Cienie i śmierć - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Cienie i śmierć ebook i audiobook

Nora Roberts

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niezwykły thriller z bestsellerowego cyklu „Odcienie śmierci” Nory Roberts (J.D. Robb), autorki powieści sprzedanych w pięciuset milionach egzemplarzy.

Porucznik Eve Dallas wkracza w niebezpieczny, pełen cieni świat przeszłości swego męża. Gdy bada zwłoki kobiety, znalezione w Washington Square Park, Roarke dostrzega wśród gapiów osobę, którą zna z dzieciństwa spędzonego na ulicach Dublina. Człowieka, który twierdzi, że jest jego przyrodnim bratem, zarabia na życie zabijaniem i płonie do niego nienawiścią.

Czy małżonek ofiary – żywiący urazę do żony z powodu jej romansu i szykujący się do przejęcia majątku – z radością zapłaciłby zabójcy za wykonanie brudnej roboty?

Roarke ostrzega Eve, że jeśli - jak podejrzewa - poszukiwanym płatnym zabójcą jest Lorcan Cobbe, to musi być ostrożna. Organy ścigania na całym świecie od lat bezskutecznie tropią tego bezwzględnego zabójcę, który chętnie obierze sobie na cel każdego, na kim zależy Roarke’owi.

Eve za wszelką cenę chce chronić Roarke’a.

Roarke za wszelką cenę chce chronić Eve.

Ale też chcą dopaść Cobbe’a, zanim on ich dopadnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 426

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,7 (109 ocen)
79
24
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karollka1902

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu wróciło odpowiednie tłumaczenie! Przyjemnie i lekko się czytało jak te starsze części przygód Eve i Roarke.
30
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka.Polecam.
20
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] „Cienie i śmierć” to pięćdziesiąty pierwszy (!) tom serii kryminalnej Oblicza śmierci autorstwa Nory Roberts publikującej pod pseudonimem J.D. Robb. Oczywiście każdy tom można czytać oddzielnie. Sama skusiłam się na zapoznanie z serią dopiero przy tomie poprzednim, więc jestem dosyć nowa w tym świecie przez autorkę wykreowanym. A wykreowany jest ciekawie, bo w niedalekiej przyszłości – fabuła toczy się w 2061 roku. Tym razem jest bardziej prywatna pod względem intrygi kryminalnej w stosunku do głównej postaci – porucznik Eve Dallas i jej męża Roarke’a. Wygląda na to, że przeciwnik Roarke’a z lat młodzieńczych zjawiał się w Nowym Jorku i będzie chciał doprowadzić sprawę ich konfliktu do ostatecznego końca. Oczywiście jest też morderstwo, zatem i osobna sprawa kryminalna, w której trzeba złapać tych za zbrodnię odpowiedzianych. Ten wątek prowadzony jest w klasycznym stylu – są rozmowy, poszukiwanie, grzebanie w dowodach i przesłuchania. Wątek z przeciwnikiem z przes...
10
Anastazia

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna trzymająca w napięciu książka 📚 o mojej ulubionej policjantce Dallas 👮‍♀️
00
MarzenaCM

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie ❤️
00

Popularność




Rozdział 1

1

Jak to się czę­sto zda­rzało, odkąd poślu­bił poli­cjantkę, mor­der­stwo ode­rwało ich od przy­jem­niej­szego zaję­cia. Cho­ciaż z dru­giej strony, pomy­ślał Roarke, kobieta leżąca w kałuży wła­snej krwi pod łukiem w Washing­ton Squ­are Park mogła mieć znacz­nie więk­sze pre­ten­sje do losu.

Osta­tecz­nie, jako były prze­stępca (ni­gdy nie­ska­zany), wie­dział, w co się pakuje, kiedy się zako­chał w poli­cjantce. Ale kobieta w mod­nym spor­to­wym stroju nie mogła przy­pusz­czać, że zakoń­czy ten ładny wio­senny wie­czór z roz­pru­tym brzu­chem.

On i jego poli­cjantka stra­cili ostat­nią scenę zabaw­nej sztuki, ona – resztę życia.

I tak oto pod­czas cie­płego majo­wego wie­czoru wio­sną dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego pierw­szego roku przy­glą­dał się innemu spek­ta­klowi.

W cen­trum uwagi znaj­do­wały się jego poli­cjantka i ofiara, oświe­tlone moc­nymi poli­cyj­nymi reflek­to­rami. Ich syl­wetki widoczne były za cienką zasłoną, mającą odgro­dzić śmierć od spoj­rzeń wścib­skich gapiów.

Mun­du­rowi roz­sta­wili barierki, żeby odse­pa­ro­wać widzów. Uliczni sprze­dawcy i zako­chani, spa­ce­ro­wi­cze i tury­ści, graj­ko­wie i opie­ku­no­wie czwo­ro­no­gów, któ­rzy wypro­wa­dzili swych pod­opiecz­nych na spa­cer, z wyba­łu­szo­nymi oczami gapili się na śmierć.

Trzy­mał się z boku, kiedy porucz­nik Eve Dal­las, kie­ru­jąca docho­dze­niem, wyko­ny­wała swoje obo­wiązki w tej opo­wie­ści o moral­no­ści i śmierci.

Przy­kuc­nęła obok zwłok, szczu­pła twar­dzielka w skó­rza­nej kurtce i bot­kach, jej krót­kie, brą­zowe włosy lśniły w świe­tle reflek­to­rów. Obok niej leżał otwarty zestaw pod­ręczny.

– Ofiarą jest Galla Mode­sto, lat trzy­dzie­ści trzy, zamiesz­kała przy Prince.

– Galla Mode­sto.

Kiedy Roarke się ode­zwał, Eve unio­sła głowę, zmru­żyła brą­zowe, prze­ni­kliwe oczy poli­cjantki.

– Znasz ją?

– Nie. Tro­chę jej brata. Wina i Alko­hole Mode­sto. Należy do grona spad­ko­bier­ców. Zdaje się, że to już trze­cie poko­le­nie. Mię­dzy­na­ro­dowa rodzinna firma z sie­dzibą w Toska­nii.

– Cie­kawe. Od sze­ściu lat żona Jorge Twe­ena. Jedno dziecko, czte­ro­letni syn. – Wyjęła mier­nik. – Czas zgonu: dwu­dzie­sta druga osiem­na­ście. Przy­czyną śmierci, z tego, co mogę stwier­dzić, jest dwu­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wej dłu­go­ści rana cięta wzdłuż brzu­cha.

Zało­żyw­szy mikro­go­gle, nachy­liła się, by bli­żej przyj­rzeć się otwar­tej ranie.

– Wygląda, jakby ktoś wbił jej nóż głę­boko w pod­brzu­sze, a następ­nie prze­cią­gnął nim w górę, żeby ją roz­pła­tać. Do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Cią­gle kuca­jąc, zmie­niła nieco pozy­cję.

– Nie widać, żeby się bro­niła. Brak rów­nież innych obra­żeń. Nie zna­le­ziono torebki, ale ofiara jest tak ubrana, jakby wybrała się pobie­gać lub poćwi­czyć. Na lewym ręku ma pier­ścio­nek ze spo­rym bry­lan­tem, oto­czo­nym mniej­szymi bry­lan­ci­kami, w uszach bry­lan­towe kol­czyki – dwa w lewym, jeden w pra­wym. I spor­towy zega­rek na rękę.

– Brak dowo­dów, że to ban­dycki napad.

Eve roz­pięła zapiętą na zamek bły­ska­wiczny kie­szeń bluzy tre­nin­go­wej, którą miała na sobie kobieta.

– Komórka. – Umie­ściła ją w tor­bie na dowody, się­gnęła do kie­szeni spodni do bie­ga­nia. – Doku­ment toż­sa­mo­ści.

Wypro­sto­wała się i zro­biła kilka kro­ków, żeby zna­leźć się po dru­giej stro­nie zwłok, następ­nie roz­pięła drugą kie­szeń.

– Alarm oso­bi­sty. Naj­wy­raź­niej nie uru­cho­miła go w porę.

– A oto i nasza Peabody – ode­zwał się Roarke. – Z McNa­bem.

Part­nerka Eve szyb­kim kro­kiem pode­szła do zapór, towa­rzy­szył jej narze­czony, detek­tyw Ian McNab z wydziału infor­ma­tyki śled­czej.

Ponie­waż Peabody miała pod różo­wym płasz­czem sukienkę w różowe tuli­pany, a McNab wystroił się w wor­ko­wate, różowe spodnie, tak wście­kle zie­lone buty, że biły po oczach, i koszulę w esy-flo­resy w obu tych kolo­rach, Roarke się domy­ślił, że otrzy­mali wezwa­nie, kiedy byli na jakiejś impre­zie.

Oboje mach­nęli mun­du­ro­wym swo­imi odzna­kami i weszli na odgro­dzony teren. Peabody, z odświęt­nie uło­żo­nymi ciem­nymi wło­sami, w któ­rych poły­ski­wały czer­wone pasemka, pode­szła pro­sto do Eve i zwłok.

– Sorki, Dal­las, byli­śmy w klu­bie w East Side, dotar­cie tutaj zajęło nam tro­chę czasu.

Eve krótko obrzu­ciła wzro­kiem strój Peabody, łącz­nie z jej wyj­ścio­wymi szpil­kami.

– Funk­cjo­na­riu­sze Frist i Nadir byli pierwsi na miej­scu prze­stęp­stwa. Poroz­ma­wiaj z nimi, zacznij prze­słu­chi­wać poten­cjal­nych świad­ków. – Obej­rzała się za sie­bie. – McNab, skoro już tu jesteś, sprawdź nagra­nia z kamer moni­to­ru­ją­cych.

– Tak jest.

– Peabody, zabez­piecz się i pomóż mi ją prze­krę­cić na brzuch. Ofiara to Galla Mode­sto – zaczęła wyja­śniać i nie prze­ry­wa­jąc pracy, prze­ka­zała swo­jej part­nerce to, co już zdą­żyła usta­lić.

Po odwró­ce­niu zwłok Eve nie stwier­dziła żad­nych innych ran ani obra­żeń, ale zoba­czyła małą kie­szonkę z tyłu spodni do bie­ga­nia.

– Karta magne­tyczna – powie­działa do mikro­fonu. – Body and Mind Fit­ness Cen­ter – odczy­tała, po czym umie­ściła kartę w tor­bie na dowody.

Zamknęła zestaw pod­ręczny, wyjęła komu­ni­ka­tor, żeby skon­tak­to­wać się z tech­ni­kami i kost­nicą.

Kiedy się odwró­ciła, Roarke podał jej kubek czar­nej kawy.

– Skąd to masz?

– Od przed­się­bior­czego sprze­dawcy. Mam nadzieję, że okaże się zno­śna.

Napiła się i wzru­szyła ramio­nami.

– Da się prze­łknąć. Dzięki. Powi­nie­neś wró­cić do domu. Muszę poroz­ma­wiać ze świad­kami, zawia­do­mić męża ofiary, wstą­pić do siłowni, z któ­rej usług korzy­stała.

– Wydam pole­ce­nie, żeby pod­sta­wiono tu twój wóz, i zała­twię trans­port dla sie­bie.

Napiła się jesz­cze tro­chę ledwo zno­śnej kawy i spoj­rzała na niego.

Ta twarz. Ta twarz. Jeden z praw­dzi­wych cudów natury, który na doda­tek tra­fił się jej. Patrzył na nią tymi swo­imi inten­syw­nie nie­bie­skimi oczami, ocie­nio­nymi rzę­sami rów­nie jedwa­bi­stymi jak się­ga­jące mu pra­wie do ramion czarne włosy. Miał usta wyrzeź­bione przez wyjąt­kowo szczo­dre anioły. Zmy­słowe rysy twa­rzy, które mógł wymy­ślić tylko roman­tyczny poeta. Jeśli dodać do tego śpiewne irlandz­kie tony w jego gło­sie, otrzy­my­wało się wyjąt­kowy pakiet.

