­kiej i kom­for­to­wej jak wszystko wokół.

Wil­son już wcze­śniej zdą­żył ją zapew­nić, że Roarke to „równy gość”, ale łatwo było mu mówić! Roarke to Roarke! Mul­ti­mi­lio­ner, biz­nes­men, filan­trop, inno­wa­tor, w dodatku z nie­zwy­kle ape­tyczną powierz­chow­no­ścią.

Jego oczy w rze­czy­wi­sto­ści były rów­nie błę­kitne, jak na ekra­nie kom­pu­tera.

– Dobrze się pani bawiła na przy­ję­ciu – zaczął.

– Było świet­nie! – odrze­kła. – Kie­dyś, jesz­cze w cza­sach stu­denc­kich, udało mi się dostać na kon­cert zespołu Ave­nue A. Sie­dzia­łam wpraw­dzie w ostat­nim rzę­dzie, ale co tam! I tak było świet­nie. Świet­nie się bawi­li­śmy rów­nież na tym zaim­pro­wi­zo­wa­nym kon­cer­cie na tara­sie Nad­ine. Ach, rewe­la­cja! No brak mi słów. Widzia­łam już Mavis wystę­pu­jącą na sce­nie, ale to teraz to coś zupeł­nie innego!

– Pozwo­lisz, że przej­dziemy na ty. Lubisz muzykę?

– Każ­dego rodzaju. – Skie­ro­wała wzrok na asy­stentkę Roarke’a, która przy­nio­sła wła­śnie tacę z dzban­kiem kawy, fili­żan­kami, śmie­tanką i cukrem. – Bar­dzo pani dzię­kuję!

– Nie ma za co – odparła kobieta. – Jaką pani pija?

– Odro­bina śmie­tanki, jedna łyżeczka cukru – rze­kła, co nijak się miało do rze­czy­wi­sto­ści.

– Dzię­kuję ci, Caro! – zwró­cił się do niej Roarke, gdy obie fili­żanki kawy były już gotowe.

Gdy tylko asy­stentka zamknęła za sobą drzwi, Rochelle unio­sła fili­żankę do ust.

– Wnio­skuję, że chcia­łeś poroz­ma­wiać o… – zamil­kła i upiła łyk kawy. – Och! – jęk­nęła. – O rety! – Upiła kolejny łyk. – Chyba mózg mi sta­nął w poprzek z wra­że­nia i upaja się rado­ścią. Mia­łam pewne prze­czu­cia, ale ta kawa… Teraz już wiem!

– Jestem prze­ko­nany, że tym wła­śnie udało mi się prze­ko­nać moją panią porucz­nik, żeby za mnie wyszła.

– Może cho­dzi o ośro­dek reso­cja­li­za­cyjny dla nie­let­nich? Tak czy siak, doszłam do wnio­sku, że chcesz ze mną poroz­ma­wiać o mojej pracy w Dochas. Wiem, że dość szcze­gó­łowo mnie spraw­dza­łeś.

– Tak. Mówimy o ośrodku dla nie­let­nich – powie­dział i uśmiech­nął się do niej. – Sły­sza­łaś zapewne o ośrodku dla mło­dzieży w dziel­nicy Man­hat­tanu Hell’s Kit­chen, który wła­śnie jest na ukoń­cze­niu?

– Jak mogła­bym nie sły­szeć? Poważ­nie wie­rzysz w to, że uda się dokoń­czyć urzą­dza­nie wnętrz tak, aby w maju przy­jąć pierw­szych wycho­wan­ków?

Spodo­bało mu się okre­śle­nie „wycho­wan­ko­wie” – kolejny punkt na jej korzyść.

– Wszystko jest na naj­lep­szej dro­dze ku temu. Wiem, że prócz pro­wa­dze­nia zajęć tera­peu­tycz­nych w ośrodku Dochas przez ostat­nie pięć lat byłaś rów­nież zatrud­niona w Śród­miej­skiej Poradni Rodzin­nej.

– Zga­dza się.

– Brak chęci, żeby otwo­rzyć wła­sną prak­tykę?

Popra­wiła się na kana­pie i z uśmie­chem popa­trzyła mu pro­sto w oczy.

– Szcze­rze mówiąc, w tej chwili nie była­bym w sta­nie sobie na to pozwo­lić z braku odpo­wied­nich środ­ków. Poza tym wolę pra­co­wać w zespole. Zespół ludzi ma więk­szą siłę – razem pra­cuje się lepiej i wydaj­niej, łatwiej też kom­plek­sowo pro­wa­dzić pacjenta. Z tego, co wiem, tak wła­śnie ma dzia­łać An Didean: tera­pie, edu­ka­cja, reso­cja­li­za­cja. Ma dostar­czyć kom­plek­sową struk­turę obsługi oraz zapew­nić bez­pie­czeń­stwo, ma też, co według mnie jest bar­dzo ważne, stwo­rzyć swego rodzaju wspól­notę, z którą mło­dzi ludzie będą się mogli iden­ty­fi­ko­wać, a doro­śli popro­wa­dzą ich ku dobremu, zdro­wemu i pro­duk­tyw­nemu sty­lowi życia.

– O to dokład­nie cho­dzi! Kilka ostat­nich mie­sięcy pracy nie pole­gało wyłącz­nie na odpo­wied­niej prze­bu­do­wie wnę­trza obiektu, lecz rów­nież na dobie­ra­niu odpo­wied­niego per­so­nelu: ludzi, któ­rzy nie tylko wyka­zują się zro­zu­mie­niem dla celu naszej dzia­łal­no­ści, nie tylko mają odpo­wied­nie kwa­li­fi­ka­cje i są na tyle zmo­ty­wo­wani, żeby z peł­nym odda­niem słu­żyć temu celowi, lecz rów­nież w to wszystko wie­rzą. Jestem świę­cie prze­ko­nany, że speł­niasz wszyst­kie te warunki.

Odcze­kał chwilę, obser­wu­jąc jej ścią­ga­jące się podejrz­li­wie brwi.

– Czyż­byś chciał zatrud­nić mnie jako tera­peutkę w An Didean? Ale prze­cież potrze­bu­jesz kogoś takiego i w Dochas…

– Prawdę mówiąc… Mam nadzieję, że będziesz zain­te­re­so­wana dołą­cze­niem do naszego zespołu na sta­no­wi­sku sze­fo­wej tera­peu­tów.

– J-jak to? – Rochelle odsta­wiła ostroż­nie fili­żankę, która nagle zady­go­tała nie­bez­piecz­nie na pod­stawce. – Byłam prze­ko­nana, że dok­tor Susann Po przy­jęła to sta­no­wi­sko. Panie Roarke…

– Wystar­czy Roarke.

– Darzę ogrom­nym sza­cun­kiem dok­tor Po i pod wzglę­dem zawo­do­wym, i oso­bi­ście. Jeśli się zgo­dzę… Oczy­wi­ście jest mi nie­zmier­nie miło, że roz­wa­żasz moją kan­dy­da­turę na to sta­no­wi­sko, ale ni­gdy nie śmia­ła­bym pod­wa­żać auto­ry­tetu kogoś o umie­jęt­no­ściach i repu­ta­cji dok­tor Po.

– Podzie­lam twój sza­cu­nek dla dok­tor Po i dla­tego począt­kowo zaofe­ro­wa­łem to sta­no­wi­sko wła­śnie jej. Nie­stety skom­pli­ko­wały się jej sprawy rodzinne, musi się pil­nie prze­pro­wa­dzić do wschod­niego Waszyng­tonu, być może nawet na stałe. Z żalem musiała zre­zy­gno­wać z tego sta­no­wi­ska. Poin­for­mo­wała mnie o tym pod koniec zeszłego tygo­dnia.

– Och, teraz rozu­miem. Tego nie wie­dzia­łam. Bar­dzo mi przy­kro… – Rochelle ponow­nie wzięła fili­żankę z kawą i upiła kilka łyków. Ode­tchnęła ostroż­nie i zaczęła mówić dalej. – Dok­tor Po ma nie­omal trzy­dzie­ści lat doświad­cze­nia w psy­cho­lo­gii mło­dzieży i jako tera­peutka. Ja mam zale­d­wie dzie­sięć. Nie bar­dzo mi wypada pytać, ale jed­nak muszę. Czy ta oferta ma coś wspól­nego z moją zna­jo­mo­ścią z Wil­so­nem?

– Kiedy ostat­nio zaofe­ro­wa­łem dok­tor Po to sta­no­wi­sko, klu­czowe sta­no­wi­sko w pro­jek­cie, który jest bar­dzo ważny dla mnie i dla mojej żony, zro­bi­łem to, mając na wzglę­dzie jej doświad­cze­nie, repu­ta­cję oraz wiele innych powo­dów. Na liście wysoko wykwa­li­fi­ko­wa­nych leka­rzy, któ­rych bra­łem wcze­śniej pod uwagę na to sta­no­wi­sko, zna­la­zło się pięć nazwisk. Ty figu­ro­wa­łaś na niej jako druga w kolej­no­ści.

– Och!

– Nie sądzę, żebyś już wtedy była w związku z… z Wil­so­nem.

– Nie, no pew­nie, że nie. To zna­czy… Pozna­li­śmy się pod koniec grud­nia, więc znamy się od kilku mie­sięcy, ale nie od razu zaczę­li­śmy… Nie zaan­ga­żo­wa­li­śmy się od razu w zwią­zek.

– Zapew­niam, że nie mia­łem poję­cia nawet o tym, że się w ogóle zna­cie. Prawdę mówiąc, byłem przy­jem­nie zasko­czony, kiedy zoba­czy­łem cię na sobot­nim przy­ję­ciu u Nad­ine razem z Wil­so­nem. Przy­znaję, że dopiero z rana tam­tego dnia zde­cy­do­wa­łem się zapro­sić cię na roz­mowę doty­czącą ewen­tu­al­nego obję­cia przez cie­bie tego sta­no­wi­ska.

– Bar­dzo mnie to cie­szy. Gdy­bym wie­działa wcze­śniej, że to roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna na tak eks­po­no­wane sta­no­wi­sko, lepiej bym się do niej przy­go­to­wała.

– W sumie już jeste­śmy pra­wie po. – Wyczuł u niej rosnące pode­ner­wo­wa­nie, więc znów się uśmiech­nął. – Roz­ma­wia­li­śmy i w sobotni wie­czór, i teraz przy kawie. Rochelle! Nie zna­la­zła­byś się na tej liście już zeszłej jesieni, gdy­bym nie prze­pro­wa­dził z nale­żytą sta­ran­no­ścią wywiadu na twój temat. Wiem wszystko o twoim wykształ­ce­niu, kwa­li­fi­ka­cjach i osią­gnię­ciach zawo­do­wych, pracy wolon­ta­riuszki, w tym o każ­dej godzi­nie, którą poświę­ci­łaś ośrod­kowi Dochas. Roz­ma­wia­łem oso­bi­ście, lub robiła to Caro w moim imie­niu, z wie­loma two­imi kole­gami i kole­żan­kami z pracy, z two­imi prze­ło­żo­nymi, pro­fe­so­rami oraz wie­loma innymi ludźmi, któ­rzy sty­kali się z tobą. Z każ­dym, kto w przy­szło­ści znaj­dzie zatrud­nie­nie w An Didean i sta­nie się jego nie­od­łączną czę­ścią, prze­pro­wa­dzam na zakoń­cze­nie rekru­ta­cji roz­mowę oso­bi­ście, w cztery oczy.

Rochelle poczuła, jak w jej żołądku wszystko prze­wraca się ze zde­ner­wo­wa­nia, i ucie­szyła się, że nie widać tego z zewnątrz.

– Ktoś, kto ma takie… hmm… – zaczęła ostroż­nie – moż­li­wo­ści zgłę­bia­nia tematu jak ty, na pewno jest świa­dom, że mój ojciec zmarł w wię­zie­niu. Był uza­leż­niony od róż­nych uży­wek, wciąż popa­dał w jakieś kło­poty, czę­sto prze­ja­wiał zacho­wa­nia agre­sywne. Matka była z kolei uza­leż­niona od niego, a potem i od wielu sub­stan­cji, któ­rymi ją fasze­ro­wał. Wszystko to razem przy­czy­niło się do jej samo­bój­stwa.

– Ow­szem, wiem o tym, lecz każdy z nas ma prawo wyboru… czyż nie?… – odrzekł. – Każdy może prze­zwy­cię­żyć okrutne doświad­cze­nia z mło­do­ści i nie wpaść w ich tryby, sta­jąc się kolejną ofiarą. Nie muszę dys­po­no­wać two­imi umie­jęt­no­ściami, by wyczuć, iż droga, którą wybra­łaś, była inspi­ro­wana twoim wła­snym dzie­ciń­stwem oraz pra­gnie­niem nie­sie­nia pomocy sła­bym, bez­bron­nym isto­tom. Doda­łem rów­nież i to do two­ich kwa­li­fi­ka­cji zawo­do­wych. Może jesz­cze kawy?

Aż zaczęło ją dra­pać w gar­dle ze wzru­sze­nia.

– Czy mogła­bym popro­sić o szklankę wody?

– Oczy­wi­ście.

Wstał, prze­szedł przez gabi­net i znik­nął w nie­wiel­kim anek­sie, wyjął butelkę wody z małej chło­dziarki i napeł­nił szklankę.

– Jeśli jesteś zain­te­re­so­wana tym sta­no­wi­skiem, możemy omó­wić wię­cej szcze­gó­łów. Wyja­śnię ci zakres obo­wiąz­ków, struk­turę zatrud­nie­nia, uzgod­nimy kwe­stię wyna­gro­dze­nia i co tam jesz­cze.

– To byłoby… – Wzięła szklankę, którą jej przy­niósł, i upiła trzy nie­wiel­kie łyczki. – To dla mnie bar­dzo ważna decy­zja, zmie­nia­jąca wszystko w moim życiu. Muszę mieć tro­chę czasu i chwilę na prze­my­śle­nia, zanim…

Odsta­wiła wodę i odwró­ciła się do Roarke’a.

– Czy ja nie zwa­rio­wa­łam? A może zgłu­pia­łam do reszty? Nie, na pewno nic z tych rze­czy. – Roze­śmiała się per­li­ście. – Oczy­wi­ście, że jestem zain­te­re­so­wana! Zasko­czona, ale i zaszczy­cona, nakrę­cona nie­omalże do nie­przy­tom­no­ści, choć pró­buję zacho­wy­wać się spo­koj­nie i z nale­żytą dys­tynk­cją.

Nie zdo­łała nic wię­cej powie­dzieć, par­sk­nęła tylko znów śmie­chem i poło­żyła rękę na sercu, a on tylko się uśmie­chał.

– I pew­nie, że tak! – pod­jęła po chwili. – Chcia­ła­bym omó­wić szcze­góły tej two­jej wspa­nia­łej oferty. Bar­dzo chcia­ła­bym zwie­dzić budy­nek, zoba­czyć, gdzie dzie­ciaki będą miesz­kać, gdzie się uczyć i gdzie wypo­czy­wać, gdzie będą się odby­wać zaję­cia tera­peu­tyczne indy­wi­du­alne, a gdzie gru­powe. Każdy kąt!

– Oczy­wi­ście – powtó­rzył. – Możemy to zro­bić nawet zaraz.

– N-nawet… teraz?! – Oczy nie­omal wyszły jej z orbit z wra­że­nia, pra­wie się zakrztu­siła.

– Możemy omó­wić szcze­góły na miej­scu, pod­czas oglą­da­nia wnętrz ośrodka. Jestem cie­kaw two­jego zda­nia.

Znowu wzięła szklankę do ręki i wypiła kilka łyków.

– No, teraz podzia­łało.

*

Po zwie­dze­niu obiektu i uści­śnię­ciu sobie rąk, co przy­pie­czę­to­wało umowę, Roarke wró­cił do swo­jej sie­dziby głów­nej. Zatrzy­mał się przy biurku asy­stentki.

– Caro, prze­ślij, pro­szę, kon­trakt bez żad­nych zmian do dok­tor Pic­ke­ring.

– Miło to sły­szeć. Ma naprawdę dosko­nałe kwa­li­fi­ka­cje i widać w niej pasję. Zdaję sobie sprawę, że jest panu przy­kro z powodu utra­ce­nia takiej kan­dy­datki jak dok­tor Po, lecz Rochelle Pic­ke­ring jest sto­sun­kowo młoda i może jesz­cze wnieść powiew świe­żo­ści, a poza tym czuć od niej pozy­tywną ener­gię.

– Naprawdę?

– Była onie­śmie­lona, lecz sta­rała się to ukryć. Wdzięczna za danie jej szansy, a tego z kolei nie bała się oka­zać. Podo­bała mi się ta mie­szanka odczuć w jej wyko­na­niu.

– Mnie rów­nież. Możesz już zacząć uma­wiać te spo­tka­nia, które prze­su­nę­łaś z godzin poran­nych.

– Ma pan tele­kon­fe­ren­cję z Hit­chem z San Fran­ci­sco oraz zespo­łem Castora z Bal­ti­more za… – zer­k­nęła na swój naręczny zega­rek – …za osiem minut. Prze­su­nę­łam ją, kiedy prze­słał mi pan wia­do­mość, że już wraca do biura.

– Co ja bym bez cie­bie zro­bił, Caro?…

– Żeby nie zmie­nił pan o mnie zda­nia, zmie­niłam miej­sce spo­tka­nia pod­czas lun­chu na jadal­nię dyrek­cji. Po co miałby pan wycho­dzić znów na mia­sto w taką obrzy­dliwą pogodę. Przy oka­zji zaosz­czę­dzi pan tro­chę czasu, który stra­cił z rana.

– Per­fek­cyj­nie jak zwy­kle. Jesteś przy­go­to­wana na pod­wyżkę?

– Zawsze! – Zatrze­po­tała rzę­sami.

Roze­śmiał się i wszedł do swo­jego gabi­netu.

*

Zanim udało mu się dotrzeć do domu tego wie­czoru, deszcz zmie­nił się w lekką mżawkę, a wiatr pra­wie ucichł, tylko od czasu do czasu zry­wa­jąc się w peł­nych wście­kło­ści pory­wach. Łopo­tał połami jego cie­płego płasz­cza – bez­cen­nego poda­runku gwiazd­ko­wego od Eve – prze­cze­sy­wał włosy i przy­czy­nił się do tego, że z wdzięcz­no­ścią powi­tał cie­pło panu­jące w domu.

Sum­mer­set, jak zawsze tam, gdzie był naj­bar­dziej potrzebny, wziął od niego okry­cie wierzch­nie, a kot prze­su­nął się bez­sze­lest­nie mię­dzy jego nogami.

– Wie­czór jakby stwo­rzony na sącze­nie whi­sky przy kominku – zasu­ge­ro­wał Sum­mer­set.

– Wiesz co, masz rację – odrzekł Roarke. Wpraw­dzie musiał jesz­cze tro­chę popra­co­wać, ale pomy­ślał, że w sumie to dobry pomysł. – Może i wypiję szkla­neczkę.

Wszedł wol­nym kro­kiem do salonu i usiadł w cie­ple ognia, pod­czas gdy Sum­mer­set nale­wał mu drinka.

Ten pokój był jed­nym z jego ulu­bio­nych w całym domu: nasy­cone kolory, poły­skliwa poli­tura anty­ków, dzieła sztuki, które sam sta­ran­nie dobrał. Zanu­rzył się w jego atmos­fe­rze, gdy tym­cza­sem na zewnątrz wicher łomo­tał w szyby okien nagimi gałę­ziami drzew.

Sum­mer­set – będący dla Roarke’a jak ojciec i pro­wa­dzący jego dom rów­nie ide­al­nie, jak Caro pro­wa­dziła jego biuro – zasiadł naprze­ciwko.

Miał gęste, siwe włosy o lek­kim gołę­bim odcie­niu, ciemne, inte­li­gentne oczy, szczu­płą, kan­cia­stą twarz z wydat­nymi kośćmi policz­ko­wymi, które przy­da­wały jej demo­nicz­nego wyglądu – jak lubiła to okre­ślać Eve. Kie­dyś w zamierz­chłej prze­szło­ści ura­to­wał pew­nego małego obe­rwańca z ulic Dublina przed nędzą, a może i przed czymś gor­szym.

– Sláinte! – Roarke wzniósł toast szkla­neczką whi­sky. – Co dziś pora­bia­łeś?

– Zakupy spo­żyw­cze w desz­czu, ale dzięki temu spę­dzi­li­śmy dzi­siaj z naszym przy­ja­cie­lem… – Tu wska­zał na Gala­hada, który aku­rat wska­ki­wał na kolana Roarke’a, by po chwili wycią­gnąć się na nich jak długi brzu­chem do góry. – …bar­dzo przy­jemne popo­łu­dnie w kuchni. Mia­łem wielką chęć na samo­dzielne przy­go­to­wa­nie praw­dzi­wej pasta, a dawno już tego nie robi­łem.

Na zdzi­wione spoj­rze­nie Roarke’a Sum­mer­set ciężko wes­tchnął.

– Chcia­łem zro­bić sobie zwy­kłe klu­ski, chło­paku. Przy­go­to­wa­łem capel­lini w sosie pomi­do­ro­wym z czymś na ząb. Jak sądzę, mogłyby posma­ko­wać rów­nież pani porucz­nik.

– Na pewno poczę­stu­jemy się wie­czo­rem.

– Skoro mowa o pani porucz­nik… Zro­bi­łem też pra­nie. Jej pod­ko­szu­lek z aka­de­mii poli­cyj­nej, a raczej to, co z niego zostało…

– Nie przej­muj się nim – prze­rwał mu Roarke.

– To szmata.

– O war­to­ści sen­ty­men­tal­nej. – Upił łyk whi­sky, dra­piąc leni­wie drugą ręką brzu­szek kota. Przy­po­mniał mu się szary guzik, który zawsze nosił przy sobie w kie­szeni. – Każdy z nas potrze­buje mieć jakiś tam swój tali­zman, nie­praw­daż? A z innej beczki: dzi­siaj rano spo­tka­łem się z dok­tor Pic­ke­ring i opro­wa­dzi­łem ją po An Didean. Bie­rze tę posadę.

– Muszę to zano­to­wać w pamięci. Z rapor­tów, które czy­ta­łem, przed­sta­wiała się jako osoba wyjąt­kowo pasu­jąca do tego sta­no­wi­ska. A jak postęp prac w An Didean?

– Wszystko idzie według planu. Skoń­czyli główną kuch­nię, są bli­scy skom­ple­to­wa­nia wypo­sa­że­nia łazie­nek i kuchni do nauki goto­wa­nia. Pozo­stały głów­nie prace kosme­tyczne. W ciągu naj­bliż­szego mie­siąca powin­ni­śmy dostać pozwo­le­nie na użyt­ko­wa­nie obiektu. Wystar­czy czasu, żeby per­so­nel się zago­spo­da­ro­wał na miej­scu, a my aku­rat zdą­żymy wsta­wić meble i inne ele­menty wypo­sa­że­nia wnętrz.

– Przy­jem­nie będzie tam miesz­kać dzie­cia­kom, dla któ­rych ośro­dek sta­nie się dru­gim domem.

– Na pewno. – Roarke odsta­wił szkla­neczkę na bok i trą­cił lekko kota. – Muszę jesz­cze coś dokoń­czyć, zanim Eve wróci do domu.

– Cokol­wiek to jest.

– Cokol­wiek. Dopij spo­koj­nie swoją whi­sky i dzię­kuję z góry za capel­lini.

Kiedy Roarke wyszedł, kot spo­koj­nie roz­wa­żył moż­li­wo­ści dal­szego wypo­czynku i wybrał opcję z kola­nami Sum­mer­seta.

Kiedy Roarke koń­czył pracę, Sum­mer­set dopi­jał wła­śnie drinka i w dal­szym ciągu czo­chrał Gala­hada po brzu­chu.

– Czy uda jej się prze­żyć kolejny dzień bez krwa­wią­cych ran? – rzekł do kota. – Jak sądzisz, przy­ja­cielu? No cóż, miejmy nadzieję, że tak dokład­nie będzie.

Roz­dział 3

3

Eve wró­ciła do domu bez jed­nego krwa­wią­cego zadra­pa­nia, za to z prze­grzaną mózgow­nicą. Co też jej przy­szło do głowy, by zakoń­czyć dzień tak samo, jak go roz­po­częła: papier­kową robotą, rzę­dami liczb, pro­cen­tami i rapor­tami? Za każ­dym razem, gdy z pewną satys­fak­cją likwi­do­wała jeden stos papie­rów, nie mijały dwa­dzie­ścia cztery godziny, a na jej biurku wyra­stał nowy, przy­pra­wia­jąc ją o ból głowy.

Weszła do domu, ucie­ka­jąc przed świsz­czą­cymi pory­wami wichru, i sta­nęła na wprost wyła­nia­ją­cej się z mroku postaci Sum­mer­seta.

– Nie­spóź­niona, bez krwa­wią­cych ran? – Uniósł brwi w żar­to­bli­wym zdzi­wie­niu. – Chyba ktoś czeka na wer­ble.

Nie miała poję­cia, co zacz te wer­ble, dobrze jed­nak wie­działa, że ten cho­ler­nik na pewno ma to coś przy­go­to­wane gdzieś w zana­drzu. Czę­sto bawili się we dwoje w słowne gierki. Obser­wo­wała go bacz­nie, zdej­mu­jąc płaszcz, gdy tym­cza­sem kot wyczy­niał powi­talne prze­pla­tanki i ocie­ra­nia się o jej nogi.

– Wycho­dzi­łeś dzi­siaj w to coś za oknem? – spy­tała.

– Mia­łem dziś dzień zaku­pów spo­żyw­czych – odparł.

– To wyja­śnia raporty o fru­wa­ją­cym na wie­trze szkie­le­cie.

Zarzu­ciła swoje okry­cie wierzch­nie na słu­pek przy porę­czy scho­dów, przyj­mu­jąc, że mię­dzy nimi remis, i ruszyła po scho­dach na górę. Tuż za nią podrep­tał Gala­had.

Zasta­na­wiała się po dro­dze, czy nie pójść pro­sto do sypialni, by pozbyć się robo­czego ubra­nia, ale z przy­zwy­cza­je­nia wylą­do­wała w swoim domo­wym biu­rze. Z gabi­netu męża, usy­tu­owa­nego po sąsiedzku, dobie­gał jego głos. Roz­ma­wiał o czymś zwią­za­nym z dużymi kwo­tami pie­nię­dzy… Dla­czego wła­ści­wie zawsze poru­szany był ten sam temat? – pomy­ślała. – Wciąż liczby i liczby. Dobrze, że przy­naj­mniej tych tam nie musiała odcy­fro­wy­wać.

Roarke włą­czył gazowy komi­nek, więc przy­jem­nie było wró­cić do cie­płego domu. Zde­cy­do­wała, że kolejny krok tego przy­jem­nego powrotu w domowe pie­le­sze wymaga naprawdę dużego kie­liszka wina.

Wybrała butelkę, otwo­rzyła ją i wtedy przy­szło jej do głowy, że zanim poznała Roarke’a, raczej nie prze­pa­dała za winami. Zapewne z pro­stego powodu… – roz­wa­żała. – Wina, na które ją było wów­czas stać, sma­kiem nie­wiele odbie­gały od prze­cięt­nego jabł­ko­wego sika­cza.

Nalała dwa kie­liszki – wło­skie czer­wone, które lubił też Roarke, pasu­jące do spa­ghetti i mię­snych pul­pe­tów, na które miała wielką chęć – i poszła do jego gabi­netu. Zamie­rzała posta­wić tylko kie­li­szek na biurku i zosta­wić go, żeby mąż w spo­koju dokoń­czył wide­okon­fe­ren­cję, lecz dał znak, by zacze­kała.

Na moni­to­rze kom­pu­tera mignęły jej dwie postaci – męż­czy­zny i kobiety. Wszy­scy troje roz­ma­wiali wła­śnie o jakichś kwo­tach, mar­żach zysku i cho­lera wie, o czym jesz­cze, zajęła się więc popi­ja­niem wina – wyraź­nie nie sika­cza – i pode­szła z kie­lisz­kiem do rzędu okien w jego gabi­ne­cie.