Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 - Nora Roberts - ebook

Wzburzone fale. Saga rodu Quinnów. Tom 1 ebook

Nora Roberts

4,5

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Pierwsza część wzruszającej „Sagi rodu Quinnów”, autorstwa niekwestionowanej królowej romansów – Nory Roberts.

Cameron, Ethan i Philip mają za sobą trudne dzieciństwo. Bici i wykorzystywani przez biologicznych rodziców, znaleźli prawdziwy dom u Stelli i Raymonda Quinnów. Cameron został kierowcą wyścigowym. Mieszka w Europie i wiedzie beztroskie życie. Niespodziewanie otrzymuje wiadomość, że ojciec – człowiek, który go wychował i pokochał – leży na łożu śmierci.

Ray Quinn zobowiązuje synów do opieki nad przygarniętym przez niego czwartym chłopcem. Jako pierwszy wychowaniem małego Setha ma zająć się właśnie Cameron.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (343 oceny)
221
88
26
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka 🔥 polecam ❤️
20
ewunia5

Z braku laku…

Płytki ale ognisty romans na tle uroków życia trzech wspaniałych mężczyzn wychowanych w rodzinie zastępczej .Jak dla mnie za dużo lukru.
10
Barbarka6780

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle super, czekam na kolejną część
10
AksytsuJZet

Dobrze spędzony czas

Nora to Nora. jak zwykle dobra książka
10
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00

Popularność




Przed­mowa

Drogi Czy­tel­niku!

Lubię męż­czyzn. Jako sio­stra czte­rech braci nie mam innego wyj­ścia. W dzie­ciń­stwie chłopcy prze­wyż­szali mnie liczeb­nie, potem na świat przy­szli moi dwaj syno­wie, a więc wciąż należę do mniej­szo­ści. Pozo­stało mi albo polu­bić męż­czyzn, doce­niać ich i sta­rać się zro­zu­mieć, albo uciec z krzy­kiem, gdzie pieprz rośnie.

Czer­pię też przy­jem­ność z pisa­nia o męż­czy­znach – ich umy­słach, ser­cach, nadzie­jach i marze­niach. Lubię ana­li­zo­wać dyna­mikę sto­sun­ków męsko-męskich: pomię­dzy braćmi, ojcami i synami, przy­ja­ciółmi. Natu­ralną koleją rze­czy było więc opi­sa­nie tych rela­cji w serii powie­ści.

Came­ron, Ethan i Phi­lip to trzej chłopcy z dra­ma­tyczną prze­szło­ścią, adop­to­wani w klu­czo­wych momen­tach swo­jego życia przez Ray­monda i Stellę Quinn. Stali się praw­dziwą rodziną, mimo iż nie łączą ich więzy krwi. W tomie Wzbu­rzone fale, będą­cym histo­rią doro­słego już Came­rona, rodzina staje w obli­czu tra­ge­dii i skan­dalu, które cał­ko­wi­cie odmie­nią ich życie.

Odkąd Came­ron opu­ścił spo­kojne mia­steczko na wybrzeżu Mary­landu, gdzie wycho­wy­wał się razem z braćmi w domu Raya i Stelli, pro­wa­dzi bez­tro­skie życie ryzy­kanta. Uwiel­bia szyb­kie łodzie, szyb­kie samo­chody i szyb­kie kobiety. Teraz wraca – nie tylko po to, by poże­gnać się z jedy­nym ojcem, któ­rego naprawdę kochał, ale także by spro­stać wiel­kiemu wyzwa­niu, jakim jest wycho­wa­nie kolej­nego chłopca, któ­rego Ray posta­no­wił ura­to­wać.

Kim jest zbun­to­wany, naje­żony dzie­ciak o imie­niu Seth? Ray Quinn na łożu śmierci prosi synów, by się nim zaopie­ko­wali. Chcąc speł­nić obiet­nicę i poznać tajem­nicę Setha, Came­ron będzie musiał odło­żyć na bok całe dotych­cza­sowe życie, a także upo­rać się z pewną sek­sowną pra­cow­nicą opieki spo­łecz­nej, która rów­nie usil­nie dąży do tego, by Seth miał praw­dziwy dom. Anna Spi­nelli to kobieta pełna nie­spo­dzia­nek i wyzwań…

Mam nadzieję, że polu­bi­cie braci Quinn, męż­czyzn, któ­rzy gotowi są wal­czyć do upa­dłego, by dotrzy­mać danego słowa.

Nora Roberts

Pro­log

Came­ron Quinn nie był kom­plet­nie pijany. Gdyby tylko chciał, mógłby iść na całość, ale w tej chwili zde­cy­do­wa­nie wolał przy­jemny stan balan­so­wa­nia na gra­nicy trzeź­wo­ści. Lubił myśleć, że swój fart zawdzię­cza przede wszyst­kim umie­jęt­no­ści zatrzy­ma­nia się o krok od kra­wę­dzi.

Bez­gra­nicz­nie wie­rzył w przy­pływy i odpływy szczę­ścia, a teraz znaj­do­wał się na fali. Zale­d­wie dzień wcze­śniej zwy­cię­żył na swoim śli­zga­czu w mistrzo­stwach świata. Wygrał o czu­bek dziobu, pobi­ja­jąc dotych­cza­sowy rekord czasu i pręd­ko­ści.

Miał sławę i wypchany port­fel – jedno i dru­gie zabrał do Monte Carlo, żeby spraw­dzić, jak się spi­szą.

Pora­dziły sobie dosko­nale.

Wystar­czyło kilka par­ty­jek baka­rata, parę rzu­tów kośćmi, posta­wie­nie na wła­ściwą kartę, a port­fel stał się znacz­nie cięż­szy. Tu zacze­pił go papa­razzi, tam dzien­ni­karz „Sports Illu­stra­ted” – wyglą­dało na to, że i jego sława ma się cał­kiem dobrze.

Szczę­ście na­dal się do niego uśmie­chało – ba, śmiało się całą gębą – gdy skie­ro­wał kroki nad morze aku­rat w momen­cie, w któ­rym pewne popu­larne cza­so­pi­smo koń­czyło sesję zdję­ciową mode­lek w stro­jach kąpie­lo­wych. Naj­bar­dziej dłu­go­noga ze wszyst­kich tych boskich istot obrzu­ciła go spoj­rze­niem lazu­ro­wych oczu, a kąciki jej peł­nych, zalot­nych ust unio­sły się w zachę­ca­ją­cym uśmie­chu, który nawet ślepy by zauwa­żył. Już po chwili roz­mowy zaofe­ro­wała się zostać kilka dni dłu­żej.

Wyraź­nie dając mu do zro­zu­mie­nia, że przy odro­bi­nie wysiłku może mu się jesz­cze bar­dziej poszczę­ścić.

Szam­pan, szczo­dre kasyna, bez­tro­ski seks bez zobo­wią­zań. No, no, pomy­ślał sobie Came­ron, szczę­ście fak­tycz­nie mi sprzyja.

Kiedy wyszli z kasyna w spo­kojną mar­cową noc, nagle wysko­czył skądś jeden z wszech­obec­nych papa­raz­zich i zaczął gorącz­kowo pstry­kać zdję­cia. Dziew­czyna się nadą­sała – w końcu taka mina sta­no­wiła jej znak fir­mowy – ale jed­no­cze­śnie zgrab­nie odrzu­ciła blond grzywę nie­skoń­cze­nie dłu­gich, pro­stych wło­sów i z wprawą zapre­zen­to­wała swoje zabój­cze ciało. Czer­wona jak grzech sukienka, odro­binę grub­sza od war­stwy farby, koń­czyła się tuż przed Bra­mami Raju.

Came­ron tylko się uśmiech­nął.

– Istna plaga – powie­działa dziew­czyna, lekko seple­niąc. A może był to fran­cu­ski akcent, ni­gdy nie potra­fił odróż­nić jed­nego od dru­giego. Wes­tchnęła, testu­jąc przy tym wytrzy­ma­łość cien­kiego jedwa­biu, i pozwo­liła się popro­wa­dzić ską­paną w świe­tle księ­życa ulicą. – Gdzie nie spoj­rzysz, apa­rat. Mam już dość tego, że wszy­scy trak­tują mnie tylko jak obiekt pożą­da­nia męż­czyzn.

Aku­rat, pomy­ślał. A ponie­waż uznał, że oboje są rów­nie płytcy, zaśmiał się i chwy­cił ją w ramiona.

– Chodź, skar­bie, podamy mu na tacy coś, co będzie mógł wrzu­cić na pierw­szą stronę – powie­dział i pochy­lił się nad dziew­czyną. Smak jej ust poru­szył jego hor­mony i pobu­dził wyobraź­nię. Jak to dobrze, że hotel znaj­do­wał się zale­d­wie dwie ulice dalej…

Dziew­czyna zanu­rzyła palce w jego wło­sach. Lubiła męż­czyzn z bujną fry­zurą, a ten miał gęstą czu­prynę, ciemną jak noc, która ich ota­czała. Ciało, prężne i smu­kłe, skła­dało się z mię­śni i wyrzeź­bio­nych linii. Była wybredna, jeśli cho­dzi o wygląd poten­cjal­nego kochanka, a Came­ron z nawiązką speł­niał jej wyma­ga­nia. Tylko dło­nie miał nieco za szorst­kie jak na jej gust. I nie cho­dziło wcale o dotyk i piesz­czoty – bo te uwa­żała za cudowne – lecz o samą skórę. To były ręce czło­wieka, który nie boi się cięż­kiej pracy. Gotowa była przy­mknąć na to oko, bowiem zręcz­ność pal­ców wyna­gra­dzała sowi­cie ten brak klasy.

Męż­czy­zna miał inte­re­su­jącą twarz. Nie był ładny, ale ona ni­gdy się nie zada­wała – a już abso­lut­nie nie foto­gra­fo­wała – z żad­nym face­tem, który góro­wałby nad nią urodą. W jego rysach było coś twar­dego; coś, co wykra­czało poza opa­loną jędrną skórę. To oczy, pomy­ślała, po czym zaśmiała się lekko i wyswo­bo­dziła z uści­sku. Były szare, raczej w kolo­rze kamie­nia niż dymu, i pełne tajem­nic.

Lubiła tajem­ni­czych face­tów, zwłasz­cza że ich sekrety długo nie mogły się przed nią ucho­wać.

– Nie­grzeczny z cie­bie chło­piec, Came­ron – powie­działa, akcen­tu­jąc ostat­nią sylabę, i poło­żyła palec na jego war­gach, twar­dych i jędr­nych.

– Zawsze mi to powta­rzano… – Miał jej imię na końcu języka, musiał się tylko zasta­no­wić przez chwilę – … Mar­tine.

– Może pozwolę ci dzi­siaj na odro­binę nie­grzecz­no­ści.

– Na to wła­śnie liczę, kotku – odparł. Skrę­cił w stronę hotelu i zer­k­nął na nią z ukosa. Była wysoka, pra­wie dorów­ny­wała mu wzro­stem. – U mnie czy u cie­bie?