– Zawsze uży­teczny.

Roz­cią­gnął w uśmie­chu swoje per­fek­cyjne usta.

– Wszy­scy robimy to, co do nas należy. Będę pod ręką, póki nie pojawi się twój wóz. – Obrzu­cił roz­tar­gnio­nym wzro­kiem tłum za barier­kami. – McNab powi­nien wkrótce wró­cić z nagra­niami z kamer moni­to­ru­ją­cych, więc…

Zauwa­żyła, że zmru­żył oczy, poja­wiło się w nich coś mrocz­nego.

– O co cho­dzi? – Natych­miast się odwró­ciła, żeby spoj­rzeć w tym samym kie­runku. – Co takiego zoba­czy­łeś?

– Kogoś, kogo kie­dyś zna­łem.

Nim zdą­żyła znów się ode­zwać, odda­lił się szybko, ale spo­koj­nie.

– Kurde. – Ski­nęła na mun­du­ro­wego, żeby popil­no­wał zwłok, i ruszyła za Roar­kiem, lecz aku­rat wtedy poja­wiła się przed nią Peabody.

– Mamy kilku świad­ków, któ­rzy widzieli, jak upa­dała, i jed­nego, który tego nie widział, ale twier­dzi, że przy­szła tu, by się z nim spo­tkać. Jest zdru­zgo­tany, więc przy­pusz­czam, że coś ich łączyło.

– Prze­słu­chajmy go w pierw­szej kolej­no­ści.

Co, u dia­bła, robi Roarke?, zasta­na­wiała się.

Prze­ci­snął się przez tłum. Potra­fił szybko się prze­miesz­czać w ludz­kiej ciż­bie. Kie­dyś po takim spa­cerku miałby kie­sze­nie pełne tego, co wycią­gnąłby niczego nie­podej­rze­wa­ją­cym fra­je­rom.

Ale cho­ciaż szedł szybko, czuj­nie się roz­glą­da­jąc, nie dostrzegł wię­cej tam­tej twa­rzy.

Prze­klęty cień z prze­szło­ści, pomy­ślał Roarke, spo­glą­da­jąc w mrok, gdzie nie było tłu­mów, skrzyła się fon­tanna, stały puste ławki. Roz­myśl­nie mu się poka­zał.

Drwina. Coś w rodzaju poka­za­nia środ­ko­wego palca, bo – znów roz­myśl­nie – znaj­do­wał się wystar­cza­jąco daleko, żeby z łatwo­ścią roz­pły­nąć się w ciem­no­ściach i znów znik­nąć.

No cóż, jeśli ten pie­przony łaj­dak chce się ujaw­nić i z nim poigrać, bar­dzo chęt­nie weź­mie udział w tej grze.

– Jeste­śmy teraz daleko od zauł­ków Dublina, chłop­ta­siu – mruk­nął i zawró­cił.

Świa­dek, Mar­lon Stowe, dygo­tał, łzy pły­nęły mu po twa­rzy, więc Eve zapro­wa­dziła go do jed­nej z ławek.

Po trzy­dzie­stce, oce­niła, pra­wie metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, gęste, jasne włosy, brą­zowe oczy, szcze­ci­nia­sta kozia bródka.

– Umó­wił się pan tu z panią Mode­sto?

– Tak, koło fon­tanny. Powie­działa, że postara się przyjść kwa­drans po dzie­sią­tej, naj­póź­niej o wpół do jede­na­stej.

Ponie­waż miał na sobie czarne spodnie, cienki czarny swe­ter i czarne buty za kostkę, uznała, że nie pla­no­wali wspól­nego bie­ga­nia.

– Dla­czego się pań­stwo umó­wili?

Prze­su­nął ręką po twa­rzy. Na kciuku miał smugę nie­bie­skiej farby.

– Mie­li­śmy romans. Pozna­li­śmy się zeszłego lata. Galla kupiła jeden z moich obra­zów. Wysta­wia­łem swoje prace na ulicy, spodo­bał jej się obraz, który nama­lo­wa­łem w Toska­nii. Jest… Zna­czy się, jej rodzina pocho­dzi z Toska­nii, Galla powie­działa, że ten obraz budzi w niej miłe wspo­mnie­nia. Wpa­dła kilka razy do gale­rii i… Zako­cha­li­śmy się.

– Pozo­sta­wał pan w uczu­cio­wym i intym­nym związku z panią Mode­sto.

– Zako­cha­li­śmy się – powtó­rzył. – Cza­sami uma­wia­li­śmy się tutaj, by posie­dzieć i poroz­ma­wiać. Cza­sami szli­śmy do mnie. Wie­dzia­łem, że jest mężatką, wyznała mi to. Ni­gdy się nie okła­my­wa­li­śmy. Ma małego synka. Chciała odejść od męża, lecz z uwagi na synka… Chciała odejść od męża, nawet roz­ma­wiała ze swoim praw­ni­kiem, lecz…

Ukrył twarz w dło­niach.

– Pod­czas naszego ostat­niego spo­tka­nia oświad­czyła, że to koniec. Oboje wie­dzie­li­śmy… Od samego początku oboje wie­dzie­li­śmy, że to nie będzie trwało wiecz­nie. Przede wszyst­kim musiała myśleć o synku. Musiała spró­bo­wać rato­wać swoje mał­żeń­stwo.

– Ale zgo­dziła się spo­tkać tu z panem dziś wie­czo­rem.

– Popro­si­łem ją o to. Nie, żeby być razem. Tylko żeby się poże­gnać. Chcia­łem jej coś dać.

– To zna­czy co?

Otwo­rzył torbę, którą miał przy sobie, wyjął z niej paku­nek, zawi­nięty w gruby, brą­zowy papier.

– Obraz. Sta­nowi dopeł­nie­nie tego, który kie­dyś kupiła. Pomy­śla­łem sobie: tam­ten był pierw­szy, ten będzie ostatni.

– Musiał się pan czuć zra­niony. I odczu­wać złość.

Pokrę­cił głową i do oczu znów napły­nęły mu łzy.

– Kocha­łem ją. Wie­dzia­łem, że jest mężatką, ma dziecko. Ni­gdy mnie nie okła­my­wała. Ni­gdy mi niczego nie obie­cy­wała. I… – wziął głę­boki oddech – wie­dzia­łem, że mnie kocha. Nie mogła ze mną być, ale mnie kochała. Gdy­bym jej nie popro­sił dziś wie­czo­rem o spo­tka­nie tutaj…

Zała­mał się, więc Eve spoj­rzała na Peabody, pocie­szy­cielkę.

– Mar­lo­nie. – Peabody usia­dła obok niego. – Nie możesz winić sie­bie, ale może uda ci się nam pomóc. Czy ktoś wie­dział, że dziś wie­czo­rem mia­łeś się tu spo­tkać z Gallą?

– Nie. Byli­śmy ostrożni. Utrzy­my­wa­li­śmy naszą zna­jo­mość w tajem­nicy. To była… – Nasadą dłoni wytarł twarz. – To była nasza pry­watna sprawa. Galla miała poin­for­mo­wać męża, że idzie poćwi­czyć na siłowni. Na krótko, sama. Cza­sami tak robiła, więc nie byłoby to nic podej­rza­nego. Nie powie­dzia­łaby nikomu, że tu przyj­dzie. Ja nikomu tego nie zdra­dzi­łem.

– W jaki spo­sób się poro­zu­mie­wa­li­ście?

– Pisa­li­śmy SMS-y.

– Kiedy zako­mu­ni­ko­wała panu, że chce zakoń­czyć waszą zna­jo­mość?

– W zeszłym tygo­dniu. Przy­szła do mnie i mi powie­działa. Kocha­li­śmy się ostatni raz. Dziś ukoń­czy­łem obraz, więc wysła­łem jej SMS i popro­si­łem, żeby tu przy­szła, bym mógł jej go poda­ro­wać. By łatwiej było mi się z nią poże­gnać.

– Kiedy się tu spo­ty­ka­li­ście, czy kie­dy­kol­wiek zauwa­żył pan, by ktoś zwra­cał uwagę na nią, na pań­stwa?

– Nie. To takie dobre miej­sce. Zawsze czu­li­śmy się tu bez­piecz­nie.

– A kiedy odwie­dzała pana? – Eve znów sku­piła jego uwagę na sobie. – Czy kie­dy­kol­wiek zauwa­żył pan kogoś na ulicy, kogoś, kto spra­wiał, że poczuł się pan nie­swojo?

– Nie. Miesz­kam w Vil­lage w małym lof­cie nad gale­rią. Pra­cuję tam, urzą­dzam wystawy, udzie­lam lek­cji. Mogła mnie odwie­dzać tylko raz w tygo­dniu, cza­sami dwa razy. Ale zwy­kle mogła się wyrwać z domu raz w tygo­dniu, kiedy jej synek był na spa­ce­rze z opie­kunką albo na przy­ję­ciu dla dzieci. Mie­li­śmy dla sie­bie tylko godzinę, może dwie. Sta­ra­li­śmy się mak­sy­mal­nie wyko­rzy­stać ten czas. Wie­dzie­li­śmy, że nie będziemy go mieli wiele.

– Czy kie­dy­kol­wiek powie­działa panu, że czuje się zagro­żona albo że ktoś jej gro­ził?

– Nie, nie. Na Boga, nie.

– Czy kłó­ciła się z mężem?

Nie­mal machi­nal­nie potarł pal­cami powieki.

– Wła­ści­wie nie, ni­gdy o tym nie mówiła. Bar­dziej pochła­niała go praca i zacho­wy­wa­nie pozo­rów. No wie pani, jak się razem pre­zen­tują, kiedy gdzieś się poja­wiają. Chciała wró­cić do Toska­nii, zabrać ze sobą synka. Żeby­śmy mogli tam zamiesz­kać. Marzy­li­śmy o tym, cho­ciaż wie­dzie­li­śmy, że to tylko marze­nie.

Wci­snął Eve obraz.

– Weź­mie go pani? Nie mogę na niego patrzeć. Nie chcę go. To zbyt bole­sne.

– Peabody, wypisz panu Stowe’owi pokwi­to­wa­nie na obraz. Na razie to jeden z dowo­dów.

– Nie chcę go. – Znów zaczął pła­kać. – Nie mogę go sprze­dać. Pro­szę go zatrzy­mać.

– Nie wolno nam tego zro­bić. Ale coś wymy­ślimy. Detek­tyw Peabody da panu pokwi­to­wa­nie i zapi­sze pań­skie dane kon­tak­towe.

Eve dostrze­gła Roarke’a i prze­ka­zała obraz Peabody.

– Nie będziemy pana dłu­żej zatrzy­my­wać. Czy pod­wieźć pana?

– Nie, nie. Pójdę pie­chotą.

– Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia, panie Stowe. Może się pan skon­tak­to­wać ze mną albo detek­tyw Peabody, jeśli przy­po­mni pan sobie coś, co mogłoby pomóc w docho­dze­niu.

Wstała, pospiesz­nie pode­szła do Roarke’a.

– O co cho­dzi? – spy­tała go. – Jesteś wku­rzony. Groźny Roarke wku­rzony?

Ujął ją pod ramię.

– Przejdźmy się.

– Nie mogę ot tak…

– Chodź ze mną. – Ujął ją moc­niej i zabrał z miej­sca prze­stęp­stwa. – Lor­can Cobbe – powie­dział. – Sprawdź go. Jest z Dublina. Trzy, cztery, może pięć lat star­szy ode mnie.

