Czarne Wzgórza - Nora Roberts - ebook + książka

Czarne Wzgórza ebook

Nora Roberts

4,6

Opis

Odrodzona miłość. Wielkie niebezpieczeństwo. Zapierająca dech przyroda.

Wychowana na farmie w malowniczej Dakocie Południowej Lil poznaje Coopa, chłopca z Nowego Jorku, który przyjechał do dziadków na wakacje. Tych dwoje nigdy nie zapomni pierwszej miłości, lecz gdy spotykają się po latach, są już innymi ludźmi. Lil, obrończyni zwierząt, prowadzi rezerwat. Coop, detektyw, wraca na farmę, by pomóc dziadkom. Oboje nie zamierzają przywoływać dawnych sentymentów. W rezerwacie znów zaczynają dziać się dziwne rzeczy: po serii niewyjaśnionych zabójstw ktoś zaczyna prześladować Lil.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek".

Washington Post Book World

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 618

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (165 ocen)
114
38
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gosienka67

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra, wciągająca, lekko się ją czyta
10
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę super
00
barbaragorniak00

Nie oderwiesz się od lektury

OK
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Tamtamo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra historia.
00

Popularność




Część pierw­sza

Serce

Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.

Mate­usz 6,21, Pismo Święte Sta­rego i Nowego Testa­mentu, Poznań–War­szawa 1990

Roz­dział 1

1

Dakota Połu­dniowa, czer­wiec 1989

Życie Coopera Sul­li­vana się skoń­czyło, wie­dział o tym. Sędzia i przy­się­gli – w postaci rodzi­ców – nie dali się prze­bła­gać, nie ule­gli jego roz­sąd­nym argu­men­tom, napa­dom gniewu ani groź­bom, ska­zali go i wypra­wili w drogę, z dala od wszyst­kiego, co znał i lubił, w świat pozba­wiony wypo­ży­czalni wideo i big maców.

Jedyne, co rato­wało go przed śmier­cią z nudów albo utratą zdro­wych zmy­słów, to nie­oce­niony game boy.

Coop się zorien­to­wał, że pod­czas tej odsiadki – dwóch strasz­nych, głu­pich mie­sięcy na dur­nym Dzi­kim Zacho­dzie – może liczyć tylko na niego i tetris. Miał świa­do­mość, że ta gra, którą ojciec przy­wiózł mu nie­mal z linii mon­ta­żo­wej w Tokio, była rodza­jem łapówki.

Coop miał jede­na­ście lat i nie dawał sobie wci­skać kitu.

Prak­tycz­nie nikt w całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych nie miał jesz­cze game boya i to było cool. Ale co z tego, że on posia­dał coś, o czym inni tylko marzyli, skoro nie mógł się tym pochwa­lić przed kole­gami?

Przez to mógł być tylko Clar­kiem Ken­tem czy Bruce’em Wayne’em, mar­nym alter ego cool face­tów.

Wszy­scy jego kum­ple zostali tam, w Nowym Jorku, miliony lat świetl­nych stąd. Spę­dzali lato w mie­ście, urzą­dzali wypady na plaże Long Island albo Jer­sey Shore. Jemu obie­cano dwu­ty­go­dniowy obóz bejs­bo­lowy w lipcu.

Ale to było wcze­śniej.

Teraz jego rodzice prze­by­wali we Wło­szech, we Fran­cji albo innym głu­pim miej­scu, bo urzą­dzili sobie drugi mie­siąc mio­dowy. Tak ład­nie nazwali roz­pacz­liwą próbę rato­wa­nia mał­żeń­stwa.

Nie. Coop nie dał sobie wci­snąć kitu.

Mie­siąc mio­dowy z synem nie byłby roman­tyczny, wysłali go więc do dziad­ków, do tej zapa­dłej dziury w cho­ler­nej Dako­cie Połu­dnio­wej.

Zapo­mniana przez Boga i ludzi Dakota Połu­dniowa. Mnó­stwo razy sły­szał to okre­śle­nie z ust matki, tylko nie tego dnia, kiedy cała w uśmie­chach powie­działa mu, że czeka go przy­goda; pozna swoje korze­nie. Zapo­mniana przez Boga i ludzi dziura nagle stała się dzie­wi­cza, dzika i pod­nie­ca­jąca. Jakby nie wie­dział, że matka ucie­kła od rodzi­ców, z tej ich nędz­nej małej farmy, gdy tylko skoń­czyła osiem­na­ście lat.

Tkwił więc teraz w miej­scu, z któ­rego sama zwiała, choć niczym na to nie zasłu­żył. To prze­cież nie jego wina, że ojciec nie mógł utrzy­mać fiuta w spodniach i że matka rekom­pen­so­wała to sobie zaku­pami na Madi­son Ave­nue, o czym Coop się dowia­dy­wał, regu­lar­nie ich pod­słu­chu­jąc. Zawa­lili sprawę, a on został zesłany na jakąś gów­nianą farmę do dziad­ków, któ­rych led­wie znał.

A do tego oni byli naprawdę sta­rzy.

Miał poma­gać przy koniach, które śmier­działy i spra­wiały wra­że­nie, jakby chciały ugryźć. I przy kur­cza­kach, które śmier­działy i naprawdę dzio­bały.

Dziad­ko­wie nie mieli gosposi, która robi­łaby mu omlety czy zbie­rała jego żoł­nie­rzyki. I zamiast samo­cho­dami jeź­dzili pika­pami. Nawet leciwa babka.

Od wielu dni nie widział nor­mal­nego samo­chodu.

Miał swoje obo­wiązki i musiał jadać domowe posiłki przy­go­to­wane z pro­duk­tów, które widział pierw­szy raz w życiu. I może było to nawet cał­kiem dobre żar­cie, ale prze­cież nie o to cho­dziło.

Jedyny tele­wi­zor w domu led­wie odbie­rał i nie było w pobliżu ani jed­nego McDo­nalda. Żad­nego chiń­skiego żar­cia ani pizzy, które można by zamó­wić. Żad­nych kum­pli. Żad­nego cen­trum han­dlo­wego, kina, skle­pów z wide­oka­se­tami.

Mógłby rów­nie dobrze wylą­do­wać w Rosji czy jakimś takim miej­scu.

Uniósł głowę znad game boya, wyj­rzał przez okno samo­chodu i zoba­czył to, co nazy­wał wielką pustką. Głu­pie góry, głu­pia pre­ria, głu­pie drzewa. Cią­gle taki sam widok, odkąd wyje­chali z farmy. Przy­naj­mniej dziad­ko­wie prze­stali mu prze­szka­dzać w grze, opo­wia­da­jąc, co mijają po dro­dze.

Jakby obcho­dziły go te wszyst­kie histo­rie o osad­ni­kach, India­nach i żoł­nier­zach, któ­rzy pętali się tutaj, zanim się uro­dził. Cho­lera, nawet zanim uro­dzili się jego pre­hi­sto­ryczni dziad­ko­wie.

Kogo obcho­dził Sza­lony Koń czy Sie­dzący Byk? Jego inte­re­so­wali X-Meni i wyniki roz­gry­wek bejs­bo­lo­wych.

A już wszystko, zda­niem Coopa, wyja­śniał fakt, że naj­bliż­sze mia­steczko nazy­wało się Deadwood1.

Miał gdzieś kow­bo­jów, konie i bawoły. Jego świa­tem był bejs­bol i gry wideo. A tym­cza­sem przez całe lato miał nie zoba­czyć ani jed­nego meczu na sta­dio­nie Jan­ke­sów.

Rów­nie dobrze mógłby nie żyć.

Zauwa­żył stado jakby zmu­to­wa­nych jeleni, które szły przez wysoką trawę, a za nim mnó­stwo drzew i te głu­pie wzgó­rza, które tak naprawdę były zie­lone. Dla­czego więc nazy­wały się czarne? Dla­tego, że był w prze­klę­tej Dako­cie Połu­dnio­wej, gdzie ludzie są szur­nięci.

Nie widział za to żad­nych budyn­ków, ludzi, ulic, ulicz­nych han­dla­rzy. Nie widział nic z tego, co było dla niego domem.

Babka odwró­ciła się na przed­nim fotelu, żeby na niego spoj­rzeć.

– Widzia­łeś wapiti, Cooper?

– Chyba tak.

– Nie­ba­wem będziemy u Chance’ów – wyja­śniła. – To miło z ich strony, że zapro­sili nas wszyst­kich na kola­cję. Polu­bisz Lil. Jest pra­wie w tym samym wieku co ty.

Znał zasady.

– Tak, bab­ciu. – Jakby miał zamiar zada­wać się z jakąś dziew­czyną. Głu­pią wiej­ską babą, która pew­nie zala­tuje koniem. I wygląda jak koń.

Pochy­lił głowę i wró­cił do tetris, żeby babka zosta­wiła go w spo­koju. Tro­chę przy­po­mi­nała mu matkę. Matkę w star­szym wieku, z nie­ufar­bo­wa­nymi na blond wło­sami, bez loków i maki­jażu. Ale widział ją w tej dziw­nej sta­rej kobie­cie ze zmarszcz­kami wokół oczu.

Tro­chę to było prze­ra­ża­jące.

Miała na imię Lucy i miał mówić do niej „bab­ciu”.

Goto­wała i pie­kła. Stale. I roz­wie­szała pra­nie na sznu­rze za domem. Szyła i sprzą­tała, śpie­wa­jąc przy tym. Miała nawet ładny głos, jeśli ktoś lubił cze­goś takiego słu­chać.

Poma­gała też przy koniach i Coop musiał przy­znać, że był zasko­czony i pod wra­że­niem, kiedy zoba­czył, jak wsko­czyła na grzbiet jed­nego z nich, choć był nie­osio­dłany.

Taka stara kobieta – pew­nie miała co naj­mniej pięć­dzie­siątkę, na miłość boską. Ale cał­kiem dobrze się trzy­mała.

Prze­waż­nie nosiła dżinsy, kra­cia­ste koszule i buty z cho­le­wami. Tego dnia jed­nak wło­żyła sukienkę i roz­pu­ściła ciemne włosy, które zwy­kle zapla­tała w war­kocz.

Nie zauwa­żył, że skrę­cili z bie­gną­cej w nie­skoń­czo­ność drogi, dopóki nie zaczęli pod­ska­ki­wać na wybo­jach. Kiedy zer­k­nął przez okno, zoba­czył jesz­cze wię­cej drzew, już mniej pła­ski teren i rysu­jące się w oddali góry. Było tu wię­cej zie­lo­nych wzgórz z gołymi ska­łami na wierz­choł­kach.

Wie­dział, że jego dziad­ko­wie hodują konie i wypo­ży­czają je tury­stom na wycieczki po gór­skich szla­kach. Tego nie rozu­miał. Nie rozu­miał, po co ktoś chce wsiąść na konia i jeź­dzić wśród skał i drzew.

Jechali teraz drogą bar­dziej pokrytą pyłem niż żwi­rem i Coop zoba­czył krowy pasące się po jed­nej stro­nie. Liczył, że ozna­cza to kres podróży. Nie spie­szyło mu się na kola­cję u Chance’ów ani na spo­tka­nie z tą głu­pią gęsią, Lil.

Ale chciało mu się siku.

Dzia­dek zatrzy­mał samo­chód przed bramą, bab­cia wysia­dła, otwo­rzyła ją i zamknęła, gdy prze­je­chali. Pęcherz dawał się Coopowi we znaki na wybo­jach.

Wyło­niły się szopy, obory i staj­nie lub cokol­wiek to było. Pierw­sze znaki cywi­li­za­cji.

Na jed­nych polach coś rosło, po innych bie­gały konie, jakby nie miały nic innego do roboty.

Dom, gdy wresz­cie się uka­zał, nie róż­nił się wiele od tego, w któ­rym miesz­kali dziad­ko­wie. Jedno pię­tro, okna, duży ganek. Tyle tylko, że ten był nie­bie­ski, pod­czas gdy dziad­ków – biały.

Wokół domu rosło dużo kwia­tów, które komuś, kto u dziad­ków nie musiał uczyć się pie­lić, mogły wyda­wać się nawet ładne.

Na ganek wyszła kobieta i poma­chała do nich. Też była ubrana w sukienkę. Taką długą, która przy­wio­dła mu na myśl zdję­cia hipi­sów. Kobieta miała ciemne włosy zwią­zane w kucyk. Przed domem stały dwa pikapy i stary samo­chód oso­bowy.

Dzia­dek, który pra­wie nic nie mówił, wysiadł z wozu.

– Cześć, Jenna.

– Miło cię widzieć, Sam. – Kobieta cmok­nęła dziadka w poli­czek, a potem odwró­ciła się do babki i mocno ją uści­snęła. – Lucy! Czy ci nie mówi­łam, żeby­ście niczego nie przy­wo­zili? – dodała, gdy babka wyjęła z samo­chodu koszyk.

– Nie mogłam cię posłu­chać. To pla­cek z wiśniami.

– O, tym nie pogar­dzimy. A to jest pew­nie Cooper. – Jenna wycią­gnęła do niego rękę jak do osoby doro­słej. – Witaj.

– Dzię­kuję pani.

Poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Wejdźmy do środka. Lil nie może się już docze­kać, żeby cię poznać, Cooper. Jesz­cze koń­czy poma­gać ojcu, ale oboje zaraz przyjdą. Może lemo­niady? Założę się, że po podróży chce ci się pić.

– Uhm. Chyba tak. Mogę pójść do toa­lety?

– Jasne. Mamy toa­letę. – Mówiąc to, zaśmiała się z prze­korą w ciem­nych oczach i Coop poczuł, że szyję oblewa mu fala gorąca.

Jakby wie­działa, że dla niego wszystko tu wygląda przed­po­to­powo i nędz­nie.

Zapro­wa­dziła go do środka, przez duży salon, potem mniej­szy pokój i kuch­nię, w któ­rej pach­niało podob­nie jak u babki. Domo­wym jedze­niem.

– Łazienka jest po pra­wej stro­nie. – Swo­bod­nie klep­nęła go w ramię, a on jesz­cze bar­dziej się zaru­mie­nił. – Może napi­jemy się lemo­niady na ganku z tyłu domu i posie­dzimy chwilę?! – zawo­łała do dziad­ków.

Jego matka nazwa­łaby to pomiesz­cze­nie toa­letą. Wysi­kał się, potem umył ręce nad małą umy­walką w rogu. Obok niej na wie­szaku wisiały jasno­nie­bie­skie ręcz­niki w różyczki.

Pomy­ślał, że w jego domu łazienka była dwa razy więk­sza, z krysz­ta­łową wazą od Tif­fany’ego na mydła. A ręcz­niki – znacz­nie mięk­sze i z mono­gra­mami.

Nie spie­szyło mu się do wyj­ścia, musnął pal­cem płatki mar­ge­ry­tek, które stały w drew­nia­nej doniczce na umy­walce. U niego w domu pew­nie byłyby to róże. Do tej pory nie zwra­cał uwagi na takie rze­czy.

Chciało mu się pić. Miał ochotę wziąć butelkę lemo­niady, do tego może paczkę che­etos, i wycią­gnąć się na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu z game boyem. Wszystko było lep­sze od sie­dze­nia, pew­nie godzi­nami, z gro­madą obcych ludzi na ganku jakiejś sta­rej cha­łupy.

Sły­szał, jak roz­ma­wiają i śmieją się w kuchni; pomy­ślał, że nie­długo będzie musiał do nich dołą­czyć.

Wyj­rzał przez małe okno i uznał widok za nie­cie­kawy. Znowu tylko padoki i kor­rale, staj­nie i silosy, tępe zwie­rzęta gospo­dar­skie, dzi­wacz­nie wyglą­da­jący sprzęt.

Nie to, że wolałby być teraz we Wło­szech i łazić po tych sta­rych ulicz­kach, ale gdyby był z rodzi­cami, może przy­naj­mniej zafun­do­wa­liby mu pizzę.

Ze stajni wyszła dziew­czyna, ciem­no­włosa jak ta hipi­ska, więc domy­ślił się, że to Lil. Miała na sobie pod­wi­nięte dżinsy, wysoko wią­zane trampki i czer­woną czapkę bejs­bo­lówkę. Jej włosy były zaple­cione w dwa dłu­gie war­ko­cze.

Wyglą­dała na nie­chlujną i głu­pią; od razu poczuł do niej nie­chęć.

Po chwili wyszedł za nią męż­czy­zna. Miał jasne włosy zwią­zane w długi kucyk, co znowu pod­su­wało sko­ja­rze­nie z ruchem hipi­sow­skim. On także nosił bejs­bo­lówkę. Powie­dział do dziew­czyny coś, na co ta zaśmiała się i pokrę­ciła głową. Zaczęła biec, ale męż­czy­zna ją zła­pał.

Coop usły­szał, że zapisz­czała rado­śnie, gdy ten pod­rzu­cił ją w powie­trzu.

Czy jego ojciec kie­dy­kol­wiek go gonił? – zasta­no­wił się Coop. Czy pod­rzu­cał go w powie­trzu, a potem łapał i pod­rzu­cał znowu, że aż krę­ciło się w gło­wie?

Nie przy­po­mi­nał sobie cze­goś takiego. Ojciec odby­wał z nim dys­ku­sje, gdy miał czas. A czas, co Coop wie­dział, był towa­rem defi­cy­to­wym.

Ale te wsioki oczy­wi­ście mają mnó­stwo czasu – pomy­ślał. Nie żyją w świe­cie biz­nesu jak jego ojciec, praw­nik w wiel­kiej kan­ce­la­rii. Nie są Sul­li­va­nami w trze­cim poko­le­niu jak on i nie ciąży na nich odpo­wie­dzial­ność zwią­zana z nazwi­skiem.

Mogą więc pod­rzu­cać dzie­ciaki od rana do wie­czora.

Ponie­waż dziw­nie ści­snęło go w żołądku, odwró­cił się od okna. Nie miał wyboru, poszedł więc męczyć się przez resztę dnia.

Lil zachi­cho­tała, gdy ojciec kolejny raz pod­rzu­cił ją w powie­trzu. Odzy­skaw­szy oddech, pró­bo­wała spoj­rzeć na niego surowo.

– Wcale nie będzie moim chło­pa­kiem.

– Teraz tak mówisz. – Josiah Chance znie­nacka poła­sko­tał córkę pod pachami. – Ale już ja będę miał oko na tego miesz­czu­cha.

– Nie chcę mieć chło­paka. – Lil z doświad­cze­niem pra­wie dzie­się­cio­latki wynio­śle mach­nęła ręką. – Są z nimi tylko kło­poty.

Joe przy­cią­gnął ją do sie­bie i pogła­skał po policzku.

– Przy­po­mnę ci o tym za kilka lat. Chyba już przy­je­chali. Chodź, przy­wi­tamy się z nimi, a potem umy­jemy.

Wła­ści­wie nie miała nic prze­ciwko chło­pa­kom. I wie­działa, jak należy zacho­wy­wać się w towa­rzy­stwie. Ale mimo to…

– A jeśli go nie polu­bię, czy będę musiała się z nim bawić? – zapy­tała.

– To nasz gość. W dodatku jest obcy na obcej ziemi. Czy nie chcia­ła­byś, żeby ktoś w twoim wieku był dla cie­bie miły i opro­wa­dził cię, gdy­byś zna­la­zła się w Nowym Jorku?

Zmarsz­czyła smu­kły nosek.

– Wcale nie chcę jechać do Nowego Jorku.

– Założę się, że on także nie chciał przy­je­chać tutaj.

Nie rozu­miała, dla­czego. Prze­cież mieli tu wszystko: konie, psy, koty, góry, drzewa. Ale rodzice nauczyli ją, że choć ludzie pozor­nie róż­nią się od sie­bie, w grun­cie rze­czy są tacy sami.

– Będę dla niego miła.

Przy­naj­mniej na początku – pomy­ślała.

– Ale nie uciek­niesz i nie wyj­dziesz za niego?

– Tato!

Prze­wró­ciła oczami w chwili, gdy chło­pak zja­wił się na ganku. Przyj­rzała mu się, jakby miała do czy­nie­nia z nowym gatun­kiem.

Był wyż­szy, niż się spo­dzie­wała, a jego włosy miały kolor sosno­wej kory. Spra­wiał wra­że­nie nabur­mu­szo­nego albo smut­nego. Ani jedno, ani dru­gie nie wró­żyło dobrze. Ubrany był według niej po miej­sku, miał ciemne dżinsy, nie­zbyt zno­szone ani sprane, i sztywną białą koszulę. Wziął szklankę lemo­niady, którą poczę­sto­wała go matka, i przy­glą­dał się Lil rów­nie nie­uf­nie jak ona jemu.

Wzdry­gnął się, usły­szaw­szy krzyk jastrzę­bia, i Lil w porę się opa­no­wała, żeby nie par­sk­nąć szy­der­czo śmie­chem. Matce by się to nie podo­bało.

– Cześć, Sam. – Joe uśmiech­nął się sze­roko i wycią­gnął rękę do gościa. – Jak leci?

– Nie mogę narze­kać.

– Hej, Lucy, ależ ład­nie wyglą­dasz.

– Robię, co mogę. To nasz wnuk, Cooper.

– Miło cię poznać, Cooper. Witaj w Black Hills. A to moja mała Lil.

– Cześć. – Lil unio­sła głowę. Miał nie­bie­skie oczy – jasnonie­bie­skie jak lód w górach. Nie uśmiech­nął się, uśmiech nie poja­wił się też w jego oczach.

– Joe i Lil, idź­cie się umyć. Zjemy na dwo­rze – rzu­ciła Jenna. – Taki ładny wie­czór. Cooper, usiądź przy mnie i opo­wiedz, co lubisz robić w Nowym Jorku. Ni­gdy tam nie byłam.

Lil wie­działa z doświad­cze­nia, że matka potrafi każ­dego roz­broić, skło­nić do mówie­nia i uśmie­chu. Ale wyglą­dało na to, że Cooper Sul­li­van z Nowego Jorku jest wyjąt­kiem. Odzy­wał się tylko wtedy, gdy ktoś zwra­cał się do niego; prze­strze­gał zasad dobrego wycho­wa­nia, ale nic ponadto.

Zasie­dli przy stole ogro­do­wym, tak jak Lil lubiła naj­bar­dziej, i zabrali się do jedze­nia pie­czo­nego kur­czaka, sałatki ziem­nia­cza­nej i mło­dej fasolki, którą matka rano zebrała w ogro­dzie.

Roz­ma­wiali o koniach, bydle i zbio­rach, a także o pogo­dzie, książ­kach i sąsia­dach. O tym wszyst­kim, co w świe­cie Lil odgry­wało zasad­ni­czą rolę.

Cho­ciaż Cooper wyda­wał się Lil rów­nie sztywny jak jego koszula, zmiótł z tale­rza wszystko i jesz­cze popro­sił o dokładkę. Poza tym spe­cjal­nie nie otwie­rał ust. Dopóki ojciec nie wspo­mniał o bejs­bolu.

– Boston prze­ła­mie tego roku złą passę.

Cooper prych­nął i zaraz potem się sku­lił.

Joe z typową dla sie­bie swo­bodą wziął koszyk z buł­kami i pod­su­nął go chłopcu.

– O, pan nowo­jor­czyk. Jan­kesi czy Metsi?

– Jan­kesi.

– Szkoda słów. – Joe jakby ze współ­czu­ciem poki­wał głową. – Nie w tym roku, mały.

– Mamy silne pole wewnętrzne, dobrych gra­czy. Pro­szę pana – dodał, jakby sobie o tym przy­po­mniał.

– Bal­ti­more już was doga­nia.

– Udało im się fuk­sem. Pole­gli w zeszłym roku i w tym spadną na dal­szą pozy­cję.

– Ale wtedy pod­sko­czą Red Soksi.

– Raczej się pod­czoł­gają.

– O, mądrala.

Cooper lekko zbladł, ale Joe cią­gnął, jakby nie zauwa­żył jego reak­cji.

– Coś ci powiem, może gdyby wziąć Wade’a Bog­gsa i dorzu­cić Nicka Esa­sky… I jesz­cze…

– Dona Mat­tin­gly, Steve’a Saxa.

– Geo­rge’a Ste­in­bren­nera.

Coop uśmiech­nął się po raz pierw­szy.

– Hm, nie można mieć wszyst­kiego.

– Skon­sul­tuję się z moim eks­per­tem. Soksi czy Jan­kesi, Lil?

– Ani jedni, ani dru­dzy. Bal­ti­more. Są mło­dzi, prą do przodu. Mają w zespole Franka Robin­sona. Boston gra na luzie, ale im się nie uda. Jan­kesi? Bez szans, nie w tym roku.

– Moje jedyne dziecko, a tak mnie rani. – Joe przy­ło­żył dłoń do serca. – Grasz u sie­bie, w domu, Cooper?

– Tak, pro­szę pana. Na dru­giej bazie.

– Lil, zabierz Coopera za staj­nię. Może­cie tro­chę potre­no­wać, żeby spa­lić to, co zje­dli­ście.

– Dobra.

Coop zsu­nął się z ławki.

– Dzię­kuję za kola­cję, pani Chance. Była pyszna.

Kiedy dzieci ode­szły, Jenna spoj­rzała na Lucy.

– Biedny chło­piec – szep­nęła.

Psy pobie­gły naprzód, przez pole.

– Ja gram na trze­ciej bazie – wyja­śniła Coopowi Lil.

– Gdzie? Tu nie ma gdzie grać.

– Tuż za Deadwood. Mamy boisko i wła­sne roz­grywki ligowe. Będę pierw­szą kobietą, która zagra w lidze naro­do­wej.

Coop prych­nął.

– Kobiety nie mają wstępu do pierw­szej ligi. Tak już jest.

– Co nie zna­czy, że musi być. Tak zawsze mówi mama. Mnie się uda.

Znowu prych­nął i cho­ciaż zje­żyła się na to, wydał jej się sym­pa­tycz­niej­szy. Przy­naj­mniej nie był już taki sztywny.

– Za cienka jesteś.

– Gdzie za cienka?

Par­sk­nął śmie­chem i choć wie­działa, że śmiał się z niej, posta­no­wiła dać mu jesz­cze jedną szansę.

W końcu powie­rzono go jej opiece. Bo był obcy na obcej ziemi.

– Gdzie wy tam gra­cie w Nowym Jorku? Myśla­łam, że wszę­dzie jest beton.

– Gry­wamy w Cen­tral Parku, a cza­sami w Queens.

– Co to jest Queens?

– Jedna z dziel­nic.

– Jak to?

– Jezu, Nowy Jork to mia­sto i składa się z dziel­nic.

Przy­sta­nęła, oparła pię­ści na bio­drach i spoj­rzała na niego groź­nie ciem­nymi, bar­dzo ciem­nymi oczami.

– Jeśli pró­bu­jesz robić głupca z kogoś, kto zadaje ci pyta­nie, sam jesteś głup­cem.

Wzru­szył ramio­nami i okrą­żył wraz z nią wielką oborę z czer­wo­nej cegły.

Śmier­działo tam zwie­rzę­tami gospo­dar­skimi, kurzem i kupami. Coop nie mógł zro­zu­mieć, jak ktoś może miesz­kać w takim smro­dzie, wśród tych wszyst­kich odgło­sów: gda­ka­nia, mucze­nia, par­ska­nia. Już miał rzu­cić na ten temat jakąś szy­der­czą uwagę, kiedy zauwa­żył ogro­dzone siatką małe boisko do bejs­bola.

To nie było to, do czego przy­wykł, ale wyglą­dało nie­źle. Ktoś, pew­nie ojciec Lil, wzniósł z trzech stron ogro­dze­nie z siatki. Za nim rosły krzaki i jeżyny, prze­cho­dzące następ­nie w pole, na któ­rym stało bez­czyn­nie stado krów. Przy obo­rze, pod dasz­kiem, zauwa­żył znisz­czoną skrzy­nię. Lil otwo­rzyła ją, po czym wyjęła ręka­wice, kije, piłki.

– Tata i ja tre­nu­jemy wie­czo­rami po kola­cji. Mama rzuca mi cza­sami piłki, ale ma słabą rękę. Możesz odbi­jać pierw­szy, jeśli chcesz, bo jesteś gościem. Ale musisz wło­żyć kask. Takie są zasady.

Coop wło­żył kask, który mu podała, a potem spraw­dził wagę kilku kijów. Z jed­nym z nich w ręku poczuł się wresz­cie jak wtedy, gdy grał w game boya.

– Tata z tobą tre­nuje?

– Jasne. Grał przez kilka sezo­nów w dru­giej lidze, na wscho­dzie, więc jest cał­kiem nie­zły.

– Naprawę? – Opa­dła mu szczęka. – Grał zawo­dowo?

– Przez kilka sezo­nów. Zro­bił sobie coś w staw bar­kowy i się skoń­czyło. Posta­no­wił pozwie­dzać kraj i wylą­do­wał tutaj. Zna­lazł pracę u moich dziad­ków – kie­dyś ta farma nale­żała do nich – i poznał mamę. Odbi­jasz?

– Uhm. – Coop sta­nął pod siatką i zamach­nął się kilka razy na próbę. Pozy­cja. Dziew­czyna rzu­ciła pro­stą, wolną piłkę, tak że tra­fił w nią bez pro­blemu i wybił w pole.

– Ład­nie, udało ci się. Mamy sześć piłek. Będziemy je chwy­tać w polu po rzu­cie. – Ponow­nie przy­jęła pozy­cję i posłała mu kolejną łatwą piłkę.

Coop poczuł lekki odrzut, gdy piłka poszy­bo­wała w kie­runku pola. Odbił trze­cią, potem zako­ły­sał bio­drami i cze­kał na następną.

Lil zaim­pro­wi­zo­wała rzut i go schrza­niła.

– Dobre ścię­cie – powie­działa tylko, gdy spoj­rzał na nią spod zmru­żo­nych powiek.

Moc­niej ujął kij i zaparł się pię­tami. Chciała go wypro­wa­dzić w pole tym niskim pod­krę­co­nym. Odbił następną piłkę, posy­ła­jąc ją w siatkę, tak że aż o nią zadzwo­niła.

– Kop­snij mi z powro­tem te trzy piłki, jeśli chcesz – powie­działa. – Rzucę ci jesz­cze kilka.

– Nie. Teraz twoja kolej.

Już on jej pokaże.

Zamie­nili się miej­scami. Zamiast ją naj­pierw zmy­lić od razu posłał mocną piłkę. Udało jej się odbić, ale sfau­lo­wała. Odbiła następną i posłała ją w niebo. Ale już z trze­cią pora­dziła sobie świet­nie. Coop musiał przy­znać, że gdyby byli na praw­dzi­wym boisku, wybi­łaby ją.

– Nie­zła jesteś.

– Lubię odbi­jać wysoko i w pole gry. – Lil oparła kij o siatkę i ruszyła w stronę pola. – W sobotę roz­gry­wamy mecz. Mógł­byś przyjść.

Jakiś kre­tyń­ski mecz na zadu­piu. Ale lep­sze to niż nic – pomy­ślał.

– Czemu nie.

– Cho­dzisz na praw­dziwe mecze? Na sta­dio­nie Jan­ke­sów?

– Pew­nie, że tak. Mój ojciec dostaje bilety w sezo­nie, zawsze ma miej­sca na try­bu­nie hono­ro­wej, tuż za linią trze­ciej bazy.

– Nie mów!

Zaim­po­no­wał jej i poczuł odro­binę satys­fak­cji. Od biedy mógł z kimś poga­dać o bejs­bolu; nawet jeśli była to tylko wie­śniaczka. Poza tym wie­działa, co robi się z kijem i piłką, a to już duży plus.

Mimo to Coop w odpo­wie­dzi tylko wzru­szył ramio­nami, a potem patrzył, jak Lil zgrab­nie prze­śli­zguje się pomię­dzy dru­tami kol­cza­stymi. Nie pro­te­sto­wał jed­nak, gdy się odwró­ciła i przy­trzy­mała druty, żeby i on mógł przejść.

– My oglą­damy bejs­bol w tele­wi­zji albo słu­chamy trans­mi­sji przez radio. A raz poje­cha­li­śmy do Omaha, żeby obej­rzeć mecz na żywo. Ale ni­gdy nie byłam na roz­gryw­kach pierw­szo­li­go­wych.

To mu przy­po­mniało, gdzie się znaj­duje.

– Miesz­ka­cie miliony lat świetl­nych od jakie­go­kol­wiek sta­dionu. Od cze­go­kol­wiek.

– Tata mówi, że któ­re­goś dnia zro­bimy sobie urlop i poje­dziemy na wschód. Może na sta­dion Fen­way, bo jest fanem Red Sok­sów. – Zna­la­zła piłkę i wło­żyła ją do kie­szeni. – Lubi obsta­wiać naj­słab­szych.

– Mój ojciec zawsze obsta­wia zwy­cięz­ców.

– Tak robią wszy­scy, a ktoś musi sta­wiać na sła­be­uszy. – Uśmiech­nęła się do niego i zamru­gała dłu­gimi rzę­sami prze­sła­nia­ją­cymi ciemne brą­zowe oczy. – W tym roku to będzie Nowy Jork.

Wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu, zanim się zre­flek­to­wał.

– Tak ci się tylko zdaje.

Pod­niósł piłkę i prze­rzu­cił ją z ręki do ręki, gdy ruszyli w stronę drzew.

– Co robi­cie z tymi wszyst­kimi kro­wami?

– To bydło opa­sowe. Hodu­jemy je, a potem sprze­da­jemy. Żeby ludzie mieli co jeść. Założę się, że nawet nowo­jor­czycy jadają steki.

Uznał, że to obrzy­dliwe – już sama myśl, że patrząca na niego krowa skoń­czy któ­re­goś dnia na czy­imś tale­rzu, może nawet na jego, wydała mu się okropna.

– Masz jakieś zwie­rzęta w domu? – zapy­tała.

– Nie.

Nie wyobra­żała sobie, jak można żyć bez zwie­rząt w pobliżu. Ze współ­czu­cia, że tak jest wła­śnie w jego przy­padku, poczuła dła­wie­nie w gar­dle.

– W mie­ście jest chyba trud­niej. Nasze psy… – Urwała, roz­glą­da­jąc się w koło, a potem je dostrze­gła. – Cały dzień bie­gają poza domem, a potem zbie­rają się wokół stołu, bo liczą, że coś dostaną. To dobre psi­ska. Możesz przy­jeż­dżać, żeby poba­wić się z nimi, jeśli chcesz, no i żeby pograć na boisku.

– Może. – Spoj­rzał na nią ukrad­kiem. – Dzięki.

– Nie­wiele dziew­czyn, które znam, tak lubi bejs­bol – zauwa­żyła. – I jazdę na rowe­rze czy łowie­nie ryb. Ja tak. Tata uczy mnie też tro­pić. Sam nauczył się tego od mojego dziadka, ojca mamy. I jest w tym naprawdę dobry.

– Tro­pić?

– Zwie­rzęta i ludzi. Dla zabawy. Wszę­dzie jest mnó­stwo śla­dów, można z nich wiele wyczy­tać.

– Skoro tak mówisz.

Unio­sła głowę, gdy usły­szała jego lek­ce­wa­żący ton.

– Byłeś kie­dyś na biwaku?

– A po co?

Uśmiech­nęła się tylko.

– Zaraz zrobi się ciemno. Lepiej znajdźmy ostat­nią piłkę i wra­cajmy. Gdy przy­je­dziesz następ­nym razem, może tata zagra z nami albo zabie­rze nas na prze­jażdżkę. Lubisz jeź­dzić?

– Na koniu? To masz na myśli? Nie wiem. Głu­pio to wygląda.

Zro­biła zaciętą minę, tak jak przy ude­rze­niu piłki bejs­bo­lo­wej.

– Wcale nie głu­pio. Głu­pio jest tak mówić tylko dla­tego, że nic się o tym nie wie. Poza tym to frajda. Kiedy…

Nagle sta­nęła jak wryta. Gwał­tow­nie wcią­gnęła powie­trze i chwy­ciła Coopa za ramię.

– Nie ruszaj się.

– Co? – Ponie­waż dłoń na jego ramie­niu zadrżała, serce pode­szło mu do gar­dła. – Wąż?

Prze­ra­żony spoj­rzał na trawę.

– Puma. – Led­wie to wykrztu­siła. Stała nie­ru­chomo, z drżącą ręką na jego ramie­niu, i patrzyła w gęste krzaki.

– Jak to? Gdzie? – Podej­rze­wał, że się wygłu­pia i chce go prze­stra­szyć, więc pró­bo­wał strzą­snąć jej rękę.

Począt­kowo nie widział nic z wyjąt­kiem zaro­śli, drzew oraz stoku wzgó­rza. Potem dostrzegł cień.

– O cho­lera. Jasna cho­lera!

– Nie ruszaj się. – Patrzyła w tamto miej­sce jak zahip­no­ty­zo­wana. – Jeśli zaczniesz ucie­kać, pobie­gnie za tobą, a jest szyb­sza. Nie! – Chwy­ciła go za ramię, gdy zro­bił krok do przodu, ści­ska­jąc w ręce piłkę. – Nie rzu­caj niczym, nie teraz. Mama mówi… – Nie mogła przy­po­mnieć sobie, co dokład­nie mówiła jej matka. Ni­gdy wcze­śniej nie widziała żad­nego wiel­kiego kota, nie w rze­czy­wi­sto­ści, nie w pobliżu farmy. – Musimy naro­bić hałasu i ją spło­szyć.

Drżąc, wspięła się na palce, unio­sła ramiona nad głowę i zaczęła krzy­czeć.

– Zjeż­dżaj! Zjeż­dżaj stąd! – I zawo­łała do Coopera. – Krzycz! Posta­raj się wyglą­dać groź­nie!

Szybko zmie­rzyła pumę wzro­kiem, od łba po czu­bek ogona. Cho­ciaż serce waliło jej w piersi ze stra­chu, nagle poczuła coś jesz­cze.

Podziw.

Oczy pumy błysz­czały w zapa­da­ją­cym zmroku – i jakby spo­glą­dały pro­sto na nią. Mimo że Lil zaschło w gar­dle, pomy­ślała: jest piękna, jest taka piękna.

Zwie­rzę z wielką gra­cją zro­biło krok do przodu. Patrzyło na nich, jakby się zasta­na­wiało, czy zaata­ko­wać, czy się wyco­fać.

Coop zaczął wrzesz­czeć tuż obok; głos miał ochry­pły ze stra­chu. Lil zoba­czyła, jak wielki kot ucho­dzi w głęb­szy cień, a potem znika – plama mato­wego złota, która tak ją urze­kła.

– Ucie­kła! Ucie­kła! – krzyk­nął Coop.

– Nie ucie­kła – mruk­nęła Lil. – Ode­szła.

Pul­so­wało jej w uszach, ale usły­szała, że ojciec ją woła, i odwró­ciła się szybko. Biegł przez pole, wśród zdzi­wio­nych krów. Kilka jar­dów za nim podą­żał dzia­dek Coopa. Trzy­mał strzelbę, którą, jak sobie uświa­do­miła, musiał wziąć z domu. Towa­rzy­szyły im psy; za nimi szła matka ze śru­tówką i bab­cia Coopa.

– Puma – wydu­siła z sie­bie, zanim Joe pod­niósł ją i przy­tu­lił. – Tam. O tam. Poszła sobie.

– Wra­caj­cie do domu. Coop. – Drugą ręką Joe przy­cią­gnął do sie­bie chłopca. – Oboje do domu. Natych­miast.

– Już ode­szła, tato. Prze­stra­szy­li­śmy ją.

– Do domu! – rzu­cił, gdy Jenna wymi­nęła Sama i pod­bie­gła do nich.

– O Boże. Nic wam nie jest! – Objęła Lil i jed­no­cze­śnie podała Joemu śru­tówkę. – Nic ci się nie stało? – Poca­ło­wała córkę w poli­czek, we włosy, a potem schy­liła się i tak samo cmok­nęła Coopa.

– Zabierz ich do domu, Jenna. Odpro­wadź dzie­ciaki i Lucy, i nie wychodź­cie.

– Idziemy, idziemy. – Jenna oto­czyła dzieci ramio­nami i spoj­rzała w poważną twarz Sama, gdy się do nich zbli­żył. – Uwa­żaj­cie na sie­bie.

– Nie zabi­jaj­cie jej, tato! – krzyk­nęła Lil, gdy matka pocią­gnęła ją za sobą. – Jest taka piękna. – Spoj­rzała w stronę zaro­śli, drzew, bo miała nadzieję, że jesz­cze zoba­czy zwie­rzę. – Nie zabi­jaj­cie jej.

Roz­dział 2

2

Coop miał potem kilka kosz­mar­nych snów. W jed­nym z nich puma z błysz­czą­cymi żół­tymi oczami wsko­czyła do jego pokoju przez okno i pożarła go łap­czy­wie, zanim zdą­żył wydać choćby okrzyk. W dru­gim zgu­bił się na wzgó­rzach, wśród drzew i skał, całe mile od domu. Nikt nie przy­szedł mu na pomoc. Nikt nie zauwa­żył nawet, że go nie ma – pomy­ślał.

Ojciec Lil nie zabił pumy. W każ­dym razie nie było sły­chać strza­łów. Po powro­cie obaj z dziad­kiem zje­dli pla­cek z wiśniami i lody domo­wej roboty i roz­ma­wiali o czym innym.

Spe­cjal­nie. Coop znał te sztuczki doro­słych. Żadne z nich nie chciało wspo­mi­nać o tym, co się wyda­rzyło, dopóki dzieci nie pójdą do łóżek.

Pogo­dzony ze swoim zesła­niem, choć wciąż pełen nie­chęci, wyko­ny­wał obo­wiązki, jadł posiłki, grał w game boya. Miał nadzieję, że jeśli zrobi, co ma do zro­bie­nia, dosta­nie dzień wolny i będzie mógł poje­chać na farmę Chance’ów, żeby pograć w bejs­bol.

Może pan Chance też zagra, a wtedy mógłby go zapy­tać, jak to jest grać w bejs­bol zawo­dowo. Ojciec wpraw­dzie chciał, żeby Coop poszedł na stu­dia praw­ni­cze i pra­co­wał potem w rodzin­nej fir­mie, ale może, może, zamiast tego uda­łoby mu się zostać bejs­bolistą.

Gdyby był dosta­tecz­nie dobry.

Przy tych myślach o bejs­bolu, o ucieczce, o nędzy, jaką były te waka­cje, wielki kot o żół­tych oczach mógł być tylko kolejną wizją senną.

W mil­cze­niu jadł na śnia­da­nie racu­chy; tak nazy­wała je babka, która krzą­tała się w sta­rej kuchni. Dzia­dek już wyszedł, miał jakieś sprawy na far­mie. Coop jadł powoli, mimo że game boy był zabro­niony przy stole. Po śnia­da­niu cze­kały go prace na dwo­rze.

Lucy nalała sobie kawy do gru­bego bia­łego kubka, wzięła go i usia­dła po dru­giej stro­nie stołu.

– Cóż, Cooper, jesteś już u nas dwa tygo­dnie.

– Chyba tak.

– Pora skoń­czyć z tym ponu­rac­twem. Jesteś dobrym, bystrym chłop­cem. Robisz, co ci się mówi, i nie narze­kasz. Nie na głos w każ­dym razie.

Wyraz jej oczu – prze­ni­kliwy, wcale nie wredny – zdra­dzał, że wie­działa, jak bar­dzo wyrze­kał w myślach.

– To dobre cechy. Ale też jesteś smutny, rzadko się odzy­wasz i cho­dzisz takim cięż­kim kro­kiem, jak­byś był w wię­zie­niu. To z kolei nie za dobrze.

Nic nie powie­dział; chciał już zjeść śnia­da­nie i zwiać. Zgar­bił się, pełen obaw, że teraz czeka go roz­mowa. A to ozna­czało, wie­dział z doświad­cze­nia, że babka zaraz mu powie, co jest z nim nie tak, czego się po nim spo­dzie­wała i jaki spra­wia jej zawód.

– Wiem, że jesteś wście­kły, i masz do tego prawo. Dla­tego te dwa tygo­dnie były dla cie­bie takie cięż­kie.

Zamru­gał, patrząc w talerz, a mię­dzy jego brwiami poja­wiła się zmarszczka.

– Prawda jest taka, Cooper, że ja też jestem wście­kła, za cie­bie. Twoi rodzice postą­pili ego­istycz­nie, zro­bili coś, zupeł­nie się z tobą nie licząc.

Uniósł głowę zale­d­wie o cal, zer­k­nął w górę i napo­tkał jej spoj­rze­nie. Może to jakaś sztuczka, pomy­ślał, może babka zamie­rza go spro­wo­ko­wać, żeby z czymś się wyrwał. A wtedy go uka­rze, zabroni mu wycho­dzić z domu albo coś takiego.

– Mogą robić, co chcą – odparł.

– Tak, ow­szem. – Ener­gicz­nie ski­nęła głową i napiła się kawy. – Co nie zna­czy, że powinni. Cie­szę się, że tu jesteś, tak samo jak dzia­dek. On nie­wiele mówi, ale wiem, że tak jest. Wiem też jed­nak, że to ego­istyczne z naszej strony. Chcemy cię tu mieć, chcemy poznać naszego jedy­nego wnuka, pobyć z nim tro­chę, bo wcze­śniej nie mie­li­śmy spe­cjal­nie oka­zji. Ale ty się tu męczysz i przy­kro mi z tego powodu.

Patrzyła mu pro­sto w twarz. I nie wyglą­dało to na żadne sztuczki.

– Wiem, że wolał­byś być w domu, wśród kole­gów – cią­gnęła. – Chcia­łeś poje­chać na obóz bejs­bo­lowy, tak jak rodzice ci obie­cali. Tak, wiem o tym.

Znowu poki­wała głową i pijąc kawę, spoj­rzała suro­wym wzro­kiem za okno. Wyglą­dało na to, że naprawdę jest zła, tak jak powie­działa. Ale nie na niego. Zła za niego.

A to było coś, czego już nie rozu­miał. Coś, co powo­do­wało dziwny ból i ści­ska­nie w piersi.

– Wiem o tym – powtó­rzyła. – Chło­piec w twoim wieku nie ma wiele do powie­dze­nia, nie ma dużego wyboru. Kie­dyś to się zmieni, ale na razie nic z tego. Więc możesz cie­szyć się tym, co masz, albo być nie­szczę­śliwy.

– Chciał­bym po pro­stu wró­cić do domu. – Nie zamie­rzał tego powie­dzieć, tylko tak pomy­ślał. Te słowa wyrwały mu się mimo woli, wydo­były ze ści­śnię­tej, prze­peł­nio­nej bólem piersi.

Znowu spoj­rzała mu w oczy.

– Wiem, kocha­nie. Wiem. Żałuję, że nie mogę ci tego zała­twić. Może mi nie wie­rzysz, nie znasz mnie prze­cież za dobrze, ale naprawdę chcia­ła­bym tego, co ty.

Nie cho­dziło o to, czy jej wie­rzył, czy nie, tylko o to, że w ogóle z nim roz­ma­wiała. Roz­ma­wiała tak, jakby był dla niej ważny. Dla­tego wyrzu­cił z sie­bie następne słowa, dając wyraz poczu­ciu krzywdy.

– Po pro­stu mnie tu wysłali, a nie zro­bi­łem nic złego. – W jego gło­sie dało się sły­szeć płacz. – Nie chcieli, żebym poje­chał z nimi. Nie chcieli mnie.

– My cię chcemy. Zdaję sobie sprawę, że to dla cie­bie marna pocie­cha. Ale musisz o tym wie­dzieć, uwie­rzyć w to. Może kie­dyś w życiu będziesz potrze­bo­wał swo­jego miej­sca na ziemi. Zawsze znaj­dziesz je tutaj.

Wypo­wie­dział to naj­gor­sze. Naj­gor­sze, co nosił w sobie.

– Oni się roz­wiodą.

Zamru­gał powie­kami i spoj­rzał na nią, bo spo­dzie­wał się, że zaprze­czy, powie, że to nie­prawda, będzie uda­wać, że wszystko jest w porządku.

– I co wtedy sta­nie się ze mną? – zapy­tał.

– Prze­ży­jesz to.

– Oni mnie nie kochają.

– My cię kochamy. My cię kochamy – zapew­niła sta­now­czo, gdy znowu pochy­lił głowę i nią pokrę­cił. – Po pierw­sze dla­tego, że jesteś naszym wnu­kiem. Nale­żysz do rodziny. Po dru­gie, bo tak i już.

Kiedy na jego talerz skap­nęły dwie łzy, Lucy kon­ty­nu­owała:

– Nie mogę mówić za nich, bo nie wiem, co czują, co myślą. Ale mogę oce­nić ich postę­po­wa­nie. Jestem na nich wście­kła. Jestem wście­kła za to, że cię ranią. Można powie­dzieć, że to tylko jedno lato, jesz­cze nie koniec świata. Ale ci, któ­rzy tak myślą, nie pamię­tają, jak to jest mieć jede­na­ście lat. Nie mogę spra­wić, że będziesz czuł się tu szczę­śliwy. Ale, Cooper, zamie­rzam cię o coś pro­sić. Tylko o jedno, choć może będzie to dla cie­bie trudne. Zamie­rzam cię pro­sić, żebyś spró­bo­wał.

– Wszystko jest tu ina­czej.

– Na pewno. Ale może znaj­dziesz w tej odmien­no­ści coś, co ci się spodoba. A wtedy koniec sierp­nia nie będzie wyda­wał ci się taki odle­gły. Zrób to, Cooper, naprawdę spró­buj, a ja namó­wię dziadka, żeby kupił nowy tele­wi­zor. Taki, do któ­rego nie potrzeba tej anteny w kształ­cie kró­li­czych uszu.

Par­sk­nął śmie­chem.

– A jeśli spró­buję i mimo to nic mi się nie spodoba?

– Posta­raj się.

– A jak długo mam się sta­rać, zanim kupi­cie nowy tele­wi­zor?

Zaśmiała się, ser­decz­nie i gło­śno, i z jakie­goś powodu na ten dźwięk kąciki jego ust się unio­sły, a ucisk w piersi zelżał.

– Sprytny chło­pak. Dobra. Powiedzmy: dwa tygo­dnie. Dwa tygo­dnie ponu­rac­twa, dwa tygo­dnie prób. Włóż w to tro­chę serca, a będziemy mieli w salo­nie nowy tele­wi­zor. Umowa stoi?

– Tak, bab­ciu.

– Świet­nie. Więc teraz wyjdź na dwór i poszu­kaj dziadka. Pra­cuje i chyba potrze­buje pomocy.

– Dobrze. – Wstał. Póź­niej nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego nagle wyrzu­cił to z sie­bie: – Strasz­nie na sie­bie krzy­czą i nawet nie wie­dzą, że jestem w pobliżu. On upra­wia seks z kimś innym. Chyba zda­rza mu się to czę­sto.

Lucy wydała prze­cią­głe wes­tchnie­nie.

– Pod­słu­chu­jesz, chłop­cze?

– Cza­sami. Ale cza­sami tak krzy­czą, że wcale nie muszę pod­słu­chi­wać. Ni­gdy nie słu­chają, kiedy do nich mówię. Cza­sami udają, że słu­chają, a cza­sami nawet tego im się nie chce. Nie obcho­dzi ich, czy mi coś odpo­wiada, dopóki jestem cicho i nie wcho­dzę im w drogę.

– Tu jest ina­czej.

– Może. Pew­nie tak.

Wycho­dząc z domu, nie wie­dział, co ma o tym myśleć. Żaden doro­sły ni­gdy nie roz­ma­wiał z nim w ten spo­sób ani go nie słu­chał. Dotąd też nikt nie wypo­wia­dał się kry­tycz­nie o jego rodzi­cach – chyba że sami nawza­jem o sobie.

Powie­działa, że go tu chcą. Nikt ni­gdy nie mówił mu cze­goś takiego. Powie­działa to, choć musiała wie­dzieć, że on nie chce tu być, i wyglą­dało na to, że wcale nie zamie­rzała wzbu­dzić w nim wyrzu­tów sumie­nia. Wyglą­dało na to, że po pro­stu mówiła prawdę.

Zatrzy­mał się i rozej­rzał wokół. Jasne, mógł spró­bo­wać, ale co miało mu się tutaj spodo­bać? Konie, świ­nie i kur­częta? Same pola i wzgó­rza, nic poza tym.

Polu­bił jej racu­chy, ale chyba nie to miała na myśli.

Wsa­dził ręce do kie­szeni i ruszył za dom, skąd docho­dziło stu­ka­nie. Teraz musiał pobyć z tym dziw­nym, prze­waż­nie mil­czą­cym dziad­kiem. Jak coś takiego mogło mu się spodo­bać?

Skrę­cił za róg i zoba­czył Sama przy wiel­kiej sto­dole z bia­łym silo­sem. Na widok tego, co Sam wbi­jał w zie­mię, ode­brało mu mowę.

Ogro­dze­nie z meta­lo­wymi pali­kami – jak wokół boiska bejs­bo­lo­wego.

Miał ochotę pobiec tam, prze­fru­nąć nad podwór­kiem. Ale zmu­sił się, żeby iść spo­koj­nie. Może to tylko wyglą­dało jak boisko do bejs­bola. Może to była po pro­stu zagroda dla zwie­rząt.

Sam uniósł głowę, zamach­nął się i ude­rzył w palik.

– Spóź­ni­łeś się do pracy.

– Tak, dziadku.

– Nakar­mi­łem już bydło, ale będziesz musiał zebrać jajka.

– Bab­cia powie­działa, że potrze­bu­jesz pomocy.

– Nie. Już skoń­czy­łem. – Sam wypro­sto­wał się z nie­wiel­kim młot­kiem w dłoni i cof­nął o krok. W mil­cze­niu zlu­stro­wał ogro­dze­nie z siatki.

– Jajka same nie wsko­czą do wia­dra – zauwa­żył.

– Nie, dziadku.

– Gdy już zro­bisz swoją robotę – dodał Sam, gdy Coop odwró­cił się i zamie­rzał odejść – mógł­bym ci rzu­cić kilka piłek. – Pod­szedł do kija, który stał oparty o ścianę obory. – Użył­byś tego. Zro­bi­łem go wie­czo­rem.

Zasko­czony Cooper wziął kij i prze­su­nął dłońmi po gład­kim drew­nie.

– Ty to zro­bi­łeś?

– Nie widzę powodu, żeby wyda­wać pie­nią­dze.

– Tu jest… tu jest moje imię. – Coop z nabo­żeń­stwem dotknął pal­cami wyry­tych w drew­nie liter.

– Dzięki temu będziesz wie­dział, że jest twój. Zamie­rzasz pójść dziś po te jajka czy nie?

– Już, dziadku. – Oddał Samowi kij. – Dzię­kuję.

– Nie nudzą ci się te cho­lerne uprzej­mo­ści, chłop­cze?

– Tak, dziadku.

Samowi drgnęły usta.

– No idź już.

Coop ruszył w stronę kur­nika, przy­sta­nął i odwró­cił się.

– Dziadku? Nauczysz mnie jeź­dzić konno?

– Zrób swoją robotę. A potem zoba­czymy.

Były takie rze­czy, które zaczy­nały mu się podo­bać, przy­naj­mniej tro­chę. Lubił ćwi­czyć odbi­cia po kola­cji i to, jak dzia­dek zaska­ki­wał go co parę rzu­tów zwa­rio­wa­nymi, śmiesz­nymi pod­pu­chami. Lubił jeź­dzić wokół kor­ralu na Dot­tie, drob­nej kla­czy, gdy już prze­stał się bać, że go kop­nie albo ugry­zie.

Konie nie wyda­wały się już takie śmier­dzące, kiedy czło­wiek oswoił się z nimi tro­chę albo gdy pojeź­dził na nich, nie robiąc w gacie ze stra­chu.

Podo­bała mu się burza z pio­ru­nami, która nade­szła znie­nacka pew­nego wie­czoru i roz­sza­lała się na nie­bie. Lubił nawet sie­dzieć – cza­sami – w oknie swo­jego pokoju i wyglą­dać przez nie. Wciąż bra­ko­wało mu Nowego Jorku, kole­gów i wła­snego życia, ale faj­nie było obser­wo­wać gwiazdy i wsłu­chi­wać się w odgłosy domu, gdy wokół pano­wała cisza.

Nie lubił kur, ich smrodu i gda­ka­nia, ani wred­nego bły­sku w oczach, gdy szedł po jajka. Ale same jajka już lubił, czy to na śnia­da­nie, czy w nale­śni­kach, cia­stach i ciast­kach.

W wiel­kim szkla­nym słoju babci zawsze były ciastka.

Nie lubił, gdy goście przy­cho­dzili z wizytą ani gdy jechał z dziad­kami do mia­steczka i ich zna­jomi mie­rzyli go wzro­kiem, mówiąc coś w rodzaju: „Ach, więc to jest syn Missy!” (jego matka, która miała na imię Michelle, w Nowym Jorku była nazy­wana Chelle). I zaraz potem doda­wali, że jest jak skóra zdarta z dziadka. Który był prze­cież stary.

Lubił widok pikapa Chance’ów, toczą­cego się po wybo­jach w kie­runku domu – mimo że Lil była dziew­czyną.

Grała w bejs­bol i nie chi­cho­tała przez więk­szość czasu jak baby, które znał. Nie słu­chała bez prze­rwy New Kids on the Block i nie wzdy­chała do nich. To był plus.

Jeź­dziła konno lepiej niż on, ale się z niego nie nabi­jała. Po jakimś cza­sie prze­stał myśleć, że zadaje się z dziew­czyną. Zada­wał się z Lil.

I już tydzień po roz­mo­wie w kuchni – wcale nie dwa – w salo­niku zna­lazł się nowiutki tele­wi­zor.

– Nie ma sensu dłu­żej z tym zwle­kać – oświad­czyła bab­cia. – Dotrzy­ma­łeś umowy. Jestem z cie­bie dumna.

Nie przy­po­mi­nał sobie, żeby w całym jego życiu kto­kol­wiek był z niego dumny – a przy­naj­mniej tak mówił – tylko dla­tego, że on się sta­rał.

Kie­dyś, gdy uznali, że dobrze sobie radzi na koniu, pozwo­lili mu wybrać się z Lil na prze­jażdżkę, pod warun­kiem że nie wyjadą poza pola i będą widoczni z domu.

– I co? – zapy­tała Lil, gdy pro­wa­dzili konie przez trawę.

– Co „co”?

– Czy to takie głu­pie?

– Może nie. Ona jest cał­kiem cool. – Pokle­pał Dot­tie po szyi. – I lubi jabłka.

– Szkoda, że nie pozwo­lili nam poje­chać na wzgó­rza, tam to są widoki. Ale tak daleko mogę jeź­dzić tylko z rodzi­cami. Cho­ciaż… – Rozej­rzała się, jakby chciała spraw­dzić, czy ktoś nie pod­słu­chuje. – Raz wymknę­łam się przed świ­tem i poje­cha­łam sama. Pró­bo­wa­łam wytro­pić pumę.

Wytrzesz­czył oczy.

– Zwa­rio­wa­łaś?

– Dużo o nich czy­ta­łam. Wypo­ży­czy­łam książki z biblio­teki. – Tego dnia była w kow­boj­skim kape­lu­szu, a jeden z dłu­gich war­ko­czy prze­rzu­ciła sobie przez ramię. – Prze­waż­nie nie ata­kują ludzi. I nie pod­cho­dzą do ich sie­dzib, do takich farm jak nasza, chyba że migrują albo coś takiego.

Biło od niej pod­nie­ce­nie, gdy odwró­ciła się w sio­dle, aby spoj­rzeć na onie­mia­łego Coopa.

– Było super! Naprawdę super! Zna­la­złam odchody, ślady i wszystko. Ale potem zgu­bi­łam trop. Nie chcia­łam być za długo poza domem, zresztą, gdy wró­ci­łam, rodzice już wstali. Ale uda­wa­łam, że wyszłam tylko na chwilę.

Zaci­snęła usta i spoj­rzała na niego zna­cząco.

– Tylko nikomu nie mów.

– Nie jestem skar­ży­pytą. – Co za znie­waga! – Ale nie możesz sama wybie­rać się na takie wyprawy. Jasna cho­lera, Lil.

– Umiem tro­pić. Nie tak dobrze jak tata, ale cał­kiem nie­źle mi idzie. I znam trasy. Cho­dzimy na wędrówki, urzą­dzamy biwaki i tak dalej. Mam kom­pas i sprzęt.

– A gdyby ona tam była?

– Zoba­czy­ła­bym ją. Tam­tego dnia spoj­rzała na mnie, pro­sto na mnie. Jakby mnie znała, i mia­łam wra­że­nie, że naprawdę mnie zna.

– Och, daj spo­kój.

– Poważ­nie. Dzia­dek mojej mamy był Siuk­sem.

– Czyli India­ni­nem.

– Uhm. Rdzen­nym Ame­ry­ka­ni­nem – popra­wiła go. – Siuk­sem Lakota. Nazy­wał się John Bystra Woda, a jego ple­mię, jego rodacy, żyli tu od poko­leń. Każ­dym z nich opie­ko­wał się duch jakie­goś zwie­rzę­cia. Może ta puma to mój duch prze­wod­nik.

– To nie był żaden duch.

Lil błą­dziła wzro­kiem po wzgó­rzach.

– Sły­sza­łam ją tam­tej nocy. Wtedy gdy ją widzie­li­śmy. Sły­sza­łam, jak pry­cha.

– Pry­cha?

– Wydają taki dźwięk, bo nie umieją ryczeć. Ryczą tylko wiel­kie koty jak lwy. Mają coś takiego w gar­dle. Zapo­mnia­łam, jak to się nazywa. Będę musiała spraw­dzić. W każ­dym razie chcia­łam ją zna­leźć.

Mimo­wol­nie poczuł dla niej podziw, choć to, co zro­biła, było sza­leń­stwem. Żadna ze zna­nych mu dziew­czyn nie wymknę­łaby się z domu, żeby tro­pić dzi­kie zwie­rzę. Tylko Lil.

– Gdyby to ona cię zna­la­zła, skoń­czy­ła­byś jako śnia­da­nie.

– Wcale nie wia­domo.

– Jasne, ale nie powin­naś jej wię­cej szu­kać.

– Wydaje mi się, że gdyby miała wró­cić, to już by wró­ciła. Cie­kawa jestem, dokąd poszła. – Znowu zapa­trzyła się w dal. – Mogli­śmy wybrać się na biwak. Tata to lubi. Poje­cha­li­by­śmy na wycieczkę i prze­no­co­wali w lesie. Dziad­ko­wie na pewno pozwo­li­liby ci poje­chać z nami.

– Noc w namio­cie? W górach? – Pomysł był prze­ra­ża­jący i kuszący jed­no­cze­śnie.

– Uhm. Zło­wi­li­by­śmy rybę na kola­cję, zoba­czy­li­by­śmy wodo­spady, bizony, dziką przy­rodę. Może nawet spo­tka­li­by­śmy pumę. Gdy się dotrze na szczyt, widać z niego Mon­tanę. – Odwró­ciła się, gdy zabrzmiał dzwo­nek na kola­cję. – Pora wra­cać. Wybie­rzemy się na biwak. Popro­szę tatę. Będzie zabawa.

Był na biwaku i nauczył się zakła­dać przy­nętę na haczyk. Poznał tę przy­pra­wia­jącą o dreszcz emo­cji przy­jem­ność, jaką jest sie­dze­nie przy ogni­sku i słu­cha­nie wycia wilka, pod­nie­ca­jący widok ryby, którą zło­wił raczej przez przy­pa­dek niż roz­myślne dzia­ła­nie i która poły­ski­wała sre­brzy­ście na końcu wędki.

Zmęż­niał, ręce mu stward­niały. Umiał odróż­nić wapiti od jele­nia i nauczył się wbi­jać gwoź­dzie.

Mógł już galo­po­wać na koniu i bar­dzo go to eks­cy­to­wało.

Zdo­był pozy­cję gościa w dru­ży­nie bejs­bo­lo­wej Lil i wzbo­ga­cił nawet jej tech­nikę, wpro­wa­dza­jąc bieg z ostrym zwro­tem.

Gdy wiele lat póź­niej spoj­rzał wstecz, uświa­do­mił sobie, że jego życie bar­dzo zmie­niło się tego lata i już potem nie było takie samo. Ale jedyne, co wie­dział w wieku jede­na­stu lat, to, że jest szczę­śliwy.

Dzia­dek nauczył go rzeź­bić w drew­nie i ku jego wiel­kiej rado­ści poda­ro­wał mu scy­zo­ryk – na zawsze. Poka­zał, jak opo­rzą­dza się konia, od łba po kopyta, jak spraw­dza, czy się nie zra­nił i czy nie jest chory.

Jed­nakże przede wszyst­kim nauczył go roz­ma­wiać z końmi.

– To widać po oczach – wyja­śniał. – Po całym ciele, po uszach, po ogo­nie, ale głów­nie po oczach. One to widzą i ty to widzisz. – Trzy­mał na wodzy krnąbr­nego rocz­nego źre­baka, który sta­wał dęba i rył kopy­tem w ziemi. – Nie­ważne, co do nich mówisz, bo i tak zoba­czą w two­ich oczach, co myślisz. Ten tutaj chce poka­zać, że jest twardy, ale prawda wygląda tak, że tro­chę się boi. Czego od niego chcemy, jakie mamy zamiary? Czy mu się to spodoba? Czy będzie bolało?

Nawet zwra­ca­jąc się do Coopa, Sam patrzył źre­ba­kowi w oczy i mówił cichym, łagod­nym tonem.

– Teraz ścią­gniemy mu wodze. Silna ręka to nie zna­czy twarda ręka.

Tro­chę polu­zo­wał cugli, a potem mocno chwy­cił za uzdę. Źre­bak szarp­nął się i zaczął tań­czyć.

– Musi mieć imię. – Sam prze­su­nął dło­nią po szyi zwie­rzę­cia. – Nadaj mu je.

Coop ode­rwał wzrok od rocz­niaka i spoj­rzał na Sama.

– Ja?

– „Ja”? Co to za imię dla konia?

– To zna­czy… Eee… Jones? Może być Jones jak Indiana Jones?

– Jego zapy­taj.

– Myślę, że nazy­wasz się Jones. Jones był inte­li­gentny i odważny. – Źre­bak wyraź­nie ski­nął łbem z nie­wielką pomocą Sama, który trzy­mał go za uzdę. – Odpo­wie­dział, że tak! Widzia­łeś?

– Uhm, jasne. Przy­trzy­maj go teraz, sta­now­czo, ale nie ostro. Zarzucę mu na grzbiet derkę pod sio­dło. Już się z nią oswoił. Przy­po­mnij mu.

– Ja… To tylko derka. Derka, Jones, już ją znasz. To nie boli. Nie zro­bimy ci krzywdy. Mia­łeś już na grzbie­cie derkę. Dzia­dek mówi, że dziś cię osio­dłamy. To też nie będzie bolało.

Jones patrzył Coopowi w oczy, strzy­gąc uszami, i led­wie zwró­cił uwagę, gdy na jego grze­bie­cie wylą­do­wała derka.

– Może pojeż­dżę na tobie, gdy już przy­zwy­cza­isz się do sio­dła. Bo nie ważę tyle, żeby to bolało. Dobrze, dziadku?

– Zoba­czymy. Teraz trzy­maj mocno, Cooper.

Sam pod­niósł sio­dło tre­nin­gowe i zarzu­cił je źre­ba­kowi na grzbiet. Jones gwał­tow­nie szarp­nął łbem i wierz­gnął.

– Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. – Nie jest dziki, nie jest zły, pomy­ślał Coop. Po pro­stu tro­chę się boi. Czuł, widział to w oczach Jonesa. – To tylko sio­dło. Chyba na początku będziesz czuł się z nim dziw­nie. – W popo­łu­dnio­wym słońcu, nie zda­jąc sobie sprawy, że jego koszulka nasiąka potem, Coop prze­ma­wiał do zwie­rzę­cia, pod­czas gdy dzia­dek dopi­nał popręg.

– Wypro­wadź go na wybieg, tak jak ci poka­zy­wa­łem. Jak wcze­śniej bez sio­dła. Będzie tro­chę wierz­gał.

Sam cof­nął się i zosta­wił Coopa z koniem. Oparł się o ogro­dze­nie, gotów inter­we­nio­wać w razie potrzeby. Lucy z tyłu poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– To znak, prawda?

– Ma podej­ście – przy­znał Sam. – Robi to z ser­cem i z głową. Tak, ten chło­pak ma rękę do koni.

– Chcia­ła­bym, żeby z nami został. Wiem – zastrze­gła, zanim Sam zdą­żył odpo­wie­dzieć. – To nie nasze dziecko. Ale będę cier­piała. Czuję, że oni nie kochają go tak jak my. Dla­tego boli mnie, że musi do nich wró­cić.

– Może zechce przy­je­chać następ­nego lata.

– Może. Ale do tego czasu będzie tu pusto. – Wes­tchnęła i odwró­ciła się, bo usły­szała war­kot samo­chodu. – Przy­je­chał wete­ry­narz. Przy­niosę dzba­nek lemo­niady.

*

Był to czter­na­sto­letni syn wete­ry­na­rza, tycz­ko­waty świń­ski blon­dyn zwany Gul­lem, który po połu­dniu, w cie­niu obory, poczę­sto­wał Coopa jego pierw­szą i ostat­nią w życiu por­cją tyto­niu do żucia.

Mimo że Coop zwró­cił już całe śnia­da­nie, lunch i wszystko, co jesz­cze miał w żołądku, wciąż był, jak okre­ślił to Gull, zie­lony jak szczy­pio­rek. Lucy, zanie­po­ko­jona odgło­sem wymio­tów, porzu­ciła pracę w ogro­dzie i pospiesz­nie udała się za oborę. Coop, na czwo­ra­kach, na­dal rzy­gał, pod­czas gdy Gull stał obok i dra­pał się po gło­wie pod kape­lu­szem.

– Jezu, Coop, może już dość?

– Co się stało? – ostro zapy­tała Lucy. – Co zro­bi­li­ście?

– Chciał tylko spró­bo­wać tyto­niu do żucia. Nie sądzi­łem, że mu to zaszko­dzi, pro­szę pani.

– Och, na miłość boską… Dajesz chłopcu w jego wieku tytoń do żucia?

– Fakt, że można puścić pawia.

Ponie­waż Coop naj­wy­raź­niej skoń­czył, Lucy wycią­gnęła do niego rękę.

– Chodź, chłop­cze, pój­dziemy do domu i umy­jemy cię.

Ener­gicz­nie zapro­wa­dziła go do łazienki. Zbyt osła­biony, żeby zapro­te­sto­wać, Coop tylko jęk­nął, kiedy roze­brała go do gatek. Prze­myła mu twarz i dała zim­nej wody do picia. Opu­ściła rolety w oknach, przy­sia­dła po jed­nej stro­nie łóżka i poło­żyła mu rękę na czole. Coop otwo­rzył zamglone oczy.

– To było okropne.

– Dosta­łeś nauczkę. – Pochy­liła się i cmok­nęła go w czoło. – Nic ci nie będzie. Prze­ży­jesz. – Nie tylko dziś, pomy­ślała. I sie­działa przy nim, dopóki nie zasnął po otrzy­ma­nej lek­cji.

Coop wycią­gnął się obok Lil na wiel­kiej pła­skiej skale nad stru­mie­niem.

– Wcale nie krzy­czała ani nic takiego.

– Jak to sma­ko­wało? Tak jak pach­nie? Bo pach­nie ohyd­nie. I wygląda ohyd­nie.

– Sma­kuje jak gówno – przy­znał.

Zaśmiała się.

– Jadłeś kie­dyś gówno?

– Nawą­cha­łem się go dosyć przez całe lato. Koń­skiego, świń­skiego, kro­wiego, kurzego.

Wybu­chła śmie­chem.

– W Nowym Jorku też jest gówno.

– Ale prze­waż­nie ludz­kie. I nie muszę go zgar­niać łopatą.

Prze­wró­ciła się na bok, pod­parła ręką głowę i przyj­rzała mu się dużymi ciem­nymi oczami.

– Szkoda, że musisz wra­cać. To było naj­faj­niej­sze lato w moim życiu.

– W moim też. – Dziw­nie się czuł, mówiąc to, ale wie­dział, że tak jest. I że jego naj­lep­szym kum­plem tego lata była dziew­czyna.

– Może zosta­niesz? Gdy­byś popro­sił, rodzice pozwo­li­liby ci tu zamiesz­kać.

– Nie pozwolą. – Prze­krę­cił się na plecy i spoj­rzał na krą­żą­cego w górze jastrzę­bia. – Dzwo­nili zeszłego wie­czoru, powie­dzieli, że wra­cają w przy­szłym tygo­dniu, że przy­jadą po mnie na lot­ni­sko i… Nie, nie pozwolą.

– A gdyby pozwo­lili, chciał­byś?

– Sam nie wiem.

– Chcesz tam wró­cić?!

– Nie wiem. – Okrop­nie było tego nie wie­dzieć. – Chciał­bym tu miesz­kać i jeź­dzić tam z wizytą. Chciał­bym ujeż­dżać Jonesa, jeź­dzić na Dot­tie, grać w bejs­bol i łowić ryby. Ale też chciał­bym zoba­czyć mój pokój, pójść do cen­trum han­dlo­wego i na mecz Jan­ke­sów. – Prze­krę­cił się znowu w jej stronę. – Może ty byś mogła przy­je­chać do Nowego Jorku? Poszli­by­śmy na sta­dion.

– Nie sądzę, żeby mnie puścili. – Oczy Lil posmut­niały i zadrżała jej dolna warga. – Pew­nie już tu nie wró­cisz.

– Wrócę.

– Przy­się­gasz?

– Przy­się­gam. – Na potwier­dze­nie uniósł dwa palce.

– Jeśli do cie­bie napi­szę, odpi­szesz mi?

– Dobra.

– Za każ­dym razem?

Uśmiech­nął się.

– Za każ­dym razem.

– No to wró­cisz. Tak jak puma. Zoba­czy­li­śmy ją pierw­szego dnia, więc jest jak nasz duch prze­wod­nik. Jak… Nie pamię­tam tego słowa, ale to coś na szczę­ście.

Myślał o tym – o tym, jak przez całe lato mówiła o pumie, poka­zy­wała mu jej zdję­cia w książ­kach z biblio­teki i w tych, które kupiła z kie­szon­ko­wego. Szki­co­wała ją z pamięci, a potem wie­szała rysunki w swoim pokoju, wśród tro­feów bejs­bo­lo­wych.

W ostat­nim tygo­dniu pobytu na far­mie Coop pra­co­wał nad czymś, uży­wa­jąc scy­zo­ryka i narzę­dzi do drewna, poży­czo­nych od dziadka. Poże­gnał się z Dot­tie, z Jone­sem i innymi końmi, a nawet zaj­rzał ostatni raz do kur. Spa­ko­wał ubra­nia, buty i ręka­wice do pracy, które spra­wili mu dziad­ko­wie. I swój uko­chany kij bejs­bo­lowy.

Teraz, tak jak pod­czas jazdy w prze­ciwną stronę przed wie­loma tygo­dniami, sie­dział z tyłu samo­chodu i patrzył przez okno. Wszystko widział już ina­czej: bez­kre­sne niebo, ciemne wzgó­rza, ich postrzę­pione ska­li­ste wierz­chołki, kry­jące się za nimi lasy, potoki i doliny.

Może gdzieś tam wędruje puma Lil.

Skrę­cili na drogę pro­wa­dzącą do farmy Chance’ów, żeby i z nimi się poże­gnać.

Lil sie­działa na stop­niach ganku i Coop wie­dział, że cze­kała na nich. Ubrana była w czer­wone szorty i nie­bie­ską koszulkę, spięte w kucyk włosy miała prze­cią­gnięte przez wycię­cie z tyłu ulu­bio­nej bejs­bo­lówki. Gdy się zatrzy­mali, z domu wyszła jej matka, a zza rogu wybie­gły psy, szcze­ka­jąc i wpa­da­jąc na sie­bie.

Lil wstała i matka poło­żyła jej dłoń na ramie­niu. Joe wyło­nił się zza domu, wetknął ręka­wice do tyl­nej kie­szeni spodni i sta­nął z dru­giej strony obok córki.

Ten obraz zapadł Coope­rowi w pamięć – matka, ojciec i córka jak wyspa przed sta­rym domem, w tle wzgó­rza, doliny i niebo, para pło­wych psów, rado­śnie krę­cą­cych się w kółko.

Wysiadł z samo­chodu i odchrząk­nął.

– Przy­je­cha­łem, żeby się poże­gnać.

Joe ruszył się pierw­szy, pod­szedł i wycią­gnął do niego rękę. Uści­snął dłoń Coopa i nie pusz­cza­jąc jej, przy­kuc­nął, żeby spoj­rzeć mu w oczy.

– Wró­cisz do nas, panie nowo­jor­czyku.

– Tak. I przy­ślę wam zdję­cie ze sta­dionu Jan­ke­sów, gdy zdo­bę­dziemy pro­po­rzec.

Joe się roze­śmiał.

– Twoje senne marze­nie, synu.

– Uwa­żaj na sie­bie. – Jenna obró­ciła mu czapkę dasz­kiem do tyłu i uca­ło­wała go w czoło. – Bądź szczę­śliwy. I nie zapo­mnij o nas.

– Nie zapo­mnę. – Nagle, onie­śmie­lony, odwró­cił się do Lil. – Zro­bi­łem coś dla cie­bie.

– Naprawdę? Co takiego?

Wycią­gnął przed sie­bie pudełko i prze­stą­pił z nogi na nogę, gdy je otwie­rała.

– To chyba głu­pie. Nie wyszła mi za bar­dzo – tłu­ma­czył, kiedy oglą­dała małą pumę, którą wyciął z hikory. – Mia­łem kło­poty ze łbem i…

Urwał, zasko­czony, zmie­szany, gdy zarzu­ciła mu ręce na szyję.

– Jest śliczna! Zacho­wam ją na zawsze. Pocze­kaj! – Obró­ciw­szy się na pię­cie, wbie­gła do domu.

– Udany pre­zent, Cooper. – Jenna spoj­rzała na niego poważ­nie. – Teraz będzie miała swoją pumę, swoją wła­sną. To dla niej sym­bol, a ty wło­ży­łeś w niego cząstkę sie­bie.

Lil wypa­dła z domu i zatrzy­mała się przed Coopem.

– To był mój skarb… przed pumą. Weź ją. To stara moneta – wyja­śniła, poda­jąc mu pre­zent. – Zna­leź­li­śmy ją zeszłej wio­sny, gdy prze­ko­py­wa­li­śmy nowy ogród. Jest bar­dzo stara, musiała wypaść komuś z kie­szeni dawno temu. Tak wytarta, że pra­wie nic nie widać.

Cooper wziął od niej srebrny krą­żek, rze­czy­wi­ście tak wysłu­żony, że led­wie można było zoba­czyć wybity na rewer­sie zarys kobie­cej głowy.

– Na szczę­ście. To… Mamo, jak brzmi to słowo?

– Tali­zman – pod­su­nęła Jenna.

– Tali­zman – powtó­rzyła Lil. – Na szczę­ście.

– Musimy już jechać. – Sam klep­nął Coopera w ramię. – Czeka nas jesz­cze długa podróż do Rapid City.

– Szczę­śli­wej drogi, panie nowo­jor­czyku.

– Napi­szę! – zawo­łała Lil. – Ale musisz odpo­wie­dzieć.

– Obie­cuję. – Ści­ska­jąc w dłoni monetę, Coop wsiadł do samo­chodu. Patrzył za sie­bie, dopóki grupka przed sta­rym domem nie zma­lała i zupeł­nie nie zni­kła.

Nie pła­kał. Miał w końcu już pra­wie dwa­na­ście lat. Ale trzy­mał w ręce starą srebrną monetę przez całą drogę do Rapid City.

Roz­dział 3

3

Black Hills, czer­wiec 1997

Lil pro­wa­dziła konia szla­kiem w poran­nej mgle. Szła przez wysoką trawę, prze­była mie­niące się wody wąskiego stru­mie­nia, gdzie kryły się splą­tane pną­cza sumaka jado­wi­tego, a potem zaczęli wspi­naczkę. W powie­trzu pach­niało wil­go­cią, sosnami i trawą, wscho­dzące słońce świe­ciło łagod­nie.

Ptaki śpie­wały i nawo­ły­wały się wza­jem­nie. Lil usły­szała szorstką pio­senkę gór­skiego drozda, ochry­płe „czi-czi” czy­żyka w locie, iry­tu­jące ostrze­że­nia żyją­cej na piniach sójki.

Miała wra­że­nie, że las wokół niej ożywa, budzony przez szum potoku i pro­mie­nie świa­tła, prze­bi­ja­jące się we mgle przez korony drzew.

Nie chcia­łaby być ni­gdzie indziej na świe­cie.

Zauwa­żyła ślady, pew­nie jele­nia albo wapiti, i nagrała infor­ma­cję o tym na dyk­ta­fo­nie, który miała w kie­szeni kurtki. Wcze­śniej widziała trop bizona i oczy­wi­ście liczne ślady trzody ojca.

Ale jak dotąd w trak­cie tej trzy­dnio­wej wyprawy, na jaką się wybrała, nie dostrze­gła jesz­cze śla­dów kota.

Poprzed­niej nocy go sły­szała. Odgłos, jaki wydał, poniósł się w mroku ku gwiaz­dom i jasnemu księ­ży­cowi.

Jestem tutaj.

Uważ­nie przy­glą­dała się zaro­ślom, pod­czas gdy koń, silna klacz, parł w górę, i słu­chała śpiewu pta­ków, które uwi­jały się w gałę­ziach sosny. Z gęstwiny cze­rem­chy wir­gi­nij­skiej wypa­dła ruda wie­wiórka, prze­mknęła po ziemi, wspięła się na pień sosny, unio­sła łepek i zauwa­żyła na nie­bie jastrzę­bia, zata­cza­ją­cego kręgi w poszu­ki­wa­niu zdo­by­czy.

To wszystko, a także maje­sta­tyczne widoki z kra­wę­dzi urwisk i wodo­spady w kanio­nach, spra­wiało, że Black Hills były dla niej świętą zie­mią.

Jeśli tu nie czuło się magii, to nie poczu­łoby się jej ni­gdzie; tak przy­naj­mniej myślała.

Wystar­czało jej, że jest tutaj, że prze­żywa to, co prze­żywa, tropi, uczy się. Nie­ba­wem znaj­dzie się w sali wykła­do­wej, jako „nowa” w col­lege’u – o Boże! – z dala od wszyst­kiego, co znała. I cho­ciaż była spra­gniona wie­dzy, nic nie mogło jej zastą­pić tych wido­ków, dźwię­ków, zapa­chów domu.

Przez te lata od czasu do czasu napo­ty­kała pumy. Ale chyba ni­gdy nie tra­fiła na tę samą. Tę, którą widzieli z Coopem przed ośmiu laty. To byłoby zresztą mało praw­do­po­dobne. Widy­wała je wśród gałęzi drzew, nad stru­mie­niami, gdy prze­ska­ki­wały z jed­nego ska­li­stego brzegu na drugi, a kie­dyś, gdy pędziła z ojcem trzodę, dostrze­gła jedną z nich przez lor­netkę, gdy ta dopa­dała młode wapiti.

W całym swoim życiu nie widziała nic, co by zro­biło na niej więk­sze wra­że­nie, nic bar­dziej rze­czy­wi­stego.

Przy­glą­dała się też roślin­no­ści. Widoczne z daleka nie­za­po­mi­najki, deli­katne kosaćce mis­so­uryj­skie, sło­neczne nostrzyki żółte. To była prze­cież część śro­do­wi­ska, ele­ment łań­cu­cha pokar­mo­wego. Zające, jele­nie, wapiti żywiły się trawą, liśćmi, owo­cami leśnymi, pącz­kami – a je z kolei zja­dały wilki i koty.

Ruda wie­wiórka mogła skoń­czyć jako lunch krą­żą­cego w górze jastrzę­bia.

Ścieżka wyrów­nała bieg i wio­dła na otwartą prze­strzeń, poro­śniętą bujną, zie­loną i usianą dzi­kimi kwia­tami trawą. Pasło się tam małe stado bizo­nów, więc Lil dodała do swo­jego reje­stru jesz­cze byka, trzy krowy i dwa cie­laki.

Jedno z cie­ląt bryk­nęło, znik­nęło w tra­wie i wyło­niło się z niej ze źdźbłami i kwia­tami na łbie. Lil przy­sta­nęła z uśmie­chem, żeby wyjąć apa­rat foto­gra­ficzny, i zro­biła kilka zdjęć do swo­jego archi­wum.

Mogła nazwać tego cie­laka wesoł­kiem.

Może wyśle Coopowi tych kilka zdjęć, które zro­biła na szlaku. Mówił, że pew­nie przy­je­dzie tego lata, ale nie odpo­wie­dział na list, który wysłała do niego przed trzema tygo­dniami.

Nie trak­to­wał tak poważ­nie listów i e-maili jak ona. Zwłasz­cza od kiedy cho­dził z tą dziew­czyną, którą poznał w col­lege’u.

CeeCee – pomy­ślała Lil i prze­wró­ciła oczami. Co za kre­tyń­skie imię! Wie­działa, że Coop z nią sypia. Nie powie­dział tego, wła­ści­wie nawet sta­rał się omi­jać ten temat. Ale Lil nie była głu­pia. Tak jak nie miała wąt­pli­wo­ści – no, pra­wie nie miała – że sypiał też z tą dziew­czyną ze szkoły śred­niej. Pisał o niej.

Zoe.

Jezu, gdzie się podziały nor­malne imiona?

Miała wra­że­nie, że chłopcy cały czas myślą o sek­sie. Ale musiała przy­znać, że sama też ostat­nio dużo o nim myśli.

Pew­nie dla­tego, że jesz­cze nie prze­żyła swo­jego „pierw­szego razu”.

Po pro­stu chłopcy jej nie inte­re­so­wali – przy­naj­mniej nie ci, któ­rych znała. Może jesie­nią w col­lege’u…

Nie to, że chciała zacho­wać dzie­wic­two, ale po pro­stu nie widziała sensu, żeby zawra­cać sobie głowę chło­pa­kiem, któ­rego nawet spe­cjal­nie nie lubiła – zresztą jeśli nie roz­pa­lał jej do czer­wo­no­ści, nie byłoby to żadne prze­ży­cie, tylko ćwi­cze­nie, prawda?

Pozy­cja na liście doświad­czeń życio­wych, którą się wykre­śla.

Pra­gnęła – wyda­wało jej się, że pra­gnie – cze­goś wię­cej.

Otrzą­snęła się z tych myśli, scho­wała apa­rat foto­gra­ficzny i wyjęła manierkę z wodą, żeby się napić. Pew­nie będzie zbyt zajęta nauką i pracą w col­lege’u, żeby myśleć o sek­sie. Poza tym teraz naj­waż­niej­sze było lato, doku­men­to­wa­nie tro­pów, sie­dlisk, praca nad mode­lami, notat­kami. I namó­wie­nie ojca, żeby oczy­ścił kilka akrów ziemi na schro­ni­sko dla zwie­rząt, które chciała stwo­rzyć w przy­szło­ści.

Rezer­wat Przy­rody Lil­lian Chance. Podo­bała jej się ta nazwa, ale nie dla­tego, że było w niej jej nazwi­sko, tylko dla­tego, że zwie­rzęta mia­łyby tam szansę2. Ludzie z kolei mogliby je oglą­dać, badać ich życie, zaj­mo­wać się nimi.

Któ­re­goś dnia – pomy­ślała. Ale cze­kało ją jesz­cze wiele nauki – a żeby się uczyć, musiała opu­ścić to, co kochała naj­bar­dziej.

Miała nadzieję, że Coop jed­nak przy­je­dzie, choć na kilka tygo­dni, przed jej wyjaz­dem do col­lege’u. Że znowu wróci, tak jak jej puma. Bo wra­cał, nie co roku, ale dość czę­sto. Przy­je­chał na dwa tygo­dnie rok po swoim pierw­szym poby­cie u dziad­ków i następ­nego lata, na całe trzy cudowne mie­siące, gdy jego rodzice się roz­wie­dli.

Parę tygo­dni jed­nego razu, mie­siąc dru­giego, i zawsze podej­mo­wali zna­jo­mość w miej­scu, w któ­rym się urwała. Nawet jeśli Coop dużo mówił o swo­ich dziew­czy­nach tam, w domu. Ale teraz nie widzieli się już całe dwa lata.

Po pro­stu musi przy­je­chać.

Z lek­kim wes­tchnie­niem odkrę­ciła manierkę.

I nagle wszystko zda­rzyło się bar­dzo szybko.

Lil poczuła, że klacz drży, spło­szona. W chwili gdy ścią­gnęła jej wodze, z wyso­kiej trawy wysko­czyła puma. Bły­ska­wicz­nie, tak że trudno się było zorien­to­wać, co się dzieje, zaata­ko­wała cie­laka z wian­kiem kwia­tów na łbie – pęd, ruch mię­śni, bez­gło­śna śmierć. Stadko bizo­nów się roz­pro­szyło, matka zary­czała. Lil z tru­dem trzy­mała klacz na wodzy, gdy byk ruszył na kota.

Ten prych­nął gniew­nie i uniósł się, żeby bro­nić zdo­by­czy. Lil ści­snęła udami konia i trzy­ma­jąc wodze jedną ręką, drugą wyjęła ponow­nie apa­rat foto­gra­ficzny.

Bły­snęły pazury. Lil poczuła zapach krwi z prze­ciw­le­głego końca łąki. Klacz też to poczuła i wierz­gnęła w panice.

– Stój spo­koj­nie! My jej nie inte­re­su­jemy. Dostała już, czego chciała.

Z boku cie­laka pocie­kła krew. Zadud­niły kopyta, roz­le­gły się żałob­nie brzmiące pory­ki­wa­nia. Potem w powie­trzu dźwię­czało już jedy­nie echo – w wyso­kiej tra­wie pozo­stała tylko puma i jej łup.

Odgłos, jaki wydała, przy­po­mi­nał pomruk. Zabrzmiał gło­śno, jakby trium­fal­nie. Wtedy napo­tkała wzrok Lil naprze­ciwko i znie­ru­cho­miała. Lil zadrżała ręka, ale nie mogła ryzy­ko­wać i puścić wodzy, żeby przy­trzy­mać apa­rat. Zro­biła dwa poru­szone zdję­cia kota, zdep­ta­nej, zakrwa­wio­nej trawy, ofiary.

Puma prych­nęła i zacią­gnęła zwłoki w zaro­śla, w cień sosen i brzóz.

– Ma małe do nakar­mie­nia – mruk­nęła Lil, a jej głos zabrzmiał słabo i ochry­ple w poran­nym powie­trzu. – Jasna cho­lera. – Wyjęła dyk­ta­fon i omal go nie upu­ściła. – Spo­koj­nie. Tylko spo­koj­nie. Dobra, nagry­waj. Już. „Samica pumy, dłu­gość ciała od łba po ogon: około dwóch metrów. Jezu, waga około czter­dzie­stu kilo­gra­mów. Typowa płowa maść. Wytro­piła i zaata­ko­wała ofiarę, cielę ze stada sied­miu bizo­nów pasą­cych się w tra­wie. Obro­niła zdo­bycz przed bykiem. Zacią­gnęła ją do lasu, pew­nie z powodu mojej obec­no­ści, bo jeśli ma potom­stwo, jest pew­nie jesz­cze za młode, żeby towa­rzy­szyć jej na miej­sce łowów. Zdo­była śnia­da­nie dla dzieci, które pew­nie nie zostały jesz­cze odsta­wione od piersi. Zare­je­stro­wane o… siód­mej dwa­dzie­ścia pięć, dwu­na­stego czerwca . O rany”.

Cho­ciaż miała na to wielką ochotę, zre­zy­gno­wała z dal­szego tro­pie­nia dra­pież­nika. Jeśli puma miała młode, w obro­nie ich i swo­jego tery­to­rium mogła zaata­ko­wać nawet jeźdźca na koniu.

– Daru­jemy sobie – zde­cy­do­wała Lil. – Chyba zresztą pora wra­cać.

Wybrała naj­krót­szą drogę, bo chciała już zna­leźć się w domu i spo­rzą­dzić notatki. Mimo to dopiero po połu­dniu spo­tkała ojca i jego pomoc­nika Jaya, któ­rzy napra­wiali ogro­dze­nie wokół pastwi­ska.

Krowy roz­bie­gły się, gdy prze­je­chała przez śro­dek ich stada i zatrzy­mała konia przy wysłu­żo­nym sta­rym dżi­pie.

– Moja dziew­czynka. – Joe pod­szedł, klep­nął ją w nogę i pogła­dził klacz po szyi. – Wra­casz do domu z dzi­czy?

– Cała i zdrowa, jak obie­ca­łam. Cześć, Jay.

Chło­pak, który nie odzy­wał się bez potrzeby, w odpo­wie­dzi tylko dotknął ronda kape­lu­sza.

– Potrze­bu­je­cie pomocy? – zapy­tała ojca Lil.

– Nie, już pra­wie koń­czymy. Wapiti prze­szło przez ogro­dze­nie.

– Sama widzia­łam po dro­dze kilka stad, no i stado bizo­nów. Byłam świad­kiem, jak puma zabiła cie­laka na jed­nej z łąk.

– Puma? – zapy­tał Jay.

Zer­k­nęła na niego. Znała tę minę. Puma ozna­czała dla niego szkod­nika i dra­pieżcę.

– Pół dnia jazdy stąd. Upo­lo­wała dość, żeby wyży­wić sie­bie i swoje młode. Nie musi scho­dzić niżej i dybać na nasze bydło.

– Nic ci się nie stało?

– Nie inte­re­so­wała się mną – zapew­niła ojca. – Pamię­taj, że puma roz­róż­nia ofiary. Na ludzi nie poluje.

– Koty zje­dzą wszystko, jeśli są głodne – mruk­nął Jay. – Pod­stępne dra­nie.

– Pew­nie bizon, który stał na czele stada, zgo­dziłby się z tobą. Ale nie widzia­łam żad­nych jej śla­dów w dro­dze powrot­nej. Śla­dów, które by wska­zy­wały, że roz­sze­rzyła aż dotąd swoje tery­to­rium.

Gdy Jay wzru­szył ramio­nami i wró­cił do naprawy ogro­dze­nia, Lil uśmiech­nęła się do ojca.

– Jeśli nie jestem wam potrzebna, to jadę do domu. Dobrze mi zrobi prysz­nic i coś zim­nego do picia.

– Powiedz matce, że zosta­niemy tu jesz­cze kilka godzin.

Lil opo­rzą­dziła konia, nakar­miła go i wypiw­szy dwie szklanki mro­żo­nej her­baty, dołą­czyła do matki w ogro­dzie warzyw­nym. Wzięła od niej motykę i zabrała się do pracy.

– Wiem, że się powta­rzam, ale to było zadzi­wia­jące. To, jak się poru­szała. Wiem, że są tajem­ni­cze i pod­stępne, ale wciąż myślę, jak długo tro­piła stado, cza­iła się tam, wybie­rała ofiarę, odpo­wiedni moment, a ja nic nie zauwa­ży­łam. Patrzy­łam, ale nic nie widzia­łam. Muszę być bar­dziej czujna.

– Nie poru­szyło cię to, że zabiła?

– Stało się to tak szybko i spraw­nie. Po pro­stu zro­biła swoje, rozu­miesz? Gdy­bym się tego spo­dzie­wała, gdy­bym miała czas, żeby się zasta­no­wić, może zare­ago­wa­ła­bym ina­czej.

Wes­tchnęła lekko, doty­ka­jąc ronda kape­lu­sza.

– Cielę było takie śliczne, z kwiat­kami na łbie. Jed­nak życie to walka i w tym przy­padku roze­grała się w ciągu kilku sekund. Może to dziw­nie zabrzmi, ale było w tym coś z aktu rytu­al­nego.

Umil­kła, żeby otrzeć pot z czoła.

– Będąc tam, widząc to, upew­ni­łam się, że wiem, czym chcę się zaj­mo­wać i czego muszę się w tym celu nauczyć. Zro­bi­łam zdję­cia. Przed, w trak­cie i po.

– Kocha­nie, może to dzi­waczne jak na kogoś, kto hoduje bydło na ubój, ale chyba nie chcia­ła­bym oglą­dać, jak puma pożera cielę bizona.

Lil z uśmie­chem wró­ciła do kopa­nia.

– Wie­dzia­łaś, czego chcesz, kim pra­gniesz być, gdy byłaś w moim wieku?

– Nie mia­łam bla­dego poję­cia. – Jenna przy­kuc­nęła i wyrwała chwa­sty spo­mię­dzy strzę­pia­stych liści mar­chwi. Ręce miała sprawne, a ciało smu­kłe i gib­kie jak córka. – Ale jakoś po roku zja­wił się tu twój ojciec. Rzu­cił mi to swoje zawa­diac­kie spoj­rze­nie i już wie­dzia­łam, że pra­gnę jego, więc nie miał w tej kwe­stii dużego wyboru.

– A gdyby chciał wró­cić na wschód?

– Poje­cha­ła­bym z nim. Nie kocha­łam jesz­cze wtedy tej ziemi. Ważny był tylko on i chyba pokocha­łam to miej­sce razem z nim. – Jenna zsu­nęła kape­lusz na tył głowy, spoj­rzała na rządki mar­chwi i fasoli, na młode pomi­dory, a potem na pola zbóż i soi, na pastwi­ska. – Myślę, że ty je poko­cha­łaś, gdy tylko przy­szłaś na świat.

– Nie wiem, gdzie rzuci mnie los. Tak wiele chcia­ła­bym się nauczyć i zoba­czyć. Ale zawsze będę tu wra­cać.