Tożsamość - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Tożsamość ebook

Nora Roberts

4,6

Opis

Morgan Albright w końcu zapuściła korzenie w przyjaznej dzielnicy niedaleko Baltimore. Jej przyjaciółka i współlokatorka Nina pomaga jej w spłacie kredytu hipotecznego, podobnie jak praca w barze. Gdy Morgan i Nina organizują swoje pierwsze przyjęcie - na którym uczestniczy Luke, kokieteryjny informatyk, który zagadywał ją w barze - jej starannie zbudowany świat legnie w gruzach. Ktoś wybija szybę, kradnie gotówkę i biżuterię, jej samochodu nie ma, a Nina leży martwa na podłodze.

Wkrótce wychodzi na jaw przerażająca prawda: to Morgan wpuściła potwora do środka. „Luke” to bezlitosny oszust o imieniu Gavin, który bierze na cel określonego typu kobiety, okrada je nie tylko z dóbr, zawłaszcza też ich tożsamość, a następnie przechodzi do meritum: morduje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 630

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (126 ocen)
83
32
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
pysia2307

Dobrze spędzony czas

To moja pierwsza książka tej autorki i od razu trafiłam na gatunek dla niej nietypowy. Ubrany bardzo sprytnie, wątek kryminalny trzymał w oczekiwaniu do samego końca. Bohaterka bardzo "lubialna" i choć było kilka rzeczy typowych dla amerykańskiego obyczaju, które mnie denerwowały, całość oceniam dobrze. Przyjemna lektura, dobrze zrównoważone wątki. Raczej bajeczka, ale czasami właśnie o to chodzi.
00
agnieszka481976

Nie oderwiesz się od lektury

:)
00
Kociara3

Całkiem niezła

Nie polecam słuchać kiepski lektor
00
Hexerossa

Dobrze spędzony czas

Nora to mistrzyni romansu obyczajowego. Obyczajowego, bo jej historie nie mają za wiele z kryminału czy thrillera. Mnóstwo miejsca zajmują opisy ubrań, mebli, wystroju, roślin. Jej bohaterowie są plastyczni i dojrzali. Aż chciałoby się mieć takich przyjaciół, rodzinę czy współpracowników. Mam jedno zastrzeżenie do tej historii, dlatego dałam gwizdkę mniej. Początek miłości głównej bohaterki wyskoczył z kapelusza. Nie wiadomo skąd ten romans. Tu zgrzytnęło.
00

Popularność




Część I. Plany

Rozdział 1

Cele i marze­nia Mor­gan Albri­ght nie były ani szcze­gól­nie liczne, ani zbyt skom­pli­ko­wane. Jako córka woj­sko­wego przez całe dzie­ciń­stwo prze­pro­wa­dzała się z kraju do kraju, z kon­ty­nentu na kon­ty­nent. Jej korze­nie, kształ­to­wane przez pracę ojca, nie mogły wro­snąć głę­boko. Musiały być krót­kie i płyt­kie, by nie utrud­niać prze­sa­dza­nia. Z bazy do bazy, z domu do domu, ze stanu do stanu, z kraju do kraju – i tak przez pierw­szych czter­na­ście lat życia, aż do roz­wodu rodzi­ców.

Ni­gdy nie miała wyboru.

Po roz­wo­dzie przez pełne trzy lata matka cią­gała ją z miej­sca na miej­sce. A to małe mia­steczko, a to duże mia­sto. W poszu­ki­wa­niu… Mor­gan ni­gdy wła­ści­wie nie rozu­miała czego.

W wieku sie­dem­na­stu, a wła­ści­wie pra­wie osiem­na­stu lat sama wyrwała się z korze­niami i prze­sa­dziła do col­lege’u. Dopiero tam mogła roze­znać wła­sne cele, marze­nia i wybory.

Uczyła się pil­nie, stu­diu­jąc na dwóch kie­run­kach jed­no­cze­śnie. Biz­nes oraz tury­styka i hote­lar­stwo, bo to pro­wa­dziło ją pro­stą drogą do speł­nie­nia marzeń.

Marzeń o tym, by wresz­cie zapu­ścić gdzieś korze­nie. Marzeń o wła­snym domu, o wła­snej fir­mie.

Wła­snej.

Stu­dio­wała mapy, ana­li­zo­wała wady i zalety życia w poszcze­gól­nych rejo­nach kraju i coraz bar­dziej zawę­żała wybór miej­sca, w któ­rym po zdo­by­ciu dyplomu zapu­ści korze­nie. To miała być stara, naj­le­piej sza­no­wana dziel­nica, w pobliżu skle­pów, restau­ra­cji, barów – i ludzi.

Bo w przy­szło­ści miała zamiar zostać wła­ści­cielką nie tylko domu, lecz rów­nież baru.

Jej cele były pro­ste i jasne.

Mając już w kie­szeni oba dyplomy, zde­cy­do­wała się na przed­mie­ścia Bal­ti­more w sta­nie Mary­land. Stare, samo­dzielne domy, każdy z wła­sną działką i dobrze zapo­wia­da­ją­cym się sta­tu­sem, były tu w przy­stęp­nych cenach.

Przez cały okres nauki w col­lege’u pra­co­wała. Począt­kowo jako kel­nerka, a potem, po skoń­cze­niu dwu­dzie­stu jeden lat, za barem. I oszczę­dzała.

Ojciec – pan puł­kow­nik – nie zja­wił się na roz­da­niu dyplo­mów. I choć skoń­czyła stu­dia z wyróż­nie­niem, nie przy­słał jej nawet gra­tu­la­cji.

Nie zdzi­wiło jej to. Wie­działa, że z chwilą, kiedy wysechł atra­ment pióra, któ­rym zło­żył pod­pis na doku­men­tach roz­wo­do­wych, prze­stała dla niego ist­nieć.

Matka i dziad­ko­wie z jej strony przy­je­chali. Mor­gan nie wie­działa, że będzie to jej ostat­nie spo­tka­nie z dziad­kiem. Dziar­ski, krzepki sie­dem­dzie­się­cio­la­tek, aktywny i zdrowy star­szy pan zmarł zimą, kilka mie­sięcy po tym, jak skoń­czyła col­lege. Pośli­zgnął się i spadł z dra­biny. Jeden fał­szywy krok. Był, a po sekun­dzie go nie było.

Mor­gan – mimo że pogrą­żona w żalu – zapa­mię­tała to jako cenną lek­cję.

Po dziadku zostało jej dwa­dzie­ścia tysięcy dola­rów i wspo­mnie­nia wspól­nych let­nich wędró­wek po górach Green Moun­ta­ins w sta­nie Ver­mont.

Dzięki temu kapi­ta­łowi prze­pro­wa­dziła się z małego miesz­kanka do nie­wiel­kiego domu. Cia­snego, ale wła­snego. Domu, który wyma­gał pracy, za to miał ogród. Ogród, który rów­nież wyma­gał pracy.

Trzy nie­wiel­kie sypial­nie i dwie malut­kie łazienki ozna­czały, że Mor­gan może wziąć loka­tora, by uła­twić sobie spła­ca­nie kre­dytu i sfi­nan­so­wać konieczne prace remon­towe.

Pra­co­wała na dwóch eta­tach: w ciągu dnia pro­wa­dziła biuro rodzin­nej firmy budow­la­nej, a wie­czo­rami, pięć lub sześć razy w tygo­dniu, obsłu­gi­wała klien­tów lokal­nego baru Next Round.

Swoją przy­szłą współ­lo­ka­torkę poznała w pobli­skim cen­trum ogrod­ni­czym, gdzie poje­chała kupić parę pierw­szych roślin do ogrodu i krę­ciła się, skon­ster­no­wana, nie wie­dząc, co wybrać. Nina Ramos pra­co­wała w szklarni i świet­nie znała się na tych spra­wach. Dzięki jej pora­dom Mor­gan wyszła z zaku­pów zado­wo­lona. Nina wpro­wa­dziła się do niej pierw­szej wio­sny, kiedy ogród Mor­gan wła­śnie budził się do życia.

Dobrze im się razem miesz­kało. Żyły w zgo­dzie i obie dosko­nale wyczu­wały, kiedy lepiej zosta­wić tę drugą w spo­koju.

W wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat Mor­gan speł­niła więc swoje pierw­sze marze­nie. Co do celu numer dwa, prze­wi­dy­wała, że osią­gnie go jesz­cze przed trzy­dziestką.

Jedyne sza­leń­stwo, na jakie sobie pozwo­liła, par­ko­wało na wąskim pod­jeź­dzie przed domem. Mor­gan zda­wała sobie sprawę, że spłata toyoty priusa to obcią­że­nie na parę lat, ale w zamian dostała eko­no­miczny i bez­pieczny dojazd do pracy.

Przy ład­nej pogo­dzie jeź­dziła do pierw­szej pracy rowe­rem, ale kiedy potrze­bo­wała samo­chodu, miała go do dys­po­zy­cji. Nina nazy­wała auto pod­ce­lem Mor­gan.

Mały domek na New­berry Street cheł­pił się ślicz­nym ogród­kiem, świeżą białą farbą i nowymi drzwiami wej­ścio­wymi poma­lo­wa­nymi na deli­katny, rado­sny nie­bie­ski kolor.

Szef Mor­gan, wła­ści­ciel firmy budow­la­nej Gre­en­wald’s Buil­ders, pomógł jej odno­wić stare drew­niane pod­łogi, sprze­dał farby z upu­stem i wta­jem­ni­czył ją we wszystko, co wiąże się z remon­tem i utrzy­ma­niem domu.

Mor­gan zapu­ściła korze­nie i czuła, że roz­kwita.

Dziś uśmie­chała się na widok żon­kili gra­ją­cych na swych zło­tych trąb­kach wzdłuż świeżo wybru­ko­wa­nej ścieżki do domu. Koń­cówka marca przy­nio­sła zmienną pogodę, ale rów­nież miłe zwia­stuny wio­sny. Jesie­nią zasa­dziły z Niną dereń i teraz Mor­gan z przy­jem­no­ścią patrzyła na pączki, które już pra­wie pękały, by za parę dni wybuch­nąć.

Już nie­długo – powie­działa sobie w myślach, pro­wa­dząc rower do sto­jaka, żeby go przy­piąć.

Miesz­kała w dobrym sąsiedz­twie, ale po co kusić los.

Otwo­rzyła drzwi, a ponie­waż wie­działa, że Nina jest w domu, bo wzdłuż kra­węż­nika par­ko­wał jej stary samo­chód, krzyk­nęła:

– To ja, jestem spóź­niona! – Prze­szła przez salon i jak zawsze pomy­ślała, o ile byłby prze­stron­niej­szy, gdyby usu­nąć ściankę dzia­łową mię­dzy nim a kuch­nią.

Odło­żyła już na to pie­nią­dze, więc być może jesie­nią. Albo przed świę­tami. Może.

– A ja nie! – zawo­łała Nina. – I do tego mam randkę!

Nina bez prze­rwy rand­ko­wała. No ale – pomy­ślała Mor­gan – była piękna, pełna życia i miała tylko jedną pracę.

Przy­sta­nęła przed otwar­tymi drzwiami sypialni Niny.

Na łóżku bez­ład­nie leżało kil­ka­na­ście ciu­chów, które naj­wy­raź­niej odpa­dły z kon­kursu, a Nina mie­rzyła kolejny przed wyso­kim sto­ją­cym lustrem. Jej kru­czo­czarne włosy opa­dały na plecy obci­słej czer­wo­nej sukienki, pod­kre­śla­ją­cej każdą krą­głość jej drob­nego ciała. Ciemne oczy, odbite w lustrze, błysz­czały.

– Co sądzisz?

– Cza­sem sądzę, że cię zwy­czaj­nie nie zno­szę. Dobra, mów, dokąd idziesz i z kim?

– Sam zapro­sił mnie na kola­cję, idziemy do Fre­sco’s.

– No, no! Tak, czer­wona jest super. Zde­cy­do­wa­nie wymiata. – Tro­chę jej tego zazdro­ściła. Jedyne praw­dziwe roz­cza­ro­wa­nie współ­lo­ka­torką pole­gało na tym, że Mor­gan była szczu­pła i wysoka, a Nina drobna i o bar­dzo kobie­cej budo­wie, więc nie mogły wymie­niać się ciu­chami. – Nie idź w żad­nej innej. Czy mi się wydaje, czy minęły już bite trzy tygo­dnie, odkąd spo­ty­kasz się wyłącz­nie z przy­stoj­nia­kiem Samem?

– Pra­wie cztery. – Nina zro­biła piruet. – Więc…

– Jak wrócę z pracy, będę cichutko.

– Naprawdę go lubię, Mor­gan.

– Ja też.

– Nie, no mówię serio.

– Aha. – Mor­gan prze­krzy­wiła głowę i uważ­nie przyj­rzała się przy­ja­ciółce. – Wiem, że jeśli cho­dzi o niego, to sprawa jest abso­lut­nie poważna. Prze­padł na całego. Więc jeśli zmie­rzasz w tym samym kie­runku, masz moje cał­ko­wite bło­go­sła­wień­stwo.

Mach­nąw­szy swo­imi cudow­nymi wło­sami, Nina marzy­ciel­sko wes­tchnęła.

– To jasne, że zmie­rzam w tym samym kie­runku.

– Wspa­niale. Lecę się prze­brać do pracy.

– Z pracy do pracy. Muszę to wszystko poodwie­szać na miej­sce i zro­bić tu tro­chę porządku. Nie chcę, by Sam pomy­ślał, że jestem fleją.

– Nie jesteś, nie jesteś.

Tro­chę cha­otyczna, z tym się zgo­dzę – pomy­ślała Mor­gan. Na szczę­ście Nina nie roz­sie­wała swo­jego cha­osu po całym domu.

Trze­ciej sypialni, mniej wię­cej tak dużej jak szafa, Mor­gan uży­wała jako gabi­netu. Tu było jej sank­tu­arium. Spo­kojne nie­bie­skie ściany, parę obraz­ków kupio­nych od arty­stów sprze­da­ją­cych swe prace na uli­cach Bal­ti­more, biała kapa i poduszki, nie­wielki, ale miły fotel do czy­ta­nia.

Zdjęła biu­rowe ubra­nie – szare spodnie, białą koszulę, gra­na­towy roz­pi­nany swe­ter, i wło­żyła bar­mań­skie – czarne spodnie i czarną koszulę. W łazience otwo­rzyła szu­fladę, w któ­rej trzy­mała kosme­tyki do maki­jażu poukła­dane tak porząd­nie, żeby móc wszystko łatwo zna­leźć. I zmie­niła maki­jaż dzienny na nocny.

Krót­kie blond włosy z pod­cię­tym wyżej tyłem paso­wały do obu prac, ale barowy kli­mat wyma­gał bar­dziej wyra­zi­stego pod­kre­śle­nia oczu i moc­niej­szego koloru ust.

Dzięki latom wprawy prze­miana wize­runku nie trwała dłu­żej niż dwa­dzie­ścia minut.

Ponie­waż jej nikt nie zapro­sił na ele­gancką kola­cję do Fre­sco’s, pomknęła do kuchni po jogurt. Wyjęła go z lodówki i jadła na sto­jąco. Wyobra­żała sobie, jak to wnę­trze będzie wyglą­dać bez ściany, z nowymi drzwicz­kami sza­fek, nowymi sprzę­tami, paroma otwar­tymi pół­kami, i jesz­cze…

– Amiga mia, musisz jeść nor­malne jedze­nie.

– Jogurt to jedze­nie.

Nina, jesz­cze w szla­froku, oparła ręce na bio­drach.

– Nor­malne jedze­nie to coś, co wymaga uży­cia noża i widelca oraz prze­żu­wa­nia. Masz cho­lerne szczę­ście, że nie musisz się mar­twić o figurę, ale jeśli nie będziesz się odży­wiać, to zostaną z cie­bie skóra i kości i będziesz nędz­nie wyglą­dać. Bez żar­tów, któ­raś z nas powinna się nauczyć goto­wać. – Wyce­lo­wała pal­cem zakoń­czo­nym kora­lo­wym paznok­ciem pro­sto w Mor­gan. – Nomi­nuję cie­bie.

– Jasne, zajmę się tym w wol­nym cza­sie. A tak w ogóle to ty masz matkę, która bosko gotuje.

– Zapra­szam na nie­dzielny obia­dek. Tylko nie wykrę­caj się pracą. Żad­nych arku­szy kal­ku­la­cyj­nych ani nic. Wiesz, że moi rodzice cię uwiel­biają. Będzie też mój brat. Rick.

Z jogur­tem w jed­nej i łyżeczką w dru­giej ręce Mor­gan wyko­nała taki ruch, jakby ście­rała tablicę.

– Nie ma mowy, nie umó­wię się z twoim bra­tem, choćby był naj­faj­niej­szy na świe­cie. To pro­sta droga do zguby. Nie zamie­rzam stra­cić współ­lo­ka­torki, bo prze­śpię się z jej bra­tem, a potem z nim zerwę.

Nina przy­trzy­mała przy jed­nym uchu dużą złotą obręcz, a przy dru­gim trzy wiszące kółka.

– Co lep­sze?

Mor­gan wska­zała kółka.

– Bar­dziej wyszu­kane.

– Dobrze. A skąd wiesz, jak będzie? Może ty i Rick się spo­tka­cie i zako­cha­cie się w sobie na wieki?

– Nie mam czasu. Daj mi dwa lata, może trzy, wtedy zoba­czę.

– Też lubię pla­no­wać, ale nie w przy­padku miło­ści. No i przez cie­bie zgu­bi­łam wątek. Masz coś zjeść.

– Zjem coś w barze.

– Obiad w nie­dzielę – powtó­rzyła sta­now­czo Nina, a Mor­gan wyrzu­ciła pojem­ni­czek i opłu­kała łyżeczkę. – Powiem mamie, że będziesz, a kiedy jej to powiem, nie będziesz miała odwrotu.

– Poszła­bym z przy­jem­no­ścią. Serio. Niech tylko prze­brnę przez ten tydzień. W Gre­en­wald’s mamy urwa­nie głowy. Na wio­snę wszy­scy wpa­dają w szał remon­tów, chcą prze­bu­do­wy­wać, malo­wać albo budo­wać tarasy.

Zła­pała torebkę i skie­ro­wała się do wyj­ścia, woła­jąc:

– Uda­nego wie­czoru!

– Masz to jak w banku. Zadzwo­nię do mamy, zanim włożę moją wystrza­łową kieckę.

Mor­gan pobie­gła do samo­chodu. Zado­wo­lona, że wciąż ma zapas czasu, spo­koj­nie poko­nała pięć i pół mili dzie­lą­cych dom od cen­trum mia­steczka.

Sklepy usy­tu­owane przy ulicy zwa­nej przez miej­sco­wych Mar­ket Mile, czyli Mila Tar­gowa (która w rze­czy­wi­sto­ści miała nie milę, lecz pół­to­rej mili dłu­go­ści), miały zostać zamknięte już za godzinę, ale w restau­ra­cjach i kawiar­niach życie będzie się toczyć do póź­nych godzin noc­nych.

W więk­szo­ści budyn­ków z różo­wej lub poma­lo­wa­nej na biało cegły na par­te­rze znaj­do­wały się lokale usłu­gowe lub han­dlowe, a na gór­nych pię­trach miesz­ka­nia. Bar Next Round nie sta­no­wił wyjątku, a pokoje nad barem dostępne były na wyna­jem dla pra­cow­ni­ków i klien­tów.

Z Mar­ket Mile Mor­gan skrę­ciła w boczną uliczkę, którą doje­chała na par­king na tyłach budynku. Zamknęła samo­chód i po chrzęsz­czą­cym pod sto­pami żwi­rze prze­szła do tyl­nych drzwi kuchni. Kiedy je otwo­rzyła, z wnę­trza buch­nęły na nią hałas i gorąco.

W Next Round można było zjeść bur­gera, owoce morza na parze, frytki z dodat­kami i sosami do nacho­sów, krążki cebu­lowe, sma­żone pikle i skrzy­dełka w trzech odmia­nach.

We wła­snym lokalu pla­no­wała szer­sze menu z więk­szym wybo­rem mniej oczy­wi­stych dań.

Ale powinna naj­pierw nauczyć się goto­wać, bo ni­gdy nie wia­domo, kiedy trzeba będzie pomóc zało­dze i samej sta­nąć przy kuchni.

– Hej, Fran­kie! – zawo­łała do kobiety obsłu­gu­ją­cej grill i odwie­siła kurtkę na wie­szak. – Co tam sły­chać?

– Nie naj­go­rzej. – Fran­kie, któ­rej puszy­ste, czarne jak atra­ment włosy przy­kryte były bia­łym czep­kiem, prze­wró­ciła trzy grube bur­gery. – Roddy z ferajną przy­szli się posi­lić przed tur­nie­jem w darta. Ciesz się, że cię tu nie było w cza­sie happy hour. Mie­li­śmy huk roboty.

– Nie mam nic prze­ciwko hukowi roboty.

Przy­wi­tała się z dwoj­giem kucha­rzy linio­wych, nasto­latką na zmy­waku i kel­ner­kami, które aku­rat wpa­dły po zamó­wie­nie.

Choć miała jesz­cze dzie­sięć minut do roz­po­czę­cia pracy, weszła do głów­nego pomiesz­cze­nia.

Też hałas, ale inny – pomy­ślała. Mięso nie skwier­czy na grillu, noże nie stu­kają o deski, nie brzę­czą naczy­nia. Prze­stronny lokal z dłu­gim czar­nym barem, sto­li­kami i bok­sami wypeł­niały głosy. Z gło­śni­ków leciała muzyka na tyle cicho, by nie zagłu­szać roz­mów.

Zoba­czyła sta­łych bywal­ców – Roddy’ego z braćmi. Sie­dzieli w tym samym bok­sie co zawsze, pod tar­czą do rzu­tek, z piwem i orzesz­kami. Roddy i jego brat Mike pili coorsa, a Ted – heine­kenna. Gdyby był z nimi ojciec, zamó­wiłby becz­kowe i szota z whi­sky.

Weszła za bar, gdzie krzą­tali się bar­mani.

Miała zmie­nić Wayne’a, który wła­śnie doda­wał pla­ste­rek limonki do butelki corony.

– Mamy chwilę spo­koju – rela­cjo­no­wał, posy­ła­jąc jej swój pro­mienny uśmiech. – Gość na końcu baru pije na kre­skę. Ma już drugą wódkę z toni­kiem, więc uwa­żaj.

Podał coronę innemu klien­towi sie­dzą­cemu na wyso­kim stołku, zamie­nił z nim kilka słów i znów pod­szedł do Mor­gan.

– Czeka na dziew­czynę, ma randkę z Match.com, pierw­szą. Stre­suje się, bo ona się spóź­nia.

Fajny – pomy­ślała Mor­gan – cho­ciaż wygląda tro­chę zbyt ner­do­wato. Mogę się zało­żyć, że ma salon zawa­lony sprzę­tem do gier.

– Jasne – powie­działa na głos.

– W takim razie spa­dam. Miłej wachty.

Mor­gan jak zawsze spraw­dziła, czy bar jest dobrze zaopa­trzony w lód, limonki i cytryny, oliwki, wiśnie. Przy­go­to­wała kilka zamó­wień do sto­li­ków i już miała prze­su­wać się w stronę faceta z coroną, kiedy zauwa­żyła wcho­dzącą do lokalu na oko trzy­dzie­sto­latkę, która przez chwilę ner­wowo się roz­glą­dała, a potem pode­szła do gościa przy barze.

– Dave? Jestem Tandy. Prze­pra­szam, tro­chę się spóź­ni­łam.

Nerd od razu się roz­pro­mie­nił.

– Nie ma sprawy. Miło cię poznać. Wolisz tu czy przy sto­liku?

– Nie, tu jest dobrze. Dla cie­bie też okej? – Wsu­nęła się na sto­łek obok niego.

Mor­gan prze­su­nęła się w ich stronę, pod­czas gdy oni uśmie­chali się do sie­bie z nadzieją, ale i nie­po­ko­jem.

– Dzień dobry, co dzi­siaj podać?

– Och, uhm. Mogę kie­li­szek char­don­nay?

– Oczy­wi­ście. Piękne ma pani kol­czyki.

– Och. – Tandy pod­nio­sła dłoń do lewego ucha. – Dzię­kuję.

– Rze­czy­wi­ście, śliczne – dodał Dave. – W ogóle pięk­nie wyglą­dasz.

– Dzię­kuję. Ty też. – Zaśmiała się, kiedy Mor­gan nale­wała wino. – Czło­wiek sam nie wie, co robić, prawda? Tak się zestre­so­wa­łam, że obe­szłam cały kwa­drat ulic, dla­tego jestem póź­niej.

– Ja z kolei z ner­wów przy­je­cha­łem o dwa­dzie­ścia minut za wcze­śnie.

No, to lody prze­ła­mane – pomy­ślała Mor­gan, poda­jąc wino.

To był wła­śnie jeden z powo­dów, dla któ­rych lubiła pracę w barze. Ni­gdy nie wia­domo, co może się zacząć, co skoń­czyć, co może roz­kwit­nąć, a co zga­snąć w miłym miej­sco­wym lokalu.

Kiedy Roddy z braćmi pochło­nęli bur­gery, do baru zaczęli napły­wać klienci. Para z Match.com posta­no­wiła jed­nak prze­siąść się do sto­lika i zamó­wić por­cję nacho­sów.

Mor­gan zało­żyła się w duchu z samą sobą, że na drugą randkę też przyjdą tutaj.

Facet od wódki z toni­kiem zapła­cił, zosta­wił marny napi­wek.

Rzutki waliły w tar­czę, kibi­cu­jący krzy­czeli i gwiz­dali.

W pew­nej chwili do lokalu wszedł na oko trzy­dzie­sto­letni facet, który od razu sko­ja­rzył się Mor­gan z wystę­pu­jącą inco­gnito gwiazdą fil­mową. Miał ciem­no­blond włosy, mocno rzeź­bione rysy i wyspor­to­waną syl­wetkę. Ubrany był w dżinsy, buty za kostkę i bla­do­błę­kitny swe­ter, który wyglą­dał jak kasz­mi­rowy.

Kiedy usiadł za barem, Mor­gan pode­szła, żeby go obsłu­żyć.

– Witamy w Next Round. Na co ma pan ochotę?

– O, na wiele rze­czy. – Uśmiech­nął się swo­bod­nie, z wdzię­kiem. – Ale zacznę od piwa. Macie jakieś tutej­sze, becz­kowe?

– Oczy­wi­ście. – Choć wydru­ko­wane listy piw stały w prze­zro­czy­stych sto­ja­kach na barze, Mor­gan wyre­cy­to­wała wszystko z pamięci.

– Pro­szę mi coś zapro­po­no­wać.

– A czego pan szuka?

– Kolejne nie­jed­no­znaczne pyta­nie.

Uśmiech­nęła się do niego. Oce­niła, że przy­szedł poga­dać, nie tylko się napić. Nie miała nic prze­ciwko.

– W piwie.

– Cze­goś, co nie będzie zbyt wyra­zi­ste, ale i nie za mdłe. Aro­ma­tyczne, ale bez prze­sady. Bar­dziej w stronę ciem­nych.

– Pro­szę spró­bo­wać tego. – Wzięła szklankę do degu­sta­cji i odkrę­ciła kra­nik.

Pró­bu­jąc, przy­glą­dał jej się znad brzegu szklanki.

– Popro­szę. Dobry wybór.

Zanim zdą­żyła odpo­wie­dzieć, zja­wiła się jedna z kel­ne­rek.

– Tam­ten bab­ski sto­lik utknął w latach dzie­więć­dzie­sią­tych, Mor­gan. Cosmo­po­li­tan razy cztery.

Odnio­sła tacę z pustym szkłem do kuchni, a Mor­gan zabrała się do pracy.

– Od razu widać, że pani wie, co robi – rzu­cił nowy klient, gdy przy­go­to­wy­wała kok­tajle.

– No chyba. Przy­je­chał pan w inte­re­sach?

– Nie wyglą­dam na miej­sco­wego?

Pra­wie, pra­wie – pomy­ślała. Jego strój wska­zy­wał na wyż­szą półkę, ale bez­po­śred­niość jej zaprze­czała.

– Do tej pory pana tu nie widzia­łam.

Z dru­giego końca baru dobiegł zbio­rowy okrzyk.

– Tur­niej w rzutki – wyja­śniła.

– Wła­śnie widzę. Taki na poważ­nie?

– No, na swój spo­sób. Mogę jesz­cze coś podać? Może chciałby pan zoba­czyć menu?

– Warto u was zjeść?

– Oczy­wi­ście. – Wyjęła kartę i poło­żyła obok niego. – Pro­szę zer­k­nąć. Nie ma pośpie­chu.

Przy­go­to­wała drinki i prze­su­nęła się na drugi koniec baru. Przy­jęła zamó­wie­nia, przy­go­to­wała je, jak zawsze nie prze­sta­jąc gawę­dzić ze sta­łymi bywal­cami. Po chwili wró­ciła do tej czę­ści baru, gdzie sie­dział nowy klient.

– Spró­buję bur­gera Mar­ket Street, chyba że mi pani odra­dzi.

– To kla­syk, nie bez powodu. Jeżeli lubi pan coś ostrzej­szego, pole­cam pikantne frytki.

Uniósł ręce.

– Do tej pory mnie pani nie zawio­dła.

Mor­gan się zaśmiała i wpro­wa­dziła zamó­wie­nie do sys­temu.

Roddy, który mie­rzył metr dzie­więć­dzie­siąt i ważył sto dwa­dzie­ścia kilo, pod­szedł do baru.

– Jesz­cze kolejkę, skar­bie. Jak leci? – zagad­nął leni­wie przy­stoj­niaka, pod­czas gdy Mor­gan szy­ko­wała zamó­wie­nie.

– Zimne piwo, piękna bar­manka, sport na żywo. Sło­wem, niczego sobie.

– A, tak. W pół­fi­na­łach wysze­dłem na pro­wa­dze­nie. Życz mi szczę­ścia w fina­łach, Mor­gan.

Mor­gan nachy­liła się nad barem i dotknęła ustami jego ust.

– Walcz i zwy­cię­żaj.

– Tak jest. – Roddy wziął piwa i odszedł.

– Chło­pak?

Mor­gan spoj­rzała na klienta.

– Nie, nie. Roddy z braćmi, ci, któ­rzy grają w rzutki, to nasi stali goście. Tak się składa, że z jego dziew­czyną pra­cuję w dru­giej pracy.

– Dwie prace? Ambit­nie. A ta druga to co?

– Pro­wa­dzę biuro w fir­mie budow­la­nej. A pan, co pan robi?

– Chciał­bym móc powie­dzieć, że to, co lubię, ale przy­naj­mniej się sta­ram. Pra­cuję w branży IT. A tu w oko­licy jestem od paru mie­sięcy, zaj­muję się kon­sul­tin­giem.

– Skąd pan jest?

– Wła­ści­wie cią­gle w dro­dze. Pocho­dzę z San Fran­ci­sco, ale teraz miesz­kam w Nowym Jorku, przy­naj­mniej przez więk­szość czasu. A pani? To pani rodzinne mia­sto?

– Teraz tak.

Pode­szła kel­nerka z zamó­wie­niem.

– Mój ojciec był woj­sko­wym – wyznała Mor­gan, przy­go­to­wu­jąc drinki.

– Więc pani wie, czym jest życie w podróży.

– Oj, tak. I cie­szę się, że już się z nim poże­gna­łam.

Kiedy posta­wiła przed nim talerz z zamó­wio­nym daniem, przyj­rzał mu się z uwagą.

– Nie żału­je­cie tu jedze­nia.

– No, nie. Nie woli pan prze­siąść się do sto­lika?

Uśmiech­nął się do niej z wdzię­kiem.

– Nie, ten widok mi się podoba. Jestem Luke – dodał. – Luke Hud­son.

– Mor­gan, bar­dzo mi miło.

Zjadł, zamó­wił dru­gie piwo i został do końca tur­nieju.

Zada­wał pyta­nia, ale nie był natrętny. Taka zwy­kła barowa roz­mowa – myślała Mor­gan. Ona też pytała.

Zatrzy­mał się w pobli­skim hotelu. Jego firma miała mu wyna­jąć dom, ale lubił hotele, a pozna­wa­nie miej­sco­wych smacz­ków pod­czas podróży spra­wiało mu przy­jem­ność.

Zapy­tał, gdzie sta­cjo­no­wał jej ojciec i w któ­rych miej­scach czuła się naj­le­piej. Taka tam lekka poga­wędka pro­wa­dzona od nie­chce­nia przy mik­so­wa­niu drin­ków, ście­ra­niu kon­tu­aru i zaga­dy­wa­niu do innych klien­tów.

– Będę się zbie­rał – powie­dział. – Nie pla­no­wa­łem tak długo sie­dzieć, ale zdaje się, że zna­la­złem swoją ulu­bioną knajpę.

– Knajpa jest w porządku.

– W takim razie do zoba­cze­nia. – Wstał i zasko­czył ją ręką wycią­gniętą do uści­sku. Kiedy trzy­mał jej dłoń, z uśmie­chem patrzył jej pro­sto w oczy. – Naprawdę miło było spę­dzić czas w twoim towa­rzy­stwie, Mor­gan.

– Faj­nie się roz­ma­wiało.

– Musimy to powtó­rzyć.

Zapła­cił gotówką, zosta­wia­jąc bar­dzo hojny napi­wek.

*

Parę dni póź­niej Luke poja­wił się w barze rów­nież pod­czas jej zmiany. W Next Round trwał aku­rat wie­czór quizów i pano­wał wielki zamęt, bo grupy sie­dzące przy róż­nych sto­li­kach wykrzy­ki­wały swoje odpo­wie­dzi.

– Spró­bo­wał­bym jakie­goś innego lokal­nego, też z beczki – powie­dział. – Cze­goś… odważ­niej­szego. – Obej­rzał się przez ramię na uczest­ni­ków quizu. – Dziś nie rzutki?

– Wie­czór quizów. Każdy może brać udział, więc krzycz do woli.

– A o co grają?

– O satys­fak­cję. – Podała mu szkla­neczkę z por­cją degu­sta­cyjną.

– Cie­kawe, odważne – stwier­dził. – Ma posmak doj­rza­łej wiśni. Zde­cy­duję się.

Nale­wa­jąc mu piwo z kra­nika, Mor­gan spy­tała z uśmie­chem:

– Podać coś do piwa?

– Nie, na razie muszę się napić. Mia­łem ciężki dzień.

– Życie w świe­cie elek­tro­niki daje się we znaki?

– Jest jak piwo: cie­kawe i odważne. A jak sprawy w twoim świe­cie?

– Jestem bar­dzo zajęta, ale ja lubię być zajęta.

Szy­ko­wała zamó­wie­nia, poru­sza­jąc się płyn­nie za barem, ale ponie­waż quiz trwał w naj­lep­sze, miała względny spo­kój.

– A co robisz, kiedy nie jesteś zajęta? – spy­tał.

– Powiem ci, jak to się kie­dyś zda­rzy.

– Musisz tro­chę odsap­nąć. Umysł, ciało i duch, i tak dalej. No, nama­luj mi wizję swo­jego wol­nego dnia.

– O, nama­luj, dobrze to ują­łeś. Mój dom potrze­buje malo­wa­nia, ale jesz­cze nie jestem gotowa. Idzie wio­sna, więc raczej będziemy coś sadzić.

– Będziemy?

– Tak, miesz­kamy w dwie osoby.

– I twój współ­lo­ka­tor się na tym zna?

– Współ­lo­ka­torka. Tak, jest genialna, jeśli cho­dzi o rośliny, obsa­dza­nie ście­żek. Pra­cuje w cen­trum ogrod­ni­czym. Wystrój wnętrz to nie jej bajka, ale za to moja.

– Praca w fir­mie budow­la­nej. – Poka­zał na nią pal­cem. – Dla­tego się na tym znasz.

– Tak, to tro­chę pomaga.

– Z utrzy­ma­niem domu jest sporo zachodu. Pew­nie dla­tego ni­gdy o tym nie myśla­łem. Nie jestem w tym za dobry. Ale rozu­miem, jak to się stało. – Znowu wska­zał na nią pal­cem. – Córka woj­sko­wego, potrzeba zapusz­cze­nia korzeni.

– Zga­dza się.

Zmik­so­wała whi­skey sour i nalała dwa piwa, zanim znów odcią­gnął jej uwagę.

– Dla­czego wybra­łaś aku­rat tę oko­licę? Jeśli nie masz nic prze­ciwko temu, że pytam.

– Mam to, czego chcia­łam. Cztery pory roku, bli­sko do mia­sta, ale nie w mie­ście, nie za małe mia­steczko, ale i nie za duże. Wszystko gdzieś pośrodku.

Posta­wiła przed nim miseczkę pre­cel­ków.

– To miła oko­lica – przy­znał. – Roz­wo­jowa, jej sta­tus będzie stop­niowo rósł, mię­dzy innymi wła­śnie dzięki takim jak ty, któ­rzy pod­no­szą stan­dard wła­snego domu. I stąd ja się tu wzią­łem. Pry­watni wła­ści­ciele i firmy chcą inwe­sto­wać w lep­szą, nowo­cze­sną tech­no­lo­gię do zarzą­dza­nia domem. Powstaje parę osie­dli, trzeba będzie wypo­sa­żyć te domy w inte­li­gentne sys­temy. Są też stare domy, które ludzie kupują, by je szybko wyre­mon­to­wać i sprze­dać. Albo po pro­stu odświe­żyć. – Wzru­szył ramio­nami. – Zaj­muję się wła­śnie taką infra­struk­turą. Wszy­scy mają teraz domowe biura, a ja mogę im pomóc je uru­cho­mić. Ty pew­nie też takie masz.

– Mam. Nie­szcze­gól­nie wyszu­kane, ale działa.

Quiz zakoń­czył się aplau­zem, krzy­kami i gwiz­dami, a także następną kolejką prze­ką­sek i napo­jów. Krzą­ta­jąc się, Mor­gan zauwa­żyła, że Luke roz­ma­wia z osobą sie­dzącą na stołku obok. O base­ballu. Zda­wało się, że jego wie­dza na ten temat wystar­cza do pod­trzy­ma­nia roz­mowy.

– Gotów na następne piwo?

– Tak, chęt­nie. A ty, Larry? Ja sta­wiam.

– Nie odmó­wię. Jak tam samo­chód Niny?

– Led­wie dycha.

Larry pokrę­cił głową i potarł krótką brodę.

– Niech go wresz­cie przy­pro­wa­dzi.

– Prze­każę jej. Larry to naj­lep­szy mecha­nik stąd do Bal­ti­more – wyja­śniła Luke’owi. – Wóz Niny jeź­dzi tylko dzięki niemu, mimo że jest dawno po dacie waż­no­ści.

– Zro­bię, co w mojej mocy. A ty na­dal lubisz tego swo­jego priusa?

– Uwiel­biam.

Posta­wiła przed nimi drinki, po czym przy­go­to­wała następną kolejkę dla sto­lika numer sześć. Larry prze­szedł na temat samo­cho­dów i sil­ni­ków, a Luke naj­wy­raź­niej orien­to­wał się w tema­cie na tyle, by nie zgu­bić wątku.

– Ja będę powoli leciał – powie­dział w pew­nym momen­cie Larry, wsta­jąc ze stołka. – Żona już wró­ciła albo wła­śnie wraca. Dziś dzień spo­tkań jej klubu książki, a to tylko wymówka dla wina i plo­tek. Miło było poga­dać, Luke. Dzięki za piwo.

– Nie ma sprawy.

– Jesz­cze kolejkę? – spy­tała Mor­gan.

– Nie, z zasady nie piję wię­cej niż dwa. Też muszę lecieć, jutro i mnie czeka sporo roboty. – Ure­gu­lo­wał rachu­nek, zosta­wia­jąc ponad­prze­ciętny napi­wek. – Pora­dził­bym ci, żebyś się nie prze­pra­co­wy­wała, ale i tak nie posłu­chasz. Miło było cię widzieć.

– Powo­dze­nia w świe­cie tech­no­lo­gii!

Uśmiech­nął się do niej i wyszedł z baru.

*

Kolejny raz zja­wił się piąt­kowy wie­czór, gdy bar pękał w szwach. Mor­gan pra­co­wała ramię w ramię z bar­ma­nem, który przy­cho­dził tylko w week­endy do pomocy w cza­sie naj­więk­szego ruchu. Luke oparł się o kon­tuar po jej stro­nie baru, bo wszyst­kie stołki były już zajęte.

– Nie uwie­rzysz. Mia­łem zna­ko­mity tydzień.

– Gra­tu­luję. A week­end wolny?

– Tak, jutro muszę tro­chę posie­dzieć nad papie­rami i coś popla­no­wać, ale ogól­nie wolny. Może masz dla mnie jakieś wska­zówki, jak go spę­dzić?

– Możesz się wybrać do Bal­ti­more. Jest tam port, akwa­rium, aha, i zaczyna się sezon base­bal­lowy w Cam­den Yards.

– Wybra­ła­byś się ze mną, żeby mnie opro­wa­dzić?

Nie była nie­przy­go­to­wana na tę pro­po­zy­cję. Potra­fiła roz­po­znać, kiedy męż­czy­zna jest nią zain­te­re­so­wany. Roze­grała to swo­bod­nie. To sta­no­wiło część jej pracy.

– Nie­stety, nie dam rady. W sobotę mam sporo do zro­bie­nia w domu, a wie­czo­rem pra­cuję tutaj. Nie­dziela też już zajęta. Ale dzięki za pro­po­zy­cję.

Spró­bo­wał piwa, które dla niego wybrała.

– Jestem pil­nym uczniem, jeśli cho­dzi o lokalne bro­wary. Dobre. Nalej mi, pro­szę. – Zacze­kał, aż go obsłuży. – Słu­chaj, jeśli ci się narzu­cam albo kogoś masz, to po pro­stu powiedz. Nie ma sprawy, bez urazy. A jeśli nie, może chcia­ła­byś któ­re­goś wie­czoru zjeść ze mną kola­cję? W dniu, kiedy nie pra­cu­jesz? Bez napinki – dodał po chwili, widząc, że Mor­gan się waha. – Zjemy i poroz­ma­wiamy. Lubisz pizzę?

Z nie­zro­zu­mia­łej przy­czyny jego swo­bodny ton ją uspo­koił.

– Nie ufam nikomu, kto nie lubi – powie­działa.

– W Luigi’s dają dobrą.

– Widzę, że celu­jesz w górną półkę.

– Dobrze, to może pizza i wino. Możemy się spo­tkać na miej­scu.

Nie była na praw­dzi­wej randce od… wolała sobie nawet nie przy­po­mi­nać. W sumie dla­czego nie?

– W ponie­dzia­łek wie­czo­rem mam wolne.

– O siód­mej w Luigi’s?

– Jasne. Może być.

– Wymie­nimy się nume­rami? Mam nadzieję, że nie zmie­nisz zda­nia, ale na wypa­dek, gdy­byś jed­nak zmie­niła…

Wyjęła z kie­szeni i podała mu swój tele­fon, a sama wzięła jego, by wpi­sać swój numer.

– Jeśli masz zamiar zostać i chciał­byś usiąść, to para sie­dząca na tam­tych stoł­kach będzie wycho­dzić, jak tylko skoń­czą jeść.

– Dzięki, postoję sobie.

Uśmiech­nęła się do niego i wró­ciła do pracy.

Luke zacze­kał na wolny sto­łek, wypił dwa piwa i zaraz po pół­nocy wyszedł.

– Do ponie­działku – rzu­cił. – Miłego week­endu.

– Wza­jem­nie.

– Nie­zły towar. – Kel­nerka Gra­cie obej­rzała się za nim, gdy wycho­dził. – Wpa­dłaś mu w oko, kochana.

– Być może. Wydaje się miły. Sta­bilny. I przy­je­chał tu tylko na parę mie­sięcy.

– Kuj żelazo, póki gorące.

– Nie mówię nie.

Rozdział 2

Sobot­nie przed­po­łu­dnie spę­dziła na typowo domo­wych zaję­ciach: pra­niu, sprzą­ta­niu, marze­niach o burze­niu ścian, świe­żej far­bie i nowych bla­tach. Zro­biła week­en­dowe zakupy, w tym z listy zosta­wio­nej przez Ninę, a rachu­nek przy­pięła do tablicy wiszą­cej w kuchni, by roz­li­czyć się ze współ­lo­ka­torką na koniec mie­siąca.

Kiedy po połu­dniu Nina wró­ciła do domu z wie­lo­pa­kiem brat­ków oraz kil­koma wor­kami ziemi i torfu, we dwie wycią­gnęły doniczki ze schowka. Pew­nego dnia – myślała Mor­gan – spra­wię sobie skrzynki w oknach. Marzyła też o okien­ni­cach i małym, sym­pa­tycz­nym ganku od frontu.

Zgod­nie z obli­cze­niami będzie mogła sobie na to pozwo­lić za rok, wio­sną. A na razie stać ją było na bratki.

– Opo­wiedz coś wię­cej o tym Luke’u.

Mor­gan, w zapię­tej blu­zie i z nacią­gnię­tym na głowę kap­tu­rem, chro­nią­cym przed mało kwiet­nio­wym wia­trem, ubiła zie­mię wokół świeżo posa­dzo­nych uśmiech­nię­tych brat­ków.

– Nie­wiele mogę ci powie­dzieć. Pra­cuje w IT i musi być w tym dobry, bo ina­czej firma nie wysła­łaby go na wiele tygo­dni, a może mie­sięcy, jako swo­jego przed­sta­wi­ciela. Czy jak to tam nazy­wają. Poza tym ład­nie się ubiera. Bez szpanu, ale po pro­stu dobrze.

– Mówi­łaś, że jest uro­czy.

– Bo jest. Ma dobre maniery, jest miły. Nie pije wię­cej niż dwa piwa. To wyj­ście na pizzę z face­tem, który cią­gle się prze­pro­wa­dza. Nie wybie­ram por­ce­lany.

Nina zsu­nęła z czoła słom­kowy kape­lusz.

– A kiedy ostat­nio wycho­dzi­łaś z face­tem na pizzę? Albo w ogóle wycho­dzi­łaś?

– Nie idź w tę stronę.

– To ty nie idziesz, bo zawsze się tylko uśmie­chasz i odma­wiasz. To dla­czego teraz się nagle zgo­dzi­łaś? Bo jest uro­czy?

Mor­gan z zakło­po­ta­niem wzru­szyła ramio­nami.

– Bo to nic nie boli. Mogę to potrak­to­wać powierz­chow­nie. Ale on jest inte­re­su­jący, a do tego nie tylko mówi. Jesz­cze słu­cha. To jest fajne. Wydaje się miły.

– I tym­cza­sowy.

– Tak, tym­cza­sowy, a w tej chwili zali­czam mu to na plus. Rów­nie przy­jem­nie będzie zacząć coś sta­łego za pięć, sześć, może nawet sie­dem lat. – W jej oczach w kolo­rze butel­ko­wej zie­leni, iden­tycz­nych jak oczy puł­kow­nika, zalśniło roz­ma­rze­nie. – Zako­chać się, tro­chę odcze­kać i zacząć myśleć o zało­że­niu rodziny. Ale naj­pierw muszę zre­ali­zo­wać plany. Boże, te kwiaty są takie śliczne. Ale byłam sprytna, że zna­la­złam sobie współ­lo­ka­torkę ogrod­niczkę, co?

– Naj­spryt­niej­sza – przy­znała Nina i dodała: – Sam zosta­wił kon­ku­ren­cję daleko w tyle, więc kiedy przyj­dzie czas na mnie, działka musi być ogromna, bo zamie­rzam mieć ogromny, zwa­rio­wany ogród. Mały dom mi nie prze­szka­dza, ale ogród koniecz­nie ma być gigan­tyczny. – Poło­żyła się na chłod­nej tra­wie. – Drzewa dające cień i rośliny, ścieżki wijące się wśród rabat z kwia­tami ozdob­nymi i mio­do­daj­nymi. Wszę­dzie budki dla pta­ków i poidełka. Chcę to wszystko mieć.

Mor­gan wycią­gnęła się obok niej.

– Powin­ny­śmy sobie spra­wić jakąś zwa­rio­waną budkę dla pta­ków. Nie mam poję­cia, co to jest rabata z kwia­tami ozdob­nymi, ale też chcę ją mieć.

– Mogę ci to zała­twić. – Nina się­gnęła za głowę i uści­snęła dłoń Mor­gan. – Uwiel­biam to miej­sce. Nie jest to wpraw­dzie gigan­tyczny ogród z moich snów, ale ma poten­cjał. Zwłasz­cza że pozwa­lasz mi się w nim rzą­dzić.

– Wyko­rzy­stuję twoje mocne strony.

– Powin­naś zapro­sić Pana Uro­czego na kola­cję.

– Prze­cież nie gotu­jemy.

– Mogły­by­śmy spró­bo­wać coś upich­cić wspól­nymi siłami. Zapy­tam mamę o coś pro­stego, ale impo­nu­ją­cego. Na pewno mi coś pod­su­nie. A teraz posprzą­tajmy tu, a potem chodźmy pomy­śleć, w co się ubie­rzesz na randkę.

– To będzie tylko pizza, Nino.

– Dziś tylko pizza, a jutro kto wie co? Wyko­rzy­staj moje mocne strony – przy­po­mniała jej Nina, sia­da­jąc. – Rand­ko­wa­nie to moja domena. Myślę, że pizza z Tym­cza­so­wym Panem Uro­czym ozna­cza coś swo­bod­nie sek­sow­nego.

– Oba­wiam się, że mogę nie mieć w sza­fie niczego, co by speł­niało to kry­te­rium.

– Coś na to pora­dzimy. Uwierz mi.

*

Zasta­na­wiała się, czy Tym­cza­sowy Pan Uro­czy zjawi się w Next Round w sobotni wie­czór, a kiedy się nie zja­wił, zada­wała sobie pyta­nie, o czym świad­czy jej roz­cza­ro­wa­nie.

Wytłu­ma­czyła sobie, że to nawet dobrze, bo znów mieli huk roboty. Wzięła też krótką zmianę w nie­dzielę po połu­dniu, bo oka­zało się, że jedna z bar­ma­nek ma zapa­le­nie wyrostka robacz­ko­wego.

Pro­sto z pracy poje­chała do rodzi­ców Niny na kola­cję, gdzie raczyła się pyszną paellą i ser­deczną atmos­ferą.

W ponie­dzia­łek rano poje­chała do pracy rowe­rem. Ponie­waż w week­end miała tro­chę czasu, by zagłę­bić się nieco w swoje finanse i zapla­no­wać ewen­tu­alne wydatki, zapy­tała szefa o koszty wybu­rze­nia ściany i remontu kuchni: zakupu nowego sprzętu AGD, nowych bla­tów i sza­fek. Czyli prze­pro­wa­dze­nia wyma­rzo­nych prac.

Obra­ca­jąc tę sumę w gło­wie, peda­ło­wała do domu. Marze­nia i plany trzeba było dosto­so­wać do moż­li­wo­ści finan­so­wych. Zamiast wymie­niać szafki, można je poma­lo­wać, przy­naj­mniej na razie, ale wyspy kuchen­nej nie zamie­rzała odpu­ścić.

Kiedy par­ko­wała rower, w drzwiach poja­wiła się Nina.

– Zosta­wiasz sobie wąski mar­gi­nes.

– Mam pół­to­rej godziny. Pra­wie. Wyro­bię się.

– No chodź już, amiga mia. Jest robota do zro­bie­nia. Pozwól, że zajmę się twoim maki­ja­żem.

– Potra­fię się malo­wać.

– Potra­fisz się malo­wać jako sekre­tarka i jako odro­binę flir­ciar­ska bar­manka. Ale czy potra­fisz sobie zro­bić swo­bod­nie sek­sowny maki­jaż na piz­zową randkę?

– Bar­dzo pre­cy­zyjne wyma­ga­nie, ale sądzę, że raczej tak.

– Nie ma żad­nych „raczej”. – Nina nakre­śliła pal­cem w powie­trzu „ptaszka”, jakby coś odha­czała. – Do mojej łazienki. Wszystko przy­go­to­wane. Czeka nawet sto­łek, bo jesteś ode mnie jakieś pięt­na­ście cen­ty­me­trów wyż­sza.

– Dokład­nie szes­na­ście.

– Uhm, draż­nij się, draż­nij.

Pra­wie połowę czasu, który Mor­gan miała do dys­po­zy­cji, Nina poświę­ciła na stwo­rze­nie maki­jażu ide­al­nego.

– Mam wra­że­nie, że moja twarz jest o dobre trzy kilo cięż­sza.

– Efekt jest wart dźwi­ga­nia każ­dych dzie­się­ciu deka. Spójrz tylko na sie­bie. Twoje zie­lone oczy zawsze są cudne, ale teraz zro­biły się nie­sa­mo­wite. Wiem, co robię.

Mor­gan nie mogła się z tym spie­rać. Jej oczy wyda­wały się ogromne, a zie­leń – głę­boka jak ni­gdy. Skóra lśniła świe­żo­ścią mimo (a może dzięki) nie­skoń­czo­nej licz­bie warstw pod­kła­dów i kosme­ty­ków upięk­sza­ją­cych.

– Czer­wony połysk na war­gach rze­czy­wi­ście działa jak trzeba – stwier­dziła Nina, przy­glą­da­jąc się efek­tom swo­jej pracy. – Matowa szminka skrę­ci­łaby za bar­dzo w zmy­sło­wość. Jest dobrze. Masz usta dosko­nałe: ide­al­nie pełne i ide­al­nie sze­ro­kie. Idź się ubie­rać.

– A ty co robisz dziś wie­czo­rem?

– Zostaję w domu. – Nina poszła za nią do sypialni. Tylko po to, by się upew­nić, że Mor­gan ubie­rze się w to, co wcze­śniej wybrała.

– Serio?

– Wczo­raj przy­wio­złam od mamy sporo resz­tek. Zamie­rzam odpo­cząć i urzą­dzić sobie małe spa. Wanna z pianą, maska na włosy, maska na twarz. Długa kąpiel z kie­lisz­kiem wina i przy świe­cach. Wie­czór tylko dla sie­bie. A potem chcę usły­szeć szcze­gó­łową rela­cję z randki.

– Na­dal przy­po­mi­nam, że idę tylko na pizzę. – Nad­miar przy­go­to­wań spra­wił tyle, że Mor­gan zaczęła się dener­wo­wać.

– Od cze­goś trzeba zacząć. Boże, ale ty masz tyłek – powie­działa Nina, kiedy Mor­gan wbiła się w wąskie dżinsy. – Nogi do nieba zakoń­czone mikro­sko­pijną pup­cią.

Mor­gan przej­rzała się w lustrze.

– Przy­sta­wiasz się do mnie?

– Jeżeli Tym­cza­sowy nie zacznie, to zna­czy, że coś z nim nie halo.

– Nie szu­kam tego. – Mor­gan wło­żyła jaskra­wo­nie­bie­ski swe­ter. – No, powiedzmy, że może mogła­bym zaak­cep­to­wać jakiś przy­staw w wer­sji mini.

Pod czuj­nym okiem Niny zmie­niła kol­czyki na dłuż­sze, wiszące, wło­żyła wyso­kie buty i gra­fi­tową skó­rzaną kurtkę – pre­zent gwiazd­kowy od mamy.

– Ujdzie?

– Oto swo­bodna uwo­dzi­cielka we wła­snej oso­bie. – Nina wyjęła z torebki małą bute­leczkę z ato­mi­ze­rem. – A teraz przejdź przez chmurę – naka­zała, roz­py­la­jąc zapach.

Mor­gan wywró­ciła oczami i prze­szła.

– Świet­nie. Jesz­cze się napi­jemy.

– Napiję się do kola­cji.

– Już teraz wypi­jesz kie­li­szek, dla kurażu. A jeżeli zasza­le­jesz i wypi­jesz do kola­cji dwa kie­liszki, zabierz go na spa­cer po Mar­ket Street, potem do parku, nad staw i z powro­tem. Wiesz co? Weź tę moją nie­bie­ską apaszkę w kwiaty. Będzie ci ide­al­nie paso­wała.

Punk­tu­al­nie o siód­mej mimo przy­ka­zań Niny, żeby nie przy­cho­dziła na czas, Mor­gan weszła do Luigi’s.

W środku pano­wał lekki szum, typowy – jak sobie wyobra­żała – dla dobrej restau­ra­cji. Pach­niało sosem, przy­pra­wami i topio­nym serem.

Z ulgą stwier­dziła, że Luke sie­dzi już przy sto­liku. Uśmiech, któ­rym ją powi­tał, ani odro­binę nie zra­nił jej ego.

Wysu­nął się z boksu, ujął jej dłoń i lekko poca­ło­wał ją w poli­czek.

– Pięk­nie wyglą­dasz.

– Dzięki. Mam nadzieję, że długo nie cze­kasz.

– Dopiero przy­sze­dłem. Świetna kurtka – powie­dział, poma­ga­jąc jej ją zdjąć.

– Pre­zent od mamy.

– Mama ma świetny gust. Zamó­wi­łem już butelkę czer­wo­nego wina. Mam nadzieję, że lubisz. Ale możemy zmie­nić na coś innego, jeśli wolisz.

– Lubię czer­wone. Jak minął week­end?

– Wydaj­nie. Posłu­cha­łem two­jej rady i wybra­łem się do Inner Har­bor.

Uśmiech­nął się do kel­nerki, która przy­nio­sła wino.

– Już są pań­stwo gotowi, żeby zło­żyć zamó­wie­nie?

– Nie, potrze­bu­jemy paru minut.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę się nie spie­szyć.

Luke pod­niósł kie­li­szek.

– Za przy­jemny wie­czór w miłym towa­rzy­stwie. Naprawdę się bałem, że zmie­nisz zda­nie.

– I co, pizza prze­leci mi koło nosa?

Roze­śmiał się.

– Z czym lubisz?

– Ze wszyst­kim, z czym­kol­wiek albo z niczym. Nie odmó­wię żad­nej.

– Jak­bym sły­szał sie­bie. A jak twój week­end?

– Też wydajny. Posa­dzi­ły­śmy z Niną bratki. Teraz się uśmie­cham za każ­dym razem, gdy przy­cho­dzę do domu albo wycho­dzę.

– Współ­lo­ka­torka z cen­trum ogrod­ni­czego?

– Zga­dza się.

– Przy­jaź­ni­cie się?

– Ow­szem. – To była pierw­sza praw­dziwa, dłuż­sza przy­jaźń w całym jej życiu nomady. – Świet­nie jest mieć kogoś, kto nadaje na tych samych falach. Zasad­ni­czo wycho­dzi do pracy, zanim ja wstanę, a kiedy wra­cam z baru, już śpi.

– O, to zapewne dzięki temu dobrze się doga­du­je­cie. Każda ma swój gra­fik i swoją prze­strzeń.

– Tak, więc kiedy jeste­śmy razem, mamy z tego frajdę. Nie prze­szka­dza ci, że nie masz regu­lar­nego gra­fiku, sąsia­dów, przy­ja­ciół?

– W tej chwili cał­kiem mi to odpo­wiada. – Odchy­lił się na opar­cie. Spra­wiał wra­że­nie męż­czy­zny pew­nego sie­bie, który dobrze się ze sobą czuje. Mor­gan stwier­dziła, że bar­dzo ją to prze­ko­nuje.

– Kie­dyś, w przy­szło­ści, pew­nie będę chciał się ustat­ko­wać, gdzieś osiąść. Ale dzięki temu try­bowi życia, jaki pro­wa­dzę teraz, mogę sporo zoba­czyć, poznać cie­ka­wych ludzi. – Szybki, olśnie­wa­jący uśmiech. – Takich jak ty.

Miał nie­złe wyczu­cie, uznała. Flir­to­wał, ale dokład­nie tyle, ile trzeba.

– Musisz lubić swoją pracę i pew­nie dzięki temu jesteś w niej naprawdę dobry.

– Uwiel­biam ją. Two­rze­nie nowo­cze­snych sys­te­mów dla kon­kret­nego klienta. Roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów, uła­twia­nie ludziom życia, posze­rza­nie hory­zon­tów. Może kie­dyś poka­żesz mi swój dom, to też pod­rzucę ci jakieś pomy­sły.

– Może.

Znowu się uśmiech­nął.

– No dobra, to teraz pizza.

Osta­tecz­nie Mor­gan wypiła dwa kie­liszki wina i cie­szyła się każdą chwilą tego wie­czoru. Luke opo­wia­dał jej różne histo­rie, na przy­kład o tym, jak pro­jek­to­wał opro­gra­mo­wa­nie dla ran­cza w Butte w Mon­ta­nie, obser­wu­jąc pasące się na polu stado bizo­nów.

I słu­chał o jej pla­nach zmian w kuchni, wtrą­cał swoje uwagi. Nada­jące się do tego, by je wcią­gnąć na listę nadziei i marzeń.

Zapro­po­no­wał spa­cer.

Wie­czorny wia­te­rek wiał dość ostro, ale po wyj­ściu z roz­grza­nego wnę­trza przy­jem­nie chło­dził twarz. I tyle czasu minęło, odkąd z kimś spa­ce­ro­wała. Odkąd ktoś trzy­mał ją za rękę.

Gdy wró­ciła do samo­chodu, była pra­wie dzie­siąta – dużo póź­niej, niż pla­no­wała.

– Mam nadzieję, że to nie jest nasze ostat­nie spo­tka­nie. To zna­czy takie jak dziś. Nie żeby było mi szcze­gól­nie przy­kro wysia­dy­wać na stołku przy barze, kiedy pra­cu­jesz. W każ­dym razie cze­kam na kolejny raz. Mam ruchomy gra­fik, mogę się dosto­so­wać do two­jego.

Być może Nina wpeł­zła jej do głowy, bo Mor­gan ze zdzi­wie­niem usły­szała, jak zapra­sza go na kola­cję.

– To może w następny ponie­dzia­łek u mnie. To dla mnie naj­lep­szy ter­min.

– Gotu­jesz?

– Nie. Będę musiała to wcią­gnąć na listę umie­jęt­no­ści do opa­no­wa­nia. Na razie nie.

– W takim razie Nina gotuje?

– Nie, ale jej mama gotuje, więc nas cze­goś nauczy. Jeśli oczy­wi­ście jesteś gotowy pod­jąć ryzyko.

– Przy­goda to moja druga natura. Siódma jest okej?

– Tak, siódma.

– To będę. Podasz mi adres?

Wycią­gnęła rękę po jego tele­fon i dodała swój adres do jego kon­tak­tów.

– Mogę ci powie­dzieć, jak się do mnie jedzie.

– Jestem za pan brat z wuj­kiem Google’em. I będę jesz­cze wpa­dał do baru. Może nawet któ­re­goś dnia spró­buję swo­ich sił w rzutki.

– Z Rod­dym nie masz szans.

– Zary­zy­kuję.

Wtedy się do niej nachy­lił. Tak, nazwa­łaby to przy­sta­wem. Wła­śnie takim w wer­sji mini, aku­rat takim, jakiego trzeba, by usta dotknęły ust. Nie nachal­nie, lecz na tyle mocno, by pozo­sta­wić po sobie ślad. Motyle w brzu­chu, któ­rych nie czuła od bar­dzo, bar­dzo dawna, były ide­al­nym zwień­cze­niem tego wie­czoru.

– Dobra­noc, Mor­gan.

– Dobra­noc. Naprawdę było mi bar­dzo miło.

– Mnie rów­nież. Uwa­żaj na sie­bie po dro­dze.

Przez całą drogę uno­siła się na fali poże­gnal­nego poca­łunku.

Nina, z cerą jaśnie­jącą po zabie­gach domo­wego spa, cze­kała na nią w piża­mie.

– Okej, wystar­czy jedno spoj­rze­nie, żebym zga­dła: pierw­sza randka była wiel­kim suk­ce­sem. Opo­wia­daj! I co, przy­sta­wiał się?

– W ide­al­nym stop­niu. No, podoba mi się. – Mor­gan z wes­tchnie­niem szczę­ścia opa­dła na krze­sło. – Dobrze się z nim roz­ma­wia, swo­bod­nie i zabaw­nie. Był w wielu miej­scach i umie o tym opo­wia­dać. No i słu­cha.

Wypro­sto­wała ramiona, po czym je zwie­siła.

– A kiedy mnie poca­ło­wał na poże­gna­nie, mia­łam motyle w brzu­chu.

– Jak poca­ło­wał? Opis popro­szę.

– Powie­dzia­ła­bym, że deli­kat­nie, ciut marzy­ciel­sko. Nie­na­chal­nie. Lekko, ale sku­tecz­nie. Nie wiem, jak to się stało, ale zapro­si­łam go do nas na kola­cję. Za tydzień w ponie­dzia­łek.

– A niech to! – Nina zerwała się i odtań­czyła szybki taniec. – Ale nie dosy­pał ci niczego do wina, co? Albo czymś nie otu­ma­nił?

– Jest miłym, przy­stoj­nym, inte­re­su­ją­cym face­tem. Tylko tyle.

– W zupeł­no­ści wystar­czy. Popro­simy mamę, żeby nam pomo­gła. Albo może wolisz, żebym znik­nęła w ponie­dzia­łek?

– Abso­lut­nie. – Odpo­wiedź była szybka i sta­now­cza. – Pro­szę, nie zni­kaj. Nie zapra­sza­ła­bym go, gdyby miało cię nie być.

– A zapro­sić Sama?

– Chyba tak, dla rów­no­wagi. Ale niech to nie będzie nic wystaw­nego, Nino, tylko zwy­czajna, miła kola­cja. Bez zadę­cia.

– Swo­bod­nie uwo­dzi­ciel­ska. Mamy to, Mor­gan.

– Jeśli same nic nie przy­go­tu­jemy, to coś zamó­wimy. – Mor­gan wstała. – Muszę się kłaść. Ty też, zaczy­nasz o ósmej.

– Idę już, idę, ale jesz­cze napi­szę do mamy, żeby już zaczęła myśleć, co byśmy mogły upich­cić. Nie będę ci życzyła słod­kich snów, bo masz je zapew­nione. Do zoba­cze­nia jutro. Och, nie mogę się docze­kać faceta, któ­rego Mor­gan Albri­ght zapro­siła na kola­cję!

*

Luke wpadł do baru w czwart­kowy wie­czór. Od razu zaczął roz­mowę z Mor­gan, a także z nie­któ­rymi miej­sco­wymi. Poćwi­czył tro­chę grę w rzutki, wcale nie był w tym zły. Wypił swoje dwa piwa i zjadł skrzy­dełka.

– No i spra­wi­łaś sobie chło­paka. – Gra­cie poro­zu­mie­waw­czo unio­sła brwi.

– Nie, będzie tu tylko parę mie­sięcy.

– Nie powie­dzia­łam, że to chło­pak na całe życie. – Świa­tła mru­gnęły, dając sygnał do ostat­niego zamó­wie­nia, a Gra­cie wzru­szyła ramio­nami. – Z całą pew­no­ścią ma ogładę. Jeśli o mnie cho­dzi, nie ufam takim. Jakieś pięt­na­ście lat temu pra­wie za takiego wyszłam. Gładki był, oj, gładki. Taki gładki, że pro­sto z mojego łóżka wśli­zgnął się do łóżka mojej kuzynki Bon­nie.

– Całe szczę­ście, że ja jesz­cze za niego nie wyszłam. Nawet pra­wie.

– Więc możesz się cie­szyć jego ogładą.

Dla­czego by nie – pomy­ślała Mor­gan, kiedy Luke przy­szedł na wie­czór quizów. Tym, że włą­czył się do gry, zyskał parę dodat­ko­wych punk­tów w jej oczach.

Oto miała inte­re­su­ją­cego ado­ra­tora i – wziąw­szy pod uwagę obie prace – nie­wiele czasu na spo­tka­nia. Ale, jak się zda­wało, żad­nemu z nich to nie prze­szka­dzało.

Nie ozna­czało to jed­nak, że na myśl o ponie­dział­ko­wym wie­czo­rze nie czuła obawy, że pod­jęła się przy­go­to­wa­nia kola­cji, oraz stresu zwią­za­nego z syn­dro­mem dru­giej randki.

Korzy­sta­jąc z ela­stycz­nego czasu pracy, wyszła z biura o godzinę wcze­śniej. Kwiet­niowe cie­pło, które wresz­cie dawało się wyczuć w powie­trzu, tro­chę pod­nio­sło ją na duchu, gdy jechała rowe­rem.

Za parę tygo­dni wio­sna roz­kręci się na dobre i pokaże światu swoje kolory. Mor­gan widziała już w nie­któ­rych ogro­dach kwit­nące na żółto for­sy­cje, a gałę­zie wiel­kiej wierzby rosną­cej u wylotu jej ulicy okryły się bla­do­zie­loną mgiełką.

W jej ogro­dzie roz­kwi­tły czer­wone jak szminka tuli­pany, a aza­lie, kupione dzięki radzie Niny pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia, miały już duże pąki, które lada dzień buchną słod­kim różem.

Może to było głu­pie, ale fakt, że zasa­dziła je w swoim ogro­dzie, wzbu­dzał w niej poczu­cie przy­na­leż­no­ści do dziel­nicy.

Zapar­ko­wała rower, uśmiech­nęła się do brat­ków i weszła do domu, w któ­rym gło­śno grała muzyka.

Oczy­wi­ście Nina wró­ciła z pracy pierw­sza.

Mor­gan wrzu­ciła klu­cze do miski na sto­liku przy drzwiach, odwie­siła kurtkę do szafy, razem z kurtką zamy­ka­jąc w sza­fie torebkę, a potem weszła do kuchni, gdzie pano­wał potężny chaos.

Nina z wło­sami zwią­za­nymi w kucyk i w far­tuszku pochla­pa­nym Bóg wie czym stała przy kuchence. Far­tuch dostała od mamy, która taki sam poda­ro­wała Mor­gan.

Nie­wielki blat zasta­wiony był butel­kami, sło­ikami i pojem­ni­kami z przy­pra­wami. Mor­gan miała wra­że­nie, że plamy na far­tuszku Niny pocho­dzą od wszyst­kich tych rze­czy naraz.

– Zro­bi­łam to! – Sze­roko otwarte oczy Niny patrzyły tro­chę dziko. – Zro­bi­łam mary­natę do mięsa. Udało mi się, Mor­gan! – Z roz­ma­chem otwo­rzyła lodówkę. – Widzisz?

Mor­gan ostroż­nie nachy­liła się nad półką, na któ­rej stała miska nakryta prze­zro­czy­stą folią kuchenną, rów­nież spe­cjal­nie przy­wie­zioną od mamy.

– Zro­bi­łam to tymi rękami!

– Wygląda – Mor­gan nachy­liła się bli­żej i pową­chała – i pach­nie tak, jak powinno. Potrze­bu­jesz odpo­cząć?

– Być może. Ty masz zro­bić ziem­niaki. Obec­ność męż­czyzn na kola­cji ozna­cza mięso i ziem­niaki. A ponie­waż mamy kwie­cień, rów­nież szpa­ragi. I musimy jesz­cze to wszystko ugo­to­wać, nakryć do stołu i spra­wić, żeby ład­nie wyglą­dało. I żeby­śmy my ład­nie wyglą­dały.

– Co myśmy sobie myślały? – prze­ra­ziła się Mor­gan.

– Teraz już za późno się nad tym zasta­na­wiać. Stół to nie pro­blem, pora­dzisz sobie. Gdy­byś nie miała pomy­słu, to pomogę. Na HGTV1 cią­gle poka­zują aran­ża­cje sto­łów.

– Wezmę się do tych głu­pich ziem­nia­ków. Skoro ty potra­fi­łaś zro­bić mary­natę, to ja dam radę z ziem­nia­kami. No, dalej, dopuść mnie do blatu.

Mor­gan wło­żyła far­tuch. Kiedy wyszo­ro­wała ziem­niaki i pokro­iła je na ćwiartki, jak naka­zy­wał prze­pis mamy Niny, nagle ogar­nął ją strach, bo kawałki wyszły róż­nej wiel­ko­ści. I co teraz? Pocie­szyło ją to, że jej far­tuch nie przy­po­mi­nał dzieł Jack­sona Pol­locka w takim samym stop­niu jak far­tuch Niny.

Wypeł­niała zale­ce­nia mamy Niny co do słowa, co wcale nie było takie pro­ste, bo zamiast dokład­nych miar mama posłu­gi­wała się okre­śle­niami „na oko” lub „do smaku”.

Przy­stą­piła do dzieła. Wymie­szała przy­prawy w misce, pową­chała, obej­rzała. Wrzu­ciła w to ziem­niaki, dodała olej i z nadzieją na udany efekt roz­ło­żyła warzywa na bla­sze z pie­kar­nika.

Stół pozo­sta­wiła Ninie, która szła jak burza, a sama ruszyła sprzą­tać kuch­nię.

Wykoń­czona, prze­brała się z biu­ro­wych ciu­chów w spodnie khaki nad kostkę i jaskra­wo­ró­żową koszulkę. Zasta­na­wiała się, i to szcze­rze, jak nie­któ­rzy ludzie to robią, że gotują codzien­nie.

Cze­kało je jesz­cze przy­go­to­wa­nie szpa­ra­gów i odgrza­nie bułe­czek. Znowu wło­żyła far­tuch.

W przed­po­koju natknęła się na Ninę, świeżą jak wio­senny pora­nek.

– Jesz­cze oliwki, ser i jakieś warzywa. Z tym damy radę. Szkoda, że ta kuch­nia jest za mała na wspólne prze­sia­dy­wa­nie.

– Pocze­kaj jesz­cze rok – obie­cała Mor­gan. – Wiesz co? Naprawdę dobrze tu pach­nie. Pach­nie tak, jak­by­śmy potra­fiły goto­wać. – W kuchni sta­nęły obok sie­bie i zaj­rzały do pie­kar­nika. – Wygląda też cał­kiem cał­kiem. Jesteś pewna, że szpa­ra­gom wystar­czy tylko dzie­sięć minut?

– Mama wie naj­le­piej – odparła Nina z powagą. – Ale trzeba je naj­pierw przy­ciąć, więc zróbmy to teraz. A potem je wsta­wimy, gdzieś pięt­na­ście po siód­mej. Które pięć minut wolisz? Sma­że­nie czy para?

– Boże, Boże. Para.

– Ja też para. W takim razie zagrajmy o to – Nina wycią­gnęła pięść – na trzy.

– A niech to – syk­nęła Mor­gan, kiedy kamień Niny zmiaż­dżył jej nożyce.

Zanim wybiła siódma, muzyka została ści­szona do przy­jem­nego szmeru, pie­kar­nik prze­sta­wiony na niż­szą tem­pe­ra­turę, a prze­ką­ski przy­go­to­wane.

Puka­nie do drzwi roz­le­gło się ide­al­nie na czas.

– Zdej­mu­jemy far­tu­chy! – zako­men­de­ro­wała Nina.

Otwo­rzyły razem. Na progu stało dwóch męż­czyzn.

– Przy­je­cha­li­śmy jed­no­cze­śnie. – Cudowny Sam w oku­la­rach w rogo­wych opraw­kach podał Ninie bukiet różo­wych tuli­pa­nów, a Mor­gan – butelkę wina.

– A ja na odwrót. – Luke wrę­czył Mor­gan fio­le­towe hia­cynty w prze­zro­czy­stym wazo­nie w kształ­cie kuli, a Ninie wino. – Cześć, Nino, jestem Luke.

Mimo obaw i pracy wło­żo­nej w goto­wa­nie spo­tka­nie oka­zało się suk­ce­sem.

Naj­pierw wszy­scy sku­pili się w cia­snej kuchni, a potem, z kie­lisz­kami w rękach, wyszli do aneksu jadal­nego. Wyda­wało się, że Luke i Sam szybko zła­pali kon­takt. Spe­cja­li­sta od IT i zapa­lony gracz mieli ze sobą sporo wspól­nego.

Z nadzieją, że pomyślne wia­try ich nie opusz­czą, Mor­gan wrzu­ciła masło na patel­nię, by obsma­żyć szpa­ragi.

– Nie ma nic lep­szego niż domowy posi­łek, kiedy czło­wiek cią­gle tuła się z dala od domu. – Luke cmok­nął ją w poli­czek. – Naprawdę to doce­niam.

– Miejmy nadzieję, że to będzie przy­po­mi­nać domowy posi­łek, a nie woła­nie o pomoc – odparła.

Luke się roze­śmiał.

– Pach­nie fan­ta­stycz­nie. Chęt­nie umył­bym ręce.

– Pro­szę bar­dzo. W lewo kory­ta­rzem i drzwi po pra­wej stro­nie.

– Zaczy­namy odli­cza­nie. Dzie­sięć minut – ogło­siła Nina, a Sam oto­czył ją ramie­niem.

– Nie chce mi się wie­rzyć, że same to wszystko przy­go­to­wa­ły­ście, dziew­czyny. Cały dzień w pracy, a potem jesz­cze to.

– Nie chwal, póki nie spró­bu­jesz – upo­mniała go Mor­gan.

– Cały dzień w pracy – powtó­rzył Sam i poca­ło­wał Ninę w czu­bek głowy. – A potem tyle czasu w kuchni.

Zado­wo­lona Nina wysta­wiła twarz do poca­łunku.

– Dobra, uwaga. – Mor­gan zsu­nęła szpa­ragi na roz­to­pione masło i usta­wiła minut­nik w tele­fo­nie na pięć minut. Mie­szała i potrzą­sała patel­nią, pró­bu­jąc poso­lić i popie­przyć danie „na oko” i „do smaku”.

Kiedy ona stała przy patelni, Sam pomógł Ninie wyjąć kotlety i ziem­niaki z pie­kar­nika, a zamiast nich wło­żyć tam bułeczki do pod­grza­nia.

– Praca zespo­łowa. Skoń­czy­łam swoje pięć minut, teraz ty, Nino.

Zamie­niły się miej­scami. Mor­gan uło­żyła kotlety na pół­mi­sku poży­czo­nym, rzecz jasna, od mamy Niny, i – jak mama kazała – ude­ko­ro­wała je świe­żym roz­ma­ry­nem.

– Prze­pra­szam. – Wró­cił Luke. – Tele­fon mi zadzwo­nił, dla­tego tak długo.

– Nie ma pro­blemu, wła­śnie koń­czymy. – Mor­gan na niego zer­k­nęła. – Wszystko w porządku?

– Tak, to tylko mała zmiana pla­nów na jutro. Mogę w czymś pomóc?

– Otwórz wino, na wypa­dek, gdy­by­śmy chcieli się napić.

Kiedy po skoń­czo­nym goto­wa­niu i ser­wo­wa­niu usie­dli wresz­cie przy stole, Sam wziął do ust pierw­szy kęs.

– Skar­bie – zwró­cił się do Niny, a potem uśmiech­nął się do Mor­gan. – Drugi skar­bie.

Nina spró­bo­wała mięsa.

– U, la la. Jeste­śmy w tym nie­złe, Morg. Co to będzie dalej?

– Za domowy posi­łek dla tuła­cza, moje panie. – Luke pod­niósł kie­li­szek. – Zdro­wie sze­fo­wych kuchni.

– I zdro­wie mamy. Nie powsty­dzi­łaby się nas, Mor­gan – dodała Nina.

Mimo tru­dów dnia Mor­gan cie­szyła się każdą chwilą wie­czoru. To było praw­dziwe przy­ję­cie. U niej w domu. Pierw­sze samo­dziel­nie przy­go­to­wane, bez jedze­nia kupio­nego na wynos lub zamó­wio­nego z dostawą. Roz­mowy, śmiech i od czasu do czasu prze­lotny dotyk dłoni Luke’a.

Gdy faceci uparli się, że posprzą­tają ze stołu, uznała to za uro­cze, a potem z przy­jem­no­ścią sie­działa przy kawie i kupio­nym w cukierni czer­wo­nym tor­cie prze­kła­da­nym war­stwami bia­łego kremu.

– Z wiel­kim żalem, ale muszę prze­rwać tę sie­lankę. Dzi­siej­szy wie­czór to punkt kul­mi­na­cyjny mojego pobytu w tych stro­nach. Nie­stety, plany na jutro ule­gły zmia­nie i oka­zało się, że już o ósmej muszę być u klienta.

– A gdzie ten klient?

– Wysy­łają mnie do Bal­ti­more. Inwe­stor kupił dwa sze­re­gowce i chce je połą­czyć w jeden. To ma być inte­li­gentny dom. Wygląda na to, że będę miał tam sporo roboty. Pew­nie trzeba będzie zostać jakieś dwa dni. Może trzy. – Wzru­szył ramio­nami. – Wci­snęli mi to w gra­fik pod koniec zeszłego tygo­dnia. Ten gość to zna­jomy jed­nego z sze­fów.

– O ósmej w Bal­ti­more. Trzeba będzie wcze­śnie wstać – powie­działa Nina.

Luke ski­nął do niej głową.

– Tak, prawda, ale też czeka mnie miłe wyzwa­nie. Zamie­nić dwa stare sze­re­gowce w jedną inte­li­gentną miej­ską mini­re­zy­den­cję, zacho­wu­jąc jed­no­cze­śnie ducha oko­licy. – Rozej­rzał się. – Chęt­nie zajął­bym się też twoim domem, Mor­gan. Jest tu na czym bazo­wać.

– Też tak sądzę – przy­znała. – Jak zli­kwi­duję tę ścianę, być może oprócz powięk­sze­nia prze­strzeni zain­we­stuję też w jakąś inte­li­gen­cję.

– Daj mi znać, jeśli się zde­cy­du­jesz. Na pewno znajdę dla cie­bie czas. Obie­cuję. Dzięki, Nino, i podzię­kuj mamie. – Wstał. – Wszystko było fan­ta­styczne. Cie­szę się, że cię pozna­łem, Samie. W przy­szłym tygo­dniu posta­ram się zer­k­nąć na twój sys­tem. Zawsze da się coś uspraw­nić.

– Byłoby świet­nie.

Mor­gan odpro­wa­dziła go do drzwi.

– Jak wrócę, zaj­rzę do baru. Za kilka dni. Mogę napi­sać do cie­bie parę ese­me­sów, kiedy będę cier­piał na samot­ność w hote­lo­wym pokoju w Bal­ti­more? – zapy­tał.

– Jasne.

– A po powro­cie zapro­sić cię na kola­cję? Może tym razem na coś lep­szego niż pizza? Coś odro­binę bar­dziej wyra­fi­no­wa­nego?

– Będzie miło.

Kiedy ją poca­ło­wał, tym razem tro­chę bar­dziej inten­syw­nie niż za pierw­szym razem, bli­żej przy­su­wa­jąc ciało, pomy­ślała, że wła­ści­wie to będzie bar­dzo miło.

– Powo­dze­nia w Bal­ti­more.

– Jeśli jesteś w czymś dobry, nie potrze­bu­jesz powo­dze­nia, ale dzięki. Dobra­noc i jesz­cze raz dzięki za kola­cję.

Patrzyła w ślad za nim, kiedy szedł do samo­chodu zapar­ko­wa­nego wzdłuż ogro­dze­nia. Kwiet­niowy wie­czór zasnu­wała mgiełka lekko sią­pią­cego desz­czu.

Kiedy zatrza­snął drzwiczki, pomy­ślała, że może jakimś dziw­nym tra­fem rze­czy­wi­ście ma chło­paka. Tym­cza­sowo.

Nina wytknęła głowę za drzwi.

– Sły­sza­łam trza­śnię­cie drzwi­czek, więc chcę powie­dzieć, że… podoba mi się, serio!

– Mnie też – dodał Sam, rów­nież wychy­la­jąc głowę za drzwi.

– Mnie rów­nież, więc jeste­śmy jed­no­myślni – dodała Mor­gan.

– W następną nie­dzielę musisz go zabrać na kola­cję do mamy. To twoja mama w Mary­land i będzie nim zachwy­cona – zapro­po­no­wała Nina.

– Może. Zasta­no­wię się. A tym­cza­sem mówię dobra­noc. Widzimy się rano, Sam, tak?

– Son­daże mówią, że tak – odparła Nina, a Sam się uśmiech­nął.

*

Kiedy Mor­gan poło­żyła się spać, przy­szedł ese­mes od Luke’a.

Do środy, naj­póź­niej czwartku. Będę tęsk­nił.

Mimo uśmie­chu, który mimo­wol­nie wypły­nął na jej twarz, i roz­le­wa­ją­cego się po jej ciele cie­pła, Mor­gan przez chwilę się zawa­hała. Ale pokrę­ciła głową i odpo­wie­działa zgod­nie z prawdą.

Ja też. Dobra­noc.

Kiedy wycią­gnęła się wygod­nie w łóżku, na­dal się uśmie­chała.

Rozdział 3

Jeśli wziąć pod uwagę wiek i brak jakiej­kol­wiek uwagi ze strony wła­ści­cielki, nie było niczym dziw­nym, że we wto­rek rano samo­chód Niny odmó­wił współ­pracy.

Sam pod­rzu­cił ją do sklepu, a krę­cący głową z dez­apro­batą Larry odho­lo­wał wóz do swo­jego warsz­tatu.

Nina wró­ciła z pracy, narze­ka­jąc na dra­pa­nie w gar­dle i złe wie­ści od Larry’ego w spra­wie zakresu napraw.

– Nowy aku­mu­la­tor koniecz­nie, coś z paskami wen­ty­la­tora, coś jesz­cze i coś jesz­cze i do tego skrzy­nia bie­gów. Larry prze­wi­duje pięć stó­wek. – Pstryk­nęła pal­cami. – No, to już mogę się z nimi poże­gnać.

– Przy­kro mi. Szcze­rze. – Ponie­waż Mor­gan naprawdę tak myślała, mocno uści­snęła przy­ja­ciółkę. – Dobrze ci zrobi her­bata z mio­dem. Zacze­kaj, zro­bię ci.

– Dzięki. – Nina klap­nęła na fotel. Powieki same jej opa­dały, a piękna cera była blada. – Nie­na­wi­dzę tych wio­sen­nych prze­zię­bień, a prze­czu­wam, że to wła­śnie ono. To plus tych pięć stó­wek i wystar­czy, żebym się czuła jak wrak.

– Może zja­dła­byś zupy? – Mor­gan otwo­rzyła kuchenną szafkę i wyjęła puszkę. – Rosół z maka­ro­nem gwiazdki. Nijak się ma do rosołu two­jej mamy, ale zawsze to rosół.

– Chęt­nie. Chyba wezmę gorący prysz­nic, a potem zapa­kuję się pod koł­drę z roso­łem, gwiazd­kami, tostami oraz her­batą i pusz­czę sobie jakiś pod­no­szący na duchu film. I prze­śpię resztę tego par­szy­wego dnia.

– To wska­kuj pod prysz­nic i pod koł­drę, a ja ci przy­niosę jedze­nie na tę całą par­szy­wość.

– Naj­lep­sza wynaj­mu­jąca, jaką znam. Uści­ska­ła­bym cię, amiga mia, ale nie chcę ci sprze­dać tego, co wła­śnie zaczyna mnie brać.

Kiedy Mor­gan przy­szła z tacą, Nina sie­działa w łóżku z lap­to­pem i pudeł­kiem chu­s­te­czek.

– Dzięki. Wiel­kie, wiel­kie dzięki. Już mi lepiej.

– Może powin­naś wziąć jutro wolne i zostać w łóżku? – Mor­gan odsta­wiła tacę i przy­ło­żyła rękę do czoła Niny. – Gorączki raczej nie masz.

– Głu­pie kwiet­niowe prze­zię­bie­nie. A w pracy oczy­wi­ście jak we mły­nie.

– Możesz wziąć mój samo­chód, jeśli chcesz jutro poje­chać.

– Mam pod­wózkę w tę i z powro­tem, ale wiel­kie dzięki za pro­po­zy­cję. Wiel­kie, więk­sze i najwięk­sze. – Nina pod­nio­sła kubek z her­batą, podmu­chała i upiła łyk. – Och, wła­śnie tego mi było trzeba. Jestem twoją dłuż­niczką.

– A pamię­tasz mój wirus żołąd­kowy jesie­nią? Kto się wtedy mną opie­ko­wał?

– Ja, bo jeste­śmy przy­ja­ciół­kami. Wcze­śnie pójdę spać i prze­śpię to drań­stwo.

– Pisz, gdy­byś cze­goś potrze­bo­wała. Ja nie będę się odzy­wać na wypa­dek, gdy­byś spała, ale jak wrócę, zaj­rzę spraw­dzić, czy wszystko gra – zapro­po­no­wała Mor­gan.

– Mam wszystko, czego mi trzeba, a potem łyknę sobie NyQuil, to mnie na pewno uśpi. – Nabrała łyżkę zupy. – Wpraw­dzie to nie rosół mamy, ale każdy rosół z gwiazd­kami robi swoje. Miłej pracy.

Kiedy Mor­gan w nocy wró­ciła z baru, Nina mocno spała. A rano, obu­dziw­szy się w pustym domu, zało­żyła, że współ­lo­ka­torka doszła do sie­bie i poje­chała do pracy.

*

Około połu­dnia Luke wysłał wia­do­mość, że naj­praw­do­po­dob­niej będzie musiał spę­dzić w Bal­ti­more jesz­cze jeden dzień. Mor­gan prze­czy­tała ją pomię­dzy wysta­wia­niem fak­tury za remont łazienki a ode­bra­niem tele­fonu w spra­wie usta­le­nia ter­minu budowy tarasu.

Sie­działa na swoim miej­scu, sta­no­wią­cym połą­cze­nie biura i recep­cji, z wido­kiem na par­king. Widok jej nie prze­szka­dzał, bo dzięki niemu miała na oku wszyst­kich, któ­rzy wcho­dzili do firmy i z niej wycho­dzili.

W kącie pię­trzyła się olbrzy­mia san­se­wie­ria, posa­dzona podobno przez żonę pierw­szego szefa firmy przed mniej wię­cej dwu­dzie­stoma laty. Roślina miała teraz dobre dwa metry i rosła w czer­wo­nej donicy tak dużej, że trudno byłoby ją objąć ramio­nami.

Bill Gre­en­wald, syn pierw­szego wła­ści­ciela firmy, mawiał, że jego matka upar­cie twier­dzi, że ta roślina to tali­zman – tak długo, jak pięk­nie rośnie, rodzinny biz­nes będzie pro­spe­ro­wać.

Żona Billa, Ava, na­dal zakła­dała kask i pas na narzę­dzia i ruszała z ekipą na plac budowy. A tam wszy­scy wie­dzieli, że nie należy z nią zadzie­rać.

Brat Billa, miej­scowy praw­nik, zaj­mo­wał się stroną prawną biz­nesu. Bill i Ava mieli dwoje dzieci, Jacka i Ellę, któ­rzy pra­co­wali razem z rodzi­cami.

Mor­gan czę­sto myślała, że kiedy już otwo­rzy wła­sny bar, będzie jej bra­ko­wało pracy z Gre­en­wal­dami i ich bar­dzo zży­tej, choć stale się o coś spie­ra­ją­cej rodziny.

Kiedy czy­tała esmesa, wszedł Bill. Miał na sobie robo­cze dżinsy, T-shirt i roz­piętą fla­ne­lową koszulę.

Spod cza­peczki z dasz­kiem z logo Gre­en­wald’s Buil­ders wysta­wały szpa­ko­wate włosy, a zza pro­sto­kąt­nych oku­la­rów w meta­lo­wych opraw­kach patrzyły życz­liwe oczy. Ramiona Billa były gru­zło­wate od mię­śni.

– Uwaga, widzę tę minę! Dosta­łaś wia­do­mość od nowego chło­paka?

– Jest nowy, ale nie nazwa­ła­bym go swoim chło­pa­kiem.

Bill wyce­lo­wał w nią palec.

– Cza­sami to się po pro­stu wie. Avę zatrud­nił mój tato. Pra­co­wa­łem z nią przez jakiś mie­siąc czy dłu­żej. Na początku myśla­łem o niej tylko tyle, że zna się na rze­czy, potrafi się dobrze zamach­nąć młot­kiem i nie da sobie w kaszę dmu­chać. Dopiero pew­nego dnia, kiedy się zaśmiała… zresztą sama znasz ten śmiech.

Gło­śny i wręcz nie­przy­zwo­ity.

– No, znam.

– Ten śmiech mnie roz­ło­żył. Pomy­śla­łem sobie: To ona, Bill. Nie ma co się wahać. Rów­nie dobrze możesz już zacząć się do niego przy­zwy­cza­jać. We wrze­śniu minęło dwa­dzie­ścia sie­dem lat i w miarę się do niego przy­zwy­cza­iłem. Więc sama będziesz wie­działa, czy to to, czy nie to. No, a teraz ruszam na spo­tka­nie z inspek­to­rem na budo­wie u More­nich. Wra­ca­jąc, zaha­czę o tę pre­zen­ta­cję dla Lang­sto­nów, zoba­czę, czy zała­pię się na ten śmiech. Jeśli wszystko pój­dzie gładko, powi­nie­nem być z powro­tem koło trze­ciej. A jak nie, to dam znać.

– Będę na poste­runku.

– Jak zawsze.

I bar­dzo to lubię – pomy­ślała Mor­gan, kiedy Bill wyszedł. Zabrała się do zała­twia­nia kolej­nych spraw.

Napeł­niła butelkę wodą ze źró­dełka, usia­dła za biur­kiem i odpi­sała Luke’owi.

Mam nadzieję, że to ozna­cza, że wszystko idzie dobrze. Jeżeli wró­cisz i będziesz wolny w nie­dzielę, może masz ochotę wpaść z nami na kola­cję do rodzi­ców Niny?

Opo­wie­dział po paru minu­tach.

Brzmi świet­nie! Wszystko idzie dobrze, będę z powro­tem.

Faj­nie. Nie­dzielna kola­cja, tylko wcze­śniej. Zwy­kle jedziemy około czwar­tej, a jemy około pią­tej. Bądź gotów na dużo ludzi, dużo hałasu i dużo jedze­nia.

Jestem gotów. Wpaść po cie­bie o czwar­tej?

Tak.

Mam nadzieję, że spo­tkamy się w pią­tek wie­czo­rem, a jak nie, to na pewno w nie­dzielę. Na razie.

Na końcu wia­do­mo­ści dodał kwia­tek.

*

Kiedy na ekra­nie poja­wiła się wysłana przez Mor­gan emotka z uśmiech­niętą buzią, otwo­rzył żało­śnie lichy zamek w tyl­nych drzwiach.

Nie­któ­rzy ludzie są tacy durni, zwłasz­cza kobiety.

Wszedł i rozej­rzał się po domu, który w jego ran­kingu pla­so­wał się bar­dzo nisko. No dobra, ale solidna kon­struk­cja i nie­zła loka­li­za­cja spra­wiają, że warto.

Tylko wejść i wyjść – upo­mniał się w duchu i ruszył pro­sto do jej gabi­netu. Tam odin­sta­luje z jej lap­topa pro­gram wgrany w cza­sie, gdy przed ponie­dział­kową kola­cją musiał sko­rzy­stać z łazienki.

Nie zostawi po sobie ani okruszka.

Dzięki temu za parę godzin zakoń­czy się kilka bar­dzo intrat­nych tygo­dni jego życia. Będzie po wszyst­kim.

A ona zoba­czy go wcze­śniej, niż się spo­dziewa.

Wyobra­ził sobie, jak ją zabija na par­kingu za barem, obok samo­chodu. Gdyby jed­nak nie wycho­dziła jako ostat­nia – cho­ciaż zawsze wycho­dziła – to zrobi to w samo­cho­dzie, na przy­tul­nym tyl­nym sie­dze­niu.

To będzie nie­spo­dzianka! A potem finał. Wyrzuci gdzieś jej ciało, a samo­chód odwie­zie do zna­jomka w Bal­ti­more. Wymieni sobie tego jej priusa na inne auto i bez­tro­sko odje­dzie w dal.

Przy­naj­mniej nie będzie musiał się z nią przed­tem pie­przyć. Jako czło­wiek, który dobrze poznaje swoje ofiary, od dawna wie­dział, że Mor­gan Albri­ght nie będzie łatwym łupem. Więc po co ma tra­cić czas, szar­pać się i zawra­cać sobie głowę.

Za to oka­zała się taka łatwa, jeśli cho­dzi o wszyst­kie inne sprawy.

Rękami w chi­rur­gicz­nych ręka­wicz­kach otwo­rzył lap­top.

Włą­czył go, szcze­rze nie rozu­mie­jąc, dla­czego ta kobieta nie wydała ani dolara ze swo­ich ciężko zaro­bio­nych pie­nię­dzy na now­szy sprzęt.

Wła­śnie klik­nął „Odin­sta­luj”, kiedy usły­szał z tyłu ciche kroki.

Odwró­cił się z nie­win­nym uśmie­chem na twa­rzy dokład­nie w tej chwili, kiedy Nina, która nie wyglą­dała naj­le­piej, sta­nęła w drzwiach.

– Luke? – spy­tała ochry­ple i zakasz­lała. – Co tu robisz?

– Hej! Namó­wi­łem Mor­gan, żeby mi pozwo­liła zain­sta­lo­wać now­sze opro­gra­mo­wa­nie na lap­to­pie. Wsze­dłem od tyłu, nie chcia­łem cię budzić. – Nie było wąt­pli­wo­ści, że jest chora, stwier­dził więc, że nale­żało impro­wi­zo­wać. Przy­wo­łał na twarz minę pełną współ­czu­cia. – Mówiła, że nie­zbyt dobrze się czu­jesz, pew­nie śpisz. Prze­pra­szam, jeśli cię obu­dzi­łem.

– Wio­senne prze­zię­bie­nie. Fuj, nie cier­pię. Sze­fowa ode­słała mnie do domu. Odwio­zła mnie. Wła­śnie… Ale skąd Mor­gan wie­działa, że jestem w domu? Angie do niej zadzwo­niła?

Uznał, że sprawa robi się zbyt skom­pli­ko­wana. Nina musiała dostrzec coś w jego oczach, bo zoba­czył to na jej twa­rzy. To był roz­kaz ucieczki.

Zanim zdą­żyła go zre­ali­zo­wać, chwy­cił lap­top i mocno się nim zamach­nął. Kom­pu­ter ude­rzył w bok jej głowy, a drugi bok jej głowy mocno łup­nął o fra­mugę.

Nawet nie pisnęła.

Kiedy się prze­wra­cała, znowu zamach­nął się lap­to­pem – nie szkoda go, to zwy­kły szajs – i wymie­rzył jej kolejny cios.

Wszystko mu spie­przyła. Teraz już nie będzie mógł zakoń­czyć sprawy z Mor­gan tak jak należy.

A więc trudno, coś za coś.

– Zna­la­złaś się w złym miej­scu – mruk­nął, ukląkł i prze­wró­cił ją na plecy, by objąć pal­cami jej gar­dło. – I wybra­łaś sobie zły czas na cho­ro­wa­nie, suko. Nie jesteś tą dziew­czyną, o którą mi cho­dziło, ale na razie będziesz musiała wystar­czyć.

Zalała go fala pod­nie­ce­nia, taka jak zawsze, kiedy wyci­skał z czło­wieka życie.

Choć w jej oczach poka­zało się białko, a pięty zało­mo­tały o pod­łogę, nie była w pełni przy­tomna.

Zosta­wił zarówno ją, jak i roz­trza­skany lap­top na pod­ło­dze.

Rozej­rzał się po kuchni, zna­lazł worek na śmieci. Zapa­ko­wał do niego lap­top Niny, jej tele­fon, jakąś przy­pad­kową biżu­te­rię, nie­wartą nawet tego, by ją odda­wać do lom­bardu, oraz sto pięć­dzie­siąt osiem dola­rów – część w jej port­felu, a część w szu­fla­dzie z bie­li­zną.

Prze­szu­kał pokój Mor­gan. Ta cho­ciaż miała parę sztuk naprawdę porząd­nej biżu­te­rii. Bry­lan­towe kol­czyki – malut­kie, ale w dobrym kolo­rze i szli­fie, złoty meda­lion – raczej stary, pew­nie pamiątka rodzinna. Wrzu­cił też do worka tro­chę byle jakiego chłamu.

Niczego nie mar­nuj, a ni­gdy nie będziesz w potrze­bie – pomy­ślał, ładu­jąc rze­czy do worka.

Ofiary zawsze cho­mi­ko­wały w domach gotówkę. Zna­lazł pięć zro­lo­wa­nych dwu­dzie­stek, które Mor­gan ukryła w spor­to­wych skar­pet­kach.

Zła­pał klu­czyki leżące w misce na sto­liku w przed­po­koju, a potem wyco­fał się tą samą drogą, którą przy­szedł.

Łok­ciem zbił jedną z szyb w tyl­nych drzwiach.

Wła­ma­nie w biały dzień skoń­czyło się źle, wręcz tra­gicz­nie. Tak to będzie wyglą­dało.

Jaka szkoda, jaki żal.

Otwo­rzył samo­chód Mor­gan pilo­tem, wrzu­cił worek z łupem na tylne sie­dze­nie.

Wyco­fał z pod­jazdu i ruszył w kie­runku prze­ciw­nym niż cen­trum mia­steczka. Nucąc razem z Bil­lie Eilish cover Yester­day, jechał do Bal­ti­more.

*

Gdy Mor­gan miała wycho­dzić z pracy, wła­śnie się roz­pa­dało. Spraw­dziła pogodę w tele­fo­nie. Prze­lotne opady szybko prze­su­wa­jące się na zachód.

Posta­no­wiła prze­cze­kać. Napi­sała do Niny, że będzie póź­niej i spy­tała, czy przy­wieźć jej chińsz­czy­znę.

Brak odpo­wie­dzi spra­wił, że zmarsz­czyła brwi.

– Może cho­roba nie odpusz­cza – mruk­nęła pod nosem, wpa­trzona w deszcz. – Pew­nie poło­żyła się po pracy i zasnęła.

Na wszelki wypa­dek zamó­wiła dodat­kową por­cję nudli z kre­wet­kami w sosie słodko-kwa­śnym.

Po kwa­dran­sie wyszło słońce i Mor­gan mogła ruszać. Jechała rowe­rem, wdy­cha­jąc wil­gotne powie­trze. Ode­brała zamó­wione dania i ostroż­nie umie­ściła je w koszyku.

Spo­dzie­wała się raczej spo­koj­nej zmiany w Next Round, jak to zwy­kle w środę. Nie otwo­rzyli jesz­cze ogródka przed loka­lem, ale to już tylko kwe­stia dni.

Kiedy będzie miała wła­sny bar, urzą­dzi przed nim taras oto­czony per­golą. Ustawi tam spe­cjalne pro­mien­niki cie­pła, by goście mogli sie­dzieć na dwo­rze w każdą pogodę, oczy­wi­ście oprócz naj­gor­szych mro­zów i desz­czy.

Wię­cej miejsc, lep­sza sprze­daż, więk­szy zysk.

Kiedy zoba­czyła, że na pod­jeź­dzie przed domem nie ma jej samo­chodu, serce zało­mo­tało jej w piersi. Zro­zu­miała, że to Nina musiała go poży­czyć. Może poje­chała po kolejne opa­ko­wa­nie NyQu­ilu.

Ale prze­cież zawsze pytała.

Mor­gan weszła do domu i ski­nęła głową na widok pustej miski na klu­cze. Odwie­siła kurtkę, scho­wała torebkę do szafy i ruszyła pro­sto do pokoju Niny.

Musiała wró­cić do domu i znowu wyjść – domy­śliła się. Pudełko chu­s­te­czek na­dal leżało na łóżku. „Zro­bię jej jesz­cze her­baty z mio­dem” – posta­no­wiła i poszła do kuchni odło­żyć torbę z jedze­niem i nasta­wić czaj­nik.

Na widok wybi­tej szyby w tyl­nych drzwiach i odłam­ków roz­sy­pa­nych na pod­ło­dze zamarła.

Wyco­fała się i się­gnęła do kie­szeni po tele­fon. Już zabra­kło jej tchu. Mózg odma­wiał współ­pracy. Pamię­tała tylko, że ma wybrać numer alar­mowy.

– Numer alar­mowy, słu­cham?

– Wła­ma­nie. Mia­łam wła­ma­nie. Przez drzwi kuchenne.

Zer­k­nęła w stronę sypialni, a potem w stronę gabi­netu.

I zoba­czyła jej rękę, przed­ra­mię, krew na pod­ło­dze.

– Boże! Boże! To Nina! – Rzu­ciła się do gabi­netu, padła na pod­łogę. – Szybko, bła­gam, szybko, New­berry Street 229! Jest ranna, jest krew. Nie rusza się.

– Wysy­łam pomoc. Jak się pani nazywa?

– Mor­gan. Nina jest ranna, krwawi. Myślę… Myślę, że ona nie żyje. Nie, nie, nie! Co mam robić? Co mogę zro­bić?