– To jeden z two­ich daw­nych przy­ja­ciół?

– Wprost prze­ciw­nie. – Zapro­wa­dził ją tam, gdzie nie docie­rało świa­tło reflek­to­rów, więc stali w mroku. – Pra­co­wał dla mojego ojca, a ponie­waż nie miał smy­kałki do kra­dzieży, a wyróż­niał się bru­tal­no­ścią, zaj­mo­wał się wymu­sza­niem, zastra­sza­niem, poma­gał przy ścią­ga­niu hara­czy za „ochronę”. Możemy poroz­ma­wiać o tym póź­niej, jeśli zechcesz, ale przyj­rzyj mu się. I zacho­waj ostroż­ność.

Poło­żył dło­nie na jej ramio­nach.

– Wyjąt­kową ostroż­ność, Eve.

– Dla­czego?

– Gdyby mógł, ugo­dziłby mnie pro­sto w serce, ale jesz­cze więk­szą przy­jem­ność spra­wi­łoby mu ode­bra­nie życia tym, na któ­rych mi zależy. Jest i zawsze był zabójcą.

– I zauwa­ży­łeś go na miej­scu prze­stęp­stwa.

– Widzia­łem go. Upew­nił się, że go zoba­czy­łem. O tak, już się o to posta­rał, prze­klęty drań.

Znów rozej­rzał się po parku, cho­ciaż wie­dział, że nie ujrzy jego twa­rzy ponow­nie. Nie dzi­siej­szego wie­czoru.

– Uwierz mi, że nie musia­łem widzieć, jak wbija nóż tej kobie­cie, by mieć pew­ność, że to jego dzieło. To twój sprawca.

– Dla­czego zabił aku­rat ją? Nie mógł wie­dzieć, że tu będziesz.

– Tak się aku­rat dla niego szczę­śli­wie zło­żyło. Zabija dla przy­jem­no­ści i zysku, Eve. Działa głów­nie w Euro­pie, ale to raczej nie pierw­sza jego robota w Sta­nach. Nie sły­sza­łem, by wcze­śniej przy­jeż­dżał do Nowego Jorku, przy­naj­mniej nie służ­bowo, a sądzę, że wie­dział­bym o tym. Ale teraz tu jest.

Zanie­po­ko­iło ją to, co powie­dział. Rzadko widziała go tak poru­szo­nego, wię­cej niż zagnie­wa­nego. Dla­tego zasta­no­wiła się nad tym i potrak­to­wała jego słowa poważ­nie.

– Opisz mi go. Opisz, jak dziś wyglą­dał.

– Ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, moc­nej budowy ciała, sze­roki w barach, jasno­brą­zowe włosy zwią­zane na czubku głowy. Jasna kar­na­cja, gładko ogo­lony. Miał na sobie czarne spodnie, koszulę i czer­woną kurtkę. Wyszedł z tłumu, żebym go zoba­czył, patrzył mi pro­sto w twarz. Uśmie­chał się.

Prze­su­nął dłońmi w dół i w górę jej ramion.

– Zorien­tuje się, ile dla mnie zna­czysz. Jeśli jesz­cze tego nie wie, postara się dowie­dzieć.

– Dla­czego tak bar­dzo cię nie­na­wi­dzi?

– Dla­czego? Twier­dzi, że jest synem Patricka Roarke’a, a ponie­waż jest star­szy ode mnie, więc jego pier­wo­rod­nym.

– A jest?

– To mało praw­do­po­dobne, cho­ciaż przy­pusz­czam, że nie można tego wyklu­czyć. Mało praw­do­po­dobne, bo stary lubił go o wiele bar­dziej niż mnie, a gdyby w jego żyłach pły­nęła krew mojego ojca, przy­gar­nąłby go. Ale w tej chwili to nie ma zna­cze­nia. Z całą pew­no­ścią nie zna­lazł się w parku przy­pad­kiem, kiedy kobie­cie – boga­tej kobie­cie – roz­pła­tano brzuch. A patro­sze­nie, pod­ci­na­nie gar­deł, wypru­wa­nie wnętrz­no­ści to ulu­bione zaję­cia Lor­cana Cobbe’a.

– No dobrze, spraw­dzę go. Wydam pole­ce­nie, żeby go odszu­kano.

Ujął jej twarz w obie dło­nie, zanim mogła się sprze­ci­wić.

– I bądź ostrożna. Wyjąt­kowo ostrożna.

– Dobrze – powie­działa, wie­dząc, że Roarke chce to usły­szeć. – Ty też.

– Nie będzie mnie pró­bo­wał dorwać od razu, bo to żadna frajda. Muszę się skon­tak­to­wać z kil­koma oso­bami.

– Będziemy musieli o tym poroz­ma­wiać bar­dziej szcze­gó­łowo.

– I poroz­ma­wiamy. Twój wóz już tu jest. – Wska­zał w stronę łuku. – Do zoba­cze­nia w domu.

Spo­glą­da­jąc za nim, uświa­do­miła sobie, że czuje nie­po­kój, ponie­waż Roarke jest zanie­po­ko­jony.

Mał­żeń­stwo, pomy­ślała. Potrafi zupeł­nie czło­wie­kowi spie­przyć życie.

– Pani porucz­nik. – McNab zbli­żył się tanecz­nym kro­kiem, dłu­gie, jasne włosy zwią­zane w kucyk poru­szały się w rytm jego kro­ków. – Mam dyski z kamer moni­to­ru­ją­cych. Już obej­rza­łem nagra­nie zabój­stwa.

– Mamy nagra­nie zabój­stwa?

– Tak i nie. Śmiem twier­dzić, że zabójca wie­dział, gdzie są roz­miesz­czone kamery, i nie poka­zał twa­rzy. Ale widać, jak poja­wia się ofiara, a po chwili prze­cina jej drogę naj­praw­do­po­dob­niej męż­czy­zna, jakieś metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, z dzie­więć­dzie­siąt kilo wagi, w czar­nych spodniach, w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem. Widać go z tyłu, więc nie można ze stu­pro­cen­tową pew­no­ścią okre­ślić wieku, rasy ani nawet płci.

McNab obej­rzał się za sie­bie, kiedy ekipa z kost­nicy umiesz­czała zwłoki w worku. Kilka kolo­ro­wych kół zalśniło w jego uchu.

– Ręce trzy­mał w kie­szeni, głowę miał spusz­czoną, szedł pro­sto na nią. Zatrzy­mała się. Widać, jak gwał­tow­nie uniósł prawą rękę, a potem się cof­nął. Poszedł dalej, a kobieta się zato­czyła. Jesz­cze zanim upa­dła, poja­wiło się mnó­stwo krwi. Potem widać dwoje ludzi, bie­gną­cych w jej stronę. Jeden z nich odwró­cił ją i zaczął krzy­czeć. Ale wtedy sprawca był już poza zasię­giem kamery.

– Weź dyski i prze­ana­li­zuj nagra­nia. Potrzebne mi będą kopie. Ze wszyst­kich kamer.

– Jasne. Sądząc po tym, jak do niej pod­szedł, musiał na nią cze­kać, Dal­las. Nie było w tym nic przy­pad­ko­wego. Zro­bił to celowo. Takie odnosi się wra­że­nie.

Może McNab ubiera się jak cyr­kowy klown, ale Eve wie­działa, że świetny z niego gli­niarz.

– Nie, nie sądzę, że to było przy­pad­kowe. Peabody – zwró­ciła się do swo­jej part­nerki, kiedy ta do nich dołą­czyła.

– Roz­ma­wia­łam z kil­koma oso­bami i z dwójką gli­nia­rzy, któ­rzy prze­słu­chali świad­ków. Więk­szość niczego nie widziała ani niczego nie zauwa­żyła, póki ofiara nie upa­dła, ale dwoje zeznało, że widziało męż­czy­znę w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem, odda­la­ją­cego się z miej­sca, gdzie leżała kobieta. Nie potra­fią powie­dzieć nic wię­cej poza tym, że miał na sobie zno­szoną bluzę i przy­pusz­czają, że to męż­czy­zna.

– To się zga­dza z nagra­niem z kamery. McNab, prze­glą­da­jąc dyski, szu­kaj męż­czy­zny wzro­stu i budowy, jakie opi­sa­łeś, bia­łego, trzy­dzie­sto-, czter­dzie­sto­let­niego, z jasno­brą­zo­wymi wło­sami zwią­za­nymi na czubku głowy, w czer­wo­nej kurtce. Oznacz wszyst­kie nagra­nia, na któ­rych go wypa­trzysz.

– Dobra. Czy to nasz podej­rzany?

– To wielce praw­do­po­dobne. Nazywa się Lor­can Cobbe, pocho­dzi z Dublina. Roarke dostrzegł go w tłu­mie i roz­po­znał. To zawo­do­wiec.

– Mogę tu zostać i zacząć oglą­dać nagra­nia na prze­no­śnym sprzę­cie – powie­dział McNab.

– Świet­nie. W takim razie do roboty. Peabody, sprawdź męża ofiary, Jorge Twe­ena. I trzeba go poin­for­mo­wać, co się stało.

– Jeśli ktoś wyna­jął zabójcę… – zaczęła Peabody.

– Mał­żo­nek jest podej­rza­nym numer jeden – dokoń­czyła Eve.

Jej wóz cze­kał przy kra­węż­niku, zgod­nie ze sło­wami Roarke’a. Wsia­dła i pomy­ślała chwilę.

– Cobbe’a też spraw­dzimy, roze­ślij komu­ni­kat, że jest poszu­ki­wany, ale naj­pierw prze­ko­najmy się, z kim teraz poroz­ma­wiamy.

Peabody zajęła miej­sce w fotelu dla pasa­żera i nie­zbyt dys­kret­nie uwol­niła stopy od czó­łe­nek, McNab usiadł z tyłu.

– Tween ma czter­dzie­ści dwa lata, jest wice­pre­ze­sem Mode­sto odpo­wie­dzial­nym za dys­try­bu­cję. Pra­cuje dla nich od szes­na­stu lat. Ma czy­stą kar­to­tekę. Poślu­bił Gallę Mode­sto sześć lat temu. Wcze­śniej nie był żonaty, ani ona zamężna. Mają czte­ro­let­niego syna Angelo.

Eve uru­cho­miła sil­nik i ruszyła do znaj­du­ją­cej się w pobliżu rezy­den­cji Mode­sto i Twe­ena.

– Kupili ten dom pięć lat temu. Tween urzę­duje w cen­trali firmy w Nowym Jorku. Jego mają­tek wyce­niany jest na pra­wie dzie­więć milio­nów.

– Ona ma ponad dzie­sięć razy tyle – przy­po­mniała sobie Eve. – To dosko­nały motyw, jeśli dodać do tego, że miała romans.

– Ale go zakoń­czyła – zwró­ciła jej uwagę Peabody, lecz Eve tylko pokrę­ciła głową.

– Miała romans, a co wię­cej, jeśli Stowe nie kła­mie, zako­chała się w nim. Zle­ce­nie zabój­stwa wymaga tro­chę czasu. I czy rezy­gnu­jesz z usług płat­nego zabójcy, ponie­waż żona zakoń­czyła romans? Czy można mieć pew­ność, że to zro­biła? Czy wszystko wyznała? Wąt­pię. Poza tym co mogłoby ją powstrzy­mać przed zmianą decy­zji, powro­tem do kochanka mala­rza, zabra­niem nale­żą­cej do niej góry pie­nię­dzy i prze­pro­wadzką do Włoch?