– U cie­bie – wymru­czała. – A jeśli zamó­wisz jesz­cze jedną butelkę szam­pana, może nawet pozwolę ci się uwieść.

Uniósł brew i pod­szedł do recep­cji po klucz.

– Chcia­łem zamó­wić butelkę cry­stala, dwa kie­liszki i jedną czer­woną różę – powie­dział, nie spusz­cza­jąc wzroku z dziew­czyny. – Na już.

– Oczy­wi­ście, mon­sieur Quinn. Zajmę się tym nie­zwłocz­nie.

– Róża… – Mar­tine zatrze­po­tała rzę­sami w dro­dze do windy. – Jakie to roman­tyczne.

– O, czyż­byś też chciała różę? – Zasko­czony uśmiech ostrzegł go, że poczu­cie humoru nie jest jej mocną stroną. Uznał więc, że zapo­mną o wygłu­pach i roz­mo­wach. Od razu przejdą do rze­czy.

W chwili, w któ­rej zamknęły się za nimi drzwi windy, przy­cią­gnął ją do sie­bie i zachłan­nie przy­warł ustami do jej nadą­sa­nych warg. Dotąd był zbyt zajęty, zbyt sku­piony na swo­jej łodzi, zbyt pochło­nięty zawo­dami, żeby myśleć o roz­ryw­kach. Teraz pra­gnął mięk­kiej i pach­ną­cej skóry, cudow­nych krą­gło­ści. Pra­gnął kobiety – jakiej­kol­wiek, byle była chętna, doświad­czona i znała pewne gra­nice.

Mar­tine zapo­wia­dała się na ide­alną kan­dy­datkę.

Jęk­nęła w pod­nie­ce­niu, nie do końca uda­wa­nym, a potem wygięła szyję tak, by mógł jej się­gnąć zębami.

– Szybki jesteś.

Prze­su­nął dło­nią w dół jedwab­nej sukienki, a potem znów w górę.

– Z tego wła­śnie żyję. Z szyb­ko­ści. Zawsze i wszę­dzie.

Nie wypusz­cza­jąc jej z objęć, wyto­czył się z windy i ruszył kory­ta­rzem do swo­jego apar­ta­mentu. Serce dziew­czyny ude­rzało w jego klatkę pier­siową, ciężko dyszała, a jej dło­nie… co tu dużo mówić, wie­działa, co należy robić.

To tyle w kwe­stii uwo­dze­nia.

Prze­krę­cił klucz w zamku, popchnął drzwi i zamknął je, przy­ci­ska­jąc do nich modelkę. Zsu­nął jej z ramion cie­niut­kie paseczki ramią­czek i patrząc pro­sto w oczy, ujął w dło­nie jej wspa­niałe piersi. Musiał przy­znać, że chi­rurg pla­styczny zasłu­żył na medal.

– Chcesz powoli?

Ow­szem, miał szorst­kie ręce, ale na Boga, jakże eks­cy­tu­jące. Unio­sła długą do nieba nogę i owi­nęła wokół jego talii.

Za zmysł rów­no­wagi należy jej się co naj­mniej piątka, pomy­ślał.

– Chcę teraz.

– To dobrze, bo ja też. – Came­ron wsu­nął rękę pod paro­dię sukienki i gwał­tow­nym ruchem zdarł znaj­du­jącą się pod spodem skąpą koronkę. Dziew­czyna otwo­rzyła sze­roko oczy, a jej oddech zgęst­niał.

– Zwie­rzę. Bru­tal – powie­działa i zato­piła zęby w jego szyi.

Się­gała mu wła­śnie do roz­porka, kiedy tuż za jej głową roz­le­gło się dys­kretne puka­nie do drzwi. Cała krew z mózgu Came­rona zdą­żyła odpły­nąć poni­żej pasa.

– Matko święta, jaką tu macie szybką obsługę. Pro­szę zosta­wić wszystko na kory­ta­rzu – pole­cił. Był już gotowy, by wziąć cudowną Mar­tine na drzwiach.

– Mon­sieur Quinn, bar­dzo prze­pra­szam, ale wła­śnie przy­szedł faks do pana. Ozna­czony jako pilny.

– Powiedz, żeby sobie poszedł. – Mar­tine objęła go ramie­niem jak klamrą. – Niech idzie w dia­bły, a ty mnie pieprz.

– Moment. To zna­czy… – Odtrą­cił jej dłoń, uni­ka­jąc jej spoj­rze­nia. – Zacze­kaj chwilę. – Prze­su­nął ją za drzwi, upew­nił się, że ma zapięty roz­po­rek, i chwy­cił za klamkę.

– Bar­dzo prze­pra­szam, że prze­szka­dzam…

– Nie ma sprawy. Dzięki. – Came­ron się­gnął do kie­szeni po bank­not, nawet nie zada­jąc sobie trudu, by spraw­dzić nomi­nał, po czym wymie­nił go na kopertę. Zanim recep­cjo­ni­sta zdo­łał wybeł­ko­tać choć słowo na temat wyso­ko­ści napiwku, zatrza­snął mu drzwi przed nosem.

Mar­tine wyko­nała swoje słynne potrzą­śnię­cie głową.

– Bar­dziej inte­re­suje cię głupi faks niż ja. Niż to – dodała, wpraw­nym ruchem zsu­wa­jąc z sie­bie sukienkę, wyśli­zgu­jąc się z niej jak wąż zrzu­ca­jący skórę.

Came­ron uznał, że bez względu na to, ile zapła­ciła za takie ciało, jest warte każ­dego centa.

– Wierz mi, że nie, kotku. Abso­lut­nie nie. To tylko chwilka. – Roz­darł kopertę, szybko, zanim nie podda się pra­gnie­niu, by zwi­nąć papier w kulkę, rzu­cić za sie­bie i zanur­ko­wać w jej cudowną kobie­cość.

Prze­czy­tał wia­do­mość i cały świat sta­nął w miej­scu, a z nim jego życie i serce.

– O Jezu. O matko. – Wino, które tak rado­śnie kon­su­mo­wał przez cały wie­czór, zaczęło mu teraz tań­czyć w gło­wie, kotło­wać się w żołądku i zmie­niać kolana w watę. Musiał oprzeć się o drzwi, żeby się nie prze­wró­cić. Jesz­cze raz prze­czy­tał tekst.

Cam, do cho­lery, dla­czego nie oddzwa­niasz? Dobi­jamy się do cie­bie od kilku godzin. Tata wylą­do­wał w szpi­talu. Jest źle, gorzej być nie może. Nie mam czasu pisać wię­cej, ale on gaśnie w oczach. Pospiesz się. Phi­lip.

Came­ron uniósł rękę – tę samą, która trzy­mała ster wielu łodzi, samo­lo­tów, kie­row­nicę tylu samo­cho­dów wyści­go­wych, tę samą, która pozwa­lała kobie­tom zna­leźć się na chwilę w nie­bie. Teraz trzę­sła się, gdy prze­cze­sy­wał nią włosy.

– Muszę jechać do domu.

– Jesteś w domu. – Mar­tine posta­no­wiła dać mu drugą szansę. Pode­szła bli­żej i zaczęła się o niego ocie­rać.

– Do Sta­nów. – Odsu­nął ją na bok i ruszył w stronę tele­fonu. – Prze­pra­szam cię, ale muszę zadzwo­nić w kilka miejsc.

– Uwa­żasz, że możesz ot tak kazać mi wyjść?

– Prze­łóżmy to na inny ter­min. – Myślami był już daleko stąd. Z roz­tar­gnie­niem wyjął z kie­szeni plik bank­no­tów, drugą ręką chwy­cił słu­chawkę. – Masz, na tak­sówkę – powie­dział, zapo­mi­na­jąc, że Mar­tine mieszka w tym samym hotelu.

– Ty świ­nio! – Rzu­ciła się na niego naga i roz­wście­czona, zamach­nęła się szybko i ude­rzyła go w twarz. W nor­mal­nych warun­kach zdą­żyłby zro­bić unik, ale sytu­acja nie była nor­malna. Zadzwo­niło mu w uszach, poli­czek zapło­nął, a cier­pli­wość zupeł­nie się wyczer­pała.

Objął ją, wzdry­ga­jąc się, gdy wzięła to za grę wstępną, i zacią­gnął do drzwi. Pofa­ty­go­wał się nawet, żeby pod­nieść jej sukienkę, a potem wyrzu­cił obie na kory­tarz – dziew­czynę i jedwabną szmatkę.

Gdy zamy­kał drzwi, wrza­snęła tak, że aż go zęby roz­bo­lały:

– Zabiję cię, ty świ­nio! Ty sukin­synu! Zabiję cię za to! Za kogo ty się uwa­żasz! Jesteś nikim, sły­szysz? Nikim!

Zosta­wił ją wyjącą i walącą w drzwi, a sam poszedł do sypialni, żeby spa­ko­wać naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy.

Wyglą­dało na to, że szczę­ście wła­śnie się od niego odwró­ciło.

Roz­dział 1

Cam obdzwo­nił roz­ma­ite kon­takty, uru­cho­mił zna­jo­mo­ści, bła­gał i sypał gro­szem. Zała­twie­nie środka trans­portu z Monako na wschod­nie wybrzeże Mary­landu o pierw­szej w nocy nie było łatwe.

Dotarł do Nicei, pędząc wijącą się wzdłuż brzegu auto­stradą, i pod­je­chał na nie­wiel­kie lot­ni­sko, skąd zna­jomy obie­cał zawieźć go do Paryża za sym­bo­liczną kwotę tysiąca dola­rów ame­ry­kań­skich. W Paryżu wyczar­te­ro­wał kolejny samo­lot, znów za połowę ceny, i następne godziny spę­dził nad Atlan­ty­kiem, otę­piały ze zmę­cze­nia i para­li­żu­ją­cego stra­chu.

Tuż po szó­stej rano wylą­do­wał na lot­ni­sku Waszyng­ton-Dul­les w Wir­gi­nii, gdzie już cze­kał na niego wyna­jęty samo­chód. W chłod­nej ciem­no­ści poprze­dza­ją­cej świt ruszył w drogę ku Che­sa­pe­ake.

Kiedy wje­chał na most prze­rzu­cony przez zatokę, słońce świe­ciło już wysoko, odbi­ja­jąc się od tafli wody, roz­świe­tla­jąc łodzie, które zdą­żyły wyru­szyć na codzienny połów. Cam spę­dził znaczną część życia, pły­wa­jąc po zatoce, jej odno­gach i oko­licz­nych rze­kach. Ale czło­wiek, do któ­rego teraz tak gnał, nauczył go nie tylko żeglar­stwa. Wszystko, co Came­ron posia­dał, wszystko, co osią­gnął i czym się szczy­cił, zawdzię­czał Ray­mon­dowi Quin­nowi.

Miał trzy­na­ście lat i pędził rów­nią pochyłą w stronę pie­kła, kiedy Ray i Stella Quinn wyrwali go z tam­tego świata. Mło­dzień­cza kar­to­teka chło­paka już wtedy mogła sta­no­wić pod­ręcz­nik pod­staw kry­mi­nal­nej kariery. Kra­dzieże, wła­ma­nia, pijań­stwo, wagary, napady, wan­da­lizm i zło­śli­wie czy­nione szkody. Robił, co mu się żyw­nie podo­bało. Cza­sem nawet dopi­sy­wało mu szczę­ście i nie dawał się zła­pać. Ale naj­szczę­śliw­szą chwilą w jego życiu oka­zała się ta, kiedy w końcu został zła­pany.

Był wtedy chudy jak patyk, posi­nia­czony po ostat­nim man­cie, które spu­ścił mu ojciec. Skoń­czyło się piwo, nic dziw­nego, że stary się wściekł.

Tam­tego upal­nego let­niego wie­czoru, zanim jesz­cze krew zasty­gła mu na twa­rzy, obie­cał sobie, że już ni­gdy nie wróci do zde­ze­lo­wa­nej przy­czepy, do życia i czło­wieka, do któ­rego sys­tem spo­łeczny upo­rczy­wie go odsy­łał. Ruszył przed sie­bie, byle gdzie, bez celu. Może do Kali­for­nii albo do Mek­syku.

Marze­niami wybie­gał daleko, czego nie można było powie­dzieć o wzroku, zamglo­nym w pod­bi­tym oku. Miał przy sobie pięć­dzie­siąt sześć dolców, tro­chę drob­nia­ków, ubra­nie na grzbie­cie i żal do całego świata. Jedyne, czego potrze­bo­wał, to śro­dek trans­portu.

W Bal­ti­more wsko­czył do pociągu towa­ro­wego. Nie miał poję­cia, dokąd zmie­rza, i mało go to obcho­dziło. Byle dalej od ojca. Sku­lony w ciem­nym wago­nie, jęcząc z bólu przy każ­dym pod­skoku pociągu, obie­cał sobie, że prę­dzej zabije kogoś albo zgi­nie, ani­żeli wróci do domu.

Gdy w końcu wysiadł, oko­lica pach­niała wodą i rybami. Poczuł złość, że wcze­śniej nie pomy­ślał o skom­bi­no­wa­niu jakie­goś jedze­nia. W żołądku mu bur­czało z głodu. Zdez­o­rien­to­wany i otu­ma­niony ruszył przed sie­bie.

W mia­steczku nie było co oglą­dać. Ot, mała, prze­ciętna mie­ścina, która zwija ulice na noc. Fale poru­szały łodziami przy­cu­mo­wa­nymi do zapa­da­ją­cych się pomo­stów. Gdyby odzy­skał jasność umy­słu, być może roz­wa­żyłby wła­ma­nie do któ­re­goś ze skle­pów sto­ją­cych przy nad­mor­skim bul­wa­rze, ale wpa­dło mu to do głowy dopiero wtedy, gdy był już za mia­stem i okrą­żał bagna.

Dziwne cie­nie i dźwięki docho­dzące z mokra­deł przy­pra­wiały go o ciarki. Słońce prze­bi­jało się już przez mgłę na wscho­dzie, rzu­ca­jąc złotą poświatę na pła­skie bajora i wyso­kie, mokre trawy. Z ziemi pode­rwał się wielki, biały ptak. Serce mu zamarło. Ni­gdy wcze­śniej nie widział cza­pli. Pomy­ślał, że wygląda jak książ­kowy stwór, nie­re­alny, baśniowy.

Zatrze­po­tały skrzy­dła, ptak poszy­bo­wał do góry. Z zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łych powo­dów chło­pak szedł za nim wzdłuż kra­wę­dzi bagien, aż znik­nął w gęstwi­nie drzew.

Stra­cił zupeł­nie orien­ta­cję, nie wie­dział, ile już prze­szedł i w jakim kie­runku zmie­rza, jed­nakże instynkt kazał mu trzy­mać się wąskiej polnej drogi, gdzie z łatwo­ścią mógłby ukryć się za drze­wem czy kuc­nąć w wyso­kich tra­wach, gdyby napa­to­czył się wóz poli­cyjny.

Marzył o jakimś schro­nie­niu, o miej­scu, w któ­rym mógłby zwi­nąć się w kłę­bek i spać, prze­cze­ku­jąc ataki głodu oraz paskudne mdło­ści. Słońce wscho­dziło coraz wyżej i powie­trze gęst­niało od upału. Koszulka przy­lgnęła mu do ple­ców, stopy miał już zakrwa­wione od mar­szu.

Naj­pierw zoba­czył samo­chód, błysz­czącą białą corvettę, sam wdzięk i moc. W mgli­stym świe­tle budzą­cego się dnia poły­ski­wała niczym puchar zwy­cięzcy. Obok stał pick-up, zardze­wiały, toporny, nie­do­rzecz­nie wiej­ski w porów­na­niu z aro­gancką fine­zją spor­to­wego wozu.

Kuc­nął za obfi­cie kwit­nącą hor­ten­sją i zaczął się uważ­nie przy­glą­dać corvet­cie. Ach, jak jej pożą­dał! Ta bestia zawio­złaby go bez pro­blemu do Mek­syku albo gdzie­kol­wiek indziej, dokąd chciałby jechać. Cho­lera, przy pręd­ko­ści, jaką roz­wi­jała, byłby już w poło­wie drogi, zanim kto­kol­wiek by się poka­po­wał, że samo­chód znik­nął.

Poru­szył się i zamru­gał mocno, żeby odzy­skać przej­rzy­stość widze­nia. Spoj­rzał na budy­nek. Zawsze zadzi­wiało go, że ludzie żyją tak schlud­nie. W czy­stych domach, z poma­lo­wa­nymi okien­ni­cami, kwia­tami i przy­cię­tymi krze­wami w ogro­dzie. Fotele bujane na tara­sie, siatki w oknach. Dom wydał mu się olbrzymi – współ­cze­sny biały pałac z błę­kit­nymi wykoń­cze­niami.

Muszą być bogaci, uznał. W brzu­chu zabur­czało mu nie tylko z głodu, ale i z roz­ża­le­nia. Stać ich było na super domy, super samo­chody i super życie. Jakaś jego cząstka – ta, którą wyszko­lił męż­czy­zna żywiący się wyłącz­nie nie­na­wi­ścią i budwe­ise­rem, pra­gnęła znisz­czyć to wszystko, sko­pać krzaki, wybić błysz­czące szyby i roz­łu­pać na drobne kawałki ślicz­nie poma­lo­wane drewno.

Chciał ich skrzyw­dzić za to, że mają wszystko, a on nic. Kiedy jed­nak wstał, gorzka furia prze­ro­dziła się w mdło­ści i zawroty głowy. Pró­bo­wał się ich pozbyć, zaci­snął zęby i cze­kał tak długo, aż i one zaczęły go boleć, ale w końcu roz­ja­śniło mu się w gło­wie.

A niech sobie śpią, bogate sukin­syny, pomy­ślał. Zabie­rze im tylko ten boski wóz. Zauwa­żył, że nawet go nie zamknęli, i otwo­rzył drzwi, wyśmie­wa­jąc ich głu­potę. Jedną z cen­niej­szych umie­jęt­no­ści, jakie prze­ka­zał mu ojciec, było ciche i sprawne odpa­la­nie auta na styk. Bar­dzo przy­datna sztuczka, kiedy facet zara­bia na życie, sprze­da­jąc kra­dzione samo­chody na czę­ści.

Wsu­nął się na sie­dze­nie, usiadł za kie­row­nicą i zabrał się do roboty.

– Trzeba mieć nie­zły tupet, żeby pró­bo­wać zwi­nąć komuś samo­chód spod domu – ode­zwał się czyjś głos.

Zanim zdo­łał zare­ago­wać lub choćby zakląć, czy­jaś ręka chwy­ciła go za tył spodni i wycią­gnęła z auta. Zamach­nął się, ale miał wra­że­nie, że zwi­nięta w pięść dłoń odbija się od skały. Wtedy po raz pierw­szy zoba­czył Raya Quinna. Męż­czy­zna był potężny, miał co naj­mniej metr dzie­więć­dzie­siąt pięć i syl­wetkę napast­nika dru­żyny Bal­ti­more Colts. Sze­roką, ogo­rzałą twarz ota­czały gęste, jasne włosy z poły­sku­jącą tu i ówdzie srebrną siwi­zną. Prze­szy­wa­jąco nie­bie­skie oczy wpa­try­wały się w niego z wście­kło­ścią.

Po czym nagle się zwę­ziły.

Nie trzeba było wiele siły, żeby przy­trzy­mać chło­paka. Pew­nie nie waży wię­cej niż pięć­dzie­siąt kilo, pomy­ślał Quinn. Miał potwor­nie brudną i paskud­nie obitą twarz. Jedno oko prak­tycz­nie się nie otwie­rało, tak było opuch­nięte, a w dru­gim, zmru­żo­nym w ciem­no­szarą szparkę, kryła się gorycz, jakiej żadne dziecko nie powinno odczu­wać. Zaschnięta krew wid­niała na war­gach, które mimo to uło­żyły się w pogar­dliwy uśmie­szek.

Męż­czy­zna poczuł litość i gniew, lecz nie polu­zo­wał uchwytu. Dobrze wie­dział, że ten zając od razu by mu uciekł.

– Wygląda na to, chłop­cze, że z tego star­cia nie wysze­dłeś obronną ręką.

– Zabie­raj ode mnie te pie­przone łapy. Nic złego nie zro­bi­łem.

Ray uniósł nie­znacz­nie jedną brew.

– Sie­dzia­łeś w sobotę tuż po siód­mej rano w nowym samo­cho­dzie mojej żony.

– Szu­ka­łem drob­nia­ków. To chyba nie jest jakieś pie­przone groźne prze­stęp­stwo?

– Lepiej nie nad­uży­waj słowa „pie­prze­nie” w zna­cze­niu przy­miot­ni­ko­wym. Przej­dzie ci koło nosa cała gama jego innych zna­czeń.

Lekko mora­li­za­tor­ski ton głosu męż­czy­zny prze­lał czarę gory­czy.

– Słu­chaj, Jack – ode­zwał się Came­ron. – Ja tylko chcia­łem zna­leźć parę dolców w drob­nia­kach. Nawet byście nie zauwa­żyli ich braku.

– Nie, ale za to Stella z pew­no­ścią zauwa­ży­łaby brak swo­jego uko­cha­nego auta, gdy­byś skoń­czył odpa­la­nie na styk. Poza tym nie mam na imię Jack, tylko Ray. No dobra, chłop­cze. Ja to widzę tak: masz kilka opcji do wyboru. Pozwól, że opi­szę ci pierw­szą. Zacią­gam twoje żało­sne dup­sko do domu i dzwo­nię po gliny. Co byś powie­dział na spę­dze­nie kilku naj­bliż­szych lat w popraw­czaku dla takich samych ban­dzio­rów jak ty?

Jeżeli jaki­kol­wiek kolor utrzy­my­wał się do tej pory na twa­rzy chło­paka, to teraz cał­ko­wi­cie znik­nął. Cam poczuł, jak pusty żołą­dek pod­cho­dzi mu do gar­dła, a dło­nie pokry­wają się potem. Nie zniósłby nie­woli. Był pewien, że umarłby zamknięty w klatce.

– Prze­cież mówi­łem, że nie kra­dłem tego cho­ler­nego auta. Jasna dupa, to czte­ro­bie­gowy wóz. Jak do cho­lery miał­bym go popro­wa­dzić?

– No cóż, mam wra­że­nie, że pora­dził­byś sobie dosko­nale. – Ray wcią­gnął powie­trze w policzki, zasta­no­wił się nad czymś przez chwilę, po czym je wypu­ścił. – Opcja numer dwa…

– Ray! Co ty tam robisz z tym chłop­cem?

Ray odwró­cił się w stronę tarasu, na któ­rym z rękami wspar­tymi na bio­drach stała kobieta o burzy rudych wło­sów, ubrana w starą, znisz­czoną, nie­bie­ską suk­nię.

– Oma­wiam z nim pewne życiowe wybory. Kradł twój samo­chód.

– Na litość boską!

– Ktoś stłukł go na kwa­śne jabłko. I to, zdaje się, cał­kiem nie­dawno.

– No dobrze. – Wes­tchnie­nie Stelli Quinn ponio­sło się przez pokryty rosą zie­lony traw­nik. – Przy­pro­wadź go do domu, zaraz go obej­rzę. Co za bez­na­dziejny począ­tek dnia. Bez­na­dziejny. Nie, ty, głupi psie, wra­casz do środka. Super z cie­bie obrońca, nawet nie zaszcze­ka­łeś, kiedy kra­dli mi auto!

– To moja żona, Stella. – Uśmiech Raya roz­cią­gnął się od ucha do ucha i roz­ja­śnił mu twarz. – Wła­śnie zapre­zen­to­wała ci opcję numer dwa. Jesteś głodny?

Głos wibro­wał w gło­wie chło­paka. Jakiś pies uja­dał w oddali, wyda­jąc z sie­bie piskliwe, rado­sne dźwięki. Ptaki śpie­wały prze­ni­kli­wie, zbyt bli­sko, zde­cy­do­wa­nie za bli­sko. Nagle poczuł, jak oblewa go bru­tal­nie fala gorąca, a potem zimna. Pociem­niało mu w oczach.

– Spo­koj­nie, dzie­ciaku. Zaraz cię zaniosę do domu.

Zapadł się w smo­li­stą czerń i nie usły­szał już cichego, siar­czy­stego prze­kleń­stwa.

Kiedy się obu­dził, leżał na twar­dym mate­racu w pomiesz­cze­niu, w któ­rym deli­katny wia­te­rek poru­szał prze­wiew­nymi firan­kami, nio­sąc zapach kwia­tów i wody. Ogar­nęła go panika i uczu­cie poni­że­nia, ale gdy pró­bo­wał się pod­nieść, powstrzy­mały go czy­jeś ręce.

– Leż spo­koj­nie przez chwilę.

Ujrzał nad sobą szczu­płą, podłużną twarz kobiety, która wła­śnie się nad nim pochy­lała, dźga­jąc go i kłu­jąc. Miała tysiące zło­tych pie­gów i nie wie­dzieć czemu, bar­dzo go to zafa­scy­no­wało. Jej zie­lone oczy mru­żyły się z namy­słu, a usta ukła­dały w wąską, poważną linię. Zwią­zała włosy z tyłu i pach­niała deli­kat­nie tal­kiem.

Nagle zdał sobie sprawę, że został roze­brany do znisz­czo­nych gatek. Lęk i upo­ko­rze­nie wybu­chły w nim ze zdwo­joną siłą.

– Odpieprz się ode mnie. – Głos, który wydo­stał mu się z gar­dła, brzmiał jak prze­ra­żony skrzek, co go tylko roze­źliło.

– Spo­koj­nie. Spo­koj­nie. Jestem lekarką. Popatrz na mnie. – Stella przy­su­nęła twarz. – Spójrz na mnie i powiedz, jak masz na imię.

Serce zało­mo­tało mu w piersi.

– John.

– Zapewne Smith – powie­działa sucho. – No cóż, skoro masz na tyle przej­rzy­sty umysł, żeby kła­mać, nie jest z tobą aż tak źle. – Poświe­ciła mu latarką w oczy i coś mruk­nęła pod nosem. – Powie­dzia­ła­bym, że to tylko lekki wstrząs mózgu. Ile razy zemdla­łeś od czasu pobi­cia?

– To był pierw­szy raz. – Chło­pak poczuł, że rumieni się pod jej natar­czy­wym spoj­rze­niem, i ledwo poha­mo­wał chęć ucieczki. – Chyba. Nie jestem pewien. Muszę już iść.

– Oczy­wi­ście. Do szpi­tala.

– Nie! – Prze­ra­że­nie dodało mu sił i chwy­cił ją za rękę, zanim zdą­żyła wstać. Jeśli znaj­dzie się w szpi­talu, poja­wią się pyta­nia. A z pyta­niami gliny. A potem przyj­dzie opieka spo­łeczna i nim się obej­rzy, znów trafi do śmier­dzą­cej sta­rym piwem i szczy­nami przy­czepy, do faceta, który wyżywa się na o połowę mniej­szym od sie­bie synu. – Nie idę do żad­nego szpi­tala. Abso­lut­nie nie. Pro­szę oddać mi moje ubra­nie. Mam forsę, zapłacę za fatygę. Ale muszę już iść.

Kobieta znów wes­tchnęła.

– Powiedz mi, jak masz naprawdę na imię.

– Cam. Came­ron.

– Cam, kto ci to zro­bił?

– Ja nie…

– Nie kłam – wark­nęła.

Jak się oka­zało, nie był w sta­nie. Para­li­żo­wał go zbyt wielki strach, a w gło­wie pul­so­wał mu tak potężny ból, że musiał powstrzy­my­wać się od jęku.

– Mój stary.

– Dla­czego?

– Bo lubi.

Stella przy­ci­snęła palce do oczu, a potem opu­ściła ręce i wyj­rzała przez okno. Widziała wodę, błę­kitną jak całe lato, drzewa pokryte grubą koroną liści oraz niebo, bez­chmurne i cudowne. I w tak pięk­nym świe­cie ist­nieją rodzice, któ­rzy tłuką swoje dzieci tylko dla­tego, że lubią to robić, pomy­ślała. Tylko dla­tego, że mogą. Że mają je pod ręką.

– No dobrze, to może po kolei. Mia­łeś zawroty głowy i trud­no­ści z widze­niem.

– Może tro­chę – potwier­dził ostroż­nie Cam. – Ale dawno nie jadłem.

– Ray już się o to zatrosz­czył. Jest lep­szy w goto­wa­niu ode mnie. Masz poobi­jane żebra, jed­nak nie widzę zła­mań. Naj­gor­sze jest oko – mruk­nęła, prze­su­wa­jąc deli­kat­nie pal­cem po opu­chliź­nie. – Możemy tutaj się tobą zająć. Opa­trzymy cię, pod­le­czymy i zoba­czymy, co z tego będzie. Jestem lekarką – powtó­rzyła i uśmiech­nęła się, a jej dłoń, tak błogo chłodna, odsu­nęła mu włosy z twa­rzy. – Pedia­trą.

– To lekarz dzie­cięcy.

– Na­dal się kwa­li­fi­ku­jesz, twar­dzielu. A jeśli coś mi się nie spodoba, trzeba będzie jechać na prze­świe­tle­nie – oznaj­miła i się­gnęła do torby po śro­dek odka­ża­jący. – Może tro­chę szczy­pać – ostrze­gła.

Skrzy­wił się i wcią­gnął powie­trze z sykiem, gdy zaczęła prze­my­wać mu twarz.

– Dla­czego pani to robi?

Nie była w sta­nie się powstrzy­mać. Wolną ręką odgar­nęła do tyłu szopę jego ciem­nych wło­sów.

– Bo lubię.

*

Zatrzy­mali go u sie­bie. Ot tak, po pro­stu. A przy­naj­mniej wtedy wyda­wało mu się to pro­ste. Musiało upły­nąć wiele lat, zanim zro­zu­miał, ile pracy, wysiłku i pie­nię­dzy wło­żyli naj­pierw w stwo­rze­nie rodziny zastęp­czej, a potem w adop­cję. Dali mu dom, nazwi­sko i wszystko to, co było cokol­wiek warte w jego życiu.

Nie­całe osiem lat temu Stellę poko­nał nowo­twór, który wkradł się do orga­ni­zmu i powoli ją wykoń­czył. Tam­tego dnia sporo rado­ści znik­nęło z domu na przed­mie­ściach nad­mor­skiego mia­steczka St. Chri­sto­pher, zgasł blask w oczach Raya, Cama i dwóch innych zagu­bio­nych chłop­ców, któ­rych przy­gar­nęli Quin­no­wie.

Cam zaczął się ści­gać – pędził na wszyst­kim, na czym się dało i gdzie się dało. Teraz gnał do domu, do czło­wieka, któ­rego uwa­żał za swo­jego jedy­nego ojca.

W szpi­talu bywał nie­zli­czone razy, kiedy mama miała dyżur. Także potem, gdy leżała, zja­dana przez śmier­telną cho­robę. Wszedł teraz do środka, zmę­czony i prze­ra­żony. W recep­cji zapy­tał o Ray­monda Quinna.

– Leży na inten­syw­nej tera­pii. Tylko rodzina ma wstęp.

– Jestem jego synem – odparł, po czym odwró­cił się i skie­ro­wał ku win­dzie. Nie musiał pytać o pię­tro. Dobrze je znał.

Phi­lipa zoba­czył w tej samej chwili, w któ­rej drzwi windy otwo­rzyły się na oddział inten­syw­nej tera­pii.

– Jak bar­dzo źle? – zapy­tał.

Phi­lip podał mu jeden z dwóch trzy­ma­nych w ręku kub­ków kawy. Był blady ze zmę­cze­nia, co chwilę tar­gał ręką zwy­kle zadbane włosy. Na podłuż­nej, nieco aniel­skiej twa­rzy poja­wiła się męska szcze­cina, a w zło­ci­sto­brą­zo­wych oczach krył się cień wyczer­pa­nia.

– Bałem się, że nie zdą­żysz, Cam. Jest naprawdę źle. Jezu, muszę usiąść na chwilę.

To powie­dziaw­szy, wszedł do nie­wiel­kiej pocze­kalni i osu­nął się na krze­sło. Zachlu­pała cola w puszce, którą miał w kie­szeni szy­tego na miarę gar­ni­turu. Przez moment wpa­try­wał się w poranny pro­gram wyświe­tlany na ekra­nie tele­wi­zora.

– Co się stało? – zapy­tał Cam. – Gdzie on jest? Co mówią leka­rze?

– Wra­cał do domu z Bal­ti­more. To zna­czy, Ethan sądzi, że poje­chał do Bal­ti­more. Po coś. Ude­rzył w słup tele­fo­niczny. Czo­łowo. – Phi­lip przy­ci­snął nasadę dłoni do serca, bo za każ­dym razem, gdy opi­sy­wał wypa­dek, czuł ból w klatce pier­sio­wej. – Twier­dzą, że być może miał zawał albo udar i stra­cił pano­wa­nie nad kie­row­nicą, ale na razie to nic pew­nego. W każ­dym razie jechał szybko. O wiele za szybko.

Musiał zamknąć oczy, bo żołą­dek pró­bo­wał wsko­czyć mu do gar­dła.

– Za szybko – powtó­rzył. – Pra­wie godzinę wycią­gali go z wraku. Pra­wie godzinę. Leka­rze z pogo­to­wia powie­dzieli, że co chwilę tra­cił i odzy­ski­wał przy­tom­ność. To wszystko zda­rzyło się parę kilo­me­trów stąd.

Przy­po­mniał sobie o coli w kie­szeni, otwo­rzył puszkę, napił się. Pró­bo­wał zablo­ko­wać tam­ten obraz, sku­pić się na tym, co teraz i co potem.

– Udało mi się szybko skon­tak­to­wać z Etha­nem – cią­gnął. – Kiedy tu dotarł, tata leżał na stole ope­ra­cyj­nym. Teraz jest w śpiączce – powie­dział i pod­niósł wzrok, żeby spoj­rzeć bratu w oczy. – Uwa­żają, że z niej nie wyj­dzie.

– Bzdura. Jest silny jak byk.

– Powie­dzieli… – Phi­lip znów zamknął oczy. W gło­wie czuł pustkę, musiał odszu­ki­wać każdą myśl. – Roz­le­głe obra­że­nia. Uszko­dze­nie mózgu. Obra­że­nia wewnętrzne. Sztucz­nie pod­trzy­mują jego życie. Chi­rurg… On… tata zare­je­stro­wał się jako dawca orga­nów.

– Chyba cię pogięło – powie­dział Cam z wście­kło­ścią.

– Myślisz, że mam ochotę w ogóle brać to pod uwagę? – Phi­lip wstał z miej­sca, wysoki, smu­kły męż­czy­zna w pognie­cio­nym gar­ni­tu­rze za tysiąc dolców. – Twier­dzą, że to naj­wy­żej kwe­stia kilku godzin. Oddy­cha dzięki apa­ra­towi. Cam, do cho­lery, prze­cież wiesz, że rodzice o tym dys­ku­to­wali, kiedy mama zacho­ro­wała. Żad­nego sztucz­nego utrzy­my­wa­nia przy życiu. Pod­pi­sali sto­sowne oświad­cze­nia, a my nie chcemy ich reali­zo­wać, bo… nie mie­ści nam się w gło­wie, że mogli­by­śmy to zro­bić.

– A więc chcesz go odłą­czyć? – Cam chwy­cił brata za klapy mary­narki. – Ty gnoju, chcesz go odłą­czyć?

Phi­lip pokrę­cił głową, czu­jąc tylko znu­że­nie i roz­pacz.

– Wolał­bym odciąć sobie rękę. Ja też, tak jak ty, nie chcę go stra­cić. Lepiej sam zobacz. – Odwró­cił się i popro­wa­dził brata kory­ta­rzem do czę­ści, w któ­rej uno­sił się zapach bez­na­dziei, nie do końca zama­sko­wa­nej środ­kami odka­ża­ją­cymi. Prze­szli przez podwójne drzwi, minęli sta­no­wi­sko pie­lę­gnia­rek i nie­wiel­kie sale z prze­szklo­nym fron­tem, w któ­rych pikały urzą­dze­nia i upar­cie tkwiła wiara w cud.

Kiedy weszli, Ethan sie­dział na krze­śle przy łóżku. Wielką, pokrytą odci­skami rękę wsu­nął przez barierkę i poło­żył na dłoni Raya. Pochy­lał wyso­kie, żyla­ste ciało nad łóż­kiem, jakby roz­ma­wiał z nie­przy­tom­nym męż­czy­zną. Pod­niósł się powoli z miej­sca i popa­trzył uważ­nie na Cama oczami pod­puch­nię­tymi z nie­wy­spa­nia.

– A więc jed­nak posta­no­wi­łeś ruszyć tyłek i zaszczy­cić nas wizytą?

– Przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej jak się dało.

Came­ron nie chciał przy­znać, nie chciał wie­rzyć w to, że ten stary, prze­raź­li­wie wątły męż­czy­zna, leżący na wąskim łóżku, to Ray Quinn – potężny, silny, nie­zwy­cię­żony. Facet z twa­rzą jego ojca wyda­wał się zapad­nięty w sobie, tru­pio blady i nie­ru­chomy jak nie­bosz­czyk.

– Tato – powie­dział, pod­cho­dząc do łóżka i pochy­la­jąc się niżej. – To ja, Cam. Przy­je­cha­łem. – Odcze­kał chwilę, dziw­nie pewien, że za moment ojciec otwo­rzy oczy i mru­gnie do niego prze­bie­gle.

Ale nic nie drgnęło, nie roz­legł się żaden dźwięk, nie licząc mono­ton­nego pika­nia urzą­dzeń.

– Chcę poga­dać z leka­rzem.

– Opie­kuje się nim Gar­cia. – Ethan prze­je­chał dłońmi po twa­rzy, a potem po wypło­wia­łych od słońca wło­sach. – Chi­rurg, o któ­rym mama mówiła, że ma cza­ro­dziej­skie ręce. Pie­lę­gniarka go poprosi.

Cam wypro­sto­wał się i dopiero teraz zauwa­żył śpią­cego na krze­śle sku­lo­nego chłopca.

– Co to za dzie­ciak?

– Naj­śwież­szy naby­tek Raya Quinna, kolejny poha­ra­tany przez los chło­pak. – Ethan zdo­był się na deli­katny uśmiech, który w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zła­go­dziłby poważne rysy jego twa­rzy i roz­ja­śnił spo­kojne, nie­bie­skie oczy. – Mówił ci o nim. To Seth. Tata zabrał go do sie­bie jakieś trzy mie­siące temu. – Chciał dodać coś wię­cej, ale zauwa­żył ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie Phi­lipa, więc tylko wzru­szył ramio­nami. – Póź­niej poga­damy o szcze­gó­łach.

Phi­lip sta­nął w nogach łóżka i zaczął koły­sać się na pię­tach.

– Jak było w Monte Carlo? – zapy­tał, a widząc tępe spoj­rze­nie brata, uniósł jedno ramię w geście, który cała ich trójka sto­so­wała zamiast słów. – Pie­lę­gniarka powie­działa, że powin­ni­śmy roz­ma­wiać z nim i ze sobą. Może wtedy… Ale to nic pew­nego.

– Faj­nie było. – Cam usiadł i tak samo jak Ethan się­gnął pod barierką i chwy­cił ojca za rękę. Była taka bez­władna, pozba­wiona życia. Przy­trzy­mał ją deli­kat­nie, pra­gnąc poczuć, jak go ści­ska. – Wygra­łem sporo w kasy­nie i wła­śnie zaba­wia­łem się w apar­ta­men­cie hote­lo­wym z nie­zwy­kle sek­sowną fran­cu­ską modelką, kiedy przy­szedł wasz faks. Szkoda, że jej nie widzia­łeś – zwró­cił się bez­po­śred­nio do ojca. – Nie­sa­mo­wita laska. Nogi do samego nieba, fan­ta­styczne sztuczne cycuszki.

– Twa­rzy nie miała? – zapy­tał sucho Ethan.

– Miała, miała. Ide­al­nie kom­po­nu­jącą się z resztą ciała. Mówię wam, zabój­cza pięk­ność. Ale kiedy oznaj­mi­łem, że muszę wyje­chać, wyszła z niej wredna suka. – Postu­kał się pal­cem w poli­czek, gdzie wid­niały ślady zadra­pań. – Musia­łem wyrzu­cić ją z pokoju na kory­tarz, bo roz­szar­pa­łaby mnie na kawałki. Nie jestem dra­niem, sukienkę też wyrzu­ci­łem.

– Była naga? – zain­te­re­so­wał się Phi­lip.

– Goła jak święty turecki.

Phi­lip uśmiech­nął się, a potem zaśmiał się, po raz pierw­szy od nie­mal dwu­dzie­stu godzin.

– Nie­zły z cie­bie numer – powie­dział i poło­żył rękę na sto­pach ojca, spra­gniony kon­taktu. – Spodoba mu się ta histo­ria.

*

Seth tylko uda­wał, że śpi. Sły­szał, jak Cam wcho­dzi do sali, i domy­ślił się, kto to. Ray czę­sto o nim opo­wia­dał. Miał dwa grube zeszyty wypeł­nione po brzegi wycin­kami, arty­ku­łami i zdję­ciami z róż­nych wyści­gów.

Teraz uznał, że Came­ron wcale nie wygląda na takiego waż­nego twar­dziela. Wyda­wał się blady i smutny. Będzie musiał wyro­bić sobie wła­sne zda­nie na jego temat.

Ethana nawet już polu­bił, cho­ciaż dawał ostry wycisk, kiedy wypły­wało się z nim na połów małży albo ostryg. Nie pra­wił cią­głych kazań i ani razu go nie ude­rzył, nawet gdy popeł­nił błąd. No i w sumie był taki, jaki zda­niem dzie­się­cio­let­niego Setha powi­nien być mary­narz. Szorstki, opa­lony, z czu­pryną gęstych, brą­zo­wych loków, poprze­ty­ka­nych tu i ówdzie jaśniej­szymi pasem­kami, musku­larny i gniewny. O tak. Musiał przy­znać, że lubi Ethana.

Phi­lip też mu spe­cjal­nie nie wadził, cho­ciaż był zwy­kle taki odpra­so­wany i wypu­co­wany. Miał chyba ze sześć milio­nów kra­wa­tów, Seth nie wyobra­żał sobie, po co komu jeden kra­wat, a co tu mówić o takiej licz­bie. Ale Phi­lip pra­co­wał w jakimś wypa­sio­nym biu­rze w Bal­ti­more. W rekla­mie. Wymy­ślał różne sprytne kon­cep­cje, żeby sprze­da­wać rze­czy ludziom, któ­rzy pew­nie i tak ich nie potrze­bują. W grun­cie rze­czy super pomysł na oszu­stwo.

No i Came­ron. To on błysz­czał, balan­so­wał na kra­wę­dzi i podej­mo­wał ryzyko. Nie, nie wyglą­dał wcale na twar­dego faceta. Nie spra­wiał wra­że­nia macho. Wtem Cam odwró­cił głowę i spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Nie opusz­czał wzroku ani na chwilę, wpa­try­wał się w niego bez mru­gnię­cia, aż Seth poczuł drże­nie w żołądku. Żeby uciec przed spoj­rze­niem, po pro­stu zamknął oczy i wyobra­ził sobie sie­bie w domu nad wodą, jak rzuca patyki nie­zdar­nemu szcze­nia­kowi, któ­rego Ray nazwał Głup­ta­sem.

Pomimo że chło­pak obu­dził się i był świa­domy jego spoj­rze­nia, Cam na­dal go obser­wo­wał. Ładny dzie­ciak, przy­znał, z burzą jasnych wło­sów i wydłu­ża­jącą się syl­wetką. Sądząc po roz­mia­rze buta, wyro­śnie z niego kawał drą­gala. Zauwa­żył posępną minę oraz wysu­nięty pod­bró­dek, wyraź­nie mówiący „poca­łuj­cie mnie w dupę”. W tym swoim uda­wa­nym śnie spra­wiał wra­że­nie nie­win­nego jak mały psiak i rów­nie słod­kiego. Tylko oczy… Nie zapa­mię­tał koloru; były ciemne, nie­bie­skie albo brą­zowe. Roz­po­znał jed­nak cza­jące się w nich napię­cie, nie­mal zwie­rzęcą czuj­ność. Dobrze je znał, tyle razy widział je w lustrze.

– Nie powin­ni­śmy odsta­wić gdzieś dzie­ciaka? – zapy­tał.

– Prze­cież nie prze­szka­dza. – Ethan spoj­rzał na niego przez ramię. – Zresztą i tak nie mamy z kim go zosta­wić, a sam tylko wpad­nie w jakieś tara­paty.

Cam wzru­szył ramio­nami, odwró­cił wzrok i zapo­mniał o chło­paku.

– Chcę poroz­ma­wiać z Gar­cią. Na pewno mają już jakieś wyniki badań. Tata jeź­dzi jak zawo­dowy kie­rowca, więc jeśli miał zawał albo udar… – zawie­sił głos, bo nie był w sta­nie o tym myśleć. – Musimy wie­dzieć. Bez­czynne sta­nie wokół łóżka w niczym mu nie pomoże.

– Jeżeli czu­jesz, że musisz coś zro­bić – w cichym gło­sie Ethana sły­chać było powstrzy­my­waną złość – to idź i rób. Liczy się to, że tu jeste­śmy – powie­dział i posłał bratu spoj­rze­nie ponad nie­przy­tom­nym cia­łem ojca. – Zawsze się liczyło.

– Nie­któ­rzy z nas nie mają ochoty wygrze­by­wać ostryg ani mar­no­wać życia na łowie­nie kra­bów – odpy­sko­wał mu Cam. – Dosta­li­śmy od nich życie i mie­li­śmy zro­bić z nim to, co chcie­li­śmy.

– No i zro­bi­łeś to, co chcia­łeś.

– Wszy­scy zro­bi­li­śmy – wtrą­cił się Phi­lip. – Ale jeśli przez ostat­nie mie­siące coś było nie tak z tatą, powi­nie­neś był nam powie­dzieć.

– A skąd, do cho­lery, mia­łem wie­dzieć? – rzu­cił Ethan. Coś jed­nak wie­dział, tylko nie potra­fił tego roz­po­znać i nazwać. Pozwo­lił, by mu się wyśli­zgnęło. Teraz sie­dział i słu­chał urzą­dzeń pod­trzy­mu­ją­cych życie ojca, zja­dany przez poczu­cie winy.

– Bo byłeś bli­sko – odparł Cam.

– Ow­szem, byłem. Za to cie­bie nie było, i to przez całe lata.

– A gdy­bym został w St. Chris, tata nie wje­chałby w ten cho­lerny słup? Jezu. – Cam prze­cze­sał włosy pal­cami. – To dopiero logika.

– Gdy­byś tu był, gdy­by­ście obaj nie wyje­chali, tata nie robiłby wszyst­kiego sam. Ledwo się odwró­ci­łem, a on już stał na cho­ler­nej dra­bi­nie, pchał taczkę albo malo­wał łódź. I cią­gle jesz­cze uczy, trzy razy w tygo­dniu jeź­dzi na uczel­nię, popra­wia prace… Na litość boską, prze­cież on ma pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat!

– Tylko sześć­dzie­siąt sie­dem. – Phi­lip poczuł, jak prze­cho­dzi go lodo­waty, prze­ni­kliwy dreszcz. – Zawsze był zdrowy jak koń.

– Ostat­nio nie był. Schudł, wyglą­dał na zmę­czo­nego i wykoń­czo­nego. Sam widzia­łeś.

– No dobra, dobra. – Phi­lip potarł twarz dłońmi, wyczu­wa­jąc jed­no­dniową szcze­cinę na bro­dzie. – Może fak­tycz­nie powi­nien był zwol­nić tempo. Za dużo wziął na sie­bie, kiedy przy­gar­nął dzie­ciaka, ale nie dało mu się tego wyper­swa­do­wać.

– Cią­głe sprzeczki. – Na dźwięk głosu, sła­bego i nie­wy­raź­nego, trzej męż­czyźni aż pod­sko­czyli.

– Tato! – Ethan zare­ago­wał jako pierw­szy. Pochy­lił się nad ojcem z biją­cym sza­leń­czo ser­cem.

– Pójdę po leka­rza.

– Nie. Zostań – wymam­ro­tał Ray Quinn, zanim Phi­lip zdą­żył wybiec z sali. Powrót do życia, choćby tylko na chwilę, był dla niego nie­wy­obra­żal­nym wysił­kiem. Rozu­miał, że ma tylko chwilę. Miał wra­że­nie, że jego ciało i umysł to dwie odrębne istoty, cho­ciaż czuł na dło­niach dotyk rąk synów, sły­szał ich głos, wyczu­wał strach i gniew. Był zmę­czony. Boże, jaki był zmę­czony. I tak bar­dzo pra­gnął zoba­czyć Stellę. Ale przed odej­ściem musiał wypeł­nić jesz­cze jeden, ostatni, obo­wią­zek. – Słu­chaj­cie…

Każda powieka zda­wała się ważyć kilka kilo­gra­mów, zmu­sił się jed­nak do otwar­cia oczu i z tru­dem sku­pił wzrok. Moi syno­wie, pomy­ślał. Trzy cudowne dary od losu. Zro­bił, co mógł, by poka­zać każ­demu z nich, jak zostać męż­czy­zną. Teraz byli mu potrzebni do ura­to­wa­nia jesz­cze jed­nego chłopca. Musieli utwo­rzyć jeden zespół, już bez niego, i zająć się dzie­cia­kiem.

– Seth… – Nawet słowa miały swój cię­żar. Krzy­wił się z wysiłku, wypy­cha­jąc je z głowy do ust. – Jest mój. Teraz wasz. Zatrzy­maj­cie go, bez względu na wszystko, zaj­mij­cie się nim. Cam, ty go naj­le­piej zro­zu­miesz. – Ogromna dłoń, kie­dyś tak silna i ener­giczna, roz­pacz­li­wie pró­bo­wała uści­snąć rękę syna. – Daj mi słowo.

– Zaj­miemy się chło­pa­kiem. – W tej chwili Cam gotów był obie­cać, że ścią­gnie z nieba księ­życ i gwiazdy. – Zaj­miemy się nim, dopóki nie sta­niesz na nogi.

– Ethan. – Męż­czy­zna wcią­gnął powie­trze, które zaświsz­czało w respi­ra­to­rze. – Będzie mu potrzebna twoja cier­pli­wość i serce. To dzięki nim jesteś taki dobry na wodzie.

– Nie martw się o Setha, zaopie­ku­jemy się nim.

– Phi­lip…

– Tu jestem. – Pod­szedł bli­żej i pochy­lił się nad łóż­kiem. – Wszy­scy jeste­śmy.

– Świetny umysł. Doj­dziesz do tego, co zro­bić, żeby wszystko dzia­łało jak trzeba. Nie zosta­wiaj chłopca. Jeste­ście braćmi. Pamię­taj­cie, że jeste­ście braćmi. Taki jestem z was dumny. Z was wszyst­kich. Moi Quin­no­wie. – Uśmiech­nął się nie­znacz­nie i prze­stał wal­czyć. – Teraz pozwól­cie mi odejść.

– Idę po leka­rza. – Ogar­nięty paniką Phi­lip wybiegł na kory­tarz.

Cam i Ethan pró­bo­wali przy­wró­cić ojcu przy­tom­ność. Nikt nie zwra­cał uwagi na chłopca, który sie­dział sku­lony na krze­śle i zaci­skał mocno powieki, żeby powstrzy­mać palące łzy.

Roz­dział 2

Ludzie wcho­dzili na cmen­tarz poje­dyn­czo i w gru­pach, by poże­gnać i pocho­wać Raya Quinna. Był kimś wię­cej niż tylko miesz­kań­cem kropki na mapie zwa­nej St. Chri­sto­pher. Był nauczy­cie­lem, przy­ja­cie­lem i powier­ni­kiem. W chu­dych latach, kiedy ostrygi nie obro­dziły, poma­gał orga­ni­zo­wać zbiórki pie­niężne albo nagle wynaj­do­wał mnó­stwo doryw­czych prac, dzięki któ­rym rybacy byli w sta­nie prze­trwać ciężką zimę.

Jeśli któ­ryś ze stu­den­tów kiep­sko sobie radził, Ray potra­fił wykroić dodat­kową godzinę na indy­wi­du­alne spo­tka­nie. Pod­czas zajęć z lite­ra­tury, które pro­wa­dził, sala zawsze była pełna i wszy­scy stu­denci cie­pło go wspo­mi­nali. Wie­rzył w ludz­kość – była to silna wiara pod­parta licz­nymi czy­nami. Ray wpro­wa­dzał w życie naj­istot­niej­sze prze­jawy czło­wie­czeń­stwa. Doty­kał ludz­kiego bytu.

A ponadto wycho­wał trzech chłop­ców, któ­rych nikt nie chciał.

Trzej doro­śli męż­czyźni wyszli z cmen­ta­rza, zosta­wia­jąc za sobą mnó­stwo kwia­tów i łez. Poja­wiły się szepty i plotki, lecz szybko zostały uci­szone. Mało kto chciał słu­chać pogło­sek znie­sła­wia­ją­cych Raya Quinna. Nawet ci, co chęt­nie nad­sta­wiali uszu, nie kwa­pili się do tego przy­znać.

Skan­dal sek­su­alny, zdrada mał­żeń­ska, nie­ślubne dziecko. Samo­bój­stwo. Co za idio­tyzm. Prze­cież to nie­moż­liwe. Więk­szość naprawdę tak uwa­żała. Ale byli i tacy, któ­rzy przy­su­wali się bli­żej, żeby usły­szeć każdy szept, zmarsz­czyć czoło, a potem prze­ka­zać plotkę dalej, z ust do ust.

Do Came­rona nic z tego nie docie­rało. Czuł taką roz­pacz, tak głę­boką żałobę, że ledwo sły­szał wła­sne mroczne myśli. Kiedy zmarła mama, jakoś sobie pora­dził. Był przy­go­to­wany. Patrzył, jak cierpi, i modlił się, żeby się to wresz­cie skoń­czyło. Śmierć ojca była zbyt nagła, zbyt przy­pad­kowa i nawet nie mógł winić za nią żad­nego nowo­tworu.

W domu poja­wiło się mnó­stwo ludzi. Przy­szli podzie­lić się wspo­mnie­niami albo zło­żyć kon­do­len­cje. Came­ron nie chciał słu­chać ich wspo­mnień, nie był w sta­nie się z nimi zmie­rzyć, dopóki nie upora się z wła­snymi.

Sie­dział samot­nie na pomo­ście, który tylo­krot­nie poma­gał ojcu repe­ro­wać. Obok cumo­wał piękny jacht, sied­mio­me­trowy slup, na któ­rym pły­wali nie­zli­czone razy. Pamię­tał jesz­cze keta z tam­tego pierw­szego lata u Quin­nów – alu­mi­niową żaglówkę przy­po­mi­na­jącą swoją wiel­ko­ścią korek od butelki.

Z jaką cier­pli­wo­ścią Ray uczył go żeglo­wać, zmie­niać kurs, zaj­mo­wać się takie­lun­kiem… Dobrze pamię­tał eufo­rię, która go ogar­nęła, gdy przy­brany ojciec pozwo­lił mu po raz pierw­szy chwy­cić za ster.

Dla chło­paka, który wyra­stał w trud­nych, bru­tal­nych warun­kach, było to nie­sa­mo­wite doświad­cze­nie – słone powie­trze na twa­rzy, wiatr łopo­czący bia­łym płót­nem, pręd­kość i wol­ność, jaką dawało śli­zga­nie się po falach. Ale przede wszyst­kim zaufa­nie. Pro­szę, powie­dział Ray. Zoba­czymy, jak sobie pora­dzisz.

Może wła­śnie dzięki tam­tej chwili, tam­temu mgli­stemu popo­łu­dniu, gdy wszystko pora­stało bujną zie­le­nią, a słońce prze­bi­jało się zza mgły jak roz­grzana do bia­ło­ści kula, chło­piec zaczął sta­wać się tym, kim w końcu został. Jeden gest Raya wyko­nany z uśmie­chem na twa­rzy.

Usły­szał czy­jeś kroki na pomo­ście, ale się nie odwró­cił. Na­dal wpa­try­wał się w wodę, kiedy Phi­lip sta­nął obok niego.

– Pra­wie wszy­scy już poje­chali.

– To dobrze.

– Poja­wili się tutaj ze względu na tatę. – Phi­lip wsu­nął ręce do kie­szeni. – Tata by to doce­nił.

– No. – Cam przy­ci­snął palce do oczu, a potem je puścił. Czuł się zmę­czony. – Doce­niłby. Ale mnie się skoń­czyła wena, nie wiem, co mam im mówić i jak.

– Tak… – Cho­ciaż Phi­lip zara­biał na życie za pomocą mądrze dobra­nych słów, dosko­nale rozu­miał brata. Przez chwilę napa­wał się ciszą. Nio­sący się znad zatoki wiatr szczy­pał w policzki, co przy­no­siło mu uko­je­nie po tłocz­nych pomiesz­cze­niach wypeł­nio­nych gorą­cymi cia­łami. – Grace sprząta kuch­nię. Seth jej pomaga. Chyba czuje do niej miętę.

– Jest ładna. – Cam z tru­dem sku­pił się na kimś innym. Na czym­kol­wiek innym, co nie było ojcem. – Aż ciężko sobie wyobra­zić, że ma dziecko. Roz­wio­dła się, tak?

– Rok czy dwa lata temu. Jej mąż zwiał tuż przed uro­dze­niem Aubrey. – Phi­lip wypu­ścił powie­trze mię­dzy zębami. – Cam, musimy omó­wić pewne kwe­stie.

Came­ron roz­po­znał ten ton, ozna­cza­jący, że czas zająć się poważ­nymi spra­wami. Natych­miast poczuł, jak wzbiera w nim nie­chęć.

– Myśla­łem o tym, żeby popły­wać. Dzi­siaj jest dobry wiatr.

– Możesz popły­wać póź­niej.

– Mogę popły­wać teraz – powie­dział bez emo­cji.

– Cho­dzą pogło­ski, że tata popeł­nił samo­bój­stwo.

Cam przy­brał obo­jętną minę, ale chwilę póź­niej zalała go fala potęż­nej wście­kło­ści.

– Porą­bało ich?! – zawo­łał, pod­ry­wa­jąc się na równe nogi.

No pro­szę, pomy­ślał Phi­lip. Cho­ciaż coś zwró­ciło twoją uwagę.

– Nie­któ­rzy podej­rze­wają, że celowo wje­chał w słup.

– Pie­przone bzdury! Kto, do dia­bła, roz­po­wszech­nia takie rze­czy?

– Ludzie. I nie­któ­rzy w to wie­rzą. Ponoć ma to zwią­zek z Sethem.

– Co ma zwią­zek z Sethem? – Cam zaczął masze­ro­wać po wąskim pomo­ście dłu­gimi, wście­kłymi kro­kami. – Ojciec był waria­tem, bo wziął dzie­ciaka? No był, w końcu przy­gar­nął nas wszyst­kich, ale co to ma wspól­nego z wypad­kiem?

– Cho­dzą słu­chy, że Seth to jego syn. Rodzony.

Cam zatrzy­mał się w pół kroku.

– Mama nie mogła mieć dzieci.

– Wiem.

– Chcesz powie­dzieć, że ją zdra­dził? – Furia roz­pa­lała mu wnętrz­no­ści. – Że prze­spał się z inną i zro­bił jej dziecko? Jezus Maria, Phi­lip!

– Ja tak nie twier­dzę.

– A co wła­ści­wie twier­dzisz, do kurwy nędzy? – Cam przy­su­nął się bli­żej, stali twa­rzą w twarz.

– Powta­rzam ci tylko, co sły­sza­łem – odparł Phi­lip spo­koj­nie. – Żeby­śmy mogli coś z tym zro­bić.

– Gdy­byś miał jaja, tobyś dał w kłam­liwą mordę temu, kto roz­pusz­cza takie plotki.

– Tak samo jak ty masz ochotę dać w mordę mnie? Tak wła­śnie zała­twiasz sprawy? Walisz pię­ścią, aż znikną? – Phi­lip popchnął lekko brata, też już wku­rzony. – Do cho­lery, to był także i mój ojciec. Poja­wi­łeś się jako pierw­szy, ale nie byłeś jedyny!

– Więc dla­czego, do dia­bła, go nie bro­nisz, tylko wysłu­chu­jesz spo­koj­nie tego gówna? Boisz się, że pobru­dzisz sobie paluszki? Znisz­czysz mani­cure? Gdy­byś nie był taką pie­przoną cipą, mógł­byś…

Zwi­nięta w pięść dłoń Phi­lipa tra­fiła go pro­sto w szczękę. Siła ude­rze­nia była taka, że głowa pole­ciała mu do tyłu i zro­bił dwa czy trzy chwiejne kroki. Szybko jed­nak odzy­skał rów­no­wagę. Popa­trzył na brata pociem­nia­łymi oczami i poki­wał głową.

– A więc tak? To dawaj.

Phi­lip poczuł, że w żyłach buzuje mu gorąca krew. Szybko ścią­gnął mary­narkę. Cios dosię­gnął go jed­nak znie­nacka, od tyłu. Ledwo zdą­żył zakląć, a już leciał z pomo­stu pro­sto do zatoki.

Wynu­rzył się na powierzch­nię, wypluł wodę i odgar­nął mokre włosy z oczu.

– Ty sukin­synu. Ty pie­przony sukin­synu.

Ethan stał z kciu­kami zatknię­tymi w kie­sze­nie spodni i przy­glą­dał się, jak brat młóci wodę.

– Wylu­zuj – zasu­ge­ro­wał łagod­nie.

– To jest gar­ni­tur od Hugo Bossa – wydu­sił z sie­bie Phi­lip, pod­pły­wa­jąc do pomo­stu.

– Nie mam gów­nia­nego poję­cia, co to ozna­cza. – Ethan spoj­rzał przez ramię na Cama. – A ty masz?

– Ja tylko wiem, że zapłaci cho­ler­nie wysoki rachu­nek za czysz­cze­nie.

– Ty też – odparł Ethan i zepchnął go z pomo­stu. – To nie pora na spusz­cza­nie sobie nawza­jem łomotu. Jak już przy­wle­cze­cie swoje tyłki na brzeg i tro­chę prze­schnie­cie, poroz­ma­wiamy o tym wszyst­kim. Chwi­lowo wysła­łem Setha z Grace.

Cam prze­cze­sał włosy pal­cami i popa­trzył na brata, mru­żąc oczy.

– A więc nagle ty tu rzą­dzisz – powie­dział.

– Wycho­dzi na to, że tylko ja nie stra­ci­łem głowy. – Ethan odwró­cił się i poma­sze­ro­wał w stronę domu.

Came­ron i Phi­lip chwy­cili jed­no­cze­śnie za skraj pomo­stu. Wymie­nili dłu­gie, cięż­kie spoj­rze­nie, po czym Cam wes­tchnął.

– Potem go wrzu­cimy – powie­dział.

Phi­lip ski­nął głową, przyj­mu­jąc prze­pro­siny. Pod­cią­gnął się i usiadł na pomo­ście, szar­piąc za znisz­czony jedwabny kra­wat.

– Ja też go kocha­łem. Tak samo mocno jak ty. Jak wszy­scy.

– Wiem. – Cam zrzu­cił z nóg mokre buty. – Nie mogę tego znieść – powie­dział. Trudno było mu przy­znać się do sła­bo­ści, sprzecz­nej z wize­run­kiem faceta, który wybrał życie na kra­wę­dzi. – Nie chcia­łem tu dzi­siaj być. Nie chcia­łem stać i patrzeć, jak wkła­dają go do ziemi.

– Ale byłeś. A to by zna­czyło bar­dzo wiele dla taty.

Cam zdjął skar­pety, kra­wat i mary­narkę, czu­jąc na ciele chłód wcze­snej wio­sny.

– Kto ci powie­dział o… kto wyga­dy­wał to wszystko o tacie?

– Grace mi powtó­rzyła. Sły­szała, jak ludzie gadają, i uznała, że powin­ni­śmy wie­dzieć. Powie­działa dzi­siaj rano mnie i Etha­nowi. Pła­cząc. – Phi­lip uniósł brew. – Na­dal uwa­żasz, że powi­nie­nem był dać jej w mordę?

Cam cisnął znisz­czo­nymi butami o trawę.

– Chcę wie­dzieć, kto to zaczął i dla­czego.

– Przy­pa­trzy­łeś się może Sethowi?

Wiatr prze­szy­wał go na wylot. To dla­tego nagle prze­szedł mu dreszcz po ple­cach.

– Jasne – odparł i ruszył do domu.

– To popatrz uważ­niej – mruk­nął Phi­lip.

*

Kiedy dwa­dzie­ścia minut póź­niej Cam wszedł do kuchni, roz­grzany w cie­płym swe­trze i dżin­sach, Ethan zdą­żył już przy­go­to­wać kawę i whi­sky.

Pomiesz­cze­nie było duże, rodzinne, z dłu­gim drew­nia­nym sto­łem pośrodku. Białe blaty mebli nosiły ślady wie­lo­let­niego użyt­ko­wa­nia. Kilka lat wcze­śniej mówiło się o wymia­nie sta­rej kuchenki, ale potem Stella zacho­ro­wała i na tym się skoń­czyło.

Na stole stała duża, pła­ska misa, którą Ethan zro­bił w liceum na zaję­ciach z tech­niki. Zaj­mo­wała to miej­sce od dnia, w któ­rym przy­niósł ją do domu, wypeł­niona nie owo­cami, do czego miała być prze­zna­czona, lecz listami, notat­kami i roz­ma­itymi dro­bia­zgami. Na jed­nej ze ścian były trzy sze­ro­kie, pozba­wione firan okna, wycho­dzące na ogród i znaj­du­jącą się za nim zatokę. Szafki miały prze­szklone drzwiczki, w środku stały zwy­kłe, białe cera­miczne naczy­nia, sta­ran­nie poukła­dane. Tak samo jak i zawar­tość wszyst­kich szu­flad, pomy­ślał Cam. Stella tego pil­no­wała. Kiedy potrzebna jej była łyżka, nie miała zamiaru wszę­dzie jej szu­kać.

Tylko lodówka była pokryta misz­ma­szem zdjęć, wycin­ków z gazet, nota­tek, pocz­tó­wek i dzie­cię­cych rysun­ków, przy­mo­co­wa­nych byle jak za pomocą wie­lo­ko­lo­ro­wych magne­sów.

Serce mu drgnęło, gdy wcho­dził do kuchni ze świa­do­mo­ścią, że już ni­gdy nie zoba­czy w niej rodzi­ców.

– Kawa jest mocna – oznaj­mił Ethan. – Whi­sky też. Sam wybierz.

– Jedno i dru­gie. – Cam nalał sobie kawy do kubka, dodał nieco John­nie Wal­kera i usiadł. – Mnie też zamie­rzasz wal­nąć?

– Już to zro­bi­łem. Ale mogę jesz­cze raz. – Ethan uznał, że napije się czy­stej whi­sky. Nalał sobie podwój­nie. – Cho­ciaż nie­spe­cjal­nie mam teraz ochotę – dodał. Sta­nął przy oknie i zapa­trzył się na coś, trzy­ma­jąc w ręku nie­tkniętą szklankę. – Być może na­dal uwa­żam, że za rzadko tu bywa­łeś w ostat­nich latach. Być może nie mogłeś. Teraz to już nie ma zna­cze­nia.

– Ethan, ja nie jestem ryba­kiem. Robię to, w czym jestem dobry. Tego od nas ocze­ki­wali.

– Taaa. – Etha­nowi nie mie­ściła się w gło­wie potrzeba ucieczki z miej­sca, które było domem i ostoją. Miło­ścią. Jed­nakże kwe­stio­no­wa­nie tego, pie­lę­gno­wa­nie w sobie urazy, nie miało prze­cież sensu. Tak jak i zrzu­ca­nie winy na kogo­kol­wiek. – Trzeba prze­pro­wa­dzić remont.

– Zauwa­ży­łem.

– Powi­nie­nem był czę­ściej się tu zja­wiać. Czło­wiek zawsze wycho­dzi z zało­że­nia, że ma mnó­stwo czasu, a potem przy­cho­dzi koniec. Schody z tyłu domu zupeł­nie prze­gniły, trzeba je wymie­nić. Cią­gle chcia­łem to zro­bić – powie­dział i odwró­cił się, bo do kuchni wszedł Phi­lip. – Grace idzie wie­czo­rem do pracy, może zająć się Sethem naj­wy­żej przez dwie godziny. Ty wszystko wyja­śnij, Phil. Mnie zaj­mie to zbyt długo.

– W porządku. – Phi­lip nalał sobie kawy, nie rusza­jąc whi­sky. Nie usiadł przy stole, sta­nął oparty o blat. – Wygląda na to, że kilka mie­sięcy temu tatę odwie­dziła pewna kobieta. Przy­szła do niego na uczel­nię i naro­biła zamie­sza­nia, na które począt­kowo nikt nie zwró­cił więk­szej uwagi.

– Jakiego zamie­sza­nia?

– Zro­biła mu scenę w gabi­ne­cie, krzy­czała i pła­kała. A potem poszła do dzie­kana i pró­bo­wała wnieść skargę na tatę za mole­sto­wa­nie sek­su­alne.

– Co za bred­nie!

– Dzie­kan naj­wy­raź­niej pomy­ślał to samo. – Phi­lip nalał sobie kolejny kubek kawy, ale tym razem przy­niósł go do stołu. – Kobieta twier­dziła, że tata ją napa­sto­wał, gdy była stu­dentką. Nie zna­le­ziono żad­nych papie­rów potwier­dza­ją­cych, że kie­dy­kol­wiek tam stu­dio­wała. Ponoć przy­cho­dziła jako wolna słu­chaczka, bo nie stać jej było na cze­sne, ale i tego nikt nie potwier­dził. Repu­ta­cja taty nie ucier­piała i wyglą­dało na to, że sprawa została zamknięta.

– Tata był jed­nak wstrzą­śnięty – wtrą­cił się Ethan. – Nie chciał ze mną o tym roz­ma­wiać. Z nikim nie chciał roz­ma­wiać. A potem wyje­chał na jakiś tydzień, mówiąc, że wybiera się na Flo­rydę łowić ryby. Wró­cił z Sethem.

– Chce­cie mi wmó­wić, że wszy­scy uwa­żają go za ojca dzie­ciaka? Na litość boską, twier­dzi­cie, że tata miał młodą dup­cię, która odcze­kała dzie­sięć czy dwa­na­ście lat i dopiero teraz zaczęła pysko­wać?

– Począt­kowo nikt nie zwra­cał na to więk­szej uwagi – wyja­śnił Phi­lip. – Osta­tecz­nie Seth nie był jego pierw­szym wycho­wan­kiem. Ale poja­wiła się kwe­stia pie­nię­dzy.

– Jakich pie­nię­dzy?

– Wypi­sał czeki, jeden na dzie­sięć tysięcy dola­rów, drugi na pięć, a potem jesz­cze jeden na kolejne dzie­sięć. I to wszystko w ciągu ostat­nich trzech mie­sięcy. Każdy czek na nazwi­sko Glo­rii DeLau­ter. Ktoś w banku to zauwa­żył i puścił dalej, bo to wła­śnie Glo­ria DeLau­ter pró­bo­wała go oskar­żyć o mole­sto­wa­nie sek­su­alne.

– Dla­czego, do jasnej cho­lery, nikt mi wcze­śniej nic nie powie­dział?

– Dopiero parę tygo­dni temu dowie­dzia­łem się o tych pie­nią­dzach. – Ethan wbił wzrok w szkla­neczkę whi­sky, po czym uznał, że bar­dziej mu się przy­służy od środka niż na zewnątrz, wychy­lił więc zawar­tość dusz­kiem, krzy­wiąc się. – Gdy go zapy­ta­łem, powie­dział mi, że naj­waż­niej­szy jest chło­pak. I że mam się nie mar­twić, bo kiedy tylko wszystko zała­twi, wyja­śni mi całą sprawę. Popro­sił, żebym dał mu tro­chę czasu, i wyda­wał się przy tym taki… bez­bronny. Prze­stra­szony, stary i kru­chy. Nie macie poję­cia, jaki to był dla mnie szok. Nie było was tu, nie mogli­ście go zoba­czyć. Posta­no­wi­łem pocze­kać. – Whi­sky i poczu­cie winy połą­czone z pre­ten­sjami zaczęły wypa­lać mu dziurę we wnętrz­no­ściach. – Pod­ją­łem złą decy­zję.

Cam, naj­wy­raź­niej wstrzą­śnięty tym, co usły­szał, odsu­nął swoje krze­sło od stołu.

– A więc uwa­żasz, że to szan­taż? Wie­rzysz, że parę­na­ście lat temu stuk­nął jakąś stu­dentkę i teraz jej pła­cił za mil­cze­nie? Za to, żeby oddała mu dzie­ciaka na wycho­wa­nie?

– Mówię ci, co się wyda­rzyło i o czym wiem. – Głos Ethana brzmiał spo­koj­nie i takie samo było jego spoj­rze­nie. – A nie co o tym myślę.

– A ja sam nie wiem, co o tym myśleć – ode­zwał się cicho Phi­lip. – Wiem tylko, że Seth ma jego oczy. Wystar­czy, że na niego popa­trzysz, Cam.

– Nie ma mowy, żeby pie­przył się ze stu­dentką, i abso­lut­nie nie wie­rzę, że zdra­dził mamę.

– Ja też nie chcę w to wie­rzyć. – Phi­lip odsta­wił kubek. – Ale był tylko czło­wie­kiem. Mógł popeł­nić życiowy błąd. – Ktoś z nich musiał oka­zać się reali­stą. Phi­lip uznał, że jemu przy­pada ta rola. – A jeśli tak fak­tycz­nie było, nie zamie­rzam go potę­piać. Naszym zada­niem jest zro­bić to, o co nas pro­sił. Musimy zna­leźć spo­sób, żeby zatrzy­mać Setha. Dowiem się, czy tata roz­po­czął już pro­ce­dury adop­cyjne. Z pew­no­ścią nie są zakoń­czone, będzie nam potrzebny praw­nik.

– A ja mam zamiar dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o tej Glo­rii DeLau­ter. – Cam z roz­my­słem roz­pro­sto­wał palce, żeby w nic, a tym bar­dziej w nikogo, nie ude­rzyć pię­ścią. – Chcę wie­dzieć, kim ona, do cho­lery, jest. I gdzie, do dia­bła, prze­bywa.

– To już jak chcesz. – Phi­lip wzru­szył ramio­nami. – Ja oso­bi­ście nie mam ochoty się do niej zbli­żać.

– O co cho­dzi z tymi bred­niami o samo­bój­stwie?

Phi­lip i Ethan spoj­rzeli po sobie, a potem Ethan wstał i pod­szedł do szu­flady. Otwo­rzył ją i wyjął dużą, zakle­joną torebkę foliową. Bolał go sam fakt, że musi ją trzy­mać w ręku, a po tym, jak pociem­niały oczy jego brata, wie­dział, że Cam roz­po­znał nale­żący do taty zie­lony ema­lio­wany bre­lo­czek w kształ­cie koni­czynki.

– To wszystko zna­leźli w samo­cho­dzie po wypadku – powie­dział. Otwo­rzył torebkę i wyjął kopertę. Na bia­łym papie­rze widać było plamki zaschnię­tej krwi. – Ktoś, może gli­niarz, facet z lawety albo sani­ta­riusz z karetki, zaj­rzał do środka i prze­czy­tał list. Ten ktoś posta­no­wił podzie­lić się wie­dzą z innymi. To od niej. – Ethan postu­kał pal­cem w kopertę i podał ją bratu. – Od DeLau­ter. Pie­czątka z Bal­ti­more.

– Tata wra­cał z Bal­ti­more. – Cam z nie­po­ko­jem roz­ło­żył kartkę. Pismo było duże i nie­chlujne, pełne zawi­ja­sów.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki