Poszukiwania - Nora Roberts - ebook + książka

Poszukiwania ebook

Nora Roberts

4,5

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Ona, on,

malownicza wyspa

i straszna przeszłość,

pukająca do drzwi…

Powieść Nory Roberts, najsłynniejszej autorki z listy bestsellerów „New York Timesa”

Fiona, niedoszła ofiara seryjnego mordercy, usiłuje powrócić do normalnego życia. Na pięknej wyspie nieopodal Seattle prowadzi szkołę dla psów i podejmuje akcje ratunkowe. Niezbędne jej spokój i samotność zakłóca Simon, szorstki i skryty twórca artystycznych mebli, mający kłopot ze swym psem. Oboje z początku niezbyt się lubią, a jednak nawiązuje się pewna nić. Fiona jeszcze nie wie, że na jej trop wpadł człowiek, który chce dokończyć to, czego nie zrobił jej niedoszły oprawca sprzed lat. Czy Simon będzie umiał zapobiec niebezpieczeństwu? Romans, suspens i dzika przyroda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 573

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (257 ocen)
169
58
28
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury. Autorka umiejętnie dozuje napięcie.
30
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla miłośników psów -ratowników i poszukiwaczy zaginionych.Tak jak w innych powieściach Nory Roberts miłość i sporo dreszczyku emocji" łagodny thriller' .Polecam "psiarzom",wzruszająca!
30
Lilisnna

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, jak wszystkie książki Nory...❤️
20
KONFACELA

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
20
Gosienka67

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca, mądra 👍🏻
20

Popularność




Część pierw­sza

Odpo­wied­nio wyszko­lony czło­wiek może być naj­lep­szym przy­ja­cie­lem psa.

Corey Ford

1

W chłodny lutowy pora­nek z przy­ciem­nia­jącą okna mżawką Devin i Rosie Caul­dwe­lo­wie kochali się powoli, w roze­spa­niu. Zaczy­nał się trzeci dzień ich tygo­dnio­wego urlopu i drugi mie­siąc sta­rań o poczę­cie dru­giego dziecka. Trzy­letni Hugh był owo­cem dłu­giego week­endu na wyspie Orcas w archi­pe­lagu San Juans, a także – w prze­ko­na­niu Rosie – desz­czo­wego popo­łu­dnia i butelki pinot noir.

W nadziei powtó­rze­nia poprzed­niego suk­cesu odwie­dzili znów Orcas i rado­śnie oddali się wypeł­nia­niu zada­nia, gdy ich synek spał słodko z uko­cha­nym Kicu­siem w sąsied­nim pokoju.

Wcze­sna pora nie pozwa­lała napić się wina, ale Rosie uznała cichy desz­czyk za dobry znak.

Uśmiech­nęła się, kiedy leżeli przy­tu­leni, roz­luź­nieni i roz­grzani po sek­sie.

– I kto miał naj­lep­szy pomysł na świe­cie?

Devin lekko ści­snął jej pośla­dek.

– Ty.

– Chwi­leczkę, wła­śnie przy­szedł mi do głowy jesz­cze jeden.

– Potrze­buję kilku minut.

Roze­śmiała się, prze­krę­ciła na łóżku i oparła na jego piersi, odsła­nia­jąc zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Prze­stań myśleć o sek­sie, łobu­zie.

– Na to też potrze­buję kilku minut.

– Nale­śniki. Wła­śnie tego nam trzeba. Desz­czowy ranek w przy­tul­nym domku aż się prosi o nale­śniki.

Spoj­rzał na nią, mru­żąc oczy.

– Kto smaży?

– Zagramy. Los zde­cy­duje.

Szybko usia­dła. Zgod­nie z wie­lo­let­nią tra­dy­cją rodzinną Caul­dwel­lów wszystko zale­żało teraz od gry w „kamień, papier, nożyczki” – naj­lep­sze dwa z trzech.

– Cho­lera – mruk­nęła, kiedy roz­bił jej nożyczki kamie­niem.

– Zręcz­niej­szy gracz górą.

– Gówno prawda. Ale umowa stoi, i tak zresztą muszę zro­bić siu­siu. – Schy­liła się, cmok­nęła go mocno i wysko­czyła z łóżka. – Uwiel­biam waka­cje – rzu­ciła, pędząc do łazienki.

Szcze­gól­nie podo­bał jej się wła­śnie ten urlop, z dwoma przy­stoj­nia­kami. Jeżeli deszcz nie usta­nie lub jesz­cze moc­niej się roz­pada, zostaną w domu i będą sobie grać. A jeżeli się roz­ja­śni, może przy­pną Hugh do fote­lika i wybiorą się na prze­jażdżkę rowe­rem albo po pro­stu na długi spa­cer.

Hugh zachwy­cił się oko­licą. Podo­bały mu się ptaki, jezioro, sarny, które wypa­trzyli, i oczy­wi­ście kró­liki – bra­cia wier­nego Kicu­sia.

Może na jesieni on też będzie miał bra­ciszka. Prze­cho­dziła owu­la­cję; nie, nie miała obse­sji na punk­cie zaj­ścia w ciążę. Licze­nie dni nie jest obse­sją – pomy­ślała, zwią­zu­jąc gumką roz­czo­chrane włosy. To świa­do­mość wła­snego ciała.

Zła­pała bluzę i fla­ne­lowe spodnie, obej­rzała się na Devina, który smacz­nie drze­mał.

Naprawdę sądziła, że tra­fili w dzie­siątkę.

Zachwy­cona tą myślą, nacią­gnęła grube skar­pety i zer­k­nęła na zega­rek odło­żony na toa­letkę.

– Ojej, już po ósmej. Dziwne, że Hugh tak długo śpi. Widocz­nie wczo­raj porząd­nie go wymę­czy­li­śmy.

– To pew­nie przez ten deszcz – wymam­ro­tał Devin.

– Pew­nie tak.

Z sypialni udała się do pokoju syna, jak każ­dego ranka, czy to we wła­snym domu, czy to gdzieś indziej. Stą­pała cicho, zado­wo­lona, że Hugh jesz­cze śpi; byłoby miło, gdyby udało jej się wypić poranną kawę, zanim usły­szy pierw­sze „mamo” tego dnia.

Zaj­rzała, spo­dzie­wa­jąc się, że chłop­czyk śpi przy­tu­lony do plu­szo­wego kró­lika. Puste łóżko nie wywo­łało jej nie­po­koju. Mógł wstać na siu­siu, tak jak ona. Świet­nie już sobie radził pod tym wzglę­dem.

Nie wpa­dła w panikę nawet wtedy, kiedy nie zna­la­zła go w małej łazience. Ponie­waż regu­lar­nie wsta­wał wcze­śnie, zachę­cali go, żeby tro­chę się poba­wił, zanim ich obu­dzi. Zwy­kle sły­szała, jak roz­ma­wia z zabaw­kami albo pusz­cza samo­cho­dziki, lecz tym razem jej uwagę zaprząt­nął waka­cyjny seks.

Boże – pomy­ślała, scho­dząc na dół, a jeżeli zaj­rzał do nas, kiedy to robi­li­śmy? Nie, na pewno wszedłby od razu do sypialni i spy­tał, w co się bawimy.

Uśmie­cha­jąc się, weszła do ład­nego salo­niku, gdzie spo­dzie­wała się zoba­czyć synka na pod­ło­dze w oto­cze­niu ulu­bio­nych zaba­wek.

Kiedy go nie ujrzała, palce popło­chu poła­sko­tały jej gar­dło.

Zawo­łała, idąc teraz tak szybko, że aż się śli­zgała w skar­pet­kach na drew­nia­nej pod­ło­dze.

Dopa­dła ją panika – nóż w brzuch.

Drzwi kuchenne stały otwo­rem.

Tuż po dzie­wią­tej Fiona Bri­stow zatrzy­mała się przed ład­nym domem wynaj­mo­wa­nym urlo­po­wi­czom w sercu Parku Sta­no­wego Moran. Deszcz sią­pił równo, co zapo­wia­dało tro­pie­nie w bło­cie. Dała znak part­ne­rowi, żeby został w cię­ża­rówce, wysia­dła i pode­szła do jed­nego z miej­sco­wych funk­cjo­na­riu­szy.

– Davey.

– Hej, Fee. Szybko doje­cha­łaś.

– To nie­da­leko. Reszta w dro­dze. Wyko­rzy­stu­jemy dom jako bazę czy mamy roz­bić obóz gdzie indziej?

– Wyko­rzy­stu­jemy. Zechcesz pew­nie poroz­ma­wiać z rodzi­cami, ale powiem w skró­cie: Hugh Caul­dwell, trzy lata, blon­dyn, oczy nie­bie­skie. Ostat­nim razem ubrany w piżamę ze Spi­der­ma­nem.

Fiona zauwa­żyła lek­kie zaci­śnię­cie ust Daveya. Miał synka w tym samym wieku co Hugh, a synek pew­nie miał taką samą piżamkę.

– Matka około ósmej pięt­na­ście spo­strze­gła, że chłopca nie ma – cią­gnął Davey. – Drzwi od podwó­rza były otwarte. Żad­nych widocz­nych śla­dów wła­ma­nia ani obec­no­ści obcego. Matka zaalar­mo­wała ojca. Od razu zgło­sili zagi­nię­cie, zaczęli bie­gać i wołać, roz­glą­da­jąc się po oko­licy.

I wszystko zadep­tali – pomy­ślała Fiona. Ale czy można ich było winić?

– Prze­szu­ka­li­śmy dom i teren pose­sji, upew­nia­jąc się, czy się mały gdzieś nie scho­wał. – Davey odwró­cił się do Fiony. Z daszka jego czapki kapała woda. – W domu go nie ma. Matka mówi, że chło­piec zawsze nosi ze sobą plu­szo­wego kró­lika. Śpi z nim i wszę­dzie go ze sobą zabiera. Ścią­gnę­li­śmy na poszu­ki­wa­nia straż­ni­ków, jest McMa­hon i Matt – dodał, wymie­nia­jąc nazwi­sko sze­ryfa i innego mło­dego poli­cjanta. – McMa­hon dał mi zgodę na wezwa­nie waszego zespołu i przy­dzie­lił mnie do bazy.

– Zaraz się roz­ło­żymy i zaczniemy. Chcia­ła­bym teraz poroz­ma­wiać z rodzi­cami, jeżeli nie masz nic prze­ciwko temu.

Davey wska­zał dom.

– Są prze­ra­żeni, co zro­zu­miałe, i też chcą iść go szu­kać. Mogła­byś mi pomóc im to wyper­swa­do­wać.

– Zoba­czę, co się da zro­bić.

Myśląc o cze­ka­ją­cej ją roz­mo­wie, wró­ciła do cię­ża­rówki i otwo­rzyła drzwi, by wypu­ścić part­nera. Peck wysko­czył i ruszył razem z nią i Daveyem do domu.

Davey ski­nął głową i Fiona pode­szła do dwojga tulą­cych się na kana­pie ludzi, któ­rzy na jej widok wstali. Kobieta ści­skała w ręku czer­wony samo­cho­dzik stra­żacki.

– Jestem Fiona Bri­stow z zespołu poszu­ki­waw­czo-ratow­ni­czego z psami. A to jest Peck. – Poło­żyła dłoń na łbie labra­dora o cze­ko­la­do­wym umasz­cze­niu. – Reszta zespołu w dro­dze. Pomo­żemy szu­kać Hugh.

– Musi pani iść od razu. On ma tylko trzy latka.

– Tak, pro­szę pani. Reszta mojego zespołu zjawi się lada chwila. Jeśli udzielą mi pań­stwo wstęp­nych infor­ma­cji, pomoże nam to.

– Wszystko już powie­dzie­li­śmy poli­cji i straż­ni­kom. – Devin spoj­rzał w okno. – Muszę iść, muszę go szu­kać. Tutaj tra­cimy tylko czas.

– Pro­szę mi wie­rzyć, panie Caul­dwell, poli­cja i straż­nicy robią wszystko, co się da, żeby zna­leźć Hugh. Ścią­gnęli nas, bo wszyst­kim zależy na jego odna­le­zie­niu. Jeste­śmy wyszko­leni i sku­pimy się wyłącz­nie na pań­stwa synku. Będziemy współ­pra­co­wać z poli­cją i straż­ni­kami parku. Muszę dowie­dzieć się jak naj­wię­cej, żeby­śmy opty­mal­nie mogli wyko­rzy­stać siły i środki. Zorien­to­wała się pani, że Hugh znik­nął mniej wię­cej kwa­drans po ósmej?

Do oczu Rosie napły­nęły łzy.

– Powin­nam wcze­śniej do niego zaj­rzeć. Rzadko sypia dłu­żej niż do siód­mej. Powin­nam…

– Pani Caul­dwell… Rosie – popra­wiła się Fiona, posłu­gu­jąc się imie­niem matki chłop­czyka. – Pro­szę się o nic nie winić. Mali chłopcy są cie­kaw­scy, tak już jest. Czy Hugh kie­dy­kol­wiek przed­tem wyszedł sam z domu?

– Ni­gdy, ni­gdy. Myśla­łam, że zszedł na dół się poba­wić, a kiedy go nie zna­la­złam, zaj­rza­łam do kuchni. Drzwi… drzwi były otwarte. Na oścież. I ni­gdzie go nie zna­la­złam.

– Może mi pani pokaże dom. – Fiona dała znak Peckowi, żeby szedł za nią. – Miał na sobie piżamę?

– Ze Spi­der­ma­nem. Będzie zmar­z­nięty, mokry, prze­ra­żony. – Trzę­sły jej się ramiona, kiedy szli do kuchni. – Skoro jest poli­cja, to nie rozu­miem, co wię­cej wy może­cie zdzia­łać.

– Sta­no­wimy siłę dodat­kową. No i jest Peck. Spe­cjal­nie wyszko­lony. Brał udział w dzie­siąt­kach poszu­ki­wań.

Rosie otarła załza­wione policzki.

– Hugh lubi psy. Lubi zwie­rzęta. Może wróci, gdy usły­szy szcze­ka­nie psa.

Fiona nie odpo­wie­działa, tylko otwo­rzyła drzwi na tyłach domu i przy­kuc­nęła, żeby rozej­rzeć się po oto­cze­niu z poziomu oczu trzy­latka. Lubi zwie­rzęta – powtó­rzyła w duchu.

– Na pewno można tu zoba­czyć sporo żyją­cych dziko zwie­rząt. Sarnę, lisa, zające.

– Tak. Tak. Zupeł­nie ina­czej niż w Seat­tle. Synek uwiel­bia roz­glą­dać się po oko­licy przez okno albo z tarasu. Byli­śmy też z nim na wyciecz­kach, pie­szo i rowe­rami.

– Czy jest nie­śmiały?

– Nie. Nie. Jest śmiały, towa­rzy­ski. Niczego się nie boi. O Boże.

Fiona instynk­tow­nie objęła roz­trzę­sioną kobietę.

– Rosie, jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, roz­łożę się tu, w kuchni. Potrze­buję pię­ciu rze­czy, które Hugh ostat­nio miał na sobie. Mogą być wczo­raj­sze skar­petki, bie­li­zna, koszula i tak dalej. Pięć małych czę­ści gar­de­roby. Tylko nie ści­skaj ich w rękach. Włóż je tutaj.

Fiona wycią­gnęła z nie­zbęd­nika pla­sti­kowe torebki.

– Two­rzymy zespół pię­ciu dru­żyn. Pię­ciu prze­wod­ni­ków, pięć psów. Każdy użyje cze­goś, co należy do Hugh, żeby dać psu zapach.

– Będą… go tro­pić?

Łatwiej przy­tak­nąć niż udzie­lać wyja­śnień o łapa­niu gór­nego wia­tru, stożku zapa­chu i czą­stecz­kach złusz­czo­nego naskórka. Chło­piec prze­cież znik­nął ponad godzinę temu.

– Tak. Ma jakiś ulu­biony sma­ko­łyk? Coś, za czym szcze­gól­nie prze­pada, co daje mu pani, kiedy jest grzeczny?

– No, na przy­kład… – Wci­ska­jąc palce we włosy, Rosie rozej­rzała się wokół nie­wi­dzą­cym spoj­rze­niem. – Prze­pada za wężo­wymi żel­kami.

– Świet­nie. Ma pani tro­chę?

– Ma…m.

– Pro­szę o naszy­ko­wa­nie ubra­nek i żelek – powie­działa Fiona z uśmie­chem. – Sły­szę mój zespół, więc się tu roz­gosz­czę.

– Dobrze. Dobrze. Pro­szę… On ma tylko trzy latka.

Rosie wybie­gła. Fiona wymie­niła spoj­rze­nia z Peckiem i zaczęła przy­go­to­wa­nia.

Gdy zja­wili się jej ludzie z psami, zwo­łała odprawę i zaczęła przy­dzie­lać sek­tory do prze­szu­ka­nia, pochy­la­jąc się nad mapami. Znała tę oko­licę, i to grun­tow­nie.

Raj – pomy­ślała, dla spra­gnio­nych spo­koju, pięk­nych wido­ków, dla tych, któ­rzy chcą uciec od zatło­czo­nych ulic, aut, zabu­do­wań. A dla zagu­bio­nego chłop­czyka świat pełen zagro­żeń. Stru­mie­nie, jeziora, skały.

Pra­wie pięć­dzie­siąt kilo­me­trów szla­ków dla pie­szych, prze­szło dwa tysiące hek­ta­rów lasu, które połknęły trzy­latka i jego plu­szo­wego kró­lika.

– Pada dość mocno, więc sku­pimy się na naj­bliż­szych sek­to­rach i ogar­niemy tę połać. – Jako dowódca akcji w tere­nie Fiona zazna­czyła sek­tory na mapie, a Davey wypi­sał dane na dużej bia­łej tablicy. – Wej­dziemy czę­ściowo na teren prze­szu­ki­wany przez inne dru­żyny. Bądźmy cały czas w kon­tak­cie, żeby­śmy nie dep­tali sobie po pię­tach.

– Jest już na pewno prze­mo­czony i zmar­z­nięty. – Meg Gre­ene, matka dwojga dzieci, od nie­dawna także bab­cia, spoj­rzała na swo­jego męża, Chucka. – Bie­dac­two.

– Dzie­ciak w tym wieku nie ma poczu­cia kie­runku. Może podrep­tać w każdą stronę. – James Hut­ton ścią­gnął brwi, spraw­dza­jąc krót­ko­fa­lówkę.

– Może się zmę­czy, położy i zaśnie. – Lori Dyson ski­nie­niem głowy wska­zała swo­jego owczarka nie­miec­kiego Pipa. – Może nie usły­szeć woła­nia szu­ka­ją­cych, ale nasi tro­pi­ciele go wywą­chają.

– Taki jest plan. Wszy­scy mają współ­rzędne? Spraw­dzone krót­ko­fa­lówki i ple­caki? Upew­nij­cie się, że macie dobrze nasta­wione kom­pasy. Ponie­waż Mai ope­ruje nagły przy­pa­dek, Davey sam dowo­dzi bazą. Będziemy zgła­szać się do niego, prze­szu­ku­jąc sek­tory.

Urwała, gdy weszli Caul­dwel­lo­wie.

– Mam… – Rosie zadrżały wargi. – Mam to, o co pani pro­siła.

– Świet­nie. – Fiona pode­szła i poło­żyła dło­nie na ramio­nach prze­ra­żo­nej matki. – Pro­szę być dobrej myśli. Wszy­scy zje­chali tu w jed­nym celu i pra­gną tylko jed­nego: zna­leźć Hugh i przy­pro­wa­dzić go do domu.

Wzięła torebki i roz­dała je człon­kom zespołu.

– Dobra, ruszamy po niego.

Wyszła wraz z innymi na dwór, zarzu­ca­jąc ple­cak na ramiona. Peck sta­nął u jej boku, lek­kim drże­niem całego ciała sygna­li­zu­jąc goto­wość do dzia­ła­nia. Tak jak pozo­stali człon­ko­wie zespołu, udała się do przy­dzie­lo­nego sek­tora i nasta­wiła kom­pas.

Otwo­rzyła torebkę z dzie­cięcą skar­petką i pod­su­nęła psu pod nos.

– To jest Hugh. Hugh. Hugh to mały chłop­czyk, Peck. To jest Hugh.

Wąchał z entu­zja­zmem, wie­dział, co do niego należy. Zer­k­nął na nią, niuch­nął jesz­cze raz, a potem zaj­rzał jej głę­boko w oczy, roz­dy­go­tany, jakby chciał powie­dzieć: Już mam! Ruszajmy!

– Szu­kaj Hugh. – Dodała sygnał dło­nią i Peck uniósł wysoko pysk. – Szu­kamy Hugh!

Patrzyła, jak węszy i krąży, pozwo­liła się pro­wa­dzić, a on krę­cił się to szyb­ciej, to wol­niej. Mia­rowa mżawka sta­no­wiła pewną prze­szkodę, ale Peck dobrze pra­co­wał w desz­czu.

Fiona stała w miej­scu, rzu­ca­jąc słowne zachęty łapią­cemu wiatr psu. Kro­ple desz­czu bęb­niły o jasno­żółty sztor­miak.

Gdy Peck ruszył na wschód, poszła za nim mię­dzy gęste drzewa.

Pię­cio­letni, ważący trzy­dzie­ści kilo­gra­mów cze­ko­la­dowy Peck był labra­do­rem wete­ra­nem, sil­nym, spryt­nym i nie­stru­dzo­nym. Fiona wie­działa, że gotów jest tro­pić przez wiele godzin, w każ­dych warun­kach, w każ­dym tere­nie, szu­ka­jąc żywych bądź zmar­łych. Wystar­czy, że go o to poprosi.

Razem posu­wali się przez gęsty las po mięk­kiej, nasą­czo­nej wodą gle­bie wyście­lo­nej igłami zrzu­co­nymi przez wyso­kie dagle­zje i stare cedry, dep­cząc lub omi­ja­jąc sku­pi­ska grzy­bów i omszałe zwa­lone pnie, prze­dzie­ra­jąc się przez kol­cza­ste jeżyny. Pod­czas tych poszu­ki­wań Fiona obser­wo­wała język ciała part­nera, odno­to­wy­wała cha­rak­te­ry­styczne miej­sca, spraw­dzała kom­pas. Co kilka minut Peck oglą­dał się na nią, dając znak, że jest na bie­żąco.

– Szu­kaj Hugh. Szu­kamy Hugh, Peck.

Oży­wił się, oka­zu­jąc zain­te­re­so­wa­nie zie­mią wokół zwa­lo­nego drzewa.

– Masz coś, tak? Dobrze. Dobry pies.

Ozna­czyła pierw­szy zasy­gna­li­zo­wany ślad jasno­nie­bie­ską taśmą, przy­sta­nęła razem z psem, ogar­nia­jąc spoj­rze­niem naj­bliż­sze oto­cze­nie i woła­jąc Hugh. Potem zamknęła oczy i nasłu­chi­wała.

Usły­szała tylko szmer desz­czu i szept wia­tru w gałę­ziach drzew.

Kiedy pies trą­cił ją pyskiem, wyjęła z kie­szeni torebkę ze skar­petką, otwo­rzyła ją, żeby Peck mógł sobie odświe­żyć pamięć zapa­chu.

– Szu­kaj Hugh – powtó­rzyła. – Szu­kamy Hugh.

Ruszył z miej­sca, a Fiona prze­stą­piła przez zwa­lony pień i szła za nim w cięż­kich, solid­nych butach. Kiedy Peck odbił na połu­dnie, zgło­siła swe nowe poło­że­nie do bazy i poro­zu­miała się z człon­kami zespołu.

Dzie­ciak jest na dwo­rze co naj­mniej od dwóch godzin – pomy­ślała. Dla zamar­twia­ją­cych się rodzi­ców to bar­dzo długo.

A malu­chy w tym wieku nie mają poczu­cia czasu. Trzy­latki są bar­dzo ruchliwe i nie­zu­peł­nie rozu­mieją, co to zna­czy się zgu­bić. Potra­fią pójść za czymś, co zoba­czą lub usły­szą, są też dość wytrzy­małe, mogą więc upły­nąć całe godziny, zanim utru­dzony wędrówką Hugh zapra­gnie wró­cić do mamy.

Spło­szony kró­lik umknął w zaro­śla. Pełen god­no­ści Peck zaszczy­cił go zale­d­wie prze­lot­nym spoj­rze­niem.

A gdyby to był mały chłop­czyk? – pomy­ślała Fiona. Taki, który kocha swo­jego Kicu­sia, lubi zwie­rzęta? Któ­rego, jak mówi matka, fascy­nuje las? Czy nie chciałby zła­pać praw­dzi­wego kró­lika, licząc na wspólną zabawę? Pew­nie pró­bo­wałby podą­żyć jego śla­dem. To chłop­czyk z mia­sta, kuszony uro­kiem lasu, łonem przy­rody, inno­ścią wszyst­kiego wokół.

Jak mógłby się temu oprzeć?

Rozu­miała to, rozu­miała tę magię. Sama była kie­dyś dziew­czyną z mia­sta, którą zauro­czyły zie­lone cie­nie, taniec świa­tła, nie­ogar­niony ogrom drzew, gór i oce­anu.

Małe dziecko łatwo mogło zgu­bić się w wiel­kim parku.

Na pewno prze­marzł – pomy­ślała. Jest głodny i prze­stra­szony. Chce do matki.

Roz­pa­dało się jesz­cze bar­dziej, a oni brnęli przed sie­bie – nie­stru­dzony pies i wysoka kobieta w gru­bych spodniach i cięż­kich butach. Koń­ski ogon jasno­ru­dych wło­sów zmie­nił się w przy­kle­joną do ple­ców mokrą linę, nie­bie­skie jak jezioro oczy pene­tro­wały pół­mrok.

Kiedy Peck znowu odbił w bok, kie­ru­jąc się w dół krę­tym zbo­czem, nakre­śliła w gło­wie mapkę. Nie­całe czte­ry­sta metrów dalej – jeżeli nie zmie­nią kie­runku – dotrą do stru­mie­nia sta­no­wią­cego połu­dniowo-wschod­nią gra­nicę jej sek­tora. Po dru­giej stro­nie szu­kali Chuck z Quir­kiem. O tej porze roku stru­mień wzbiera – pomy­ślała. Zimna, rwąca woda, poro­śnięte mchem brzegi śli­skie w desz­czu.

Miała nadzieję, że chłop­czyk nie pod­szedł zbyt bli­sko brzegu ani, co gor­sza, nie pró­bo­wał przejść na drugą stronę.

Spo­strze­gła, że wiatr się zmie­nia. Dia­bli nadali. Muszą się dosto­so­wać. Znów odświeży zapach; zrobi Peckowi krótką prze­rwę nad wodą. Pra­co­wali w tere­nie bli­sko dwie godziny i cho­ciaż Peck trzy razy mocno się oży­wił, nie zoba­czyła jesz­cze śladu chłopca – skrawka tka­niny na cier­ni­stym krze­wie, odci­sku stopy na roz­mię­kłej ziemi. Zazna­czyła zasy­gna­li­zo­wane przez psa punkty na nie­bie­sko, a poma­rań­czową taśmą zna­ko­wała prze­byty szlak, dla­tego też wie­działa, że parę razy prze­cięli wła­sne ślady.

Posta­no­wiła skon­tak­to­wać się z Chuc­kiem. Jeżeli Peck jest na śla­dzie, a dzie­ciak prze­pra­wił się przez stru­mień…

Nie pozwo­liła sobie pomy­śleć: „wpadł”. Jesz­cze nie.

W momen­cie, gdy się­gała po krót­ko­fa­lówkę, Peck znów się oży­wił. Tym razem puścił się galo­pem, rzu­ca­jąc jej kró­ciut­kie spoj­rze­nie.

Dostrze­gła błysk w jego oczach.

– Hugh! – zawo­łała, prze­krzy­ku­jąc plu­ska­nie desz­czu i świst wia­tru.

Nie usły­szała chłopca, tylko trzy krót­kie szczek­nię­cia.

Pobie­gła, tak jak przed­tem pies.

Pośli­zgnęła się, bio­rąc zakręt na stoku.

Bli­sko brzegu rwą­cego stru­mie­nia – nie­po­ko­jąco bli­sko – zoba­czyła prze­mo­czo­nego chłop­czyka. Leżał na ziemi, obej­mu­jąc psa.

– Hej, Hugh, cześć. – Szybko poko­nała dzie­lącą ją od niego odle­głość i przy­kuc­nęła, zrzu­ca­jąc ple­cak. – Jestem Fiona, a to jest Peck.

– Pie­sek. – Hugh pła­kał wtu­lony w sierść Pecka. – Pie­sek.

– To dobry pie­sek. Naj­lep­szy na świe­cie.

Gdy Peck potwier­dzał tę opi­nię, mer­da­jąc ogo­nem, Fiona wycią­gnęła z ple­caka koc ter­mo­izo­la­cyjny.

– Teraz cię opa­tulę… Kicu­sia też. To jest Kicuś?

– Kicuś upadł.

– Wła­śnie widzę. Już dobrze. Roz­grze­jemy was obu, dobrze? Nie ska­le­czy­łeś się? A…ach.

Mówiła weso­łym gło­sem, okry­wa­jąc dziecko kocem. Na ubło­co­nej nóżce zoba­czyła krew.

– Małe kuku, tak? Zaraz to opa­trzymy.

Hugh, który nie wypusz­czał z objęć Pecka, odwró­cił buzię do Fiony i spoj­rzał żało­śnie, z drżą­cymi war­gami.

– Chcę do mamy.

– Pew­nie, że tak. Ja i Peck zaraz cię zabie­rzemy do mamy. Pro­szę, to dla cie­bie od mamy. – Wycią­gnęła paczuszkę żelek.

– Nie­grzeczny chłop­czyk – powie­dział Hugh, ale popa­trzył na żelki z zain­te­re­so­wa­niem, cały czas ści­ska­jąc Pecka.

– Mama się nie gniewa. Tata też nie. Pro­szę.

Podała mu paczuszkę i wycią­gnęła krót­ko­fa­lówkę. Hugh pod­su­nął żelkę Peckowi, a ten zer­k­nął z ukosa na Fionę.

Mogę? No co? Mogę?

– Weź… i podzię­kuj.

Peck deli­kat­nie zgar­nął żelkę z rączki chłopca, połknął i w podzięce liznął go ser­decz­nie po buzi. Hugh zachi­cho­tał.

Z miłym cie­płem w sercu Fiona skon­tak­to­wała się z bazą.

– Mamy go. Cały i zdrowy. Powiedz jego mamie, że zajada te swoje żelki i za chwilę ruszamy do domu. – Mru­gnęła do Hugh, który kar­mił brud­nego, mokrego plu­szo­wego kró­lika, a potem ten sam sma­ko­łyk wetknął sobie do buzi. – Ma kilka zadra­pań, jest prze­mo­czony, ale przy­tomny. Odbiór.

– Rozu­miem. Dobra robota, Fee. Potrze­bu­jesz wspar­cia? Odbiór.

– Damy radę. Wra­camy. Będę cię infor­mo­wać. Bez odbioru.

– Popij tro­chę – zapro­po­no­wała i podała Hugh manierkę.

– Co to?

– Zwy­kła woda.

– Lubię sok.

– Posta­ramy się o sok, kiedy wró­cimy do domu. Wypij tro­chę, dobrze?

Napił się posłusz­nie, pocią­ga­jąc nosem.

– Robi­łem siku tak, jak poka­zał mi tata. Nie do spodni.

Uśmiech­nęła się do niego, wspo­mi­na­jąc sygnały dawane przez Pecka.

– Dobrze zro­bi­łeś. Wsią­dziesz mi na barana?

Oczy mu poja­śniały, jak wcze­śniej na widok sło­dy­czy.

– Okej.

Owi­nęła go porząd­nie kocem i odwró­ciła się, żeby się na nią wdra­pał.

– Mów do mnie Fee. Jeżeli będziesz cze­goś potrze­bo­wał, powiedz: Fee, potrze­buję albo chcę.

– Pie­sek.

– Idzie z nami. Popro­wa­dzi nas. – W przy­kuc­nię­tej pozy­cji pogła­skała Pecka i uści­skała go.

– Dobry pies, Peck. Dobry pies. Wra­caj!

Ruszyli w trójkę przez las. Fee z ple­ca­kiem prze­wie­szo­nym przez ramię i chłop­cem na ple­cach.

– Sam otwo­rzy­łeś drzwi, Hugh?

– Nie­grzeczny chłop­czyk – wymam­ro­tał.

No tak – pomy­ślała, ale kto nie był cza­sem nie­grzeczny?

– A co zoba­czy­łeś przez okno?

– Kicu­sie. Kicuś powie­dział: chodźmy do kicu­siów.

– Aha. – Sprytny dzie­ciak – pomy­ślała. Zwala winę na kró­lika.

Hugh się roz­ga­dał i mówił tak szybko w swoim dzie­cię­cym żar­go­nie, że umy­kało jej co trze­cie słowo. Ale ogólny sens łapała.

Mama i tata śpią, a za oknem kicu­sie, więc kto by się powstrzy­mał? A jeśli dobrze się domy­ślała, potem dom znikł i Hugh nie mógł go zna­leźć. Mama nie przy­szła, kiedy zawo­łał, więc spo­dzie­wał się kary. Nie cier­piał dosta­wać kary, która pole­gała na tym, że nikt się z nim nie bawił.

Stało się to jasne, bo kiedy powie­działa „kara”, chłop­czyk roz­pła­kał się, wtu­la­jąc twarz w jej plecy.

– Jeżeli dosta­niesz karę, to Kicuś też powi­nien dostać. Popatrz, hej, Hugh, popatrz. Bambi z mamą.

Uniósł głowę, pocią­ga­jąc nosem. Zapo­mniał o łzach i pisnął z zachwytu na widok łani z jelon­kiem. Potem wes­tchnął, a kiedy go pode­pchnęła wyżej, uło­żył głowę na jej ramie­niu.

– Jestem głodny.

– No myślę. Prze­ży­łeś wielką przy­godę. – Z pew­nym tru­dem wydo­była z ple­caka bato­nik.

Kró­cej się teraz szło niż pod­czas prze­szu­ki­wa­nia terenu, ale kiedy drzewa zaczęły się prze­rze­dzać, chło­piec cią­żył jej już jak kamień.

Hugh, pokrze­piony i zafa­scy­no­wany wszyst­kim dokoła, gadał bez ustanku. Roz­ba­wiona Fiona nie powstrzy­my­wała go, marząc o kadzi kawy, ogrom­nym ham­bur­ge­rze i wia­drze fry­tek.

Kiedy mię­dzy drze­wami doj­rzała dom, wykrze­sała z sie­bie resztkę ener­gii i przy­śpie­szyła kroku. Led­wie minęli linię lasu, z domu wybie­gli Rosie i Devin. Fiona przy­kuc­nęła.

– Zejdź, Hugh. Bie­gnij do mamy.

Nie pod­nio­sła się, tylko objęła ramie­niem Pecka, który z rado­ści aż koły­sał się na boki.

– Tak – wyszep­tała mu do ucha, kiedy Devin wyprze­dził żonę kil­koma susami i porwał Hugh, uno­sząc go do góry. Potem we troje sple­tli się w załza­wiony kłę­bek rąk i nóg. – Taak, to dobry dzień. Ty tego doko­na­łeś, Peck.

Rosie, tuląc syna w ramio­nach, pośpie­szyła do domu. Devin odłą­czył się od niej i na chwiej­nych nogach pod­szedł do Fiony.

– Dzię­kuję. Nie wiem jak…

– Pro­szę bar­dzo. To wspa­niały dzie­ciak.

– Jest dla nas… wszyst­kim. Bar­dzo dzię­ku­jemy. – Oczy mu się zaszkliły, objął Fionę i podob­nie jak Hugh oparł głowę na jej ramie­niu. – Nie potra­fię powie­dzieć…

– Nie musi pan. – Ją też zapie­kły oczy, gdy pokle­pała go po ple­cach. – Peck go zna­lazł. To on jest boha­te­rem dnia. Będzie zado­wo­lony, kiedy uści­śnie mu pan łapę.

– Aha. – Devin potarł twarz, kilka razy ode­tchnął dla uspo­ko­je­nia. – Dzię­kuję, Peck. Dzię­kuję. – Przy­kuc­nął, wycią­gnął rękę.

Peck uśmiech­nął się po psiemu i poło­żył łapę na dłoni Devina.

– Mogę… mogę go uści­skać?

– Będzie zachwy­cony.

Wzdy­cha­jąc głę­boko, prze­jęty dresz­czem, Devin uści­skał Pecka za szyję, wtu­la­jąc twarz w jego sierść. Ponad ramie­niem męż­czy­zny Peck popa­trzył na Fionę roz­iskrzo­nym wzro­kiem.

Ale było faj­nie – zda­wał się mówić. Może to powtó­rzymy?

2

Po zło­że­niu mel­dun­ków Fiona poje­chała do domu z Peckiem roz­wa­lo­nym na tyl­nym sie­dze­niu i pokrze­pia­ją­cym się drzemką. Zasłu­żył – pomy­ślała, podob­nie jak ona zasłu­żyła na bur­gera, któ­rego zamie­rzała przy­rzą­dzić i pochło­nąć pod­czas prze­pi­sy­wa­nia raportu do kom­pu­tera.

Musiała zadzwo­nić do Sylvii, przy­bra­nej matki, że zna­leźli dziecko, wobec czego nie będzie potrze­bo­wała jej zastęp­stwa na popo­łu­dnio­wych zaję­ciach.

No tak – pomy­ślała, skoń­czy­li­śmy harówkę i deszcz sobie odpu­ścił. Przez sza­rość prze­zie­rał już tu i ówdzie błę­kit.

Gorąca kawa, gorący prysz­nic, lunch i robota papier­kowa – zapla­no­wała. Przy odro­bi­nie szczę­ścia miała szanse na bez­desz­czowe popo­łu­dnie.

Gdy wyjeż­dżała z parku, nad kotło­wa­niną desz­czo­wych chmur zalśniła nie­śmiała tęcza. Uznała to za dobry znak, może nawet za wróżbę na przy­szłość. Kilka lat temu jej życie przy­po­mi­nało tro­chę ten deszcz – nudne, szare, ponure. Wyspa była błę­ki­tem prze­zie­ra­ją­cym przez chmury, a decy­zja, by tu osiąść, dawała szansę na tęcze.

– Mam to, czego potrze­buję – szep­nęła. – A może dostanę wię­cej… Poży­jemy, zoba­czymy.

Zje­chała z wiją­cej się drogi na wybo­isty pod­jazd. W reak­cji na zmianę kie­runku jazdy Peck prych­nął i dźwi­gnął się do siadu. Zało­mo­tał ogo­nem w sie­dzi­sko, gdy z hur­go­tem prze­je­chali wąski mostek nad bul­go­czą­cym stru­my­kiem. Gdy uka­zał się dom, pies zaczął wybi­jać ogo­nem przy­śpie­szony rytm i zaszcze­kał rado­śnie na dwa tony.

Cha­tynka jak dla lalki, z cedro­wym gon­tem i dużymi oknami, wyra­stała na spo­rym kawałku ziemi z lasem i polem. Roz­le­głe podwó­rze opa­dało łagod­nie, dzie­ląc się na strefy tre­nin­gowe. Zjeż­dżal­nie, huś­tawki, dra­binki i plat­formy, tunele i przej­ścia uło­żone z ław, pod­wie­szone opony i rampy spra­wiały razem wra­że­nie placu zabaw dla dzieci.

Nie­da­le­kie to od prawdy – pomy­ślała Fiona. Tyle że były to dzieci czwo­ro­nożne.

Pozo­sta­łych dwoje z jej trojga pociech stało na ganku od frontu, macha­jąc ogo­nami, a łapy pod­ry­wały się im do tańca. Fiona uwa­żała, że jedną z naj­wspa­nial­szych rze­czy wyni­ka­ją­cych z posia­da­nia psów jest ogromna radość, z jaką witają pana lub panią, i to zarówno po pię­ciu minu­tach, jak po pię­ciu dniach nie­obec­no­ści. Tak się wyraża bez­wa­run­kowa, bez­gra­niczna miłość.

Zapar­ko­wała i wokół samo­chodu roz­sza­lał się psi zachwyt, w środku zaś Peck koły­sał się, ocze­ku­jąc nie­cier­pli­wie spo­tka­nia z naj­lep­szymi kum­plami.

Wysia­dła, trą­cana przez pcha­jące się pyski i macha­jące ogony.

– Cześć, chło­paki.

Zmierz­wiła im sierść i się­gnęła do tyl­nych drzwi. Peck wysko­czył jed­nym susem i zaczęło się świę­to­wa­nie.

Psy naj­pierw się obwą­chi­wały, powar­ki­wały rado­śnie, trą­cały się bokami, a potem zaczęły się ganiać. Gdy wycią­gała ple­cak, bie­gały w kółko i zako­sami, odda­la­jąc się, by zaraz powró­cić.

Zawsze gotowe do zabawy – pomy­ślała, patrząc w trzy pary oczu peł­nych nadziei.

– Nie­długo – obie­cała. – Muszę wziąć prysz­nic, prze­brać się, zjeść. Wej­dziemy do domu. Co wy na to? Chce­cie wejść?

W odpo­wie­dzi wszyst­kie trzy rzu­ciły się pędem do drzwi.

New­man, żółty labra­dor, naj­star­szy, bo sze­ścio­la­tek, i naj­po­waż­niej­szy, wiódł całą paczkę. Ale Bogart, czarny labra­dor, trzy­letni dzie­ciuch, zatrzy­mał się i zła­pał zębami linę.

No, na pewno ktoś zechce się poba­wić.

Wsko­czyły do domu tuż za Fioną, tupiąc w sze­ro­kie dechy pod­łogi. Ile czasu? – pomy­ślała, zer­ka­jąc na zega­rek. Nie­wiele.

Zosta­wiła ple­cak na wierz­chu, bo przed odło­że­niem go musiała zapa­ko­wać nowy koc ter­mo­izo­la­cyjny. Psy tarzały się po pod­ło­dze. Poru­szyła tlący się w kominku kop­czyk, który zgar­nęła przed wyj­ściem, i doło­żyła polano. Ścią­gnęła mokrą kurtkę i zapa­trzyła się w pło­mie­nie.

Z psami na pod­ło­dze i ogniem na pale­ni­sku zro­biło się bar­dzo przy­tul­nie. Miała wielką ochotę zwi­nąć się w kłę­bek na kozetce i zdrzem­nąć dla nabra­nia sił.

Nie ma czasu – przy­po­mniała sobie, i zaczęła się zasta­na­wiać, co naj­pierw: suche ubra­nie czy jedze­nie. Po chwili roz­terki roz­są­dek osoby doro­słej naka­zał jej naj­pierw się osu­szyć. Odwró­ciła się w stronę scho­dów i w tym momen­cie trzy psy rów­no­cze­śnie nasta­wiły uszu. Kilka sekund póź­niej usły­szała tur­ko­ta­nie na moście.

– Kto to może być?

Nie znała tej nie­bie­skiej cię­ża­rówki, a na wyspie wiel­ko­ści Orcas nie miesz­kało wielu obcych. Przy­szło jej na myśl, że to jakiś tury­sta źle skrę­cił i trzeba mu będzie udzie­lić wska­zó­wek.

Zre­zy­gno­wana wyszła na dwór i dała psom znak, żeby zostały na ganku.

Patrzyła, jak kie­rowca wysiada. W odra­pa­nych butach i wyświech­ta­nych dżin­sach, dłu­go­nogi, wysoki, z gęstymi ciem­nymi wło­sami. Miał dobrą twarz, któ­rej ostre rysy łago­dził cień zaro­stu świad­czący o tym, że z nad­miaru zajęć lub z leni­stwa dziś się nie ogo­lił. Ta dobra twarz wyra­żała fru­stra­cję lub roz­draż­nie­nie – a może jedno i dru­gie – kiedy prze­cią­gnął pal­cami przez czu­prynę.

Zauwa­żyła duże dło­nie na dłu­gich rękach przy­by­sza.

Skó­rzana kurtka, którą miał na sobie, nosiła podobne ślady znisz­cze­nia jak buty. Ale cię­ża­rówka wyglą­dała na nową.

– W czym mogę pomóc? – zawo­łała.

Przy­bysz, który z mar­sem na czole patrzył na plac do ćwi­czeń, zwró­cił się do niej:

– Fiona Bri­stow? – W jego gło­sie wyczu­wało się napię­cie oraz nie tyle gniew, ile znie­cier­pli­wie­nie, które wyczy­tała już z twa­rzy.

Za jej ple­cami Bogart cicho zasko­wy­czał.

– Zga­dza się.

– Tre­nerka psów?

– Tak. – Zeszła z ganku, gdy ruszył ku niej, i obser­wo­wała, jak jego wzrok prze­suwa się po jej trzech stró­żach. – Co mogę dla pana zro­bić?

– Szko­liła pani te trzy?

– Tak.

Zło­ta­wo­brą­zowe oczy przy­wo­dzące na myśl cie­pły, mocny napar her­baty prze­nio­sły się na nią.

– Zatrud­niam panią.

– Oho. Za ile?

Wska­zał ręką psy.

– Pani tre­ner, pro­szę podać cenę.

– Dobrze. Cena wywo­ław­cza milion dola­rów.

– Przyj­mie pani w ratach?

– Możemy nego­cjo­wać – odparła z uśmie­chem. – Zacznijmy od tego. Fiona Bri­stow – przed­sta­wiła się, wycią­ga­jąc rękę.

– Prze­pra­szam. Simon Doyle.

Ręce czło­wieka pracy – pomy­ślała, twarde, z odci­skami. Kiedy zetknęły się z jej dłońmi, sko­ja­rzyła nazwi­sko.

– Już wiem, arty­sta.

– Robię głów­nie meble.

– Piękne rze­czy. Kilka tygo­dni temu kupi­łam drew­nianą misę, pań­skie dzieło. Kiedy zoba­czę ładną misę, nie mogę się oprzeć i kupuję. Moja maco­cha sprze­daje pana wyroby w skle­pie, który pro­wa­dzi. Island Arts.

– Sylvia, o tak. Wspa­niała kobieta. – Krótko zbył kom­ple­ment, zakup i towa­rzy­skie zaga­je­nie. Czło­wiek, który ma coś do zała­twie­nia. – To wła­śnie ona pora­dziła, żebym tu przy­je­chał. Jaką zaliczkę mam dać na poczet tego miliona?

– Gdzie jest pies?

– W cię­ża­rówce.

Spoj­rzała ponad jego ramie­niem, prze­chy­la­jąc głowę. Zoba­czyła przez okno szcze­niaka. Labra­dor z domieszką retri­wera – oce­niła, odda­jący się pew­nej czyn­no­ści.

– Pań­ski pies zjada cię­ża­rówkę.

– Co? – Odwró­cił się gwał­tow­nie. – O, kurwa!

Rzu­cił się naprzód, a Fiona dała sygnał oży­wio­nym psom, żeby zostały na miej­scu, i wol­nym kro­kiem ruszyła za wła­ści­cie­lem szcze­niaka. Chciała zoba­czyć, jak sobie pora­dzi z tą sytu­acją, ponie­waż w ten spo­sób mogła naj­le­piej oce­nić czło­wieka, psa i aktu­alną dyna­mikę ich rela­cji.

– Na litość boską! – Szarp­nął drzwiczki. – Cho­lerny świat, co ci odbiło?

Szcze­niak nic a nic się nie bał, nie oka­zał skru­chy, sko­czył na swo­jego pana i obśli­nił mu twarz gor­li­wym liza­niem.

– Dosyć tego. Prze­stań! – Odsu­nął psiaka, który, zachwy­cony, wywi­jał ogo­nem, wier­cił się i poszcze­ki­wał.

– Dopiero co kupi­łem tę cię­ża­rówkę. Zjadł zagłó­wek. Jak mu się to udało w nie­całe pięć minut?

– Szcze­niak nudzi się po dzie­się­ciu sekun­dach. Znu­dzone szcze­niaki gryzą. Szczę­śliwe szcze­niaki gryzą. Smutne szcze­niaki gryzą.

– Jak­bym o tym nie wie­dział! – rzekł z gory­czą Simon. – Kupi­łem mu całą górę gry­za­ków, ale on woli dobie­rać się do butów, mebli, do pie­przo­nych kamieni i w ogóle do wszyst­kiego, nawet do mojej nowej cię­ża­rówki. Pro­szę. – Wepchnął psiaka w ramiona Fiony. – Niech pani coś zrobi.

Objęła szcze­niaka, który natych­miast obca­ło­wał ją po psiemu, z ser­decz­no­ścią kochanka po roz­łące. Owio­nął ją cie­pły oddech z nutą wypra­wio­nej skóry.

– Aleś ty śliczny! Przy­stoj­niak z cie­bie, tak?

– To potwór! – wark­nął Simon. – Spe­cja­li­sta od ucie­czek, który w ogóle nie śpi. Wystar­czy spu­ścić go z oka na dwie minuty, a od razu coś zeżre, stłu­cze albo zała­twi się w naj­mniej odpo­wied­nim miej­scu. Od trzech tygo­dni nie mam chwili spo­koju.

– Hmm. – Fiona przy­tu­liła wino­wajcę. – Jak się wabi?

Simon rzu­cił psu spoj­rze­nie by­naj­mniej nie­za­po­wia­da­jące odwza­jem­nie­nia obśli­nia­ją­cych ser­decz­no­ści.

– Jaws1.

– Nad­zwy­czaj odpo­wied­nio. Prze­ko­najmy się, jaki ma cha­rak­ter.

Przy­kuc­nęła i dała znak swoim psom, że mogą się zbli­żyć. Gdy przy­truch­tały, posta­wiła szcze­niaka na ziemi.

Nie­które szcze­nięta kulą się ze stra­chu, inne cho­wają się albo ucie­kają. A jesz­cze inne, tak jak ten, są twarde, nie pod­dają się. Jaws doska­ki­wał do dużych psów, poszcze­ku­jąc i mer­da­jąc ogon­kiem. Wąchał tak jak one, drżąc z rado­ści, pod­gry­zał nogi i ogony.

– Mały dzielny wojow­nik – bąk­nęła Fiona.

– Niczego się nie boi. Niech pani to zmieni.

Wes­tchnęła i potrzą­snęła głową.

– Po co wziął pan psa?

– Dała mi go matka. Teraz już prze­pa­dło. Lubię psy, nie powiem. Zamie­nię go na jed­nego z tych pani. Pro­szę wybrać.

Przyj­rzała się wyostrzo­nym rysom zaro­śnię­tej twa­rzy Simona.

– Jest pan nie­wy­spany?

– Żeby prze­spać choćby godzinę, muszę go wziąć do łóżka. Porwał na strzępy wszyst­kie poduszki. I dobrał się do mate­raca.

– Trzeba spró­bo­wać przy­zwy­czaić go do kojca.

– Kupi­łem kojec. Ale go zjadł. Pogryzł tak, że bez trudu się wydo­stał. Chyba potrafi spłasz­czyć się jak wąż. Nie mogę przez niego pra­co­wać. Może ma uszko­dzony mózg albo jest psy­cho­ty­kiem.

– To maluch, który potrze­buje zabawy, miło­ści, cier­pli­wo­ści i dys­cy­pliny – wyja­śniła, a tym­cza­sem Jaws wsko­czył na nogę New­mana i zaczął z nią na niby kopu­lo­wać.

– Czemu on to robi? Wska­kuje na wszystko i się pręży. Jeżeli jest malu­chem, to dla­czego ma w łebku tylko kopu­la­cję?

– To instynkt oraz próba oka­za­nia domi­na­cji. Chce być dużym psem. Bogart! Przy­nieś sznur!

– Jezu, nie chcę go powie­sić! Nie aż tak – rzekł Simon.

Czarny labra­dor pognał na ganek i wpadł przez otwarte drzwi do domu. Po chwili wró­cił w pod­sko­kach z kawał­kiem liny w zębach i upu­ścił ją u stóp Fiony. Kiedy po nią się­gnęła, przy­padł przed­nimi łapami do ziemi, wysta­wia­jąc zad i krę­cąc ogo­nem.

Fiona potrzą­snęła liną. Bogart pod­sko­czył, cap­nął i war­cząc, zaczął cią­gnąć z zapa­mię­ta­niem.

Jaws zosta­wił New­mana, wziął roz­pęd, dał susa, roz­mi­nął się z liną, upadł na grzbiet. Prze­krę­cił się, znowu sko­czył, kła­piąc małymi szczę­kami, z ogon­kiem jak sza­lony metro­nom.

– Chcesz linę, Jaws? Chcesz linę? Baw się!

Schy­liła się pod­su­wa­jąc mu linę, a gdy szcze­nięce zęby wbiły się w nią, puściła.

Bogart szarp­nął tak, że szcze­niak ode­rwał się od ziemi i zaczął się rzu­cać, ucze­piony liny jak ryba na wędce.

Pełen deter­mi­na­cji – oce­niła. Z zado­wo­le­niem patrzyła, jak Bogart opusz­cza łeb, by szcze­niak wylą­do­wał na ziemi, i dosto­so­wuje siłę ciągu do małego kolegi.

– Peck, New­man, przy­nie­ście piłki. Przy­nie­ście piłki!

Psy popę­dziły jak wcze­śniej ich towa­rzysz. Wró­ciły z żół­tymi teni­so­wymi pił­kami, które wypluły u stóp Fiony.

– New­man, Peck! Aport!

Rzu­ciła piłki szybko jedną po dru­giej, a psy pognały za nimi.

– Ładny rzut. – Simon przy­glą­dał się, jak psy łapią piłki i ponow­nie je przy­no­szą.

Teraz Fiona zacmo­kała, a Jaws prze­krzy­wił łebek, nie pusz­cza­jąc liny. Pod­rzu­ciła kilka razy piłki w powie­trze, obser­wu­jąc kie­ru­nek spoj­rzeń szcze­niaka.

– Aport! – powtó­rzyła.

Gdy duże psy wystar­to­wały do biegu, mały rzu­cił się za nimi.

– Wyka­zuje silną chęć do zabawy, a to dobrze. Trzeba tylko zna­leźć dla niej ujście. Był u wete­ry­na­rza, jest zaszcze­piony?

– Zgod­nie z ter­mi­na­rzem. Pro­szę powie­dzieć, że go pani weź­mie. Opłacę pełne utrzy­ma­nie.

– To się odbywa ina­czej. – Się­gnęła po przy­nie­sione piłki i znów je rzu­ciła. – Przyj­muję go razem z panem. Jeste­ście dru­żyną. Jeżeli nie zaan­ga­żuje się pan w szko­le­nie psa, nie okaże tro­ski o jego zdro­wie i dobre samo­po­czu­cie, to pomogę panu zna­leźć dla niego nowy dom.

– Ja się łatwo nie pod­daję. – Simon wbił dło­nie w kie­sze­nie, a Fiona znów rzu­ciła piłki. – Poza tym moja matka… Nie chcę tam jechać. Wbiła sobie do głowy, że skoro się tu prze­pro­wa­dzi­łem, potrze­buję towa­rzy­stwa. Żony albo psa. Nie może mi dać żony, więc…

Ze ścią­gnię­tymi brwiami patrzył, jak duży żółty labra­dor pozwala szcze­nia­kowi zła­pać piłkę. Jaws przy­niósł ją w trium­fal­nych pod­sko­kach.

– Zaapor­to­wał.

– Tak. Niech go pan teraz o nią poprosi.

– Co?

– Niech pan mu powie, żeby dał piłkę. Pro­szę kuc­nąć, wycią­gnąć rękę i powie­dzieć: „daj piłkę”.

Simon kuc­nął, wycią­gnął rękę.

– Daj mi…

Jaws wsko­czył mu na kolana, omal go nie prze­wra­ca­jąc, i trzy­maną w pysku piłką ude­rzył Simona w twarz.

– Pro­szę kazać mu zejść – poin­stru­owała Fiona i aż przy­gry­zła poli­czek, żeby się nie roze­śmiać, bo sądząc po minie, Simon Doyle nie dostrzegł śmiesz­no­ści sytu­acji. – Pro­szę go posa­dzić na pupie, deli­kat­nie przy­trzy­mać i wziąć piłkę. Kiedy ją pan odbie­rze, pro­szę powie­dzieć: „dobry pies” i powtó­rzyć to z entu­zja­zmem, z uśmie­chem.

Simon wyko­nał pole­ce­nie, choć nie było to wcale łatwe z psem, który wił się jak mokry robak.

– Udało się. Pies zaapor­to­wał i oddał zdo­bycz. Pro­szę mu pod­su­wać w nagrodę drobne sma­ko­łyki i nie szczę­dzić pochwał, powta­rza­jąc na okrą­gło te same komendy. Nauczy się.

– Świetne są takie sztuczki, ale mnie naj­bar­dziej zależy na tym, żeby oduczyć go demo­lo­wa­nia domu. – Rzu­cił gorz­kie spoj­rze­nie na porwany zagłó­wek. – I cię­ża­rówki.

– Reago­wa­nie na każdą komendę to kwe­stia dys­cy­pliny. Nauczy się robić to, o co pan poprosi, jeżeli będzie go pan szko­lił poprzez zabawę. On chce się bawić, chce się bawić z panem. Pro­szę go nagra­dzać i zabawą, i jedze­niem, i pochwałą i oka­za­niem uczuć, a nauczy się sza­no­wać reguły obo­wią­zu­jące w domu. Chce panu spra­wić przy­jem­ność – dodała, kiedy szcze­niak prze­tur­lał się, odsła­nia­jąc brzuch. – On pana kocha.

– Jest łatwym celem w naszym krót­kim i chwiej­nym związku.

– Który wete­ry­narz się nim opie­kuje?

– Funaki.

– Mai Funaki jest naj­lep­sza. Pro­szę przy­nieść kopie doku­men­ta­cji medycz­nej. Włą­czę je do swo­jej kar­to­teki.

– Przy­niosę.

– Kupi pan małe psie przy­smaki, żeby mógł je szybko schru­pać, nie te duże, które musiałby dłu­żej gryźć. Cho­dzi o natych­mia­stowe zaspo­ko­je­nie. A oprócz zwy­kłej obroży będzie potrzebna obroża uzdowa i smycz.

– Mia­łem smycz. Ale on…

– …ją zjadł – dopo­wie­działa Fiona. – To nor­malne.

– Świet­nie. Obroża uzdowa? Coś jak kaga­niec?

Czy­tała w twa­rzy Simona i nie zdzi­wiła się, że ten czło­wiek zasta­na­wia się nad kagań­cem. Skrzy­wił się z nie­chę­cią, co ją ucie­szyło.

– Nie. Przy­po­mina uździe­nicę, jest deli­katna i sku­teczna. Będzie jej pan uży­wał pod­czas tre­nin­gów tu i w domu. Zamiast uci­skać gar­dło, ta obroża uci­ska deli­kat­nie punkty uspo­ka­ja­jące. Pomaga nauczyć psa cho­dze­nia przy nodze, bez rzu­ca­nia się naprzód i cią­gnię­cia. Nie tylko zapewni panu więk­szą kon­trolę nad szcze­nia­kiem, ale pozwoli się z nim zgrać.

– Świet­nie. Byle podzia­łało.

– Radzę zain­sta­lo­wać nowy kojec albo zre­pe­ro­wać tam­ten i wło­żyć do środka dużo zaba­wek do gry­zie­nia i kawał­ków nie­gar­bo­wa­nej skóry. Lina też się nadaje, ale potrzebne będą rów­nież piłki teni­sowe, kostki ufor­mo­wane ze skóry i tym podobne rze­czy. Dam panu listę zale­ceń i wyma­gań przy tre­ningu. Mam zaję­cia za… – Zer­k­nęła na zega­rek. – A niech to! Za pół godziny. Nie zadzwo­ni­łam do Syl.

Kiedy Jaws zaczął ska­kać i pró­bo­wał wspiąć się na jej nogę, pochy­liła się i przy­ci­snęła mu zadek do ziemi.

– Siad.

Ponie­waż nie miała przy sobie nagrody, przy­kuc­nęła i przy­trzy­mała szcze­niaka, chwa­ląc go i głasz­cząc.

– Może pan zostać, jeżeli ma pan czas. Dopi­szę pana.

– Nie mam przy sobie miliona dola­rów.

Wzięła szcze­niaka na ręce.

– Ma pan trzy­dzie­ści?

– Pew­nie tak.

– Trzy­dzie­ści za pół­go­dzinną lek­cję w gru­pie. Ile on ma? Około trzech mie­sięcy?

– Około.

– Da się zro­bić. Kurs trwa osiem tygo­dni. Były już dwie lek­cje. Jakoś upchnę dwa indy­wi­du­alne spo­tka­nia, żeby mógł nad­go­nić. Pasuje?

Simon wzru­szył ramio­nami.

– To taniej niż kupno nowej cię­ża­rówki.

– Znacz­nie taniej. Poży­czę panu smycz i obrożę uzdową. – Ze szcze­nia­kiem w ramio­nach ruszyła do domu.

– A gdy­bym zapła­cił pięć­dzie­siąt, popra­cuje z nim pani solo?

Rzu­ciła na niego okiem.

– Tak nie robię. Nie tylko on potrze­buje tre­ningu. – Zapro­wa­dziła Simona do domu i dopiero tam oddała mu psa. – Może pan dołą­czyć do grupy. Mam zapa­sowe smy­cze i obroże, a potrzebne też będą sma­ko­łyki. Muszę zadzwo­nić.

Z kuchni poszła do maga­zynku, gdzie wisiały, upo­rząd­ko­wane według rodzaju i roz­miaru, obroże, smy­cze i szczotki, a na pół­kach leżały pose­gre­go­wane roz­ma­ite zabawki i sma­ko­łyki.

Simo­nowi przy­po­mi­nało to skle­pik z arty­ku­łami dla zwie­rząt.

Fiona obej­rzała się na Jawsa, który wier­cił się w ramio­nach swo­jego pana i pró­bo­wał pod­gry­zać mu rękę.

– Pro­szę zro­bić tak.

Odwró­ciła się do szcze­niaka i dwoma pal­cami deli­kat­nie zamknęła mu pysk.

– Nie. – Patrząc w oczy psu, się­gnęła za plecy i wyma­cała gry­zak ze skóry w kształ­cie kości. – To jest twoje. – Kiedy wziął zabawkę w zęby, kiw­nęła głową. – Dobry pies! Niech go pan teraz postawi. Kiedy zacznie pana gryźć albo dobie­rać się do cze­goś, czego nie powi­nien ruszać, zrobi pan tak samo. Skar­cić, dać słowną komendę i pod­su­nąć coś, co należy do niego. Konieczne jest pozy­tywne wzmoc­nie­nie. Kon­se­kwentne nagra­dza­nie. Pro­szę dobrać mu smycz i obrożę.

Wyszła do kuchni, się­gnęła po tele­fon i wybrała w pamięci numer maco­chy.

– Cho­lera – mruk­nęła, kiedy włą­czyła się poczta gło­sowa. – Syl, mam nadzieję, że jesz­cze nie wyje­cha­łaś. Mia­łam nie­spo­dzie­wa­nego gościa i zapo­mnia­łam zadzwo­nić. Jestem w domu. Zna­leź­li­śmy tego dzie­ciaka. Nic mu nie jest. Pobiegł za kró­li­kiem i zgu­bił się, ale jest w dobrym sta­nie. Jeżeli już jesteś w dro­dze, to się tu zoba­czymy. Jeżeli nie, dzięki za czu­wa­nie w pogo­to­wiu, zadzwo­nię póź­niej. Pa.

Odło­żyła tele­fon i odwró­ciła się. Simon stał w drzwiach ze smy­czą w jed­nej ręce i małą obrożą w dru­giej.

– Te?

– Powinny wystar­czyć.

– Jakiego dzie­ciaka?

– Hugh Caul­dwella. Przy­je­chał z rodzi­cami na kil­ku­dniowe waka­cje w parku sta­no­wym. Dziś rano wyszedł z domu i powę­dro­wał do lasu, kiedy jesz­cze spali. Nie sły­szał pan?

– Nie. A czemu miał­bym sły­szeć?

– Bo to jest Orcas. Małemu nic się nie stało. Wró­cił bez­piecz­nie do domu.

– Pra­cuje pani w parku?

– Nie. Jestem ochot­ni­kiem w sto­wa­rzy­sze­niu zespo­łów poszu­ki­waw­czo-ratow­ni­czych z psami.

Simon wska­zał trzy psy, które leżały jak nie­żywe na pod­ło­dze w kuchni.

– Te?

– Tak. Wyszko­lone, z cer­ty­fi­ka­tem. Jaws byłby dobrym kan­dy­da­tem do szko­le­nia ratow­ni­czego.

Simon prych­nął, co od biedy mogło ujść za śmiech.

– Tak, pew­nie.

– Silny pociąg do zabawy, cie­kaw­ski, odważny, przy­ja­zny, fizycz­nie zdrowy. – Unio­sła brwi, kiedy szcze­niak porzu­cił nową zabawkę i zaata­ko­wał sznu­rówki butów Simona. – Ener­giczny. Nauka poszła w las, czło­wieku?

– Hę?

– Skar­cić, pod­su­nąć zabawkę i pochwa­lić.

– Och. – Przy­kuc­nął i powtó­rzył zade­mon­stro­waną wcze­śniej przez Fionę lek­cję.

Jaws cap­nął zabawkę, wypluł ją i znów dobrał się do sznu­ró­wek.

– Pro­szę powta­rzać naukę. Muszę coś przy­go­to­wać. – Nim ode­szła, przy­sta­nęła. – Umie pan obsłu­gi­wać kawiarkę?

Spoj­rzał na urzą­dze­nie na bla­cie.

– Myślę, że dam sobie z nią radę.

– Bar­dzo pro­szę. Czarna z łyżeczką cukru. Led­wie żyję.

Odpro­wa­dził ją spoj­rze­niem spod ścią­gnię­tych brwi.

Miesz­kał na wyspie od kilku mie­sięcy, ale nie wyobra­żał sobie, że kie­dy­kol­wiek przy­wyk­nie do swo­bod­nych sto­sun­ków i poli­tyki otwar­tych drzwi. Zapra­szam do środka, choć w ogóle cię nie znam, a skoro już tu jesteś, zaparz mi kawę; teraz zosta­wię cię samego. Tak to wyglą­dało.

Nie miała prze­cież nic prócz jego wła­snych słów na potwier­dze­nie jego toż­sa­mo­ści, a poza tym nikt nie wie­dział, że tu jest. A gdyby był psy­cho­lem? Gwał­ci­cie­lem? No dobra, ma trzy psy – pomy­ślał, znów na nie patrząc. Jak dotąd, zacho­wy­wały się przy­jaź­nie, nie­mal tak swo­bod­nie jak ich pani.

A w tym momen­cie zdrowo chra­pały.

Zasta­na­wiał się, jak wytrzy­muje, miesz­ka­jąc z trzema psami, kiedy on z tru­dem tole­ro­wał obec­ność jed­nego. Spu­ścił oczy i zoba­czył, że szcze­niak prze­stał gryźć sznu­rówki, bo zasnął na jego bucie, ale z zębów ich nie wypu­ścił.

Z zacho­wa­niem jak naj­więk­szej ostroż­no­ści, z jaką mógłby się cofać ktoś przed dzi­kiem w lesie, Simon powo­lu­sieńku, wstrzy­mu­jąc oddech, cof­nął nogę, aż szcze­niak spły­nął miękko jak woda na pod­łogę.

Spał jak kamień.

Nadej­dzie dzień – pomy­ślał Simon, pod­cho­dząc do kawiarki, że odwdzię­czę się matce. Nadej­dzie taki piękny dzień.

Obej­rzał urzą­dze­nie, spraw­dził, czy są ziarna i woda. Kiedy je włą­czył, war­kot młynka obu­dził szcze­niaka, który zaczął groź­nie i zaja­dle szcze­kać. W dru­gim końcu kuchni pozo­stałe psy nasta­wiły uszu. Jeden ziew­nął.

Jaws zare­ago­wał na ten ruch rado­snym pod­sko­kiem i puścił się pędem do roze­spa­nej zgrai.

Kiedy psy się tarzały i obwą­chi­wały, Simon zasta­na­wiał się, czy mógłby jed­nego poży­czyć. Wyna­jąć jak opie­kunkę do dziecka.

Szafki kuchenne miały prze­szklone drzwiczki, więc bez trudu zna­lazł dwa jasno­nie­bie­skie kubki w kobal­to­wym odcie­niu. Otwo­rzył kilka szu­flad w poszu­ki­wa­niu sztuć­ców, dzięki czemu mógł podzi­wiać panu­jący w nich porzą­dek.

Jak ona to robiła? On miesz­kał w swoim domu zale­d­wie od kilku mie­sięcy, a jego kuchenne szu­flady przy­po­mi­nały pchli targ. Czło­wiek nie powi­nien być aż tak zor­ga­ni­zo­wany jak ta kobieta. To nie­nor­malne.

Przy­znać trzeba, że wygląda inte­re­su­jąco – oce­nił, krzą­ta­jąc się po kuchni. Włosy ani naprawdę rude, ani blond, oczy przej­rzy­ste, nie­bie­skie. Lekko zadarty czu­bek nosa obsy­pany pie­gami, a dolna warga jakby peł­niej­sza na sku­tek drob­nej wady zgryzu.

Z długą szyją – myślał, nale­wa­jąc kawę, chuda jak szczapa.

Nie­piękna. Nie­szcze­gól­nie ładna ani miła. Ale… inte­re­su­jąca, a kiedy się uśmie­cha, nie­malże pocią­ga­jąca. Nie­malże.

Wsy­pał łyżeczkę cukru z niskiej bia­łej cukier­nicy do jed­nego kubka, a drugi wziął do ręki.

Pocią­gnął łyczek, wyglą­da­jąc przez okno nad zle­wem, a potem odwró­cił się, bo usły­szał kroki. Poru­szała się ener­gicz­nie, ze zręcz­no­ścią osoby upra­wia­ją­cej sport. Paty­ko­wata – pomy­ślał, ale z moc­nymi mię­śniami.

Spo­strzegł, że spusz­cza wzrok, a kiedy podą­żył za jej spoj­rze­niem, zoba­czył, że Jaws kręci się w kółko, a potem kuca.

Simon otwo­rzył usta, chcąc krzyk­nąć: „hej!”, jak zwy­kle w takiej sytu­acji, ale nie zdą­żył, bo Fiona rzu­ciła na blat teczkę i mocno dwa razy zakla­skała.

Zasko­czony dźwię­kiem, Jaws sta­nął pro­sto.

Fiona szybko zgar­nęła go z pod­łogi jedną ręką, a drugą chwy­ciła smycz.

– Dobry pies, Jaws, dobry pies. Wyj­dziemy na dwór. Pora wyjść na dwór. Spi­żar­nia, druga półka, pojem­nik z mini­sma­ko­ły­kami, pro­szę wziąć garść – wydała pole­ce­nie Simo­nowi i w dro­dze do tyl­nych drzwi przy­pięła smycz do obroży.

Trzy psy pobie­gły za nią, śmi­gnęły smugi koloru i roz­le­gły się odgłosy ich szyb­kich łap.

W spi­ża­rence jak dla kra­snali też pano­wał prze­ra­ża­jący porzą­dek, który widział już w szu­fla­dach. Wygar­nął z dużego słoja garść psich cia­ste­czek wiel­ko­ści knykci. Pal­cami jed­nej ręki zaha­czył ucha dwóch kub­ków i wyszedł na dwór.

Cały czas Fiona nio­sła psa, dłu­gimi kro­kami poko­nu­jąc krótką trasę do drzew strze­gą­cych tyłów posia­dło­ści. Simon dogo­nił ją, gdy sta­wiała Jawsa na ziemi.

– Zostaw. – Powstrzy­mała szcze­niaka przed zaata­ko­wa­niem smy­czy, dra­piąc go po łebku. – Popatrz na kole­gów, Jaws! Co robią te duże psy? – Obró­ciła go, zro­biła kilka kro­ków.

Szcze­niak zapo­mniał o smy­czy i zain­te­re­so­wał się psami, które wąchały, uno­siły nogi i znów wąchały. Popę­dził do nich.

– Daję mu tro­chę luzu. Dzięki. – Fiona wzięła kawę, pocią­gnęła długi łyk i wes­tchnęła. – Bogu dzięki. No dobrze, trzeba wybrać stałe miej­sce na siu­sial­nię i kup­kal­nię. Nie chce pan chyba co krok poty­kać się o miny. Dla­tego pro­szę zabie­rać go stale tam, gdzie chce pan, żeby się zała­twiał. Potem zacznie sam cho­dzić w to jedno miej­sce. Pan musi być czujny i kon­se­kwentny. On jest jak dziecko, więc trzeba go będzie wypro­wa­dzać kilka razy dzien­nie. Rano, kiedy tylko się obu­dzi, zanim pan pój­dzie wie­czo­rem spać i po każ­dym posiłku.

Oczyma wyobraźni Simon zoba­czył, jak jego życie zaczyna przy­po­mi­nać drzwi obro­towe krę­cące się w kapry­śnym ryt­mie natu­ral­nych potrzeb psa.

– A kiedy zrobi, co ma do zro­bie­nia – cią­gnęła Fiona – pro­szę się zachwy­cać. Pozy­tywne wzmoc­nie­nie, tego nie szczę­dzić. On chce pana zado­wo­lić. Chce być chwa­lony i nagra­dzany. Widzi pan, duzi kole­dzy robią swoje, a on nie chce być gor­szy.

Simon potrzą­snął głową.

– Kiedy go wypro­wa­dzam, przez godzinę węszy, tarza się i opie­prza, a pięć sekund po powro­cie do domu sruu…

– Niech pan mu pokaże. Jak facet face­towi. Wyjąć i nasi­kać.

– Teraz?

Roze­śmiała się. O tak – pomy­ślał, nie­malże pocią­ga­jąca.

– Nie, we wła­snym zaci­szu. Pro­szę. – Podała mu smycz. – Niech pan przy­kuc­nie, zawoła go. Rado­śnie, z zado­wo­le­niem, po imie­niu! A kiedy przyj­dzie, niech pan go pochwali i da sma­ko­łyk.

Czuł się głu­pio, wyda­jąc pełne zado­wo­le­nia odgłosy dla­tego, że pies zała­twił się mię­dzy drze­wami, ale wypeł­nił pole­ce­nie, mając w pamięci nie­zli­czone kupki, które usu­nął ze swo­ich pod­łóg.

– Dobra robota. A teraz wypró­bujmy pod­sta­wowe komendy, zanim przyjdą pozo­stali. Jaws. – Przy­trzy­mała go, żeby ścią­gnąć jego uwagę, i zaczęła gła­skać, aż się uspo­koił. Wzięła od Simona sma­ko­łyk, przy­trzy­mała w lewej dłoni, a prawą unio­sła nad łeb­kiem szcze­niaka, wycią­ga­jąc palec wska­zu­jący. – Jaws, siad. Siad! – Mówiąc to, poru­szała nad nim pal­cem, a on usi­ło­wał go śle­dzić, uno­sząc łebek. Aż w końcu klap­nął zadkiem na zie­mię. – Dobry pies! Dobry! – Nakar­miła go, pokle­pała, pochwa­liła. – Powta­rzać, powta­rzać. Odru­chowo będzie patrzył do góry, a wtedy jego tył scho­dzi na dół. A kiedy tylko usią­dzie, chwa­lić, nagra­dzać. Kiedy zro­zu­mie, pro­szę spró­bo­wać tylko z komendą gło­sową. Jeżeli nie zro­zu­mie, pro­szę powtó­rzyć jak na początku. Kiedy zro­zu­mie, trzeba chwa­lić, nagra­dzać.

Cof­nęła się.

Szcze­niak chciał za nią iść, nie obyło więc się bez małej sza­mo­ta­niny.

– Pro­szę ścią­gnąć na sie­bie jego uwagę. Pan jest sze­fem. On ma pana za fra­jera.

Roz­złosz­czony Simon spoj­rzał na nią zimno. Musiał jed­nak przy­znać, że kiedy pupa szcze­niaka dotknęła ziemi, poczuł dumę i zado­wo­le­nie.

Widział Fionę, która stała z zało­żo­nymi rękoma i wysu­nię­tym bio­drem. Oce­nia mnie – pomy­ślał, powta­rza­jąc raz po raz ćwi­cze­nie. Kiedy duże psy dołą­czyły do swo­jej pani i usia­dły jak trzy sfinksy, poczuł się idio­tycz­nie.

– Pro­szę spró­bo­wać bez dodat­ko­wego ruchu. Wska­zać pal­cem, wydać komendę gło­sem. Utrzy­my­wać kon­takt wzro­kowy. Wska­zać, wydać komendę.

Aku­rat zadziała – pomy­ślał z prze­ką­sem, ale wycią­gnął palec.

– Siad. – Roz­dzia­wił usta, kiedy Jaws przy­warł zadkiem do ziemi. – Usiadł. Usia­dłeś. Dobra robota. Zada­nie wyko­nane. – Jaws wessał mały sma­ko­łyk, a Simon uśmiech­nął się do Fiony. – Widziała pani?

– Widzia­łam. Dobry, bystry pies. – Jej pupile oży­wili się. – Pora zacząć zaję­cia. Szkolni kole­dzy już idą.

– Skąd pani wie?

– One wie­dzą. – Poło­żyła dłoń na łbie sie­dzą­cego naj­bli­żej psa. – A teraz pro­szę pozwo­lić New­ma­nowi się pową­chać.

– Co?

Zachę­ciła gestem, a potem ujęła dłoń Simona i przy­cią­gnęła ją do New­mana.

– New­man, to jest Simon. To jest Simon. Idź z Simo­nem. Idź. Muszę coś przy­go­to­wać. New­man będzie panu towa­rzy­szył przy pro­wa­dze­niu Jawsa na smy­czy. Pro­szę wziąć obrożę uzdową i przejść na tyły domu. New­man będzie poma­gał przy tre­ningu.

Kiedy ruszyła bie­giem razem z pozo­sta­łymi psami, Jaws chciał rzu­cić się w pogoń. New­man deli­kat­nie zablo­ko­wał go cia­łem.

– Chęt­nie zabrał­bym cię do domu, stary. Co ty na to? Przy­dał­byś się. Mie­li­śmy iść, tak? No to idź!

W nie­rów­nym tem­pie udało się Simo­nowi w asy­ście dużego labra­dora prze­pro­wa­dzić zapie­ra­ją­cego się cza­sem szcze­niaka przez traw­nik.

Jeżeli ta sprę­ży­sta, nie­mal pocią­ga­jąca tre­serka psów zapra­cuje na swoje hono­ra­rium – pomy­ślał, to może koniec koń­ców będę miał psa rów­nie atrak­cyj­nego jak New­man.

Cuda się zda­rzają. Cza­sami.

Godzinę póź­niej wyczer­pany Simon wycią­gnął się na kana­pie w swoim salo­nie. Jaws podra­pał go w nogę, zaskam­lał.

– Chry­ste, czy ty ni­gdy się nie uspo­ko­isz? Czuję się, jak­bym wró­cił z obozu szko­le­nio­wego dla rekru­tów. – Dźwi­gnął psa, a Jaws pokrę­cił się, poli­zał go i uło­żył się przy nim. – Tak, tak. Świet­nie się spi­sa­łeś. Obaj się spi­sa­li­śmy.

Podra­pał szcze­niaka za uszami.

Po kilku minu­tach czło­wiek i pies zasnęli kamien­nym snem.

Szczęki [wróć]

3

Mając przed sobą dzień wypeł­niony lek­cjami, Fiona potrze­bo­wała rano zastrzyku ener­gii. Nad osło­dzoną czarną kawą zasta­na­wiała się, co zapewni jej więk­szy napęd: owo­cowe kółka czy tostowe stru­dle.

Roz­wa­żała połą­cze­nie jed­nego z dru­gim, zwłasz­cza że poprzed­niego dnia omi­nął ją gruby bur­ger i fura fry­tek z powodu nie­spo­dzie­wa­nego przy­jazdu męż­czy­zny z psem.

Sek­sowny męż­czy­zna, słodki pies – pod­su­mo­wała wspo­mnie­nie, ale na zakoń­cze­nie wczo­raj­szego dłu­giego dnia zado­wo­liła się mro­żoną pizzą, bo była tak zmę­czona, że nie miała siły nawet myśleć o goto­wa­niu.

Ponie­waż cze­kał ją kolejny długi dzień, nie zaszko­dzi­łoby chyba pokrze­pić się dodat­kową por­cją cukru.

Snu­jąc te roz­wa­ża­nia, popi­jała kawę i patrzyła na psy bawiące się za domem. Ni­gdy jej się nie nudziło ich obser­wo­wa­nie. Miała wiel­kie szczę­ście, że mogła się utrzy­mać z pracy z psami i robić coś waż­nego.

Pomy­ślała o małym chłop­czyku, bez­piecz­nym teraz w cie­płym domu, o ojcu ronią­cym łzy ulgi i tulą­cym bar­dzo dobrego psa. A teraz ten bar­dzo dobry pies hasał po podwó­rzu z paty­kiem w pysku, nie­mal tak dumny ze swego zna­le­zi­ska jak z wytro­pie­nia dziecka.

Wtem wszyst­kie trzy psy czuj­nie znie­ru­cho­miały, po czym popę­dziły na drugą stronę domu.

Ktoś wła­śnie prze­je­chał mały mostek.

Cho­lera. Dzień pracy miał się zacząć za nie­całą godzinę. Przed kon­tak­tem z innymi isto­tami ludz­kimi potrze­bo­wała czasu tylko dla sie­bie i kół­kowo-stru­dlo­wego wzmoc­nie­nia.

Kiedy jed­nak pode­szła do fron­to­wych drzwi i otwo­rzyła je, od razu poczuła się lepiej. Zawsze była gotowa do spo­tka­nia z Sylvią.

Sylvia wysko­czyła z mod­nego auta hybrydy, mocna, ener­giczna, z ruchli­wymi falami gęstych kasz­ta­no­wa­tych wło­sów. Miała kozaki na cien­kich obca­si­kach i sze­roką spód­nicę, do któ­rej dobrała, zapewne korzy­sta­jąc z wła­snego zaopa­trze­nia, wspa­niały śliw­kowy swe­ter. Pod uszami zako­ły­sały jej się wiel­kie srebrne trój­kąty, kiedy cof­nęła się, robiąc miej­sce dla wyska­ku­ją­cego za nią weso­łego bostoń­skiego teriera Oreo.

Psy urzą­dziły orgię rado­snego powi­ta­nia – wąchały się, lizały, tarzały i ganiały. Sylvia zgrab­nie prze­brnęła przez żywą zaporę i posłała Fio­nie osza­ła­mia­jący uśmiech.

– Dzień dobry, ślicz­notko! Przy­je­cha­li­śmy godzinę wcze­śniej, wiem, ale chcia­łam tro­chę poplot­ko­wać. Można?

– Z tobą chęt­nie. – Fiona przy­kuc­nęła, a Oreo szybko pod­biegł się przy­wi­tać i pędem wró­cił do kum­pli. – Chodź do kuchni. Napi­jesz się her­baty, a ja przy­go­tuję sobie coś na ząb.

Sylvia na powi­ta­nie zafun­do­wała jej długi, mocny uścisk – jak zawsze – a potem, obej­mu­jąc Fionę w pasie, weszła do domu.

– Po wyspie krąży wieść o tym, jak ty i Peck odna­leź­li­ście tego chłop­czyka. Spi­sa­li­ście się na medal.

– Peck tro­pił ide­al­nie. Hugh dwa razy zro­bił siu­siu, to też pomo­gło. Zdu­mie­wa­jące, jaki kawał drogi może prze­być trzy­la­tek w piżamce ze Spi­der­ma­nem.

– Jak on się musiał bać!

– Był prze­mo­czony, zmar­z­nięty i zmę­czony, to było naj­gor­sze. – Fiona nasta­wiła czaj­nik i wska­zała szafkę, gdzie trzy­mała her­baty zio­łowe, żeby Sylvia któ­rąś sobie wybrała. – Bar­dzo cię prze­pra­szam, że nie zadzwo­ni­łam od razu.

– Nie przej­muj się. – Sylvia mach­nęła ręką i się­gnęła po „gruszkę z cyna­mo­nem”. – I tak byłam poza domem. Oglą­da­łam jakieś tale­rze i misy, a tele­fon oczy­wi­ście zosta­wi­łam w samo­cho­dzie. Muszę się tego oduczyć.

Odwró­ciła się i zmru­żyła oczy, widząc, że Fiona wyciąga z innej szafki kar­ton owo­co­wych kółek.

– Chyba nie będziesz jadła na śnia­da­nie prze­two­rzo­nego cukru.

– Owo­cowe, więc z owo­cami. – Z peł­nym nadziei uśmie­chem Fiona potrzą­snęła pudeł­kiem. – Muszą zawie­rać jakieś owoce.

– Sia­daj. Zro­bię ci porządne śnia­da­nie.

– Syl, to jest w sam raz.

– Może, cza­sami, dla dzie­się­cio­latki. Sia­daj – powtó­rzyła i czu­jąc się jak u sie­bie, otwo­rzyła lodówkę Fiony. – Aha, aha. To mi wystar­czy. Zjesz omlet z bia­łek na razo­wej grzance.

– Tak?

– I powiedz mi coś o tym nowym. Jest na co popa­trzeć, nie?

– Roz­koszny, a po szko­le­niu będzie cudow­nym towa­rzy­szem.

Sylvia rzu­ciła Fio­nie figlarne spoj­rze­nie, wycią­ga­jąc miseczkę i mały pojem­nik.

– Mia­łam na myśli Simona.

– Może ja też.

– Ha. Jest ogrom­nie uta­len­to­wany, miły w obej­ściu, tro­chę tajem­ni­czy.

– O któ­rym z nich mówisz?

– Mądrala. – Sylvia spraw­nie oddzie­liła żółtka i zamknęła je w małym pojem­niku, a potem ubiła białka, doda­jąc tro­chę sera i przy­praw. – Ma śliczny dom na East Sound, jest dobrym rze­mieśl­ni­kiem, ma cudowne oczy, mocne plecy, roz­kosz­nego szcze­niaka i jest nie­żo­naty.

– Ide­alny kan­dy­dat dla cie­bie. Uderz do niego, Syl.

– Przy­mie­rzy­ła­bym się, gdyby nie był dwa­dzie­ścia lat młod­szy. – Sylvia wyło­żyła ubitą masę na pod­grzaną patel­nię i wsu­nęła chleb do tostera, a Fiona zapa­rzyła her­batę. – Ty się o niego posta­raj.

– Co bym z nim robiła, gdy­bym już go zdo­była? A poza tym – dodała, sły­sząc prych­nię­cie Sylvii – męż­czyźni, podob­nie jak psy, nie służą tylko do zabawy. Wyma­gają peł­nego dłu­go­ter­mi­no­wego zaan­ga­żo­wa­nia.

– Ale musisz się naj­pierw tro­chę zaba­wić, zanim podej­miesz decy­zję, czy chcesz tej całej reszty. Mogła­byś spró­bo­wać… bo ja wiem… sza­lo­nej randki.

– Bywa­łam na rand­kach. Wolę bawić się w więk­szym gro­nie, ale cza­sem uma­wiam się tête-à-tête. Zda­rza mi się zaba­wić, jak to się eufe­mi­stycz­nie okre­śla. Zanim znowu mnie zachę­ca­jąco szturch­niesz, powiem tylko: przy­ga­niał kocioł garn­kowi.

– Wyszłam za czło­wieka, który był miło­ścią mojego życia, i prze­ży­łam z nim dzie­sięć cudow­nych lat. Dotąd czuję się oszu­kana, że nie dane nam było prze­żyć razem dłuż­szego czasu.

– Wiem. – Fiona pode­szła i pogła­skała Sylvię po ple­cach. Obie pomy­ślały o ojcu Fiony. – Obda­rzy­łaś go szczę­ściem.

– Nawza­jem się obda­rza­li­śmy. Tego samego pra­gnę dla cie­bie. – Zsu­nęła omlet na pod­pie­czoną grzankę na tale­rzu. – Zjedz śnia­da­nie.

– Tak, pro­szę pani. – Sie­działy naprze­ciw sie­bie przy małym sto­liczku. Fiona ugry­zła pierw­szy kęs. – Boże, jakie pyszne.

– I zabrało nie­wiele wię­cej czasu niż nasy­pa­nie bar­wio­nego cukru do miseczki.

– Jesteś zbyt surowa dla owo­co­wych kółek, ale jedząc te pysz­no­ści, nie będę się spie­rać.

– Pokrzep się porząd­nym śnia­da­niem, a ja opo­wiem ci, co wiem o Simo­nie Doyle’u. – Popi­ja­jąc her­batę, Sylvia osu­nęła się na opar­cie krze­sła, skrzy­żo­wała nogi. – I nie pró­buj mi wma­wiać, że nie jesteś cie­kawa.

– Okej, nie będę wma­wiać, bo jestem. Tro­chę cie­kawa.

– Ma trzy­dzie­ści trzy lata, pocho­dzi ze Spo­kane, cho­ciaż przez ostat­nie kilka lat miesz­kał w Seat­tle.

– Spo­kane i Seat­tle. Noc i dzień.

– Mniej wię­cej. Ojciec ma przed­się­bior­stwo budow­lane w Spo­kane i pro­wa­dzi je ze star­szym bra­tem Simona. Simon ukoń­czył stu­dia na uni­wer­sy­te­cie kali­for­nij­skim, dwa kie­runki: sztukę i archi­tek­turę. Potem pra­co­wał jako zwy­kły sto­larz, aż zaczął pro­jek­to­wać i wytwa­rzać wła­sne meble. Nie­źle sobie radził w Seat­tle, zdo­był kilka nagród. Wdał się w gorący romans z Niną Abbott…

– Tą pio­sen­karką?

– Tak. Gwiazdą popu czy rocka, nie jestem pewna, do któ­rej kate­go­rii ją zali­czyć.

– Nie­grzeczna dziew­czynka na sce­nie popu – powie­działa Fiona z buzią pełną omleta. – Tro­chę sza­lona.

– Może. Uży­wali sobie przez kilka mie­sięcy po tym, jak zle­ciła mu zapro­jek­to­wa­nie mebli do domu na Bain­bridge Island. Pocho­dzi ze stanu Washing­ton i ma tam dom.

– Tak, wiem. Cza­sami czy­tam maga­zyn „People”, oglą­dam E!TV. Och, cze­kaj. To wła­śnie on? Pamię­tam, że czy­ta­łam jakieś ploty o Abbott i cie­śli. W pra­sie nazy­wano go cie­ślą. Jest sek­sowna i uta­len­to­wana, no, ale docho­dzi do tego ta odro­bina sza­leń­stwa.

– Nie­któ­rzy lubią szo­ko­wać. Tak czy siak, żar namięt­no­ści zgasł. Przy­pusz­czam, że w inte­re­sach romans wcale mu nie zaszko­dził. Jakieś trzy mie­siące temu prze­pro­wa­dził się tutaj i sklep Island Arts jest dumny, i ma cho­lerne szczę­ście, że jako jedyny na wyspach San Juan ma w ofer­cie jego wyroby.

Sylvia unio­sła fili­żankę jak do toa­stu i pocią­gnęła łyczek.

– Dowie­dzia­łaś się tego wszyst­kiego z notki bio­gra­ficz­nej, którą ci dał do strony inter­ne­to­wej Island Arts, i z ulo­tek?

– Poską­pił mi infor­ma­cji o sobie, więc go zgo­oglo­wa­łam.

– Sylvio!

Ani tro­chę nie­zaw­sty­dzona, Sylvia pod­rzu­ciła swe gęste loki i spoj­rzała zaczep­nie.

– Kiedy przyj­muję prace jakie­goś arty­sty, muszę wie­dzieć, z kim mam do czy­nie­nia. Czę­sto jeż­dżę obej­rzeć prace. Nie chcia­ła­bym wejść do nory mor­dercy wyma­chu­ją­cego sie­kierą.

– Więk­szo­ści macha­ją­cych sie­kierą mor­der­ców nie znaj­dziesz w Google’u. Naj­wyż­szej tych już wsa­dzo­nych za kratki albo wącha­ją­cych kwiatki od spodu.

– Ni­gdy nie wia­domo. W każ­dym razie lubię go, nie­za­leż­nie od war­to­ści jego prac. A ty jak go oce­ni­łaś?

– Ponie­waż tro­chę się wku­rzył, bo Jaws zjadł mu zagłó­wek w cię­ża­rówce…

– Ups.

– Tak, no i czuł się sfru­stro­wany w nowej roli wła­ści­ciela psa. Trudno go było od razu oce­nić. Na pierw­szy rzut oka, pomi­ja­jąc walory fizyczne…

– Nie­za­prze­czalne – wtrą­ciła Sylvia, szel­mow­sko rusza­jąc brwiami.

– Nie prze­czę. Powie­dzia­ła­bym, że nie przy­wykł do bra­nia odpo­wie­dzial­no­ści za kogoś oprócz sie­bie i raczej zwykł dzia­łać w poje­dynkę. Typ wilka samot­nika. Poza tym wiem tyle, co usły­sza­łam dziś od cie­bie: pry­watna posia­dłość na małej wysepce, odda­le­nie od rodziny, wybór zawodu.

– Cza­sem wilk samot­nik to taki, który jesz­cze nie zna­lazł part­nerki czy stada.

– Nie­ule­czalna roman­tyczka.

– Przy­znaję się do winy – przy­tak­nęła Sylvia. – Z dumą.

– Na plus mogę zali­czyć, że szcze­niak sza­leje za nim. Nie oka­zuje stra­chu. W tym momen­cie pies jest sam­cem alfa, z czego wno­szę, że wła­ści­ciel ma czułe serce. Może tej czu­ło­ści nie­wiele, tego jesz­cze nie wiem, ale jest na pewno. Świad­czy o tym fakt, że pomimo fru­stra­cji i zło­ści nie myśli o pozby­ciu się psa. Godzi się na logiczne roz­wią­za­nia, kiedy mu się je zapro­po­nuje. Zapi­sał Jawsa do psiego przed­szkola, co prawda bez więk­szego entu­zja­zmu, ale z pełną deter­mi­na­cją. Choć więc nie nawykł do bra­nia odpo­wie­dzial­no­ści za innych, nie uchyla się od niej, kiedy nie ma innego wyj­ścia.

– Słowo daję, powin­naś zostać psy­cho­lo­giem. Albo zająć się okre­śla­niem cech psy­cho­lo­gicz­nych prze­stęp­ców.

– Wszyst­kiego, co wiem, nauczy­łam się od psów. – Fiona wstała, żeby wło­żyć talerz do zmy­warki, a potem sta­nęła za krze­słem Sylvii i objęła ją za szyję. – Dzięki za śnia­da­nie.

– Nie ma za co.

– Napij się jesz­cze her­baty, a ja przy­go­tuję się do zajęć.

– Pomogę ci.

– Nie w tych butach. Po wczo­raj­szym desz­czu zie­mia tro­chę roz­mię­kła. Zanim wyj­dziesz, zmień te swoje sek­sowne butki na moje eski­mo­ski. Są w prze­bie­ralni.

– Fee. – Sylvia zatrzy­mała Fionę, zanim ta wyszła.

– Tak?

– Minęło pra­wie osiem lat. Tobie i mnie.

– Wiem.

– Dzi­siaj mnie to ude­rzyło. Myśl o upły­wie czasu dopada mnie, kiedy mija rocz­nica śmierci Willa. Dla­tego musia­łam wyjść z domu, no i zoba­czyć się z tobą. Chcę ci powie­dzieć, jak bar­dzo się cie­szę, że tu jesteś, że mogę wpaść i zro­bić ci śnia­da­nie albo poży­czyć od cie­bie buciory trak­tory. Bar­dzo mnie to cie­szy, Fee.

– Mnie też.

– Byłby z cie­bie taki dumy. Był z cie­bie dumny, ale…

– Wiem, że był, i miło wie­dzieć, że byłby dumny i zado­wo­lony z tego, co zro­bi­łam, co robię. – Ode­tchnęła gło­śno. – Greg też byłby dumny. Tak myślę. Sporo zatarło mi się w pamięci – jego głos, zapach, nawet rysy twa­rzy. Nie przy­pusz­cza­łam, że będę kie­dyś musiała wyj­mo­wać foto­gra­fię, aby przy­wo­łać obraz jego twa­rzy.

– Sie­dem lat to dużo. Byłaś taka młoda, kocha­nie. Wiem, że go kocha­łaś, ale byłaś bar­dzo młoda. Nie­długo byli­ście ze sobą.

– Pra­wie dwa lata, a tak wiele mnie nauczył. Wszystko, co mam, zawdzię­czam temu, czego mnie nauczył, co mi poka­zał, co mi dał. Kocha­łam go, Syl, ale nie pamię­tam, jakie to było uczu­cie. Nie potra­fię dziś przy­wo­łać uczuć, które we mnie wywo­ły­wał.

– My też go kocha­li­śmy, twój tata i ja. Był bar­dzo dobrym czło­wie­kiem.

– Naj­lep­szym.

– Fee, może dla­tego nie potra­fisz przy­wo­łać uczuć, jakie do niego żywi­łaś, że nad­szedł czas, byś obda­rzyła uczu­ciem kogoś innego.

– Nie wiem. Cza­sami… cza­sami ogar­niają mnie wąt­pli­wo­ści, czy kie­dy­kol­wiek będę na to gotowa.

– Uczu­cia nie zawsze przy­cho­dzą wtedy, kiedy jeste­śmy na nie gotowi.

– Może i tak. Może spo­tka mnie nie­spo­dzianka. Ale na razie nie narze­kam na brak zajęć. Nie zapo­mnij o eski­mo­skach.

Po zaję­ciach z grupą zaawan­so­waną, liczącą sze­ściu uczniów, w tym Oreo, Fiona przy­go­to­wała się do zajęć z grupą spe­cjal­nych umie­jęt­no­ści na pozio­mie począt­ko­wym. Więk­szość uczest­ni­ków tych zajęć pocho­dziła spoza wyspy, a ich wła­ści­ciele liczyli na uzy­ska­nie cer­ty­fi­katu psa ratow­nika. W tej więk­szej gru­pie nie­któ­rym miało się to udać, innym nie. Nie­za­leż­nie jed­nak od wyniku dodat­kowe, wyspe­cja­li­zo­wane szko­le­nie przy­no­siło korzy­ści każ­demu psu i jego wła­ści­cie­lowi.

Po przy­by­ciu na miej­sce szko­le­nia psy i ludzie spę­dzali tro­chę czasu razem, by się poznać. Nie była to zda­niem Fiony strata czasu, lecz bar­dzo ważny etap nauki. Pies, który nie pod­da­wał się pro­ce­sowi socja­li­za­cji, nie miał szans na zali­cze­nie kursu. A w cza­sie tego dzie­się­cio­mi­nu­to­wego „spo­tka­nia towa­rzy­skiego” mogła oce­nić, jakie postępy robią psy i ich prze­wod­nicy dzięki ćwi­cze­niom w domu.

Przy­glą­dała się z rękoma w roze­pcha­nych kie­sze­niach sta­rej kurtki z kap­tu­rem.

– No dobrze, zaczy­namy. Naj­pierw rze­czy pod­sta­wowe.

Prze­ćwi­czyli cho­dze­nie przy nodze, na smy­czy i bez, z róż­nymi rezul­ta­tami.

– Snitch, Waldo – powie­działa, zwra­ca­jąc się bar­dziej do psów niż do ich wła­ści­cieli. – Przy­łóż­cie się w domu do ćwi­czeń z posłu­szeń­stwa bez smy­czy. Nie­wiele bra­kuje, ale stać was na wię­cej. Zoba­czymy teraz, jak wycho­dzi przy­wo­ła­nie. Pro­szę prze­wod­ni­ków, żeby ode­szli na bok. Zacze­kaj­cie, aż wasz pies będzie roz­pro­szony i wtedy daj­cie mu komendę. Sta­now­czo. Pamię­taj­cie o nagro­dzie i pozy­tyw­nym wzmoc­nie­niu.

Sama roz­myśl­nie odwró­ciła uwagę kilku mło­dych psów gła­ska­niem i zabawą. Była zado­wo­lona z ich wyni­ków. Gorzej wypadł spraw­dzian z zatrzy­my­wa­nia się po przy­wo­ła­niu, ponie­waż więk­szość psów chciała się bawić, gdy je zawo­łano.

Wybrała naj­bar­dziej krnąbr­nych uczniów, pozo­sta­łym kazała ćwi­czyć „siad”, „zostań”, a sama zaczęła szko­le­nie indy­wi­du­alne.

– To ważne, żeby pies zatrzy­my­wał się natych­miast. Może bowiem poja­wić się nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­rego nie rozu­mie. Ponadto natych­miastowa reak­cja jest dowo­dem peł­nego zaufa­nia. Kiedy powie­cie: „stój!” albo inne wybrane przez sie­bie słowo do tej komendy, wasz pies musi ją wyko­nać bez waha­nia. Prze­ćwi­czymy to w nie­wiel­kiej odle­gło­ści. Idź­cie z psem przy nodze, bez smy­czy, a potem daj­cie komendę zatrzy­ma­nia. Cal­lie, mogę to zade­mon­stro­wać ze Snit­chem?

Według Fiony nale­żało pra­co­wać nie nad psią stroną pary, lecz nad ludzką. Cal­lie oka­zała waha­nie.

Po kilku minu­tach Fiona, mówiąc pew­nie i sta­now­czo, zro­biła ze szcze­niaka czem­piona w cho­dze­niu przy nodze. Reago­wał na komendę jak żoł­nierz.

– Nie rozu­miem, dla­czego nie robi tego dla mnie.

– Wie, że może ci wcho­dzić na głowę, Cal­lie. Kiedy dowo­dzisz, on nie wie­rzy, że robisz to serio. Nie trzeba krzy­czeć ani się gnie­wać, ale konieczna jest sta­now­czość. Oka­zu­jesz ją gło­sem, twa­rzą, języ­kiem ciała. Prze­ko­naj go, że nie żar­tu­jesz.

– Spró­buję.

Nieco lepiej – oce­niła Fiona, przy­pusz­cza­jąc, że obser­wo­wane zacho­wa­nie to pozo­sta­łość po rundce Snit­cha przy jej nodze. Jeżeli Cal­lie nie będzie tward­sza, mały gol­den zrobi z nią, co zechce.

– Krótka prze­rwa na zabawę – zarzą­dziła.

Na ten sygnał cze­kały jej psy. Przy­łą­czyły się do pię­cio­mi­nu­to­wych cha­otycz­nych bie­gów, apor­to­wa­nia, gonitw za piłką, tar­za­nia się w zapa­śni­czych gru­pach.

– Nie chciał­bym narze­kać – usły­szała.

Zmo­bi­li­zo­wała swe zasoby cier­pli­wo­ści, gdy Earl Gainer, eme­ry­to­wany poli­cjant i wła­ści­ciel bar­dzo inte­li­gent­nego owczarka nie­miec­kiego, tymi samymi co zwy­kle sło­wami roz­po­czął swoją skargę.

– O co cho­dzi, Earl?

– Rozu­miem, że jedno z zało­żeń polega na wyko­rzy­sta­niu instynktu zabawy, ale wydaje mi się, że strasz­nie dużo czasu scho­dzi na tym, że pozwa­lamy psom się wyha­sać.

A czas – dopo­wie­działa w duchu, to pie­niądz.

– Wiem, że to może wyglą­dać nie­po­waż­nie, ale szcze­niaki nie są zdolne do dłuż­szej kon­cen­tra­cji – wyja­śniła. – Ist­nieje realne nie­bez­pie­czeń­stwo prze­tre­no­wa­nia. Jeżeli pies się sfru­struje, nie spro­sta nowym wyma­ga­niom i ocze­ki­wa­niom, wtedy może się pod­dać, wró­cić do daw­nych nawy­ków albo się zbun­to­wać. Młode psy muszą przy­naj­mniej czę­ściowo wyła­do­wy­wać szcze­nięcą ener­gię, a także pod­trzy­my­wać kon­takty z innymi psami i z ludźmi. Spró­bu­jemy dziś kilku nowych rze­czy w ciągu dru­giej pół­go­dziny.

Earl od razu się roz­ch­mu­rzył.

– Na przy­kład jakich?

– Dajmy im jesz­cze parę minut. Kojak ma duży poten­cjał. Wiesz o tym. Jest bystry, chętny do nauki. Jeżeli będziesz wytrwale ćwi­czył przez kilka tygo­dni, przy­stą­pimy do tre­ningu węcho­wego. Zanim jed­nak to nastąpi, umoc­nimy więź, socja­li­za­cję i kar­ność.

Earl nadął policzki.

– Sły­sza­łem, czego doko­na­łaś wczo­raj ze swoim psem. Zna­leź­li­ście tam­tego chłop­czyka. Ja też chcę tak robić.

– Wiem. Przy twoim wyszko­le­niu i doświad­cze­niu będziesz bar­dzo cen­nym człon­kiem zespołu. Pomóżmy Koja­kowi, żeby zapra­gnął tego co ty. Zapew­niam, że jest na dobrej dro­dze.

– Wszy­scy znawcy twier­dzą, że jesteś jedną z naj­lep­szych tre­ne­rek w sta­nie, a może nawet na całym Pół­noc­nym Zacho­dzie. Dla­tego dwa razy w tygo­dniu prze­pra­wiamy się tu pro­mem. A młody, do licha, świet­nie się bawi.

– I uczy. – Fiona pokle­pała Earla po ramie­niu.

Zawo­łała swoje psy i ode­słała je na ganek, gdzie się poroz­kła­dały, by obej­rzeć przed­sta­wie­nie.

– Przy­wo­łaj­cie psy do nogi – zarzą­dziła i zacze­kała, aż wszy­scy staną w sze­regu. – Pies ratow­nik pro­wa­dzi poszu­ki­wa­nia w róż­nym tere­nie, więc wymaga się od niego, żeby poko­ny­wał prze­szkody, cho­dził po zamar­z­nię­tym grun­cie, po ska­łach, po lesie i po mie­ście. I przez wodę. Dzi­siaj wpro­wa­dzimy wodę.

Wska­zała napeł­niony wcze­śniej bro­dzik dla dzieci i pod­nio­sła gumową piłkę.

– Każde z was, po kolei, spu­ści psa ze smy­czy i wrzuci piłkę do bro­dzika. Wyda­cie komendę „aport”. Spo­koj­nie. Mam ręcz­niki. Earl, może spró­bu­jesz pierw­szy z Koja­kiem? Ustaw się w odle­gło­ści około trzech metrów.

Earl wziął piłkę i zajął pozy­cję. Odpiął smycz, poczo­chrał psa i poka­zał piłkę.

– Kojak, przy­nieś! – krzyk­nął, rzu­ca­jąc piłkę.

Pies rzu­cił się jak wystrze­lony z procy i sko­czył z gło­śnym chlup­nię­ciem. Sta­nął z piłką w pysku i zasko­czoną miną, którą Fiona prze­tłu­ma­czyła w duchu na dosadne: „Ja pier­dolę!”.

Posłusz­nie jed­nak wygra­mo­lił się i wró­cił do Earla, gdy jego pan pstryk­nął pal­cami.

Popi­suje się – pomy­ślała Fiona, ale z uśmie­chem i to coraz szer­szym, gdy Kojak otrzą­snął się dziko i ochla­pał dum­nego, nie­szczę­dzą­cego pochwał wła­ści­ciela.

– Widzia­łaś? – Z twa­rzą ocie­ka­jącą wodą Earl obej­rzał się na Fionę. – Zro­bił to za pierw­szym razem.

– Świet­nie się spi­sał.

I ty też – dodała w duchu.

Pla­no­wała zawsze godzinną prze­rwę mię­dzy zaję­ciami, wie­dząc, że więk­szość tego czasu zajmą jej prze­wod­nicy, któ­rzy zechcą poroz­ma­wiać, pora­dzić się, popro­sić o ocenę tre­ningu.

Powinna zdą­żyć jesz­cze z szyb­kim lun­chem, poba­wić się z wła­snymi psami i odpo­wie­dzieć na nie­ode­brane tele­fony.

Ponie­waż zostało jej czter­dzie­ści minut dla sie­bie, kiedy, pod­ska­ku­jąc na mostku, odje­chał ostatni samo­chód, porzu­cała przez chwilę piłki, poba­wiła się w prze­cią­ga­nie liny, a potem wbie­gła do domu, chwy­ciła kilka gar­ści kra­ker­sów cheez-its i zła­pała jabłko, żeby nie mieć wyrzu­tów sumie­nia.

Jedząc, spraw­dzała wia­do­mo­ści gło­sowe i e-maile, zro­biła kilka nota­tek do bloga, który uzu­peł­niała dwa lub trzy razy na tydzień.

Z bloga ludzie tra­fiali na jej witrynę inter­ne­tową lub odwrot­nie. A potem nie­któ­rzy przy­jeż­dżali do jej szkoły.

Zosta­wiła sobie dość czasu na opróż­nie­nie base­niku i przej­rze­nie planu lek­cji następ­nej grupy. Kiedy zaczęła się tym zaj­mo­wać, ktoś prze­je­chał po mostku.

Koniec ciszy i spo­koju – pomy­ślała. Ścią­gnęła brwi. Drugi raz w ciągu dwóch dni toczył się pod­jaz­dem nie­zna­jomy wóz.

Osło­niła oczy przed słoń­cem i roz­po­znała Rosie i Devina Caul­dwel­lów. Kiedy samo­chód wszedł w łagodny zakręt, doj­rzała i Hugh w fote­liku na tyl­nym sie­dze­niu.

– Dobra, chło­paki, zacho­wuj­cie się wzo­rowo. Powi­ta­nie.

Samo­chód zapar­ko­wał, a trzy psy usta­wiły się obok rzę­dem i wyko­nały siad.

Devin wysiadł od strony psów.