Kiedy Eve wci­snęła się w nie­wielką lukę przy kra­węż­niku, Peabody z ocią­ga­niem z powro­tem wsu­nęła stopy w czó­łenka.

– Zostanę w wozie – powie­dział McNab z tyl­nego sie­dze­nia. – Szcze­gól­nie, jeśli mi pozwo­lisz wziąć z lodówki jakiś napój gazo­wany.

– Nie krę­puj się.

Uśmiech­nął się cza­ru­jąco.

– Może znajdą się też czipsy.

– Nie mam poję­cia, co jest w auto­ku­cha­rzu. – Eve wysia­dła, zosta­wia­jąc spraw­dze­nie tego McNa­bowi.

Peabody nawet nie ukryła gry­masu, kiedy ruszyły chod­ni­kiem.

– Dla­czego wło­ży­łaś te kre­tyń­skie czó­łenka?

– Bo są ładne. Wybra­li­śmy się na tańce. Kiedy idziesz potań­czyć, musisz mieć ładne pan­to­fle. Nie wie­dzia­łam, że będę musiała w nich para­do­wać na służ­bie.

Jęk­nęła cicho.

– Są pie­kiel­nie nie­wy­godne.

– Zaci­śnij zęby.

– Już je zaci­snę­łam. Czyli Roarke zna tego Cobbe’a z Irlan­dii?

– Poznał go w Dubli­nie, kiedy był dziec­kiem. Póź­niej poznam wię­cej szcze­gó­łów, na razie wiem, że Cobbe chciał, by Roarke go zoba­czył. Posta­rał się o to. Według Roarke’a to uro­dzony mor­derca. A zabi­ja­nie to jego zawód. Póź­niej poznam wię­cej szcze­gó­łów – powtó­rzyła i zatrzy­mała się przed budyn­kiem, żeby mu się przyj­rzeć.

Liczył trzy kon­dy­gna­cje, wznie­siono go z pobie­lo­nych cegieł, był ele­gancki i miał nie­od­party urok. Dioda alarmu świe­ciła bla­do­zie­lono, ale lampy po obu stro­nach drzwi fron­to­wych były zga­szone.

Lampy, które powinny witać przy­by­szy.

W oknach było ciemno, czyli nikt nie cze­kał na kobietę, która już ni­gdy nie wróci do domu. Kwiaty wysy­py­wały się z malo­wa­nych pojem­ni­ków w oknach po obu stro­nach wej­ścia.

Poczuła ich deli­katną, słodką woń, kiedy weszła po stop­niach i naci­snęła guzik dzwonka.

Miesz­kańcy domu udali się na nocny spo­czy­nek. Pro­szę zosta­wić nazwi­sko i dane kon­tak­towe. Jeśli sprawa jest pilna…

– Poli­cja – prze­rwała Eve kom­pu­te­rowi, poka­zała odznakę. – Poin­for­muj Jorge Twe­ena, że poli­cja nowo­jor­ska musi z nim poroz­ma­wiać.

Pro­szę okre­ślić cha­rak­ter sprawy.

– Twoje obwody będą wyma­gały pil­nej naprawy, jeśli nie poin­for­mu­jesz pana Twe­ena, że poli­cja nowo­jor­ska stoi na progu jego domu. Prze­ska­nuj odznakę i wyko­naj pole­ce­nie.

Pro­mień ska­nera prze­su­nął się po odznace.

Zwe­ry­fi­ko­wano toż­sa­mość porucz­nik Eve Dal­las. Pro­szę zacze­kać.

– Nie­na­wi­dzę tych prze­klę­tych urzą­dzeń.

– Sama masz zain­sta­lo­wane te prze­klęte urzą­dze­nia. No wiesz, w bra­mie i w…

– To nie zna­czy, że nie mogę ich nie­na­wi­dzić. Wszyst­kie świa­tła w domu są zga­szone – zauwa­żyła Eve. – Twoja żona idzie na siłow­nię, nie wraca, powiedzmy, po godzi­nie. A ty gasisz wszyst­kie świa­tła i kła­dziesz się spać?

– Coś mi tu nie gra – zgo­dziła się z nią Peabody. – Nawet gdy jeste­ście na sie­bie wku­rzeni, tak się nie postę­puje. Jeśli ktoś jest poza domem, powinny się palić przy­naj­mniej lampy przy wej­ściu. Kto postę­puje ina­czej?

– Ktoś, kto się nikogo nie spo­dziewa. To dro­biazg. To zupełny dro­biazg.

W środku zapa­liło się świa­tło, które zalało falą kolo­rowe kwiaty w oknach. Szczęk­nęły zamki.

W otwar­tych drzwiach ujrzały pięć­dzie­się­cio­let­nią kobietę w ciem­no­nie­bie­skim szla­froku. Ciemne włosy wiły się wokół jej twa­rzy. W brą­zo­wych oczach malo­wały się strach i nie­po­kój.

– Panie są z poli­cji?

– Zga­dza się, pro­szę pani. – Eve znów unio­sła swoją odznakę. – Musimy poroz­ma­wiać z panem Twe­enem.

– Och! Obu­dził mnie alarm. Jestem gospo­dy­nią. Pro­szę wejść.

Mówiła z wło­skim akcen­tem, paznok­cie u nóg miała poma­lo­wane na jaskra­wo­czer­wony kolor.

Po obu stro­nach wej­ścia stały wąskie sto­liki, na nich umiesz­czono dłu­gie, fio­le­towe kwiaty w wyso­kich, smu­kłych wazo­nach, odbi­ja­ją­cych się w wyso­kich lustrach. Pod­łoga wyło­żona była płyt­kami cera­micz­nymi koloru zło­tego pia­sku.

– Pro­szę, mogą panie usiąść w salo­nie. – Ruszyła przo­dem, wska­zu­jąc im drogę. – Napiją się panie kawy? Her­baty?

– Nie, dzię­ku­jemy. Czy mogłaby pani podać nam swoje nazwi­sko?

– Natu­ral­nie. Elena Rinaldi, gospo­dyni. Pro­szę usiąść. Zawia­do­mię pana Twe­ena. On i pani Mode­sto już śpią. Jest bar­dzo późno.

– Pani Rinaldi, kiedy ostatni raz widziała pani pana Twe­ena albo panią Mode­sto lub roz­ma­wiała pani z nimi?

– Ach… Chyba o dzie­wią­tej wie­czo­rem. Tak, koło dzie­wią­tej, nim uda­łam się na noc do swo­ich poko­jów. Pro­szę usiąść – powtó­rzyła i wyszła.

– Zanim Mode­sto opu­ściła dom – mruk­nęła Peabody.

– Taa. – Eve rozej­rzała się po salo­nie.

Dużo kwia­tów – ktoś ma do nich sła­bość. I dość ofi­cjalny wystrój: kre­mowe kanapy, nie­bie­skie fotele, sto­liki z lek­kim zło­ta­wym poły­skiem. Złota, bogato zdo­biona rama dużego, owal­nego lustra nad komin­kiem z bia­łego mar­muru, do któ­rego wsta­wiono świece i wio­senne kwiaty.

Obrazy przed­sta­wiały wło­skie pej­zaże. Dachy pokryte czer­woną dachówką, mury ozdo­bione stiu­kami, wiel­kie kopuły katedr. Wzgó­rza i wiej­skie domy. Roz­po­znała Toska­nię, bo tam była. I Hisz­pań­skie Schody w Rzy­mie.

Pode­szła do jed­nego obrazu, przed­sta­wia­ją­cego Toska­nię – wzgó­rza, wyso­kie, smu­kłe drzewa, win­nice ze zwi­sa­ją­cymi fio­le­to­wymi kiściami wino­gron, krętą drogę, pro­wa­dzącą do bla­do­ró­żo­wego domu w kwia­tach mie­nią­cych się wszyst­kimi kolo­rami tęczy.

A w rogu pod­pis arty­sty.

M. Stowe.

– Cał­kiem nie­zły – stwier­dziła Peabody. – Drugi wysła­łam do komendy, nie roz­pa­ko­wu­jąc go. Byłaś tam, prawda?

– Taa.

– Czy naprawdę tak tam jest?

– Ow­szem. To jej pokój.

– Dla­czego tak uwa­żasz?

– Jest urzą­dzony ofi­cjal­nie, a zara­zem ele­gancko. Kwiaty, obrazy – szcze­gól­nie ten. Parę zdjęć. – Eve wska­zała ręką foto­gra­fie. – Dzie­ciaka, jej z dzie­cia­kiem, ale nie jej męża. Naj­praw­do­po­dob­niej jej krew­nych, ale bez niego. Te bibe­loty są bar­dzo kobiece.

Peabody się rozej­rzała, zmarsz­czyw­szy czoło.

– Masz rację. To wszystko jest kobiece. Nie nazbyt ozdobne, ale kobiece.

– Ten tablet na sto­liku obok krze­sła naprze­ciwko obrazu Mar­lona Stowe’a? – Eve wska­zała go ręką. – Mogła przy nim prze­sia­dy­wać, czy­tać, pra­co­wać i spo­glą­dać na obraz. Myśleć o swoim kochanku. Myśleć o domu rodzin­nym.

– To salon, gdzie przyj­mują gości – dodała Eve. – Ale przede wszyst­kim jej pokój.

Eve, cze­ka­jąc na spo­tka­nie z Jorge Twe­enem, odwró­ciła się, kiedy usły­szała kroki.

Rozdział 2

2

Śred­niego wzro­stu i prze­cięt­nej budowy ciała, stwier­dziła Eve. Jasno­blond włosy zacze­sane do tyłu odsła­niały przy­stojną twarz pokrytą złotą opa­le­ni­zną, raczej o mięk­kich niż ostrych rysach, z głę­boko osa­dzo­nymi, sen­nymi, nie­bie­skimi oczami.

Był ubrany w czarne dre­sowe spodnie z lek­kim poły­skiem, biały pulo­wer i czarne domowe pan­to­fle.

Na jego twa­rzy malo­wała się prę­dzej iry­ta­cja niż nie­po­kój.

– Ponie­waż pierw­szy raz zosta­łem obu­dzony w środku nocy przez poli­cję, chciał­bym spraw­dzić toż­sa­mość pań.

Spo­kojny, łagodny głos, pasu­jący do wyglądu męż­czy­zny, uznała Eve, kiedy razem z Peabody poka­zały swoje odznaki.

– Porucz­nik Dal­las, detek­tyw Peabody – powie­działa. – Panie Tween, mamy do prze­ka­za­nia przy­krą wia­do­mość. Z żalem infor­mu­jemy, że pań­ska żona, Galla Mode­sto, nie żyje. Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia.

– Cóż za absurd – odparł, pstry­ka­jąc pal­cami. – Moja żona śpi na górze.

– Czy spraw­dził pan to przed zej­ściem tutaj?

– Nie muszę spraw­dzać tego, co wiem. To pomyłka.

– Panie Tween, czy pań­ska żona wycho­dziła dziś wie­czo­rem?

– Nie wiem, dla­czego to panie inte­re­suje, ale ow­szem, poszła na siłow­nię, jak to cza­sami robi wie­czo­rem przed snem. Twier­dzi, że ćwi­cze­nia poma­gają jej usnąć.

– O któ­rej godzi­nie wró­ciła?

– Nie wiem. Bolała mnie głowa, wzią­łem tabletkę i poło­ży­łem się do łóżka. Cza­sami cier­pię na migrenę. Wie­dząc o tym, Galla po powro­cie z siłowni sko­rzy­stała z jed­nego z pokoi gościn­nych.

– Czyli nie widział pan żony, odkąd opu­ściła dom? Która to była godzina?

– Nie wiem. – W jego gło­sie dało się sły­szeć czy­stą iry­ta­cję, bez śladu nie­po­koju czy obawy. – Koło dzie­sią­tej.

– O dwu­dzie­stej dru­giej osiem­na­ście Galla Mode­sto zmarła w Washing­ton Squ­are Park w wyniku dźgnię­cia nożem w brzuch. Jej zwłoki zostały ofi­cjal­nie ziden­ty­fi­ko­wane.

– To nie­moż­liwe – oświad­czył, kiedy Eve wyj­mo­wała swoją komórkę.

Wyświe­tliła zdję­cie ofiary, zro­bione na miej­scu zbrodni, i poka­zała mu je.

– Czy to pań­ska żona?

Wpa­try­wał się w zdję­cie przez dłuż­szą chwilę, nim się odwró­cił, pod­szedł do fotela, usiadł.

– Jak mogło do tego dojść? – Przy­ło­żył dłoń do czoła, osła­nia­jąc twarz, spu­ścił wzrok. – Ktoś… Ktoś napadł na Gallę?

Eve posta­no­wiła nie cze­kać na pozwo­le­nie i usia­dła, dając znak Peabody, by uczy­niła to samo.

– Czy zna pan kogoś, kto chciałby ją skrzyw­dzić?

– Czemu kto­kol­wiek miałby chcieć ją skrzyw­dzić? Nie rozu­miem, to bar­dzo bez­pieczne oko­lice. Miała do przej­ścia tylko kilka prze­cznic. Zawsze nosi przy sobie alarm oso­bi­sty. Kto jej to zro­bił? Kto?

Opu­ścił rękę. Nie udało mu się zmu­sić do pła­czu, ale cał­kiem udat­nie oka­zał roz­pacz.

– Jesz­cze nie ziden­ty­fi­ko­wano napast­nika. Ana­li­zu­jemy nagra­nia z kamer. Nie wie­dział pan, że żona zamie­rzała pójść do parku?

– Do parku? – Odwró­cił wzrok. – Powie­działa, że idzie na siłow­nię. Nie wiem, dla­czego poszła do parku. Przy­pusz­czam, że chciała zaczerp­nąć świe­żego powie­trza. Nie wiem.

– Nie wie­dział pan, że zamie­rzała udać się do parku, żeby się tam z kimś spo­tkać?

– Spo­tkać z kimś? Z kim? Czy to on ją zabił?

– Nie, osoba, z którą się umó­wiła, nie jest podej­rzana. Panie Tween, czy wie­dział pan, że pań­ska żona miała romans?

– Jak można twier­dzić coś tak obrzy­dli­wego! – Wście­kłość spra­wiła, że poczer­wie­niał na twa­rzy, znik­nęły z niej drobne oznaki roz­pa­czy. – Obra­ża­cie moją żonę, matkę mojego dziecka.

– Dys­po­nu­jemy bez­spor­nym dowo­dem. Twier­dzi pan, że o niczym pan nie wie­dział?

– Ma pani czel­ność sie­dzieć tu po tym, jak powia­do­miła mnie pani, że ktoś zamor­do­wał moją żonę, i nazy­wać ją dziwką?

– Panie Tween, przy­kro mi, że użył pan okre­śle­nia, które nie padło z moich ust. – Ale, pomy­ślała Eve, założę się, że wła­śnie tak o niej myślisz. – Jak opi­sałby pan wasze mał­żeń­stwo?

– Nie będę z panią roz­ma­wiał o swoim mał­żeń­stwie. – Wstał. – Chcę, żeby panie opu­ściły mój dom.

– Wiem, że jest panu ciężko, ale to ruty­nowe postę­po­wa­nie. Zada­wane przez nas pyta­nia pomogą nam zna­leźć osobę, która ode­brała życie pań­skiej żonie i matce pań­skiego dziecka.

– Czy przy­nieść panu tro­chę wody? – Peabody prze­mó­wiła gło­sem peł­nym współ­czu­cia, spoj­rzała maśla­nym wzro­kiem. – Prze­żył pan wielki szok. Czy chce pan, żeby­śmy się z kimś skon­tak­to­wały?

– Nie. Nie. Muszę pobyć sam. Potrze­buję czasu, żeby się z tym upo­rać. Pro­szę mnie zosta­wić.

– Natu­ral­nie. – Peabody wstała, gładko wra­ca­jąc do roli dobrego, peł­nego zro­zu­mie­nia gli­nia­rza. – Ale zanim to zro­bimy, bar­dzo by nam pomo­gło, gdy­by­śmy dostały kopię nagra­nia z kamery, by móc dokład­nie usta­lić, kiedy pani Mode­sto wyszła z domu dziś wie­czo­rem. Każda, nawet naj­drob­niej­sza infor­ma­cja, pomoże nam zna­leźć sprawcę.

– Dobrze już, dobrze. – Wycią­gnął z kie­szeni komórkę, wstu­kał kod. – Uru­cho­mi­łem andro­ida. Pokaże paniom cen­tralkę, zaj­mie się wszyst­kim. A potem odpro­wa­dzi do wyj­ścia.

– Dzię­ku­jemy za pomoc – powie­działa Eve. – I jesz­cze raz pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia. Gdyby przy­po­mniał pan sobie coś, co mogłoby się oka­zać pomocne w naszym docho­dze­niu, pro­szę się z nami skon­tak­to­wać.

Mówiąc to, Eve od nie­chce­nia rozej­rzała się po pokoju.

– Ma pan piękny dom, panie Tween, widać tu miłość pań­skiej żony do jej stron rodzin­nych. Jaki cudowny obraz.

Pode­szła do dzieła Mar­lona Stowe’a i dostrze­gła w oczach Twe­ena nie wście­kłość, nie zazdrość, tylko satys­fak­cję.

*

Natych­miast po powro­cie do domu Roarke spraw­dził, co robi Sum­mer­set. Pod­szedł pro­sto do domo­wego ska­nera.

– Gdzie jest Sum­mer­set?

Dobry wie­czór, Roarke. Sum­mer­set jest u sie­bie.

Zado­wo­lony z infor­ma­cji, wcze­śniej w dro­dze do domu skon­tak­to­waw­szy się z tymi, z któ­rymi uznał, że powi­nien się skon­tak­to­wać, udał się na górę.

Minął gabi­net swój i Eve, skie­ro­wał się do swo­jego pry­wat­nego gabi­netu.

Wyko­rzy­stał odcisk dłoni i iden­ty­fi­ka­cję gło­sem, by otwo­rzyć drzwi.

– Włą­czyć świa­tło – pole­cił i nalał sobie whi­sky. Za oknem roz­cią­gał się widok mia­sta.

Potrze­bo­wał krót­kiej chwili na ochło­nię­cie.

Eve sobie pora­dzi. Cho­ciaż…

Ale teraz nie mógł się sku­piać na takich roz­wa­ża­niach.

Sum­mer­set jest bez­pieczny u sie­bie, rano z nim poroz­ma­wia.

Zle­cił kilku naj­lep­szym ochro­nia­rzom pil­no­wa­nie swo­ich krew­nych w Irlan­dii.

Jeśli Cobbe wcze­śniej nic o nich nie wie­dział, teraz z całą pew­no­ścią się nimi zain­te­re­suje.

Rano skon­tak­tuje się z innymi waż­nymi dla sie­bie oso­bami, ale teraz musi tro­chę poko­pać.

Pod­szedł do cen­trum dowo­dze­nia swoim nie­za­re­je­stro­wa­nym sprzę­tem, o któ­rego ist­nie­niu nie wie­działa Straż Kom­pu­te­rowa. Poło­żył dłoń na czyt­niku.

– Roarke. Uru­cho­mić sprzęt.

Bły­snęły diody, świe­cąc jak klej­noty na czar­nym pul­pi­cie kon­tro­l­nym.

Sprzęt uru­cho­miony…

Usiadł ze szkla­neczką whi­sky.

– Otwo­rzyć i wyświe­tlić na ekra­nie ścien­nym wszyst­kie pliki o Lor­ca­nie Cob­bie.

Potwier­dzam. Otwie­ram. Wyświe­tlam…

Nie tra­cił ich z oczu. Czło­wiek prze­zorny i posia­da­jący moż­li­wo­ści nie tra­cił z oczu swo­ich wro­gów. Roarke mógł być prze­ko­nany, że Cobbe jest zbyt prze­zorny, by w tej chwili z nim zadrzeć. Jeśli źle oce­nił sytu­ację, z pew­no­ścią teraz to naprawi.

Prze­wi­jał dane i czy­tał je, odświe­ża­jąc zna­jo­mość fak­tów, które sam zebrał albo pozy­skał ze źró­deł Inter­polu, CIA, MI6, NCA, irlandz­kiego CSB i innych agen­cji.

Poli­cja na całym świe­cie miała dane o Cob­bie, wie­działa, że jest zabójcą dzia­ła­ją­cym na zle­ce­nie, albo podej­rze­wała go o to.

Jesz­cze jako nasto­la­tek zali­czył kil­ka­na­ście mie­sięcy odsiadki, bo oka­zał się na tyle głupi, by dać się zła­pać pod­czas obławy na nie­le­galną jaski­nię hazardu – i za posia­da­nie bez zezwo­le­nia kilku sztuk broni.

Roarke przy­pusz­czał, że Cobbe dobrze wyko­rzy­stał te pół­tora roku, by nawią­zać kon­takty. Wkrótce po zwol­nie­niu Cobbe’a, czło­wieka, który poin­for­mo­wał poli­cję o ist­nie­niu jaskini hazardu, zna­le­ziono w Sekwa­nie z pode­rżnię­tym gar­dłem.

Przy­jem­ność, zysk, zemsta, pomy­ślał Roarke. Święta Trójca Cobbe’a.

Noże i inne ostre narzę­dzia pozo­stały jego ulu­bioną bro­nią – cho­ciaż na początku nie stro­nił od kija base­bal­lo­wego i zada­wa­nia kop­nia­ków słab­szym i bez­bron­nym ofia­rom. Dla uroz­ma­ice­nia sto­so­wał garotę.

Lubił zabi­jać z bli­ska, mieć bez­po­średni kon­takt z ofiarą. Brak było infor­ma­cji, by kie­dy­kol­wiek posłu­żył się mate­ria­łami wybu­cho­wymi albo jaką­kol­wiek bro­nią rażącą z daleka.

– Lubi krew – mruk­nął Roarke. – Lubi ją czuć na rękach, lubi jej zapach. Lubi patrzeć w oczy ofiar, kiedy ula­tuje z nich życie. To go kręci.

– Kom­pu­ter, wyświetl aktu­alny ryso­pis i nazwi­ska, pod jakimi wystę­puje.

Potwier­dzam. Otwie­ram. Wyświe­tlam… Lor­can Cobbe, uro­dzony 1 wrze­śnia 2020 roku w Dubli­nie, Irlan­dia. Włosy brą­zowe, oczy orze­chowe, wzrost metr osiem­dzie­siąt trzy, waga 86 kilo­gra­mów. Brak sta­łego adresu zamiesz­ka­nia. Kon­sul­tant.

– Kon­sul­tant, tak? Ładne okre­śle­nie. Te dane są sprzed pra­wie roku. Poszu­kamy śwież­szych.

Roarke pod­wi­nął rękawy, wyjął z kie­szeni rze­myk, zwią­zał nim włosy.

I wziął się do pracy.

*

Eve razem z Peabody wyszły z domu Twe­ena i skie­ro­wały się do wozu.

– Nie jest w tym zbyt dobry.

– Zga­dzam się. Nawet nie udało mu się uro­nić łzy. Nawet nie uda­wał, że je powstrzy­muje. Nie­któ­rzy zacho­wują sto­icki spo­kój, prawda? – powie­działa Peabody. – Ale to nie był sto­icyzm.

– Nie był – zgo­dziła się z nią Eve. – Ani radość znaj­du­jąca się na dru­gim końcu skali. Tylko zado­wo­le­nie, że sprawa została zała­twiona. Nie spy­tał, gdzie była jego żona, kiedy może ją zoba­czyć, czy cier­piała. Zwy­czaj­nie prze­stała dla niego ist­nieć. Trzeba będzie poroz­ma­wiać z gospo­dy­nią.

– Skon­tak­tuję się z nią z samego rana.

– Nie wspo­mniał też ani sło­wem o krew­nych ofiary. – Eve spoj­rzała na zega­rek, pokrę­ciła głową. – Powinno nam się udać utrzy­mać jej dane w tajem­nicy do rana, więc poroz­ma­wiamy z nimi jutro.

– Mają miesz­ka­nie tutaj – odczy­tała Peabody na swoim prze­no­śnym kom­pu­te­rze. – Ale ich główna rezy­den­cja jest we Flo­ren­cji. Brat ofiary mieszka w Rzy­mie.

– Która godzina jest teraz we Wło­szech?

– Hm.

– Nie­ważne. Zajmę się tym po powro­cie do domu.

Otwo­rzyła drzwi samo­chodu. McNab sie­dział z tyłu i sior­bał napój gazo­wany.

– Dal­las, mam dla cie­bie kilka ujęć podej­rza­nego w czar­nej blu­zie z kap­tu­rem. Prze­sła­łem je na twój domowy kom­pu­ter. I w czer­wo­nej kurtce. Zapi­sa­łem je dla cie­bie. Kiedy jest w czer­wo­nej kurtce, nawet nie pró­buje ukryć twa­rzy.

Nachy­lił się i wycią­gnął rękę, w któ­rej trzy­mał prze­no­śny kom­pu­ter, by poka­zać na wyświe­tla­czu klatkę z nagra­nia.

Cobbe stał w tłu­mie, z kciu­kami zaha­czo­nymi o kie­sze­nie spodni. Uśmie­chał się z wyż­szo­ścią.

– Poja­wiał się w zasięgu kamer i zni­kał. Z całą pew­no­ścią wie, gdzie są roz­miesz­czone, i gdzie są mar­twe punkty. Wyko­rzy­stu­jąc jego twarz, a nawet sam opis kurtki, spodni, udało mi się go wypa­trzyć, gdy był w zasięgu kamer. Ostatni raz namie­rzy­łem go o godzi­nie zero zero trzy­dzie­ści.

– Dobra robota. Pod­rzucę was do domu. Peabody, jeśli krewni ofiary są w Nowym Jorku, spo­tkamy się w ich miesz­ka­niu o ósmej. Dam ci znać. Jeśli prze­by­wają we Wło­szech, skon­tak­tuję się z nimi tele­fo­nicz­nie. W takim wypadku spo­tkamy się w kost­nicy. Rano zadzwoń do gospo­dyni, poproś, żeby sta­wiła się w komen­dzie. McNab, wyci­śnij z komórki ofiary wszystko, co się da.

– Dal­las, spraw­dzi­łem pobież­nie tego Cobbe’a. Nie­zły z niego gaga­tek.

– Zapo­znaj Peabody z tym, co usta­li­łeś.

– Tween jest nie lep­szy. – Peabody odwró­ciła się, żeby spoj­rzeć na McNaba. – To gaga­tek innego rodzaju, ale gaga­tek.

– Zapo­znaj McNaba z tym, czego się dowie­dzia­łaś.

W pobliżu ich miesz­ka­nia zje­chała do kra­węż­nika.

– Wyno­cha. Peabody, staw się punk­tu­al­nie o ósmej tam, gdzie ci powiem.

– Tak jest.

– Och, masz w swoim auto­ku­cha­rzu osiem rodza­jów czip­sów – poin­for­mo­wał McNab Eve, wysia­da­jąc.

– Świet­nie. No, już was nie ma.

W chwili, kiedy zatrza­snęły się drzwi, odje­chała od kra­węż­nika. Spoj­rzała w lusterko wsteczne, zoba­czyła, jak idą, trzy­ma­jąc się za ręce.

W samo­cho­dzie uno­sił się zapach soli i cukru. Opu­ściła szybę, żeby wywie­trzyć wóz, doszła do wnio­sku, że przyda jej się dawka ener­gii. Zamó­wiła puszkę pepsi w samo­cho­do­wym auto­ku­cha­rzu i posta­no­wiła posłu­chać, co wia­domo o Lor­ca­nie Cob­bie.

W taki spo­sób wyko­rzy­stała czas prze­jazdu do cen­trum. Facet dzia­łał pod impo­nu­jącą liczbą fał­szy­wych nazwisk i podej­rzany był o liczne czyny kry­mi­nalne popeł­nione w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu lat.

Zaczął młodo, son­du­jąc mroczne wody, od napa­ści, wła­mań, roz­bo­jów, znę­ca­nia się nad zwie­rzę­tami – naj­gor­sze z naj­gor­szych. Tra­fiał do popraw­cza­ków, póki nie nabrał wprawy w prze­stęp­czym pro­ce­de­rze.

Wie­działa, że w Dubli­nie były to cięż­kie czasy po okre­sie wojen miej­skich, a korup­cja w sze­re­gach poli­cji była powszechna.

Parę łagod­nych wyro­ków – pół­tora roku za nie­le­galne posia­da­nie broni, kilka zatrzy­mań na czter­dzie­ści osiem godzin – ale nie zna­la­zła żad­nego przy­padku nad­zoru sądo­wego. Żad­nych badań psy­cho­lo­gicz­nych ani obo­wiąz­ko­wej tera­pii.

Jego matka, Morna Cobbe, też zali­czyła odsiadki, głów­nie za upra­wia­nie nie­rządu i posia­da­nie sub­stan­cji zabro­nio­nych. Brak infor­ma­cji o ojcu. Ale pocze­sne miej­sce na liście zna­nych wspól­ni­ków zaj­mo­wał nie­jaki Patrick Roarke.

Cobbe zna­lazł swoje miej­sce, kiedy był pod trzy­dziestkę, od tej pory lista znacz­nie się wydłu­żyła, cho­ciaż były na niej luki. Podej­rzany, nie­wy­star­cza­jące dowody, świad­ko­wie odwo­łu­jący zezna­nia. Bądź zmarli.

Albo znacz­nie się wyćwi­czył w zło­dziej­skim fachu, albo z niego zre­zy­gno­wał, by sku­pić się na zabi­ja­niu.

Według zgod­nej opi­nii licz­nych orga­nów ści­ga­nia, Cobbe dość szybko został płat­nym mor­dercą.

Teraz wkro­czył na jej teren. Co wię­cej, mógł pró­bo­wać wyrów­nać rachunki – praw­dziwe albo wyima­gi­no­wane – z jej mężem.

Prze­je­chała przez bramę i ruszyła pod­jaz­dem do ele­ganc­kiej for­tecy, wznie­sio­nej przez byłego dubliń­skiego ulicz­nika.

Wieże i wie­życzki, gzymsy i kamienne mury skła­dały się na baśniową budowlę maja­czącą na tle noc­nego nieba. Ale naj­lep­sze było to, że w kil­ku­na­stu oknach paliły się świa­tła, zapra­sza­jąc do środka.

Miłość, która według niej czy­niła z czło­wieka głupca, spra­wiła, że Eve zapra­gnęła, by udało jej się zatrzy­mać Roarke’a w tej baśnio­wej for­tecy do czasu, aż wytropi Cobbe’a i go aresz­tuje.

A miłość, ozna­cza­jąca pełną zna­jo­mość czło­wieka, z któ­rym posta­no­wiło się dzie­lić życie, no i darze­nie go sza­cun­kiem, spra­wiała, że Eve rozu­miała, iż Roarke nie tylko się nie ukryje, ale będzie aktyw­nie dzia­łał, by Cobbe tra­fił za kratki.

Jej oso­bi­stego eks­perta i cywil­nego kon­sul­tanta cze­kało sporo pracy.

Zapar­ko­wała i zła­pała torbę z doku­men­tami. Przed pój­ściem spać musi wypi­sać na tablicy dotych­cza­sowe usta­le­nia i zało­żyć książkę sprawy. No i poroz­ma­wiać z Roar­kiem.

Weszła do domu pano­wały w nim cisza i spo­kój. Sum­mer­set nie wśli­zgnął się do holu niczym opar. Eve przy­pusz­czała, że z nim też trzeba będzie poroz­ma­wiać, ale zamie­rzała pozo­sta­wić to Roarke’owi.

Skie­ro­wała się na górę, wie­dząc, że upły­nie jesz­cze parę godzin, nim będzie mogła się zdrzem­nąć. Lecz kiedy weszła do swo­jego gabi­netu, stwier­dziła, że jest w nim cicho, a w przy­le­ga­ją­cym gabi­ne­cie Roarke’a – ciemno.

Praw­do­po­do­bień­stwo, że udał się na nocny spo­czy­nek, było bli­skie zeru. W pierw­szej chwili ogar­nęła ją praw­dziwa panika i zlał ją zimny pot, kiedy wyobra­ziła sobie, jak Cobbe przy­czaił się, zasta­wiw­szy pułapkę na Roarke’a. Szybko skie­ro­wała się do domo­wego ska­nera. Aku­rat wtedy, gdy do niego dobie­gła, wszedł Roarke.

– Kurde. – Może nie jest fizycz­nie moż­liwe, by serce odwró­ciło się górą do dołu, ale teraz wie­działa, jakie by to było uczu­cie. – Jezu.

By odre­ago­wać, ujęła jego twarz w obie dło­nie i poca­ło­wała go mocno.

– Ja też cię witam. – Prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach, nim dotknął czo­łem jej czoła. – Cie­szę się, że jesteś w domu.

– Ja też. Muszę się napić kawy.

– Mógł­bym ci zwró­cić uwagę, że jest bar­dzo późno, ale co by to dało? Roz­ma­wia­łaś z mężem ofiary?

– Taa. – Pode­szła do swo­jego cen­trum dowo­dze­nia, odło­żyła torbę z doku­men­tami. I włą­czyła auto­ku­cha­rza, by zapa­rzył kawę. – Nie­zbyt czę­sto ktoś, kto jest winny, bo tak ci pod­po­wiada prze­czu­cie, od samego początku wygląda na win­nego i zacho­wuje się jak winny.

Z kawą w ręku zaczęła cho­dzić po gabi­ne­cie.

– Wszyst­kie świa­tła w domu poga­szone, nawet te koło drzwi wej­ścio­wych. Twier­dził, że bolała go głowa, łyk­nął tabletkę i poło­żył się do łóżka zaraz po tym, jak żona wyszła na siłow­nię. Potem upie­rał się, że zwa­rio­wa­ły­śmy, bo żona śpi na górze. W jed­nym z pokoi gościn­nych, ponie­waż nie chciała mu zakłó­cać spo­koju, wie­dząc, że boli go głowa.

– Ten dupek nawet się nie zdo­był na to, by udać szok i roz­pacz – cią­gnęła. – Sądzę, że pró­bo­wał, ale bez skutku. Poczuł się znie­wa­żony, kiedy go poin­for­mo­wa­ły­śmy o roman­sie żony, i kazał nam się wyno­sić. Nie spy­tał, jak dokład­nie zmarła, gdzie była, kiedy może ją zoba­czyć. Nie wspo­mniał, że trzeba będzie powie­dzieć o tym ich synowi, jej krew­nym.

Oparła się o kon­solę.

– Facet, z któ­rym się pie­przyła, to malarz. Jeden z jego obra­zów powie­siła w salo­nie. Jedyną praw­dziwą reak­cją, jaką zoba­czy­łam, była satys­fak­cja Twe­ena – w oka­mgnie­niu – kiedy pochwa­li­łam obraz. Mogę się zało­żyć, że gdy­bym teraz weszła do tam­tego pokoju, obrazu już by nie było.

– Zapła­cił Cobbe’owi za jej zabi­cie. Teraz muszę to udo­wod­nić. – Napiła się kawy, przy­glą­da­jąc się Roarke’owi. – Pomoże mi w tym to, co wiesz.

– Chciał­bym, żeby tak było. Mimo póź­nej pory chcesz roz­mie­ścić infor­ma­cje na tablicy i zało­żyć książkę sprawy. Pozwól mi zająć się tablicą – już wiem, jak to zro­bić – i wysłu­chaj tego, co mogę ci powie­dzieć o Cob­bie.

– Dobrze. – Uru­cho­miła swój kom­pu­ter.

Ponie­waż wie­dział, że Eve woli mieć wszystko na papie­rze niż na moni­to­rze, usiadł przy dru­gim kom­pu­te­rze, by wydru­ko­wać zdję­cia.

– Jeśli są na świe­cie jakieś organy ści­ga­nia albo agen­cje wywia­dow­cze, które nie mają poję­cia o ist­nie­niu Lor­cana Cobbe’a, nie sły­sza­łem o nich. Głów­nie działa w Euro­pie, ale kilka razy zapu­ścił się dalej. Nie ma sta­łego adresu zamiesz­ka­nia, przy­naj­mniej nikt go nie zna. Ma swoje kry­jówki, gdzie się chowa pomię­dzy zle­ce­niami, i z pew­no­ścią są one oka­załe. Zawsze chciał pro­wa­dzić bez­tro­skie życie, a uwzględ­nia­jąc hono­ra­ria, jakie inka­suje, stać go na luk­susy.

Spoj­rzała na niego.

– Dotar­łeś do jego hono­ra­riów?

– Jesz­cze nie. Ale mogę cię zapew­nić, że uwzględ­nia­jąc zabój­stwa, o które jest podej­rze­wany w ciągu ostat­nich pięt­na­stu lat, wszyst­kie mają zwią­zek z oso­bami majęt­nymi i pro­mi­nent­nymi. Nikt za marne gro­sze nie pod­ciąłby gar­dła cię­żar­nej przy­ja­ciółce wice­pre­zy­denta Gre­cji, czło­wieka boga­tego i o spo­rych ambi­cjach.

Zmru­żyła oczy.

– Nie natra­fi­łam na tę sprawę, kiedy szu­ka­łam infor­ma­cji o Cob­bie. A powinno coś o tym być w jego aktach.

– Sko­rzy­sta­łem z nie­za­re­je­stro­wa­nego sprzętu. Poli­tyk jest wystar­cza­jąco bogaty i wpły­wowy, by zatu­szo­wać tę sprawę w Gre­cji, ale Inter­pol jest bar­dzo docie­kliwy. Może nie będziesz mogła wyko­rzy­stać czę­ści fak­tów, które znajdę, ale powin­naś o nich wie­dzieć.

Eve pomy­ślała, że będzie kro­czyła po wąskiej linie, więc musi zacho­wać ostroż­ność.

– Uda ci się zna­leźć konta ban­kowe Cobbe’a?

– Jasne.

– Sądzisz, że przy­jął to zle­ce­nie w Nowym Jorku, ponie­waż tu miesz­kasz?

– Nie, bo wtedy w taki czy inny spo­sób pró­bo­wałby mnie dorwać, nie zdra­dza­jąc swo­jej obec­no­ści.

– Ale poka­zał ci się.

Ode­rwał wzrok od tablicy, którą przy­go­to­wy­wał.

– Racja. I teraz robię to, co chciał, żebym robił. Myślę o nim i nie­po­koję się o tych, któ­rzy są dla mnie ważni. Lecz koniec koń­ców to on prze­gra.

– Już się o to posta­ram.

Uśmiech­nął się, ale jego spoj­rze­nie pozo­stało poważne.

– W takim razie powiem ci, jak to widzę. Nie wąt­pię, że masz rację, jeśli cho­dzi o Twe­ena, co zna­czy, że Tween zna kogoś, kto mógł go skon­tak­to­wać z Cobbe’em. Kiedy zaczął się ten romans?

– Zeszłego lata.

– Aż nadto dużo czasu. Osoby, które wdają się w romanse, uwa­żają się za sprytne i ostrożne, ale rzadko kiedy takie są. Tween dowie­dział się o roman­sie żony i naj­praw­do­po­dob­niej odkry­jesz, że wyna­jął kogoś, by mieć na to dowód. Nie mógł ryzy­ko­wać, że żona się z nim roz­wie­dzie, bo to ona ma pie­nią­dze, a taki krok mógłby zaszko­dzić jego pozy­cji w rodzin­nym inte­re­sie. Więc nale­żało ją usu­nąć.

– Tak, to podobne do Twe­ena. Też tak to widzę. Na doda­tek… Znie­wa­żyła go. Nie będzie sobie zada­wał pyta­nia, dla­czego go zdra­dziła. Nie zła­mało mu to serca. Ale to znie­waga. I jakby tego było mało, zdra­dziła go z jakimś mala­rzem.

– Wło­chy – powie­działa i się zamy­śliła. – Mówisz, że Cobbe działa głów­nie w Euro­pie, więc przy­pusz­czal­nie kon­takt jest we Wło­szech.

– Przy­pusz­czal­nie. W przy­padku takiego zle­ce­nia, pro­stego i ruty­no­wego dla zawo­do­wego zabójcy, klient odzie­dzi­czy spory mają­tek i Cobbe praw­do­po­dob­nie to uwzględ­nił, usta­la­jąc hono­ra­rium. Nie wydaje mi się, by zgo­dził się na taką robotę w Nowym Jorku za mniej niż milion. Przy­naj­mniej połowa z tej kwoty płatna z góry. Plus wydatki.

Zgo­dziła się z nim, bo była tego samego zda­nia. Cho­ciaż…

– To dla­czego nie ulot­nił się po wyko­na­niu zle­ce­nia i zain­ka­so­wa­niu należ­no­ści? Dla­czego wciąż był w parku, kiedy tam dotar­li­śmy?

Roarke machi­nal­nie ścią­gnął rze­myk i wsu­nął go do kie­szeni. I natra­fił na mały, szary guzik nale­żący do Eve, z któ­rym się nie roz­sta­wał przez sen­ty­ment i który uwa­żał za tali­zman przy­no­szący szczę­ście.

– Pozna­łem go, gdy był wyrost­kiem, i od tam­tej pory nie spusz­czam go z oka. Już wtedy uwa­żał gli­nia­rzy, szcze­gól­nie tych nie­sko­rum­po­wa­nych, za idio­tów. Nie, żeby w owych cza­sach w Dubli­nie można było zna­leźć wielu uczci­wych poli­cjan­tów. W przy­padku Cobbe’a czę­sto potwier­dzało się prze­ko­na­nie w powrót sprawcy na miej­sce zbrodni. Lubił obser­wo­wać gli­nia­rzy i uśmie­chać się z wyż­szo­ścią. Jeśli zda­rzyło się, że został przy­skrzy­niony, zawsze była to wina kogoś innego.

– Na przy­kład twoja?

– Tak, i to nie raz. – W oczach Roarke’a poja­wiły się wesołe iskierki. – I nie raz miał rację. Dawno temu zna­łem pew­nego chło­paka. Nie był moim kum­plem, zna­łem go z widze­nia. Był ulicz­nym graj­kiem. Nie­wiele posia­dał, ale miał psa. Małego psiaka, brud­nego kun­dla, który wyko­ny­wał parę sztu­czek, dzięki czemu kilka monet wię­cej wpa­dało do czapki chło­paka. Raz Cobbe poła­sił się na te drobne, a psiak pogryzł go i prze­pę­dził.

– Dobry pie­sek.

– Póki Cobbe go nie dopadł i nie pokroił na kawałki. Prze­chwa­lał się tym, prze­chwa­lał się, że zabił psiaka, który ważył nie wię­cej niż trzy kilo­gramy i to tylko wtedy, kiedy zmókł na desz­czu. A mój stary uznał to za świetny żart.

– Zaka­blo­wa­łeś go.

– Tak. Chło­pak i pies sta­no­wili stały ele­ment ulicy, byli lubiani nawet przez Gardę. Więc gli­nia­rze – tacy, któ­rzy nie byli zupeł­nie zobo­jęt­niali – dopa­dli Cobbe’a. Zabrał ucho psa jako tro­feum, więc źle się to dla niego skoń­czyło.

Wzru­szył ramio­nami.

– Co nie ma nic do rze­czy.

– Mylisz się.

– Tak czy owak Cobbe lubi ostre narzę­dzia, zawsze je lubił, i praw­do­po­dob­nie spra­wia mu przy­jem­ność obser­wo­wa­nie gli­nia­rzy zaj­mu­ją­cych się jego ofia­rami. Rozu­miem, że chcesz wie­dzieć nie tylko to, co wiem, ale rów­nież to, co myślę. A myślę, że cze­kał na gli­nia­rzy, by mieć frajdę. No i poja­wi­łaś się ty, a razem z tobą ja. Nie mógł się powstrzy­mać, żeby mi się nie poka­zać.

Znów musiała się z nim zgo­dzić.

– I nie sądzisz, że zain­ka­suje hono­ra­rium i wyje­dzie?

– Widzisz, on roz­po­czął tę grę. – Pod­szedł do Eve i usiadł naprze­ciwko niej. – Dla niego to coś wię­cej niż gra, bo przez całe życie marzył o tym, żeby ujrzeć mnie mar­twego. Już raz pró­bo­wał mnie dopaść – nie mówię o cza­sach, kiedy byłem mały, bo wtedy pró­bo­wał wie­lo­krot­nie. Budo­wa­łem ten dom i roz­krę­ca­łem biz­nes w Nowym Jorku. Dużo podró­żo­wa­łem, żeby… Powiedzmy roz­sze­rzyć swoje inte­resy.

Spoj­rzała mu pro­sto w oczy.

– Powiedzmy.

– Byłem na połu­dniu Fran­cji, nazwijmy to, że w spra­wie dzieł sztuki. I tak się aku­rat zło­żyło, że tego samego wie­czoru, kiedy sfi­na­li­zo­wa­łem sprawę, wpa­dli­śmy na sie­bie. Trzeba dodać, że było to kilka godzin po tym, jak nestora pro­mi­nent­nej rodziny zna­le­ziono na jego wła­snym jach­cie z pode­rżnię­tym gar­dłem.

Wstał, wziął puszkę wody, usiadł, otwo­rzył ją.

– Było to w zatło­czo­nym barze, gdzie dopią­łem ostat­nie szcze­góły. Sie­dzia­łem przy drinku. Nagle zoba­czy­łem, jak wcho­dzi Cobbe. Prze­zor­ność wymaga, żeby obser­wo­wać wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych nawet po sfi­na­li­zo­wa­niu trans­ak­cji.

– Może szcze­gól­nie wtedy.

Znów się uśmiech­nął.

– Może szcze­gól­nie wtedy. Pod­szedł do mnie i usiadł, jak­by­śmy byli naj­lep­szymi kum­plami. Sły­szał, że dobrze mi się wie­dzie, więc czemu nie miał­bym posta­wić sta­remu dru­howi drinka?

– Domy­ślam się, że nie byłeś w nastroju do wspo­mnień.

– Powie­dzia­łem mu, żeby spły­wał. Nie przy­jął tego życz­li­wie. Miał mi do zako­mu­ni­ko­wa­nia kilka nie­mi­łych wia­do­mo­ści. Zakoń­czył sło­wami, że cho­ciaż mi się poszczę­ściło, zawsze byłem mię­cza­kiem, a on jest praw­dzi­wym synem Patricka Roarke’a. A skoro jeste­śmy przy­rod­nimi braćmi, nie wypruje mi fla­ków nożem, który trzyma pod sto­łem – dla pod­kre­śle­nia praw­dzi­wo­ści swo­ich słów dziab­nął mnie nim lekko – jeśli mu zapłacę pięć­set tysięcy fun­tów szter­lin­gów, przy­znam, że on jest praw­dzi­wym synem Patricka Roarke’a i jego spad­ko­biercą, oraz zrzeknę się jego nazwi­ska.

– Tylko tyle? – spy­tała Eve. – I co zro­bi­łeś?

– Powie­dzia­łem, że to bar­dzo cie­kawa pro­po­zy­cja, ale muszę ją odrzu­cić. I jeśli jesz­cze kie­dy­kol­wiek spró­buje znów mnie dopaść, gorzko tego poża­łuje. Mia­łem przy sobie para­li­za­tor, zosta­wi­łem Cobbe’a podry­gu­ją­cego na pod­ło­dze baru. Żałuję, że nie włą­czy­łem go na pełną moc i nie uwol­ni­łem świata od niego, ale dopiero co sfi­na­li­zo­wa­łem pewną sprawę i za wszelką cenę chcia­łem unik­nąć spo­tka­nia z miej­scową poli­cją.

– Jasne – mruk­nęła Eve.

– Usły­sza­łem o mor­der­stwie dopiero, kiedy wró­ci­łem do hotelu. Doda­łem dwa do dwóch, wyko­na­łem ano­ni­mowy tele­fon, prze­ka­za­łem jego nazwi­sko i ryso­pis. Nie udało im się go przy­skrzy­nić, ale powie­dziano mi, że spę­dził sporo czasu we fran­cu­skim aresz­cie, gdzie był prze­słu­chi­wany.

– I od tam­tej pory nic?

– Od tam­tego wie­czoru mia­łem go na oku. Przy­pusz­czam, że nie­zbyt skru­pu­lat­nie śle­dzi­łem jego losy, ale rzadko zaprzą­ta­łem sobie nim głowę. I ow­szem, trzy­mał się z dala ode mnie. Zabija dla pie­nię­dzy albo jeśli uzna kogoś za mię­czaka. Mnie za takiego uważa.

– Ni­gdy nie byłeś mię­cza­kiem. – Kiedy na nią spoj­rzał, pokrę­ciła głową. – Nie jestem twoją słabą stroną, Roarke. Jestem twoją cho­lerną bro­nią.

– Naj­droż­sza Eve, jesteś jed­nym i dru­gim, i nie tylko. – Ujął jej dłoń. – Nie popro­szę cię, żebyś gdzieś się zaszyła, podob­nie jak ty mnie o to nie popro­sisz. Możemy tego chcieć, ale zbyt dobrze znamy sie­bie nawza­jem, żeby tego zażą­dać. I wiemy, że musimy się z tym upo­rać.

– Nie mogę pozwo­lić, żebyś go zabił.

– Prze­pu­ści­łem oka­zję w tam­tym zatło­czo­nym barze na Lazu­ro­wym Wybrzeżu. Mogę obie­cać ci jedno: jeśli zgi­nie z mojej ręki, nie zabiję go z zimną krwią, jak mógł­bym to zro­bić, nim pozna­łem cie­bie. Wolę, żeby tra­fił za kratki, wolę, żeby zamknęli go w beto­no­wej klatce daleko od tego, co kocham. Wolę sobie wyobra­żać, jak spę­dza dłu­gie lata w wię­zie­niu, wie­dząc, że zna­lazł się w nim dzięki mnie i mojej poli­cjantce.

Mocno ści­snęła jego dłoń.

– To uczciwe. Nie pozwolę, żeby mnie wyko­rzy­stał, by spra­wić ci ból. Musisz mi zaufać.

– Będzie myślał, że zwią­za­łem się z tobą, by mieć wygodną przy­krywkę. Nie zro­zu­mie, kim dla mnie jesteś, ale to go nie powstrzyma przed próbą zabi­cia cię.

– Już popeł­nił błąd. Nie powi­nien dopu­ścić do tego, żebyś go zoba­czył. I tak bym usta­liła, i to cho­ler­nie szybko, że Tween wyna­jął płat­nego zabójcę, ale Cobbe mógł i powi­nien już roz­pły­nąć się w powie­trzu. Jest teraz na naszym tere­nie, Roarke. I zapłaci za to, co zro­bił Galli Mode­sto, bo teraz należy do mnie. Do nas – popra­wiła się.

– Do nas. – Ści­snął jej dłoń. – Jak sobie pora­dzi­łem z tablicą?

– Cał­kiem dobry z cie­bie pomoc­nik. Nie mam zastrze­żeń.

– To czy teraz uznasz, że dość na dziś, i tro­chę się prze­śpisz? Chęt­nie udam się na spo­czy­nek z moją żoną. I z kotem, który zapewne już się roz­wa­lił na naszym łóżku.

– Która godzina jest teraz we Wło­szech?

Spoj­rzał na zega­rek.

– Wpół do ósmej rano.

– Świet­nie. Muszę namie­rzyć rodzi­ców ofiary. Jeśli są we Wło­szech, chcę ich poin­for­mo­wać o tym, co się stało, i zorien­to­wać się, co i jak.

– Są we Flo­ren­cji. Usta­li­łem to, kiedy spraw­dza­łem inne rze­czy.

– Zaosz­czę­dzi nam to tro­chę czasu. Skon­tak­tuję się z nimi, potem wyślę SMS do Peabody i na tym zakoń­czę na dziś.

– Dobrze. Mam parę spraw, któ­rymi się zajmę w moim gabi­ne­cie. Zacze­kam na cie­bie.

Patrzyła za nim, jak wycho­dzi, a potem wzięła komórkę.

– Dość kawy na dzi­siej­szy wie­czór – zawo­łał.

Poczuła, że prze­stało ją ści­skać w żołądku. Jeśli wciąż suszy jej głowę, że pije za dużo kawy, to zna­czy, że odzy­skał spo­kój.

Rozdział 3

3

Eve obu­dził zapach kawy. Otwo­rzyła jedno oko i dostrze­gła Roarke’a. Stał obok auto­ku­cha­rza w sypialni, w sła­bym świe­tle poranka, z ręcz­ni­kiem owi­nię­tym wokół pasa.

Pomy­ślała, że to cał­kiem miły widok na dzień dobry. Cał­kiem, cał­kiem.

– Nie jesteś spóź­niony na jakąś tele­kon­fe­ren­cję w spra­wie zakupu pół­kuli połu­dnio­wej?

Bez zmru­że­nia oka zapro­gra­mo­wał drugą kawę.

– Prze­ło­ży­łem ją na póź­niej.

Pod­szedł do niej z fili­żanką kawy, a grube koci­sko, leżące na wyso­ko­ści jej krzyża, leni­wie się prze­wró­ciło na wznak i prze­cią­gnęło.

Uznała, że pół­nagi mąż, poda­jący kawę do łóżka, to wielki plus mał­żeń­stwa. Usia­dła, wzięła od niego kawę.

– Dobrze spa­łeś?

– Tak. – Prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach, po czym pod­szedł do szafy.

Eve spoj­rzała prze­cią­gle na Gala­hada.

– Dobrze to rzecz względna – mruk­nęła i wstała, by wziąć prysz­nic.

Naj­lep­sze – i wła­ści­wie jedyne, co mogła zro­bić – to ostro się zabrać do pracy, by wycią­gnąć ten cierń z boku Roarke’a.

Cierń, aku­rat, popra­wiła się, kiedy stru­mie­nie gorą­cej wody w pełni ją roz­bu­dziły. Już prę­dzej maj­cher.

Wysłu­cha, co lekarz sądowy ma jej do powie­dze­nia o śmierci Mode­sto, a czego jesz­cze nie wie­działa, uważ­niej przyj­rzy się nagra­niom z kamer i skon­tak­tuje się w tej spra­wie z McNa­bem.

Krewni Mode­sto – rodzice, brat, bra­towa – zamie­rzali dziś rano przy­le­cieć do Nowego Jorku. Poroz­ma­wia z nimi, postara się wycią­gnąć z nich, co wie­dzą na temat jej mał­żeń­stwa z Twe­enem.

A potem prze­słu­cha gospo­dy­nię.

Eve wyszła spod prysz­nica i jak zwy­kle posta­no­wiła szybko i dokład­nie osu­szyć się w kabi­nie suszą­cej.

Z wła­snego doświad­cze­nia (Sum­mer­set!) wie­działa, że słu­żący dosko­nale się orien­tują, co się dzieje w domu.

Wysko­czyła z kabiny suszą­cej, zła­pała szla­frok wiszący na drzwiach łazienki.

Musiała poznać wszystko, co wia­domo o Cob­bie, może będzie jej potrzebna do tego pomoc komen­danta. I chciała się skon­sul­to­wać z Mirą, chciała, żeby czo­łowa pro­fi­lerka i psy­cho­lożka poli­cyjna przyj­rzała się zarówno Cobbe’owi, jak i Twe­enowi.

A prawdę mówiąc – pomy­ślała – sko­rzy­sta z pomocy wszyst­kich, żeby dorwać Cobbe’a i wsa­dzić go za kratki.

Kiedy wró­ciła do sypialni, Roarke, już w gar­ni­tu­rze króla świata wiel­kich inte­re­sów, zawią­zy­wał jeden z kolek­cji wymyśl­nych kra­wa­tów w fan­ta­zyjny węzeł.

– Zapo­wia­dają na dziś ładną pogodę – poin­for­mo­wał ją. – Gala­had już wcią­gnął poranną por­cję suchej karmy.

Zamie­rzała postę­po­wać pro­fe­sjo­nal­nie i prag­ma­tycz­nie, ale zamiast tego poszła za gło­sem serca, a nie roz­sądku. Zbli­żyła się do Roarke’a i ujęła jego twarz w obie dło­nie.

– Dorwę go.

– Nie mam co do tego cie­nia wąt­pli­wo­ści.

– To dobrze.

Skie­ro­wała się do swo­jej szafy, się­gnęła po pierw­szą z brzegu parę spodni. Wło­żyła je i spor­towy sta­nik, przy­po­mniała sobie, że ma być ładna pogoda, więc zła­pała koszulkę z krót­kimi ręka­wami i mary­narkę.

Kiedy wkła­dała koszulkę, Roarke sta­nął obok jej otwar­tej szafy.

– Robisz to spe­cjal­nie, żeby mnie ziry­to­wać?

– Co? – Się­gnęła po pasek.

– Zesta­wia­jąc tę mary­narkę z tymi spodniami. I odłóż ten pasek z powro­tem.

– Dla­czego? Spodnie są czarne, mary­narka jest czarna, pasek jest czarny.

Wziął mary­narkę, odwie­sił ją.

– Spodnie są w kolo­rze indygo.

Prze­wró­ciła oczami za jego ple­cami, kiedy wybie­rał inną mary­narkę.

– Możesz prze­wra­cać oczami, ile chcesz – powie­dział, nie odwra­ca­jąc się. – Jeśli zamie­rzasz wło­żyć coś w kolo­rze indygo, czyli nie czar­nym, tylko ciem­no­gra­na­to­wym, wpa­da­ją­cym nieco w sele­dyn…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki