Przebudzenie. Dziedzictwo Smoczego Serca - Nora Roberts - ebook

Przebudzenie. Dziedzictwo Smoczego Serca ebook

Nora Roberts

4,5

Opis

W krainie Talamh nastoletni wojownik imieniem Keegan wyłania się z głębin jeziora, dzierżąc miecz – symbol władzy i odpowiedzialności za bezpieczeństwo doliny Fey.

W innym świecie, znanym jako Filadelfia, młoda nauczycielka odkrywa, że jest właścicielką wielkiej fortuny.

Kiedy Breen Kelly była dzieckiem, ojciec opowiadał jej historie o magicznych miejscach. Jej dorosłe życie nie okazało się jednak magiczne. Dwudziestokilkuletnia kobieta nie znosi swojej pracy, spłaca pożyczkę studencką, żyje z ołówkiem w ręku i cierpi na ataki paniki. Co więcej, nękają ją bóle głowy, często miewa dziwne sny, choćby jak ten o spotkaniu ze smokiem. Ma wrażenie, że słyszy w głowie słowa: „Wróć do domu, Breen Siobhan. Już czas”.

Pewnego dnia Breen odkrywa, że jej zaginiony przed laty ojciec zostawił na koncie oszczędnościowym cztery miliony dolarów. Ta fortuna umożliwia jej podróż do Irlandii i skonfrontowanie się ze snami, które okazują się o wiele bardziej realne, niż wcześniej podejrzewała.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 567

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (216 ocen)
150
43
13
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Resnikk

Z braku laku…

Mało fantastyki, ale od groma opisów miejsc, uczuć, ciuszków. Doszedłem do 100 strony i dalej nie dałem rady.
10
Ewa_icloud

Z braku laku…

Słabiutka. Czytałam wszystkie trylogię Nory i ta jest pobprostu słabiutka. Nudna, bez polotu, naciągana. Nie ma się nijak do Kamienia Pogan albo nawet trylogii Tej Jedynej.
00
nebraska1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wolne wprowadzenie do serii. Na szczęście druga połowa uratowała całość.
00
zabie-udko

Nie polecam

Nie wiem, czy to kwestia tłumaczenia, ale napisane doprawdy topornie. I ten sposób narracji: chwyciła kubek prawa dłonią, postawiło kubek na stole, nalała wodę do kubka, chwyciła kubek ponownie i napiła się z kubka wody… a wszystko mogłoby skończyć się na: napiła się wody
00
wejmutka

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę bajka,ale jak zwykle autorka stopniuje napięcie.Teraz będę szukać dalszych części .Polecam książkę,naprawdę bajka
00

Popularność




Część pierw­sza

Pro­log

DOLINA FEY

Migo­tliwe pasma sre­brzy­stej mgły wisiały nad bla­do­zie­loną taflą jeziora. Snuły się i uno­siły coraz wyżej ku zacią­gnię­temu sza­ro­ścią niebu, pod­czas gdy na wscho­dzie ponad wzgó­rzami różowy brzask cze­kał na prze­bu­dze­nie niczym wstrzy­many oddech.

W chło­dzie poranka Keegan O’Broin stał nad jezio­rem i wypa­try­wał nad­cho­dzą­cego dnia. Dnia zmiany, wyboru, nadziei i mocy.

Cze­kał, jak tam­ten wstrzy­many oddech jutrzenki, żeby speł­nić swoją powin­ność, i liczył, że do połu­dnia zdąży wró­cić na farmę. Myślał o cze­ka­ją­cych go obo­wiąz­kach i, oczy­wi­ście, o ćwi­cze­niach.

Ale to w domu.

Na dany sygnał zdjął buty i zrzu­cił tunikę. Jego brat Har­ken zro­bił to samo, tak jak pra­wie sze­ściu­set pozo­sta­łych. Mło­dzi i nie naj­młodsi ścią­gnęli tutaj nie tylko z samej doliny, ale ze wszyst­kich krań­ców Talamh.

Przy­byli z połu­dnia, gdzie Świę­to­bliwi odpra­wiali tajemne modły, z pół­nocy, gdzie naj­groź­niejsi wojow­nicy strze­gli Morza Sztor­mów, ze Sto­licy na wscho­dzie i z pobli­skich zachod­nich oko­lic.

Ich przy­wódca, ich tao­ise­ach, zgi­nął, oddał życie, żeby ura­to­wać świat. I tak, jak zostało zapi­sane, jak gło­szono, jak śpie­wano, nowy wódz pod­nie­sie się jak te mgły tego dnia, w tym miej­scu, w okre­ślony spo­sób.

Keegan, podob­nie jak Har­ken, wcale nie chciał zostać tao­ise­achem. Ten wesoły dwu­na­sto­la­tek, naj­młod­szy spo­śród dopusz­czo­nych do rytu­ału, był uro­dzo­nym far­me­rem. Keegan wie­dział, że młod­szemu bratu ta uro­czy­stość, tłumy zgro­ma­dzone nad wodą i skok do jeziora koja­rzyły się z dobrą zabawą.

Nato­miast dla Keegana ten dzień ozna­czał wypeł­nie­nie przy­sięgi danej umie­ra­ją­cemu męż­czyź­nie, czło­wie­kowi, który zastę­po­wał mu ojca, odkąd jego rodzi­ciel prze­niósł się do bogów. Czło­wie­kowi, który powiódł Talamh do zwy­cię­stwa nad tymi, co chcieli ich znie­wo­lić, i zapła­cił za to życiem.

Keegan nie marzył o buła­wie tao­ise­acha, nie pra­gnął pod­jąć mie­cza wodza klanu. Ale dał słowo i dla­tego zanur­kuje w jezio­rze wraz z innymi mło­dzień­cami i dziew­czę­tami, z męż­czy­znami i kobie­tami.

– No chodź, Keega­nie! – Har­ken uśmie­chał się sze­roko. Jego kru­czo­czarną czu­prynę burzył wio­senny wiatr. – Pomyśl, ile będzie ucie­chy. Jeżeli ja znajdę miecz, zarzą­dzę cały tydzień bie­siad i tań­ców.

– Jeżeli znaj­dziesz miecz, kto będzie pasł owce i doił krowy?

– Jeżeli zostanę tao­ise­achem, będę robił to wszystko i jesz­cze wię­cej. Bitwa zakoń­czona i wygrana, bra­cie. Ja też go opła­kuję. – Har­ken z wro­dzoną ser­decz­no­ścią oto­czył Keegana ramie­niem. – On był boha­te­rem i zawsze będziemy o nim pamię­tać. A dzi­siaj musimy zgod­nie ze zwy­cza­jem wybrać nowego wodza, bo taka byłaby jego wola. – Nie­bie­skimi oczyma, pogod­nymi jak ten dzień, powiódł po tłu­mie zgro­ma­dzo­nym na brzegu jeziora. – Ota­czamy go czcią jak wszyst­kich, któ­rzy byli przed nim, i tych, któ­rzy po nim nastą­pią. – Kuk­snął Keegana łok­ciem w bok. – Nie przej­muj się, bra­cie, mało praw­do­po­dobne, aby któ­ryś z nas wyło­nił się z wody z Defen­so­rem w dłoni. Zapewne podej­mie go Cara, bo pływa jak syrena, albo Cul­len, który od dwóch tygo­dni ćwi­czy wstrzy­my­wa­nie odde­chu pod wodą.

– Moż­liwe – mruk­nął Keegan. Cul­len, uro­dzony wojow­nik, nie byłby dobrym wodzem. Krewki z natury, wolał wal­czyć niż myśleć.

Keegan, rów­nież wojow­nik od czter­na­stego roku życia, widział krew, prze­le­wał ją, wie­dział, na czym opiera się wła­dza, i rozu­miał, że myśle­nie jest waż­niej­sze od mie­cza, włóczni i siły.

I co naj­waż­niej­sze.

Uczył go tego wła­sny ojciec i ten, który trak­to­wał go jak syna.

Kiedy stał z Har­ke­nem pośród wielu innych roz­pa­pla­nych niczym prze­kupki, przez tłum prze­szła jego matka.

Żało­wał, że ona dziś nie zanur­kuje. Wie­dział, że nikt lepiej od niej nie potra­fił roz­wią­zy­wać kon­flik­tów i zaj­mo­wać się z dzie­się­cioma spra­wami naraz. Har­ken odzie­dzi­czył po niej łagodną naturę, Aisling, ich sio­stra, urodę, a o sobie lubił myśleć, że przy­pa­dła mu w udziale choćby część jej sprytu.

Tar­ryn na moment przy­sta­nęła przy Aisling – dziew­czyna wolała trzy­mać się z przy­ja­ciół­kami, a nie z braćmi, któ­rych teraz trak­to­wała pro­tek­cjo­nal­nie. Keegan patrzył, jak matka unosi pod­bró­dek Aisling, całuje ją w oba policzki, mówi coś, co spro­wa­dza uśmiech na twarz córki.

– A tu mam gniewny gry­mas i uśmiech – ode­zwała się Tar­ryn, pod­cho­dząc do synów. Poczo­chrała czu­prynę Har­kena, a Keegana lekko pocią­gnęła za war­kocz wojow­nika zwi­sa­jący po lewej stro­nie głowy. – Pamię­taj­cie o celu tego dnia, on nas jed­no­czy oraz mówi, kim i czym jeste­śmy. Robi­cie to samo, co wszy­scy przed wami od ponad tysiąca lat. A imiona tych, co wydo­byli miecz z jeziora, zostały zapi­sane jesz­cze przed ich naro­dze­niem.

– Jeżeli decy­duje o tym prze­zna­cze­nie, dla­czego tego nie wiemy? Czemu ty, która widzisz prze­szłość i to, co nadej­dzie, nie możesz tego zoba­czyć? – argu­men­to­wał Keegan.

– Gdy­bym ja mogła to ujrzeć albo ty czy kto­kol­wiek inny, znik­nąłby wybór. – Mat­czy­nym gestem objęła go ramie­niem, ale jej oczy bystre, nie­bie­skie jak Har­kena, pozo­stały wpa­trzone w mgłę nad jezio­rem. – Wej­dziesz do jeziora, prawda? Kto podej­mie miecz, musi wznieść się wraz z nim.

– Kto by tego nie chciał? – zdzi­wił się Har­ken. – Prze­cież ten ktoś zosta­nie tao­ise­achem.

– Zaiste, tao­ise­ach pełni zaszczytną rolę, ale to na nim spo­czywa cię­żar odpo­wie­dzial­no­ści. Dla­tego musi być pewien, że jest gotów go unieść wraz z mie­czem. A teraz uciszmy się. – Poca­ło­wała obu synów. – Nad­cho­dzi Mair­gh­read.

Mair­gh­read O’Ceal­la­igh, w prze­szło­ści tao­ise­ach i matka tego, który został pogrze­bany, zrzu­ciła żałobną czerń. Dziś nało­żyła białą, pro­stą szatę bez ozdób, poza wisio­rem z kamie­niem tak czer­wo­nym jak jej włosy.

Kamień i włosy zda­wały się pło­nąć i wypa­lać mgłę wokół niej. Nosiła je krótko obcięte, podob­nie jak sunące za nią wróżki.

Tłum roz­su­wał się przed nią, roz­mowy zastę­po­wała cisza świad­cząca o sza­cunku i podzi­wie.

Keegan znał ją jako Marg, kobietę z chaty w lesie w pobliżu jego farmy. Kobietę, która czę­sto­wała głod­nego chłopca mio­dow­ni­kiem i legen­dami. Kobietę o wiel­kiej sile i odwa­dze, która wal­czyła za Talamh i zapro­wa­dziła pokój, co opła­ciła ogrom­nym oso­bi­stym kosz­tem.

Trzy­mał ją w obję­ciach, kiedy pła­kała po śmierci syna. Keegan wypeł­nił przy­rze­cze­nie i oso­bi­ście przy­niósł jej tę wieść. Ale ona już o tym wie­działa.

Ści­skał ją w ramio­nach, dopóki nie zabra­kło jej łez.

A potem on, żoł­nierz, męż­czy­zna, wszedł w głąb lasu i tam dał upust łzom.

Dziś Marg wyglą­dała bar­dzo god­nie i Keegan poczuł dreszcz wzru­sze­nia w oko­licy żołądka.

Nio­sła buławę, odwieczny sym­bol przy­wódz­twa. Czarne jak smoła drewno poły­ski­wało w słońcu roz­pra­sza­ją­cym mgłę. Rzeźby na sty­li­sku zda­wały się pul­so­wać. Z wnę­trza krysz­tału Smo­cze Serce na gło­wicy biła moc.

Kiedy się ode­zwała, ucichł nawet wiatr.

– Poświę­ce­nie i prze­lana krew po raz kolejny pozwo­liły zapro­wa­dzić pokój w naszym świe­cie. Od wie­ków bro­nimy naszego świata i poprzez niego wszyst­kich pozo­sta­łych. Zde­cy­do­wa­li­śmy się żyć tak, jak żyjemy, z posza­no­wa­niem dla wszyst­kich istot na ziemi, w morzu i doli­nie Fey.

– Nastał pokój, znowu będziemy cie­szyć się dostat­kiem, dopóki ponow­nie nie nadej­dzie czas prze­lewu krwi i ofiar­no­ści. Dzi­siaj, jak zostało zapi­sane, jak gło­szono, jak śpie­wano, nowy wódz zosta­nie wynie­siony i wszy­scy tutaj przy­się­gną wier­ność i lojal­ność wobec Talamh oraz tao­ise­acha, który podej­mie miecz z Jeziora Prawdy i przyj­mie Buławę Spra­wie­dli­wo­ści.

Unio­sła twarz ku niebu, a Keegan pomy­ślał, że jej głos, silny i czy­sty, na pewno dotarł aż do Morza Sztor­mów i jesz­cze dalej.

– W tym miej­scu, o tej godzi­nie odwo­łu­jemy się do naszego źró­dła mocy. Niech ten wybrany od tego dnia trak­tuje z sza­cun­kiem i chroni lud Fey. Niech ten, któ­rego dłoń podej­mie miecz, będzie silny, mądry i spra­wie­dliwy. Tego i tylko tego żądają nasi ludzie.

Bla­do­zie­lone jezioro aż zawi­ro­wało. Zako­ły­sały się mgły nad lustrem wody.

– Czas zacząć. – Unio­sła wysoko buławę.

Ochot­nicy puścili się bie­giem do jeziora. Nie­któ­rzy z mło­dzi­ków ze śmie­chem i pohu­ki­wa­niem wska­ki­wali do wody i zni­kali pod powierzch­nią. Ci, któ­rzy zostali na brzegu, wiwa­to­wali.

Keegan, wsłu­chany w hałas, jesz­cze się wahał, gdy jego brat rzu­cił się do jeziora, przy weso­łym plu­sku wody. Chwilę myślał o zło­żo­nej przy­się­dze, o dłoni, którą ści­skał w ostat­nich momen­tach życia tam­tego czło­wieka na tej rów­ni­nie.

Wresz­cie zanur­ko­wał.

Może zakląłby w pierw­szej chwili, gdy pla­snął o zimną wodę, ale to nie mia­łoby sensu. Sły­szał, jak inni pomsto­wali albo się śmiali. Nie­któ­rzy młó­cili nogami i nawet wypły­wali z powro­tem na powierzch­nię.

Wsłu­chany we wła­sne myśli, odciął się od hałasu kłę­bią­cych się wokół pły­wa­ków.

Przy­siągł, że tego dnia wej­dzie do wody i głę­boko zanur­kuje. I podej­mie miecz, jeżeli ten trafi do jego dłoni.

Scho­dził pod wodę coraz niżej, pamię­ta­jąc tamte czasy, kiedy jako chło­piec robił to samo z sio­strą i bra­tem. Dzie­ciaki szu­kały gład­kich kamieni na mięk­kim dnie jeziora w sło­neczny dzień.

Widział innych przez war­stwy wody. Pły­wali w koło do góry i w dół. Gdy nur­ku­ją­cym bra­ko­wało powie­trza w płu­cach, jezioro wypy­chało ich na powierzch­nię, jakby obie­cu­jąc, że tego dnia nikomu, kto w nie wsko­czył, nie sta­nie się krzywda.

Woda owi­jała go, zata­czała kręgi, chwi­lami wiro­wała. Teraz już widział dno i tamte kamie­nie, które zbie­rał jako chło­piec.

Naraz zoba­czył kobietę. Uno­siła się w wodzie, więc z początku wziął ją za syrenę. Syreny tra­dy­cyj­nie nie mie­szały się do tego rytu­ału. Rzą­dziły morzami i to im wystar­czało.

Po chwili dotarło do niego, że widzi jedy­nie jej twarz i włosy – rude jak u Marg, ale dłuż­sze, roz­ło­żone jak wachlarz w wodzie. Widok jej sza­rych jak dym oczu poru­szył w nim jakąś czułą strunę, bo kobieta wydała mu się zna­joma. Znał każdą twarz w doli­nie, ta do nich nie nale­żała.

A jed­nak była tu, w wodzie.

I wtedy ją usły­szał, tak wyraź­nie jak wcze­śniej Marg na brzegu.

– On też był mój. Ale miecz należy do cie­bie. On to wie­dział i ty też to wiesz.

Miecz sam wsu­nął mu się w dłoń. Czuł jego cię­żar, jego moc, jego splen­dor. Mógł go upu­ścić, popły­nąć przed sie­bie, odpły­nąć. Wybór nale­żał do niego, tak gło­sili bogo­wie, tak mówiły poda­nia.

Zaczął pro­sto­wać palce, pozwa­lał, aby cię­żar, wła­dza i splen­dor wyśli­znęły się z ręki. Nie umiał prze­wo­dzić. Potra­fił wal­czyć, ćwi­czyć, jeź­dzić konno, fru­wać. Ale nie wie­dział nic o prze­wo­dze­niu innym czy to na woj­nie, czy w cza­sie pokoju.

Miecz jaśniał w jego ręce, sre­bro poły­ski­wało, gra­we­ru­nek na głowni pul­so­wał, czer­wony kamień pło­nął. Gdy zwol­nił uścisk, połysk zma­to­wiał, pło­mień zbladł.

A ta kobieta go obser­wo­wała.

– Wie­rzył w cie­bie.

Wybór? – pomy­ślał. – Jaka bzdura! Honor nie pozo­sta­wia wyboru.

Skie­ro­wał więc sztych ku powierzchni, gdzie słońce roz­sy­py­wało dia­menty na wodzie i nie odry­wał oczu od wizji, bo prze­cież ona nie była niczym innym jak tylko wizją.

– Kim jesteś? – zapy­tał.

– Oboje musimy się tego dowie­dzieć – usły­szał.

Miecz poniósł go pro­sto w górę jak strzałę wypusz­czoną z łuku.

Klinga prze­cięła wodę, a potem powie­trze. Gruch­nęły wiwaty, kiedy słońce odbite od ostrza roz­iskrzyło taflę jeziora.

Wyszedł z mie­czem na wil­gotną, gęstą trawę i postą­pił tak, jak naka­zy­wał oby­czaj. Ukląkł u stóp Mair­gh­read.

– Skła­dam ci go w ofie­rze i wszystko, co on dla cie­bie zna­czy, bo nikt nie jest bar­dziej tego godzien – wypo­wie­dział te same słowa, co kie­dyś jej syn.

– Mój czas minął. – Poło­żyła dłoń na gło­wie Keegana. – A twój się zaczyna. – Podała mu rękę i pod­nio­sła go z klę­czek.

Nie widział, nie sły­szał nikogo poza nią.

– Takie jest moje życze­nie – wyszep­tała, kie­ru­jąc te słowa wyłącz­nie do niego.

– Dla­czego? Nie wiem, jak…

Prze­rwała mu poca­łun­kiem w poli­czek.

– Wiesz wię­cej, niż sądzisz. – Podała mu buławę. – Należy do cie­bie, Keega­nie O’Broin.

Kiedy ode­brał ją z rąk Marg, ona sama się cof­nęła.

– A teraz uczyń to, co należy.

Odwró­cił się. Obser­wo­wało go tyle twa­rzy zwró­co­nych ku niemu, tak wiele wpa­trzo­nych w niego oczu. Pojął, że to lęk wywo­łał kłę­biące się w nim emo­cje, i poczuł wstyd.

Miecz go wybrał – pomy­ślał – a on musiał wznieść się z nim. Koniec ze stra­chem.

Uniósł wysoko buławę i Smo­cze Serce ożyło.

– Z nią dla wszyst­kich w Talamh będzie spra­wie­dli­wość. – Pod­niósł miecz. – Z nim wszy­scy będziemy bez­pieczni. Jestem Keegan O’Broin. Ślu­buję poświę­cić życie tej doli­nie, tym wzgó­rzom, lasom i ludowi Fey. Będę stał po stro­nie jasno­ści. Będę żył dla Talamh i jeżeli taka będzie wola bogów, oddam za nie życie.

Roz­le­gły się wiwaty. Pośród grom­kich okrzy­ków doszły go słowa Marg.

– Dobrze się spi­sa­łeś, chłop­cze. Naprawdę dobrze.

A więc uznali mło­dego tao­ise­acha. I w tym miej­scu zaczęła się nowa opo­wieść.

Roz­dział 1

FILA­DEL­FIA

Breen Kelly jechała auto­bu­sem, cier­pią­cym chyba na chro­niczną czkawkę, i co rusz pocie­rała pul­su­jącą z bólu skroń.

Ciężki dzień miał się (dzięki Bogu) ku koń­cowi, jeden z wielu w cięż­kim tygo­dniu, w ostat­nim cięż­kim mie­siącu.

A może dwóch.

Powinna ode­tchnąć z ulgą. Był pią­tek, a więc dopiero za dwa dni wróci do orki, jaką oka­zało się ucze­nie lite­ra­tury i umie­jęt­no­ści języ­ko­wych w gim­na­zjum.

Oczy­wi­ście część week­endu zaj­mie jej spraw­dza­nie wypra­co­wań i ukła­da­nie pla­nów lek­cji, ale przy­naj­mniej nie będzie sie­dzieć w kla­sie, naprze­ciw tych wszyst­kich par zawie­szo­nych na niej oczu. Nie­któ­rych znu­dzo­nych, innych nie­obec­nych i kilku budzą­cych nadzieję.

Nie, nie uwa­żała, że bra­kuje jej umie­jęt­no­ści i się nie nadaje do tej pracy, ale wie­działa, że po pro­stu każdy z tych doj­rze­wa­ją­cych płciowo gim­na­zja­li­stów wolałby być wszę­dzie, byle nie w kla­sie.

Podobno nauczy­ciel to naj­bar­dziej pre­sti­żowy zawód. Satys­fak­cja, poczu­cie misji, uzna­nie.

Szkoda, że dała się na to nabrać.

Auto­bus, czka­jąc, doto­czył się do następ­nego przy­stanku. Parę osób wysia­dło, kilka wsia­dło.

Obser­wo­wała oto­cze­nie. Była w tym dobra; w końcu łatwiej coś obser­wo­wać niż aktyw­nie w czymś uczest­ni­czyć.

Kobieta z pod­krą­żo­nymi oczami, w popie­la­tym spodniu­mie, z komórką w dłoni. Samotna matka – zde­cy­do­wała Breen. Wraca z pracy i spraw­dza, co dzieci robią w domu. Zapewne ni­gdy nie przy­pusz­czała, że życie okaże się takie trudne.

Dwóch nasto­lat­ków – teni­sówki, fir­mowe szorty Adi­dasa do kolan, słu­chawki w uszach. Jadą spo­tkać się z kum­plami, pograją w kosza, zje­dzą pizzę, obej­rzą film. Pozaz­dro­ścić wieku, w któ­rym week­end koja­rzy się wyłącz­nie z przy­jem­no­ściami – pomy­ślała.

Męż­czy­zna w czerni, on… patrzył pro­sto na nią, przy­glą­dał się jej. Czym prę­dzej więc odwró­ciła wzrok. Wyglą­dał zna­jomo. Ale gdzie mogła się z nim zetknąć? Srebrne, gęste włosy; chyba jakiś pro­fe­sor z col­lege’u.

Nie, nie­moż­liwe. Na widok pro­fe­sora wsia­da­ją­cego do auto­busu nie zaschłoby jej w ustach, serce nie wpa­dłoby w galop. Potwor­nie się bała, że on przej­dzie do tyłu i usią­dzie obok niej.

Gdyby to zro­bił, za żadne skarby by nie wysia­dła. Jeź­dzi­łaby w kółko, bez celu, bez sensu.

Cho­ciaż wie­działa, że jej zacho­wa­nie zakrawa na wariac­two, zerwała się z miej­sca jak opa­rzona i obi­ja­jąc torbą bio­dro, ruszyła na przód auto­busu. Nie miała odwagi spoj­rzeć na srebr­no­wło­sego. Nie­stety, żeby dotrzeć do wyj­ścia, musiała go wymi­nąć. Mimo że męż­czy­zna usu­nął się w bok, otarła się o niego ramie­niem.

Zatkało ją, nogi zmię­kły jej w kola­nach. Ktoś zapy­tał, czy dobrze się czuje, kiedy chwiej­nie prze­su­wała się do drzwi. Sły­szała słowa męż­czy­zny w gło­wie: „Wra­caj do domu, Breen Sio­bhan. Czas, żebyś wró­ciła do domu”.

Dla rów­no­wagi przy­trzy­mała się drążka, a scho­dząc ze stop­nia, o mało się nie potknęła o kra­węż­nik. Na chod­niku puściła się bie­giem.

Czuła na sobie zdzi­wione spoj­rze­nia, ludzie oglą­dali się, odpro­wa­dzali ją wzro­kiem. Nie zno­siła przy­cią­gać uwagi, zawsze sta­rała się nie wyróż­niać i wta­piać w tło.

Auto­bus odje­chał, czka­jąc.

Na­dal oddy­chała z poświ­stem, ale zelżał już ucisk w piersi. Sta­rała się zwol­nić kroku, zde­cy­do­wa­nie zwol­nić i iść nor­mal­nie jak czło­wiek.

Zma­ga­nie ze sobą zajęło jej minutę, a kolejną zorien­to­wa­nie się, gdzie jest.

Ostatni raz podobny atak paniki prze­żyła wie­czo­rem w dniu poprze­dza­ją­cym roz­po­czę­cie pracy w gim­na­zjum Grady. Wtedy pomógł jej Marco, ser­deczny przy­ja­ciel od przed­szkola. Podobna histo­ria, ale już zde­cy­do­wa­nie słab­sza, przy­da­rzyła się Breen przed pierw­szą wywia­dówką i wtedy też Marco oka­zał się nie­oce­niony.

Po pro­stu gość wsiadł do auto­busu – tłu­ma­czyła sobie. Na Boga, nie było żad­nego zagro­że­nia. I nie sły­szała żad­nego głosu. Wiara, że sły­szy się głosy, świad­czy o obłę­dzie.

Czy matka nie wbi­jała jej tego do głowy od… wie­ków?

A teraz przez ten napad lęku cze­kał ją kilo­me­trowy spa­cer. Trudno, nie szko­dzi. Był przy­jemny, wio­senny wie­czór, a ona – oczy­wi­ście – odpo­wied­nio się ubrała. Lekki desz­czo­wiec (trzy­dzie­sto­pro­cen­towe praw­do­po­do­bień­stwo opa­dów), cienki swe­ter, wygodne buty.

Lubiła cho­dzić. No i Fit­bit wyświe­tli jej dodat­kowe kroki.

A że w ten spo­sób nieco zbu­rzy swój roz­kład dnia, to co z tego? Była dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nią sin­gielką bez żad­nych pla­nów na majowy piąt­kowy wie­czór.

Jakby miała mało powo­dów do przy­gnę­bie­nia, po ataku paniki poczuła nasi­la­jący się ból głowy.

Otwo­rzyła zamek prze­gródki w tor­bie i wyjęła z kosme­tyczki dwa tyle­nole. Popiła tabletki wodą z butelki, którą aku­rat wzięła ze sobą.

Pój­dzie do domu matki, wyj­mie i upo­rząd­kuje kore­spon­den­cję – matka nie chciała, żeby listy były prze­cho­wy­wane na poczcie w cza­sie jej wyjaz­dów – poszat­kuje ulotki rekla­mowe w nisz­czarce, ułoży rachunki, listy i całą resztę na odpo­wied­nich tac­kach w gabi­ne­cie.

Pootwiera okna na par­te­rze i na pię­trze, prze­wie­trzy miesz­ka­nie, pod­leje kwiaty w domu i na tara­sie, bo jakoś nie spadł zapo­wia­dany deszcz.

Po godzi­nie poza­myka okna, włą­czy alarm, zamknie drzwi na klucz. Zła­pie auto­bus i wróci do sie­bie.

Zrobi kola­cję: na piątki przy­pa­dała sałatka z gril­lo­wa­nym file­tem z kur­czaka i – tak, koniecz­nie! – kie­li­szek wina. Spraw­dzi wypra­co­wa­nia i wpi­sze oceny do elek­tro­nicz­nego dzien­nika.

Cza­sami tech­no­lo­gia budziła w niej złość, bo szkoła wyma­gała prze­sy­ła­nia stopni, a potem Breen musiała się uże­rać z uczniami i z rodzi­cami, któ­rzy mieli pre­ten­sje o oceny.

Szła, odha­cza­jąc punkty na men­tal­nej liście spraw do zała­twie­nia, a tym­cza­sem ludzie wokół niej spie­szyli do barów na happy hour, na wcze­sną kola­cję, albo w jakieś inne bar­dziej atrak­cyjne miej­sce od tego, w które ona się kie­ro­wała.

Nie zazdro­ściła im… no może tro­chę. Swego czasu miała chło­paka. W jej kalen­da­rzu też było miej­sce na kola­cje, wyj­ścia do teatru czy kina. I na seks. Sądziła, że wszystko szło gładko w usta­lo­nym porządku.

Do tam­tego dnia, kiedy ją rzu­cił.

No i trudno – pomy­ślała. Nie ma sprawy. Nie byli w sobie sza­leń­czo zako­chani. Ale go lubiła, dobrze się przy nim czuła. A co do seksu, był w porządku.

Oczy­wi­ście, kiedy musiała uprze­dzić matkę, że Grant nie pojawi się na przy­ję­ciu z oka­zji jej czter­dzie­stych szó­stych uro­dzin, i wytłu­ma­czyć, dla­czego go nie przy­pro­wa­dzi, Jen­ni­fer Wil­cox, szy­kowna kobieta suk­cesu, dyrek­torka medial­nej agen­cji rekla­mo­wej Philly Brand, prze­wró­ciła oczami.

– A uprze­dza­łam cię – usły­szała, tak jak się spo­dzie­wała.

Cóż, miała rację, nie­mniej… kor­ciło ją, żeby się zre­wan­żo­wać.

Mia­łaś dzie­więt­na­ście lat, kiedy wyszłaś za mąż! Dwa­dzie­ścia, jak mnie uro­dzi­łaś. A nie­całe dwa­na­ście lat póź­niej zaczę­łaś wypy­chać go z naszego życia. Czyja wina, że mnie zosta­wił – twoja czy moja? – myślała.

A może jed­nak jej? – zasta­no­wiła się. Ot, taka zbież­ność; matka, która ją lek­ce­wa­żyła, i ojciec, któ­rego tak mało obcho­dziła, że ją zosta­wił.

A obie­cał, że ni­gdy tego nie zrobi.

Stare dzieje – powie­działa sobie. – Odpuść.

Za dużo czasu spę­dzam w swoim umy­śle – skar­ciła się i z ulgą stwier­dziła, że od domu matki dzieli ją już tylko jedna prze­cznica.

Ładny, zadrze­wiony teren. Dziel­nica dobrze sytu­owa­nych przed­się­bior­czych ludzi i par, któ­rym odpo­wia­dało miej­skie życie, bli­skość barów, restau­ra­cji i cie­ka­wych skle­pów.

Kamie­nice z czer­wo­nej cegły, per­fek­cyj­nie odma­lo­wane detale, lśniące szyby w oknach. Tutejsi miesz­kańcy przed pracą upra­wiali jog­gin albo wpa­dali na siłow­nię, wie­czo­rami spa­ce­ro­wali nad rzeką, urzą­dzali ele­ganc­kie przy­ję­cia, cho­dzili na degu­sta­cję win, czy­tali ambitne książki.

A może tylko tak jej się zda­wało.

*

Jej naj­lep­sze wspo­mnie­nia łączyły się z małym domem, gdzie miała sypial­nię ze sko­śnym sufi­tem. W salo­nie był ceglany komi­nek, nie jakiś tam na gaz czy elek­tryczny, ale taki praw­dziwy, opa­lany drew­nem. Na podwórku cze­kało mnó­stwo przy­gód, zupeł­nie jak z tam­tych histo­rii, które tata opo­wia­dał córce na dobra­noc.

Magicz­nych histo­rii o magicz­nych miej­scach.

To wszystko znisz­czyły kłót­nie docho­dzące zza ściany, słowa, które odbi­jały się echem w jej gło­wie.

A potem tata zaczął zni­kać. Z początku nie było go tydzień lub dwa, a pod­czas nie­dziel­nych wizyt pro­wa­dził ją do zoo, bo w dzie­ciń­stwie bar­dzo chciała zostać wete­ry­na­rzem, albo urzą­dzał dla niej pik­nik.

Aż w końcu znik­nął na dobre.

Nie widziała go ponad pięt­na­ście lat i cią­gle liczyła, że wróci.

Wyjęła klucz z port­mo­netki oraz listę szcze­gó­ło­wych instruk­cji, którą matka wrę­czyła jej trzy tygo­dnie temu, przed wyjaz­dem na dele­ga­cję i rege­ne­ra­cyjny pobyt w ustron­nym spa połą­czo­nym z ośrod­kiem medy­ta­cyj­nym.

Matka wra­cała w przy­szły czwar­tek rano, kiedy więc Breen w środę przyj­dzie po pocztę, zostawi klucz wraz z ćwiartką mleka i resztą zaku­pów z listy.

Wyjęła ze skrzynki plik kore­spon­den­cji, wsu­nęła go pod pachę, otwo­rzyła klu­czem drzwi i weszła do holu, żeby wyłą­czyć alarm. Potem zamknęła za sobą drzwi i scho­wała klucz do port­mo­netki.

Skie­ro­wała się do kuchni, jakby żyw­cem wyję­tej ze sta­cji tele­wi­zyj­nej Home and Gar­den. Mnó­stwo stali nie­rdzew­nej, białe szafki, kafelki typu „metro”, duży, nakła­dany zlew i ściany w odcie­niu cie­płego beżu.

Rzu­ciła torbę i listy na wyspę, prze­wie­siła desz­czo­wiec przez barowy sto­łek. Usta­wiła minut­nik na godzinę i zabrała się do otwie­ra­nia okien. Naj­pierw kuch­nia, prze­strzeń dzienna i salon; całość w otwar­tym pla­nie z luk­su­so­wymi pod­ło­gami z sze­ro­kich desek. I oczy­wi­ście nie zapo­mniała o łazience, bo tam też było okno.

Wpraw­dzie powie­trze ledwo się poru­szało, ale takie pole­ce­nie zna­la­zło się na liście, a Breen prze­strze­gała zasad. Zgar­nęła pocztę i poszła na górę. W trze­ciej sypialni matka urzą­dziła gabi­net. Poło­żyła listy na biurku w kształ­cie litery L.

Tutaj ściany były w odcie­niu kawy z mle­kiem, przy biurku stał skó­rzany fotel w kolo­rze cze­ko­lady. Na pół­kach w ide­al­nym porządku stały nagrody (matka sporo ich zgar­nęła) oraz książki, wyłącz­nie o tema­tyce bran­żo­wej, i kilka foto­gra­fii, rów­nież zwią­za­nych z pracą.

Breen otwo­rzyła trzy okna za biur­kiem i kolejny raz usi­ło­wała zro­zu­mieć, dla­czego ktoś woli sie­dzieć ple­cami do drzew, cegla­nych domów, nieba, świata.

To roz­pra­sza – rzu­ciła Jen­ni­fer, kiedy córka ją spy­tała. Praca to nie zabawa.

Otwo­rzyła też dwa okna na bocz­nej ścia­nie, prze­dzie­lone drew­nianą szafą na doku­menty zamkniętą na klucz.

Na sze­ro­kich para­pe­tach stały rośliny w mie­dzia­nych doni­cach. Pod­leje te i wszyst­kie pozo­stałe, kiedy skoń­czy z oknami. Potem upo­rząd­kuje pocztę i poczeka na dzwo­nek minut­nika. Poza­myka okna, zamknie miesz­ka­nie na klucz i po robo­cie.

Otwo­rzyła okna w urzą­dzo­nym gustow­nie, przy­tul­nym pokoju gościn­nym (ni­gdy tutaj nie spała) i w łazience dla gości oraz w głów­nej sypialni utrzy­ma­nej w pro­stym, ele­ganc­kim stylu, z przy­le­ga­jącą do niej rów­nie ele­gancką łazienką.

Cie­kawe, czy w tym uro­czym łóżku z lazu­rową pościelą i pulch­nymi podusz­kami kie­dy­kol­wiek spał z matką jakiś męż­czy­zna.

I natych­miast poża­ło­wała tej myśli, bo to w ogóle nie powinno jej inte­re­so­wać.

Zeszła na dół i skrę­ciła do drzwi na taras, ale musiała się cof­nąć, bo aku­rat zater­ko­tał tele­fon w tor­bie.

Zer­k­nęła na ekran (ni­gdy nie odbie­raj, zanim nie spraw­dzisz, kto dzwoni) i uśmiech­nęła się. Jeżeli kto­kol­wiek mógł popra­wić jej nastrój w tym sra­lec­kim dniu, to takim kimś był wła­śnie Marco Olsen.

– Cześć, samot­nico. Jest pią­tek, dziew­czyno.

– Podobno. – Wyszła z tele­fo­nem na taras i objęła spoj­rze­niem stół i krze­sła z nie­rdzew­nej stali oraz sto­jące w naroż­ni­kach wyso­kie donice.

– Więc prze­nieś swój zgrabny tyłe­czek do Sally. Jest happy hour, skar­bie, i pierw­sza kolejka idzie na koszt firmy.

– Nie mogę. – Włą­czyła wąż i skie­ro­wała stru­mień wody do pierw­szej donicy. – Jestem u matki, ogar­niam jej dom, a potem muszę spraw­dzić wypra­co­wa­nia.

– Jest pią­tek – powtó­rzył z naci­skiem. – Wylu­zuj. Sie­dzę w barze do dru­giej. Dzi­siaj śpie­wany wie­czór.

Jedy­nie pod­czas śpie­wa­nia nie peszyła jej obec­ność ludzi, szcze­gól­nie z Marco u boku i naj­le­piej po drinku.

– Będę tu tkwić – spoj­rzała na zega­rek – jesz­cze czter­dzie­ści pięć minut, a wypra­co­wa­nia same się nie oce­nią.

– Spraw­dzisz je w nie­dzielę. Breen, skończ z tym roz­pa­mię­ty­wa­niem. Ten Grant „Dupek” Web­ber nie jest tego wart.

– Och, nie cho­dzi tylko o niego. Wiesz, ja po pro­stu tak ogól­nie mam doła.

– Wszyst­kim przy­tra­fiają się zerwa­nia.

– Tobie nie.

– Też. A Smo­king Harry?

– Obaj stwier­dzi­li­ście, że wasz zwią­zek się wypa­lił, ale na­dal jeste­ście przy­ja­ciółmi. Nie ma mowy o porzu­ce­niu.

Prze­szła do następ­nej donicy.

– Przyda ci się tro­chę roz­rywki. Daję ci trzy godziny na powrót do domu, prze­bra­nie się i sexy maki­jaż. Jeżeli się nie poja­wisz, przyjdę po cie­bie.

– Sto­isz za barem.

– Sally cię ubó­stwia, dziew­czyno. Przyj­dzie ze mną.

Ona też uwiel­biała Sally, nie­zwy­kłego drag queena. Kochała klub, bo tam czuła się szczę­śliwa, i lubiła gejow­ską dziel­nicę. Dla­tego miesz­kała w samym jej sercu, dzie­ląc miesz­ka­nie z Marco.

– Daj mi tu skoń­czyć, a potem zoba­czę, jak będę się czuła. Od kilku godzin boli mnie głowa – wcale nie zmy­ślam – w auto­bu­sie znowu mia­łam ten głupi atak paniki i ból się jesz­cze nasi­lił.

– Przy­jadę po cie­bie i odwiozę cię do domu.

– Nie ma mowy. – Prze­szła do trze­ciej donicy. – Łyk­nę­łam dwa tyle­nole, muszą podzia­łać.

– Co się zda­rzyło w auto­bu­sie?

– Póź­niej ci opo­wiem, to głu­pie. I może masz rację, przyda mi się drink, towa­rzy­stwo Marco i pobyt u Sally. Zoba­czymy, jak się będę czuć po powro­cie do domu.

– Wyślij mi wtedy ese­mes.

– Dobra, muszę wra­cać do roboty. Została mi do pod­la­nia jesz­cze jedna doniczka na tara­sie, rośliny w domu, zabawa z głu­pią pocztą i pie­przo­nymi oknami.

– Cza­sem powin­naś powie­dzieć „nie”.

– To nie jest jakiś wielki pro­blem. Skoń­czę za nie­całą godzinę, zła­pię auto­bus. I pusz­czę ci wia­do­mość z domu. Idź robić drinki. Pa!

Weszła do środka, dokład­nie zamknęła blo­kadę przy drzwiach tara­so­wych i nalała wody do konewki dla roślin w domu.

Aku­rat stała przy oknie, gdy lekki wiatr wpadł do środka. Z zamknię­tymi oczami wysta­wiła twarz na chłodny powiew.

Może jed­nak spad­nie taki przy­jemny wio­senny deszcz. Zasko­czył ją kolejny, moc­niej­szy podmuch, a słońce na­dal świe­ciło przez szyby.

Pew­nie nad­ciąga burza – pomy­ślała.

Nie mia­łaby nic prze­ciwko. Może odpu­ściłby wtedy ten cho­lerny ból głowy. A skoro Marco dał jej trzy godziny, kiedy tak naprawdę potrze­bo­wała dwóch, mogłaby zapa­sową godzinę poświę­cić na spraw­dziany.

Tak dla czy­stego sumie­nia.

Kiedy weszła z konewką na górę, prze­ciąg szarp­nął zasło­nami i nadął firany.

– No mamuś, będziesz miała prze­wie­trzony dom – rzu­ciła cicho.

W gabi­ne­cie tra­fiła w śro­dek cha­osu.

Dolna szu­flada szafki na doku­menty wisiała wysu­nięta – cho­ciaż Breen mogłaby przy­siąc, że była zamknięta na klucz. Papiery wiro­wały jak ptaki.

Odsta­wiła konewkę i rzu­ciła się zgar­niać doku­menty z pod­łogi, łapać, zanim wiatr wywieje je na dwór.

Gdy pod­nio­sła się z kucek z pli­kiem papie­rów w gar­ściach, wiatr natych­miast ucichł, jakby ktoś zatrza­snął drzwi.

Pedan­tyczna Jen­ni­fer byłaby znie­sma­czona.

Powkła­daj wszystko na miej­sce, pose­gre­guj, pocho­waj. Ona ni­gdy się nie dowie – zapew­niła samą sie­bie. No i pry­sła nadzieja na wolną godzinę. Przy­kro mi, Marco. Nici z mojego wie­czoru w U Sally.

Pozbie­rała puste segre­ga­tory, zgar­nęła luźne kartki i usia­dła przy biurku matki, żeby je posor­to­wać.

Zasta­no­wiła ją naklejka na pierw­szym segre­ga­to­rze.

ALLIED INVE­ST­MENTS/BREEN/2006–2013.

Nie miała żad­nych lokat, na­dal spła­cała kre­dyt stu­dencki, zacią­gnięty na stu­dia magi­ster­skie, a miesz­ka­nie dzie­liła z Marco, nie dla towa­rzy­stwa, tylko żeby razem pła­cić czynsz.

Zdu­miona wzięła kolejny segre­ga­tor.

ALLIED INVE­ST­MENTS/BREEN/2014–2020.

Wyciągi i zakładka z napi­sem: KORE­SPON­DEN­CJA.

Czyżby matka otwo­rzyła dla niej jakiś rachu­nek inwe­sty­cyjny, nic jej o tym nie mówiąc? Dla­czego?

Kiedy poszła na stu­dia, dziad­ko­wie ze strony mamy przy­sy­łali jej drobne kwoty i była im za to wdzięczna, bo pomo­gli jej prze­trwać pierw­szy rok. A póź­niej matka dała jasno do zro­zu­mie­nia, że powinna sama o sie­bie zadbać.

– Musisz wziąć sprawy w swoje ręce – powta­rzała jej Jen­ni­fer. – Wię­cej się ucz i pra­cuj cię­żej, jeżeli kie­dyś masz się wybić ponad prze­cięt­ność.

No i stu­dio­wała pomię­dzy dwoma doryw­czymi pra­cami, żeby opła­cać cze­sne. Potem zacią­gnęła pożyczkę, którą pew­nie będzie spła­cać bez końca.

Kiedy skoń­czyła licen­cjat – z prze­cięt­nym wyni­kiem – i zna­la­zła prze­ciętną pracę w szkol­nic­twie, jesz­cze powięk­szyła dług, bo żeby utrzy­mać się w tej pracy, musiała zro­bić magi­sterkę.

Posia­dała jakieś fun­du­sze? To nie miało sensu.

Zaczęła ukła­dać doku­menty na kupki, miała zamiar powpi­nać je do odpo­wied­nich segre­ga­to­rów.

Jed­nak szybko zre­zy­gno­wała.

Co prawda nie­wiele wie­działa o inwe­sty­cjach, akcjach i dywi­den­dach, ale umiała czy­tać liczby.

Według mie­sięcz­nego zesta­wie­nia z maja 2014 roku, w cza­sie, gdy ledwo wią­zała koniec z koń­cem, pra­co­wała w dwóch miej­scach i żywiła się maka­ro­nem ramen, na jej rachunku leżało ponad dzie­więć tysięcy – tysięcy – dola­rów.

– Nie­moż­liwe – mruk­nęła. – Po pro­stu nie­moż­liwe.

Ale na rachunku wid­niało jej imię i nazwi­sko, a obok imię matki.

Przej­rzała resztę wycią­gów. Prze­lewy przy­cho­dziły regu­lar­nie z Bank of Ire­land.

Zerwała się od biurka, bez­wied­nie pode­szła do okna i szarp­nię­ciem ścią­gnęła frotkę z kitki.

Ojciec. To ojciec co mie­siąc przy­sy­łał jej pie­nią­dze. Taka miała być rekom­pen­sata za odej­ście? Za to, że nie pisał, nie dzwo­nił, nie pró­bo­wał się z nią zoba­czyć?

– Nic z tego, nic z tego, to nie tak. Ale…

Matka wie­działa i nie pisnęła córce o tym sło­wem. Wie­działa i pozwo­liła jej myśleć, że on po pro­stu znik­nął, prze­stał pła­cić ali­menty i bez skru­pu­łów je obie zosta­wił.

A to nie­prawda.

Musiała odcze­kać, aż ustąpi drże­nie rąk i prze­staną ją piec oczy.

Wró­ciła do biurka, pose­gre­go­wała doku­menty, prze­śle­dziła kore­spon­den­cję i uważ­nie prze­czy­tała spra­woz­da­nie z ostat­niego mie­siąca.

Uraza i żal ustą­piły miej­sca cichej wrzą­cej furii.

Chwy­ciła tele­fon i wybrała numer bro­kera.

– Ben­ton Ell­sworth.

– Ach, panie Ell­sworth, tu Breen Kelly. Ja…

– Pani Kelly. Co za nie­spo­dzianka! Jak miło panią sły­szeć. Mam nadzieję, że u pani matki wszystko w porządku.

– Na pewno, panie Ell­sworth. Wła­śnie odkry­łam, że wyso­kość fun­du­szy na moim rachunku inwe­sty­cyj­nym obsłu­gi­wa­nym przez pań­ską firmę wynosi obec­nie trzy miliony osiem­set pięć­dzie­siąt trzy tysiące i osiem­set dwa­na­ście dola­rów oraz hmmm, sześć­dzie­siąt pięć cen­tów. Zga­dza się?

– Mogę pani podać dokładną war­tość z zamknię­cia dzi­siej­szego dnia, ale nie bar­dzo rozu­miem, co pani ma na myśli, mówiąc, że to „odkryła”?

– Czy to są moje pie­nią­dze?

– Tak, oczy­wi­ście. Ja…

– Dla­czego wid­nieją tam rów­nież dane mojej matki?

– Pani Kelly – mówił powoli. – Rachu­nek został otwarty, kiedy pani, wtedy osoba nie­peł­no­let­nia, wyra­ziła wolę udzie­le­nia matce peł­no­moc­nic­twa.

– W jaki spo­sób wyra­zi­łam ową wolę?

– Pani Wil­cox oświad­czyła, że córka nie chce zaj­mo­wać się inwe­sty­cjami, a pani z kolei ni­gdy nie skon­tak­to­wała się ze mną czy z firmą w celu prze­nie­sie­nia rachunku wyłącz­nie na pani nazwi­sko.

– Ponie­waż do dzi­siaj nie wie­dzia­łam o jego ist­nie­niu.

– Jestem pewien, że zaszło jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Pro­po­nuję, aby­śmy spo­tkali się we troje: ja, pani oraz pani matka i wyja­śnili tę sprawę.

– W tej chwili moja matka prze­bywa poza miej­scem zamiesz­ka­nia. Jest w kuror­cie, gdzie nie ma dostępu do tele­fonu i Inter­netu. – Jakiś bóg nad nią czuwa – pomy­ślała i dodała gło­śno: – Uwa­żam, że spo­koj­nie sami to zała­twimy.

– Natu­ral­nie, jak naj­bar­dziej. Co prawda moja asy­stentka aku­rat będzie na wyjeź­dzie, ale mogę umó­wić się z panią na ponie­dzia­łek.

Nie, nie, do ponie­działku opu­ści ją odwaga. Zupeł­nie ją straci. Zawsze tak jest.

– A może spo­tkajmy się teraz?

– Pani Kelly, byłem już w drzwiach, kiedy pani zadzwo­niła.

– Prze­pra­szam za nie­do­god­ność, ale sprawa jest raczej pilna i ważna dla mnie. Chcę z panem poroz­ma­wiać, aby mieć peł­niej­szy obraz tej… sytu­acji, zanim skon­tak­tuję się z praw­ni­kiem.

Cisza zapa­dła po tych sło­wach. Breen zaci­snęła powieki. Pro­szę, bła­gam, nie każ mi cze­kać – myślała.

– Może jed­nak lepiej, jeśli się spo­tkamy i omó­wimy wszystko dokład­nie. Jestem pewien, że tak, jak mówi­łem, zaszło tu jakieś nie­po­ro­zu­mie­nie. Sły­sza­łem, że pani nie jeź­dzi samo­cho­dem, więc…

– Nie mam samo­chodu – popra­wiła go – ponie­waż mnie na to nie stać. Ale spo­koj­nie dotrę do pań­skiego biura. Sta­wię się naj­szyb­ciej, jak to moż­liwe.

– Będę cze­kał na panią w holu, na dole. Jeste­śmy nie­wielką firmą, pani Kelly. Zanim pani się pojawi, więk­szość pra­cow­ni­ków zdąży wyjść. Jest week­end.

– Dzię­kuję.

Roz­łą­czyła się, żeby Ben­ton Ell­sworth przy­pad­kiem nie zmie­nił zda­nia, i roz­dy­go­tana opa­dła na krze­sło.

– Weź się w garść, Breen. Weź się w garść, do cho­lery, i jedź.

Roz­ło­żyła pomięte doku­menty do odpo­wied­nich teczek. Zosta­wiła konewkę z wodą oraz otwartą szu­fladę i zeszła na par­ter.

Pomy­ślała o auto­bu­sie. Cie­kawe, ile czasu zająłby dojazd do cen­trum.

I zde­cy­do­wała się na coś, czego dotąd ni­gdy nie robiła.

Zamó­wiła Ubera.

Wszę­dzie straszne korki. W końcu to pią­tek, godzina szczytu. Kie­rowca Ubera, kobieta w jej wieku, wyraź­nie miała ochotę na poga­wędkę, ale zre­zy­gno­wała, kiedy Breen odchy­liła głowę na opar­cie i przy­mknęła powieki.

Zamie­rzała ponow­nie przej­rzeć doku­menty w samo­cho­dzie, jed­nak nie sprzy­jała temu cho­roba loko­mo­cyjna. Nie­do­brze, skoro po raz pierw­szy miała zoba­czyć się z czło­wie­kiem, który podobno był jej bro­ke­rem.

Potrze­bo­wała planu, ale przez stres i gniew nie mogła pozbie­rać myśli. W week­end zamie­rzała (może już nie) zapła­cić rachunki, poprze­kła­dać pie­nią­dze z kupki na kupkę, obciąć zbędne wydatki. Miała się tym zająć po gim­na­styce. Ćwi­czyła w domu, bo nie było jej stać na kartę człon­kow­ską klubu fit­ness.

Nie­za­leż­nie od wyniku tego spo­tka­nia i tak będzie musiała ure­gu­lo­wać rachunki.

Unio­sła powieki i zoba­czyła, że naj­gor­szy odci­nek trasy miały za sobą, teraz jechały wzdłuż rzeki. Chy­lące się ku zacho­dowi jaskrawe słońce odbi­jało się na kon­struk­cji mostu i wodzie, powle­ka­jąc wszystko odcie­niem mosią­dzu.

A podobno miało padać – pomy­ślała i w tej samej chwili tknęło ją, że desz­czo­wiec został w kuchni u matki.

Prze­szył ją nie­po­kój. Czy pamię­tała, żeby włą­czyć alarm i prze­krę­cić klucz?

Zamknęła oczy i spró­bo­wała wró­cić myślami do tam­tej chwili.

Tak, na pewno. Takie rze­czy robi się odru­chowo.

Samo­chód zatrzy­mał się przed impo­nu­ją­cym budyn­kiem z czer­wo­nej cegły, ukry­tym w cie­niu wież ze stali i szkła.

Dała napi­wek kie­rowcy i tym spo­so­bem pozbyła się pie­nię­dzy na nie­dzielną pizzę.

Gdy prze­cięła chod­nik, w drzwiach sta­nął męż­czy­zna.

Wysoki, szczu­pły, w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze w prążki i śnież­no­bia­łej koszuli z kra­wa­tem w odcie­niu inten­syw­nej czer­wieni. Z jakie­goś powodu poczuła ulgę na widok siwych pase­mek w brą­zo­wych wło­sach.

Ma swoje lata – pomy­ślała. Jest doświad­czony. Wie, co robi.

Ona, za dia­bła, nie wie­działa.

– Pani Kelly. – Wycią­gnął do niej dłoń.

– Witam, panie Ell­sworth.

– Zapra­szam. Moje biuro jest na pierw­szym pię­trze. Wej­dziemy po scho­dach?

– Jak naj­bar­dziej.

Zoba­czyła wyci­szony dywa­nem hol z recep­cją na wysoki połysk, kil­koma prze­past­nymi, skó­rza­nymi fote­lami i wyso­kimi rośli­nami w tera­ko­to­wych doni­cach.

– Chciał­bym panią prze­pro­sić za rolę, jaką ponie­kąd ode­gra­łem w tym nie­po­ro­zu­mie­niu – zaczął, pro­wa­dząc ją na górę. – Jen­ni­fer, pani matka, twier­dziła, że nie jest pani zain­te­re­so­wana wni­ka­niem w kwe­stie zwią­zane z pro­wa­dze­niem rachunku.

– Kła­mała – wyrwało jej się. Tego nie miała w pla­nie, jeżeli w ogóle miała jakiś plan. – Okła­my­wała pana, o ile to, co pan mówi, jest prawdą. A mnie jakoś zapo­mniała poin­for­mo­wać o ist­nie­niu rachunku. Do dzi­siaj o nim nie wie­dzia­łam.

– Hmm, no tak. – Ell­sworth otwo­rzył przed nią drzwi.

W jasnym biu­rze z wyso­kimi oknami, więk­szym od salonu w jej miesz­ka­niu, stało zabyt­kowe maho­niowe biurko ze sny­cer­skimi zdo­bie­niami oraz skó­rzana sofka i dwa fotele dla gości.

Boczny sto­lik zaj­mo­wał wyra­fi­no­wany eks­pres do kawy. Na ścia­nie, na samo­wi­szą­cej półce stały opra­wione w ramki foto­gra­fie (zapewne rodziny).

– Mogę pani zapro­po­no­wać kawę?

– Popro­szę. Z mle­kiem, bez cukru.

– Zapra­szam na fotel – zachę­cił ją, kie­ru­jąc się do eks­presu.

– Przy­nio­słam wszyst­kie doku­menty – zaczęła, kiedy usia­dła ze ści­śnię­tymi kola­nami, żeby zapa­no­wać nad drże­niem nóg. – Z tego, co zoba­czy­łam, wynika, że rachu­nek został otwarty w dwa tysiące szó­stym roku. Wtedy moi rodzice się roze­szli.

Zga­dza się. Może mi pan powie­dzieć, czy wtedy te prze­lewy miały cha­rak­ter ali­men­tów?

– Zde­cy­do­wa­nie nie. Suge­ruję, żeby pani poroz­ma­wiała o tym z matką. Ja mogę udzie­lić pani jedy­nie infor­ma­cji zwią­za­nych z tym kon­kret­nym rachun­kiem.

– Dobrze. Czy to matka zało­żyła to konto?

– Zało­żył je Eian Kelly na pani nazwi­sko, wska­zu­jąc pani matkę jako peł­no­moc­nika. W tam­tym cza­sie co mie­siąc doko­ny­wał trans­feru pie­nię­dzy poprzez Bank of Ire­land. Na zabez­pie­cze­nie pani przy­szło­ści, edu­ka­cję i pokry­cie pani potrzeb.

Splo­tła mocno palce, żeby ukryć drże­nie rąk.

– Jest pan tego pewien?

– Tak. – Podał jej kawę i usiadł, jed­nak nie za tym pięk­nym biur­kiem z kom­pu­te­rem, lecz na fotelu obok niej. – Oso­bi­ście zała­twia­łem for­mal­no­ści. Pan Kelly przy­szedł do biura, zało­żył konto i zle­cił mi pro­wa­dze­nie rachunku.

– Czy on… się z panem kon­tak­tuje?

– Nie, od tam­tej pory nie mia­łem z nim kon­taktu. Wpłaty wpły­wały. Pani matka miała wgląd w konto. Jak już mówi­łem, jest bar­dzo skru­pu­latna. Jeżeli przej­rzy pani spra­woz­da­nia, zoba­czy, że ni­gdy nie wyjęła choćby centa. Spo­ty­kamy się raz na kwar­tał, a cza­sem czę­ściej, jeśli poja­wiają się jakieś sprawy wyma­ga­jące omó­wie­nia. Nie mia­łem powodu przy­pusz­czać, że pani nie wie o ist­nie­niu tego konta.

– Czy pan ma wielu klien­tów… czy ja jestem klientką?

Uśmiech­nął się.

– Tak.

– Czy pan ma wielu klien­tów, któ­rych w ogóle nie inte­re­suje, co dzieje się z kon­tem, na któ­rym zde­po­no­wano pra­wie cztery miliony dola­rów? Wiem, że Allied Inve­st­ments jako pre­sti­żowa firma pro­wa­dzi rachunki dużych klien­tów, nie­mniej to też jest spora kwota.

Mil­czał przez chwilę i widziała, że zasta­na­wia się nad dobo­rem słów.

– Zda­rzają się sytu­acje, gdy rodzic, peł­no­moc­nik czy powier­nik jest lepiej przy­go­to­wany do podej­mo­wa­nia decy­zji finan­so­wych od wła­ści­ciela konta.

– Jestem doro­sła. Matka nie ma mojego peł­no­moc­nic­twa. – Tak jest, prze­czu­wała to, podej­rze­wała, wie­działa. – Zapewne powie­działa panu, że jestem nie­od­po­wie­dzialna i nie potra­fię zarzą­dzać wła­snymi finan­sami.

– Pani Kelly… Breen, nie chcę wni­kać w wasze oso­bi­ste sprawy. Jed­nak mogę powie­dzieć bez waha­nia, że matka zawsze miała na wzglę­dzie twoje dobro. Przy two­ich pro­ble­mach…

– Jakich pro­ble­mach? – Wzbie­ra­jący w niej gniew zagłu­szył onie­śmie­le­nie. – Jestem nie­od­po­wie­dzialna? Nie­zbyt lotna? A może nie­roz­gar­nięta?

Ell­sworth wyraź­nie się zaczer­wie­nił.

– Zde­cy­do­wa­nie ni­gdy nie powie­działa nic takiego otwar­cie.

– Po pro­stu dała do zro­zu­mie­nia. W takim razie wypada nam się lepiej poznać, panie Ell­sworth. Skoń­czy­łam stu­dia, w zimie obro­ni­łam pracę magi­ster­ską i teraz zma­gam się z ogrom­nym kre­dy­tem stu­denc­kim. – Na widok jego zasko­czo­nej miny poki­wała głową. – Uczę lite­ra­tury i umie­jęt­no­ści języ­ko­wych w gim­na­zjum Grady. Już na stu­diach licen­cjac­kich z tru­dem spła­ca­łam pożyczkę, mimo że wie­czo­rami dora­bia­łam w dwóch miej­scach. Chęt­nie podam panu nazwi­sko dyrek­tora gim­na­zjum czy kilku pro­fe­so­rów z uczelni.

– To nie jest potrzebne. Mia­łem wra­że­nie, że nie pra­cu­jesz albo nie jesteś w sta­nie utrzy­mać pracy.

– Od szes­na­stego roku życia pra­cuję w lecie i w week­endy. Na­dal pra­cuję w waka­cje, żeby spła­cać dług, i z tego samego powodu we dwa popo­łu­dnia w tygo­dniu udzie­lam kore­pe­ty­cji. – Łzy zapie­kły ją w oczy; gorące, gniewne łzy. – Ubie­ram się na wyprze­da­żach i w lum­pek­sach. Dzielę z kimś miesz­ka­nie ze względu na czynsz. Żyję z ołów­kiem w ręku. Ja…

– Już dobrze. – Dotknął jej dłoni. – Bar­dzo mi przy­kro, że doszło do tego…

– Pro­szę nie nazy­wać tego nie­po­ro­zu­mie­niem, bo to było roz­myślne dzia­ła­nie. Ojciec chciał mnie zabez­pie­czyć finan­sowo. A tym­cza­sem pra­co­wa­łam jako kel­nerka i bra­łam pożyczki na cze­sne. Te pie­nią­dze, które prze­sy­łał, zmie­ni­łyby moje życie. Zmie­ni­łaby je sama świa­do­mość, że o mnie dba.

Odsta­wiła fili­żankę i żeby się uspo­koić, wzięła głę­boki oddech.

– Pro­szę wyba­czyć. To wina matki, nie pana. Dla­czego pan miałby jej nie wie­rzyć? Mówił pan, że jestem waszą klientką?

– Jak naj­bar­dziej i na pewno to napra­wimy. Kiedy wraca Jen­ni­fer?

– W przy­szłym tygo­dniu. Ale już teraz muszę to wie­dzieć. Te pie­nią­dze są moje?

– Tak.

– Mam więc prawo wyco­fać fun­du­sze, dys­po­no­wać nimi?

– Tak, ale myślę, że lepiej się z tym wstrzy­mać do powrotu two­jej matki. Usią­dziemy wtedy we troje i wszystko usta­limy.

– Nie jestem zain­te­re­so­wana. Chcę otwo­rzyć nowy rachu­nek, wyłącz­nie na sie­bie i tam prze­lać pie­nią­dze. Mogę to zro­bić?

– Tak. Mogę zało­żyć taki rachu­nek. Jaką kwotę chcesz prze­lać?

– Całość.

– Breen…

– Całość – powtó­rzyła. – A jeżeli pan obstaje przy spo­tka­niu we troje, przyjdę w towa­rzy­stwie praw­nika i wyto­czę jej sprawę, no, nie wiem, o sprze­nie­wie­rze­nie?

– Nie ruszyła two­ich pie­nię­dzy.

– Jestem pewna, że praw­nik będzie wie­dział, jak to nazwać. Chcę dys­po­no­wać wła­snymi pie­niędzmi i nie gło­wić się wię­cej nad rachun­kami, spła­cić kre­dyt stu­dencki i ode­tchnąć z ulgą. Mój ojciec powie­rzył te pie­nią­dze w pań­skie ręce. Ufał, że mając nad nimi pie­czę, będzie pan miał na wzglę­dzie moje dobro. Teraz pro­szę, żeby pan postą­pił wła­ści­wie.

– Jesteś peł­no­let­nia. Do usu­nię­cia nazwi­ska matki z rachunku wystar­czy twój pod­pis. Muszę jedy­nie potwier­dzić twoje dane, a ty wypeł­nisz kilka for­mu­la­rzy. Poza tym mam obo­wią­zek skon­tak­to­wać się z jed­nym z naszych nota­riu­szy i jesz­cze potrzebny mi świa­dek.

Ponow­nie nakrył dło­nią jej rękę.

– Breen, nie mam powodu, by ci nie wie­rzyć, jed­nak czy mia­ła­byś coś prze­ciwko temu, żeby mi podać numer tele­fonu do dyrek­tora szkoły, w któ­rej pra­cu­jesz?

– Abso­lut­nie nie.

Roz­dział 2

Zanim Breen dotarła do U Sally, wie­czór w barze już zdą­żył na dobre się roz­krę­cić. Stru­mie­nie kolo­ro­wych świa­teł padały na tło­czą­cych się przy bufe­cie klien­tów i pozaj­mo­wane co do jed­nego sto­liki. Reflek­tor był skie­ro­wany na Cher, czyli na Sally, który śpie­wał na całe gar­dło: Gdy­bym mogła cof­nąć czas.

Szczere słowa – pomy­ślała Breen.

Lawi­ro­wała w tłu­mie i gdy ktoś ją zawo­łał lub do niej poma­chał, nawet zdo­by­wała się na odpo­wiedź uśmie­chem.

Szczę­śli­wie Marco pochwy­cił jej wzrok i przy­wi­tał ją salu­tem, drugą ręką mie­sza­jąc drinki.

Miał na sobie mie­niącą się sre­brzy­ście koszulę (U Sally wszystko musiało się mie­nić), dopa­so­wane czarne spodnie i srebrne kółko w uchu. Ostat­nio zapu­ścił kozią bródkę, która według Breen bar­dzo mu paso­wała, podob­nie jak dłu­gie dredy zebrane frotką z tyłu głowy. Jego śniada cera lśniła od potu.

U Sally pod wie­loma wzglę­dami bywało gorąco.

– Geo, ustąp miej­sca naszej dziew­czy­nie.

– Nie, nie, nie trzeba.

Geo, drobny i chudy, spiekł raka i zerwał się ze stołka.

– Sia­daj, kochana. I tak muszę obsko­czyć sto­liki. – Cmok­nął ją w poli­czek. – Nasza dziew­czynka wygląda na zmę­czoną.

– Bo tak jest.

Wśli­znęła się na sto­łek. Marco obsłu­żył klienta i nalał jej kie­li­szek bia­łego wina.

– Późno przy­szłaś… i nawet się nie prze­bra­łaś. Ten sam smutny mun­du­rek. – Uniósł brwi, gdy dusz­kiem wypiła pół kie­liszka. – Coś mi się wydaje, że mia­łaś ciężki dzień.

– Ciężki, dziwny, prze­ra­ża­jący i eks­cy­tu­jący.

Roz­pła­kała się.

– Geo! Wycho­dzę na prze­rwę!

Wybiegł zza baru, chwy­cił Breen za ramię i wypro­wa­dził ją na zaple­cze. Kilku wyko­naw­ców cze­ka­ją­cych na występ plot­ko­wało przed lustrami do maki­jażu.

– Dro­gie panie, zrób­cie nam miej­sce.

Jeden z nich, per­fek­cyj­nie wysty­li­zo­wany na Lady Gagę, wcią­gnął Breen w obję­cia. – Nie płacz, dzie­cino. Wszystko będzie dobrze. Jimmy ci to mówi. Żaden facet nie jest wart two­ich łez.

Cmok­nął ją w poli­czek dokład­nie w chwili, gdy Sally zaczął śpie­wać Gyp­sies, Tramps and Thie­ves.

Marco posa­dził Breen na krze­śle.

– Skar­bie, co z tobą? Powiedz, co się dzieje?

– Ja… mój ojciec…

Mocno ści­snął jej rękę.

– Ode­zwał się?

– Nie, nie, ale on… on przy­syła mi pie­nią­dze, odkąd skoń­czy­łam dzie­sięć lat. Zało­żył dla mnie konto, rachu­nek inwe­sty­cyjny w Allied i co mie­siąc robi prze­lewy. Ona nic nie powie­działa. Ni­gdy sło­wem nie wspo­mniała, trzy­mała doku­menty w szu­fla­dzie pod klu­czem. Przez ten cały czas… – Popa­trzyła na swoje dło­nie. – Zapo­mnia­łam zabrać wino.

– Przy­niosę ci.

– Zacze­kaj. Mam… Marco, mam dziś, bo tam doli­czano dywi­dendy… nie znam się na tym, będę musiała poczy­tać. Dzi­siaj mam trzy miliony osiem­set sie­dem­dzie­siąt osiem tysięcy pięć­set dzie­więć­dzie­siąt sześć dola­rów i trzy­dzie­ści pięć cen­tów.

Wytrzesz­czył na nią oczy.

– Skar­bie, to ci się przy­śniło, tak? Wiesz, że cza­sami masz te swoje sny.

– Nie. Przy­szłam pro­sto ze spo­tka­nia z moim bro­ke­rem. Marco, ja mam pra­wie cztery miliony dola­rów.

– Siedź tutaj i nie waż się ruszyć. Idę po wino. Wrócę z butelką.

Odru­chowo zer­k­nęła do lustra.

Rze­czy­wi­ście, cera blada, zmę­czone oczy. Ścią­gnęła frotkę z wło­sów. Tak rano się namę­czyła, żeby je roz­pro­sto­wać suszarką, a one z powro­tem się poskrę­cały. I miały myszo­waty kolor, bo zmyła się ta brą­zowa płu­kanka, którą raz na tydzień tuszo­wała ich pło­mienną czer­wień, żeby za bar­dzo nie przy­cią­gały uwagi, nie roz­pra­szały.

Nie­ważne – pomy­ślała. Jak tylko opo­wie wszystko Marco, pój­dzie do domu i się położy. Spraw­dziany muszą zacze­kać, dopóki nie roz­ja­śni jej się w gło­wie. A ponie­waż zanim wróci do domu, zamie­rza wypić co naj­mniej dwa kie­liszki wina, na pewno dzi­siaj nie ma na to szans.

Marco wró­cił z butelką oraz z dwoma kie­lisz­kami i zanim usiadł, nalał im wina.

– Zacznijmy od początku. Jak się dowie­dzia­łaś?

– Marco, to było bar­dzo dziwne.

Opo­wie­działa mu wszystko po kolei.

– Muszę zaraz wra­cać – uprze­dził ją. – Poszłaś do biura tam­tego bro­kera sama? To było odważne, Breen.

– Nie wie­dzia­łam, co innego mogła­bym zro­bić. Byłam wście­kła.

– A kto ci powta­rza, że powin­naś czę­ściej się wście­kać?

Uśmiech­nęła się lekko.

– Ty.

– Lepiej utrzy­maj tę wście­kłość do roz­mowy z matką.

– O Boże. – Ukryła twarz w dło­niach. Naj­chęt­niej wci­snę­łaby głowę mię­dzy kolana.

– Nie zmie­niaj mi się tutaj w gala­retę.

Obej­rzał się na Sally, który wsu­nął się na zaple­cze prze­brany za Cher, w obłęd­nej sukni obszy­tej ceki­nami od Boba Mac­kie. Salva­dor Tra­vino oparł rękę na bio­drze i zarzu­cił wło­sami się­ga­ją­cej talii peruki.

– Marco, potrze­bują cię za barem. Co jest grane?

– Wybacz, Sally. Breen…

Sally prze­rwał mu, uno­sząc palec i mru­żąc oczy, z uwagą popa­trzył na Breen spod sztucz­nych rzęs.

– Jesteś chora, skar­bie?

– Nie, nie. Wybacz. Ja tylko…

– Kiep­sko wyglą­dasz. – Uniósł jej twarz za pod­bró­dek. – Blada jak dzie­wica przed nocą poślubną. Czy to przez tego dupka Granta?

– Nie, gdzie tam.

– To dobrze, bo on na cie­bie nie zasłu­guje. Kiedy ostat­nio jadłaś?

– Ja… – Nie mogła sobie przy­po­mnieć.

– Tak wła­śnie myśla­łem. Marco, zabierz naszą dziew­czynkę do domu i daj jej coś do jedze­nia. Macie w lodówce czer­wone mięso?

– Hmm, raczej nie.

Sally pokrę­cił głową i gestem Cher odgar­nął włosy. Ski­nął ręką na Marco. – Daj mi swoją komórkę. W tych ciu­chach nie mam gdzie trzy­mać tele­fonu.

Wziął komórkę i wybrał numer, stu­ka­jąc w szybkę błysz­czą­cymi, zło­tymi szpo­nami.

– Beau, ty przy­stojny sukin­ko­cie, tu Sally… Mam się lepiej, niż wyglą­dam, a wyglą­dam fan­ta­stycz­nie. Zrób dla mnie dwie mega­ka­napki fila­del­fij­skie na wynos… No, w pracy, mój drogi… Zapisz na mój rachu­nek. Marco je odbie­rze. Do zoba­cze­nia wkrótce i uca­łuj ode mnie swoją ładną żonę i słod­kiego bobasa. A tu masz buziaka ode mnie.

Posłał długi, siar­czy­sty poca­łu­nek i oddał komórkę Marco.

– Po dro­dze odbie­rze­cie kanapki z Philly Pride. A ty, Breen, po przyj­ściu do domu natych­miast wsko­czysz w piżamkę. Powin­naś posłu­chać Sally i wyrzu­cić te ciu­chy przez okno. Niech je sobie weź­mie ktoś, kto nie ma poję­cia o modzie.

– Sally, nie mogę cię zosta­wić na lodzie w piąt­kowy wie­czór – zapro­te­sto­wał słabo Marco.

– Myślisz, że nie umiem utrzy­mać inte­resu w gar­ści? Nie takie trzy­ma­łem, jesz­cze zanim ty wyro­słeś z pie­luch. I z moim zabój­czym wyglą­dem spo­dzie­wam się wyrwać sporo sutych napiw­ków. Zabierz naszą dziew­czynkę do domu.

– Dzię­kuję, Sally. – Breen pod­nio­sła się, żeby go uści­skać, ale jedy­nie przy­tu­liła głowę do jego ramie­nia. Od dzie­się­ciu lat ten męż­czy­zna dbał o nią bar­dziej niż rodzona matka.

– Wkrótce poga­damy. I dzwoń, gdy­byś mnie potrze­bo­wała. Ale nie bla­dym świ­tem przed dzie­siątą rano, no chyba, że wysko­czy coś pil­nego. Potrze­buję odpo­wied­niej por­cji snu dla urody.

– Nie potrze­bu­jesz. Nie znam nikogo pięk­niej­szego od cie­bie.

– No, zmy­kaj­cie. Jak wie­cie, pro­wa­dzę klub.

Wyszli tyl­nymi drzwiami. Marco odru­chowo oto­czył Breen ramie­niem w pasie. A ona instynk­tow­nie oparła głowę na jego ramie­niu.

– Jestem taka zmę­czona – poskar­żyła się. – Nie wiem, czy dam radę coś zjeść.

– Zjesz, zjesz, bo ina­czej powiem Sally. A potem położę cię do łóżka.

Pro­wa­dził ją uli­cami, w bruku odbi­jały się świa­tła latarni.

Kluby, restau­ra­cje, kawiar­nie tęt­niły życiem, tak jak powinny w majowy piąt­kowy wie­czór.

– Wła­śnie mnie tknęło, że zosta­wi­łam konewkę na pod­ło­dze w gabi­ne­cie mamy. Pew­nie będzie ślad.

– Ojoj.

– Marco, te pod­łogi są piękne. To w końcu nie ich wina.

– To już pro­blem two­jej matki, nie mia­łaby krążka na pod­ło­dze, gdyby tego wszyst­kiego nie ukry­wała przed tobą przez, Jezu, szes­na­ście lat! Więc prze­stań się mar­twić, jeśli nie chcesz mnie wku­rzyć. Lepiej powiedz, co teraz zamie­rzasz.

– Spłacę kre­dyt stu­dencki. Ell­sworth obie­cał, że o tym poroz­ma­wia, ale nie pamię­tam z kim. I że praw­do­po­dob­nie gdy zwrócę całość, zapłacę mniej. A ja wła­śnie tak chcę zro­bić, żeby wresz­cie mieć to z głowy.

– Jasne. Rozu­miem. Pozo­stają jesz­cze dwie sprawy. Jak zamie­rzasz poroz­ma­wiać o tym z matką, no i przede wszyst­kim, co teraz chcesz zafun­do­wać sobie dla przy­jem­no­ści?

– Nie wiem, nie mam siły o tym myśleć.

– Dobra. W takim razie ja o tym pomy­ślę.

Skrę­cili do Philly Pride, gdzie już w wej­ściu owio­nął ich zapach gril­lo­wa­nej cebuli. Breen pozwo­liła sobie na chwilę bło­giej bez­myśl­no­ści, kiedy Marco odbie­rał kanapki, nie­win­nie przy tym flir­tu­jąc z obsłu­gu­ją­cym go Trace’em.

– Sądzisz, że mógł­bym się z nim umó­wić? – spe­ku­lo­wał, kiedy wyszli na zewnątrz.

– Z Trace’em? Nie, jest dla cie­bie za smar­katy.

– Jeste­śmy rów­no­lat­kami!

– Metry­kal­nie. Znu­dził­byś się nim po tygo­dniu, bo poza sek­sem i grami kom­pu­te­ro­wymi nic go nie inte­re­suje. Zapro­po­no­wał­byś mu wyj­ście do klubu i usły­szał­byś pew­nie: „Pocze­kaj, aż przejdę na następny poziom Assas­sin’s Creed”.

– Nie­stety, masz rację, ale on jest taki mniam mniam.

– Zgoda, jest, ale to mniam mniam szybko by cię zemdliło. A tak w ogóle ty zwy­czaj­nie pró­bu­jesz mnie zaga­dać, żeby odcią­gnąć moje myśli od tam­tej sprawy.

– No i się udało.

Gdy ponow­nie prze­chy­lała głowę na jego ramię, po dru­giej stro­nie ulicy mignął jej tam­ten wysoki, smu­kły męż­czy­zna ze srebr­nymi wło­sami.

– Marco, widzisz tam­tego gościa? – Chwy­ciła go za ramię i odwró­ciła w stronę jezdni.

– Jakiego?

– Ja… Był tam. Musiał skrę­cić za róg. Jechał dzi­siaj w auto­bu­sie. On… budził we mnie jakieś dziwne uczu­cie.

Ponie­waż dziwne uczu­cia czę­sto jej się przy­da­rzały, Marco wziął ją za rękę i pocią­gnął za naroż­nik.

– Widzisz go? Jak wygląda? – dopy­ty­wał się, gdy omia­tali wzro­kiem ulicę.

– Nie, znik­nął. Nie­ważne. W auto­bu­sie dopa­dła mnie migrena i być może stąd tamto nie­ja­sne uczu­cie. Dziw­nie bym się poczuła, jeżeli ten czło­wiek krę­ciłby się tak bli­sko domu. Zna­czy, gdyby tak było – popra­wiła się. – Bo wła­ści­wie nie wiem, co widzia­łam. Mniej­sza z tym.

Prze­szli jesz­cze pół kwar­tału dzie­lą­cego ich od domu; dwu­pię­tro­wej kamie­nicy, bez windy. Breen lubiła ten dom z czer­wo­nej cegły, z tęczą nad fron­to­wym wej­ściem nama­lo­waną przez wła­ści­ciela i muzyką sączącą się z otwar­tych okien w miły wio­senny wie­czór.

Nie prze­szka­dzała jej wspi­naczka scho­dami na dru­gie pię­tro.

Wła­ści­ciel utrzy­my­wał budy­nek w dobrym sta­nie. Loka­to­rzy dbali o czy­stość i pil­no­wali sie­bie nawza­jem.

Gdy wcho­dzili na górę, spod numeru sto jeden doszły ich odgłosy piąt­ko­wej gry w karty, w miesz­ka­niu z nume­rem dwie­ście cztery pła­kało nie­mowlę, a pod trzy­sta dwójką ktoś na cały regu­la­tor pusz­czał muzykę ope­rową.

Marco skie­ro­wał się pro­sto do kuchen­nej wnęki.

– Uwol­nij się z tych ciu­chów. Nie miał­bym nic prze­ciwko temu, żebyś za radą Sally wywa­liła je przez okno.

– Nie wiem, co ci się w nich nie podoba.

– Wor­ko­wate spodnie wiszące na tyłku i ten beżowy swe­ter, w któ­rym wyglą­dasz jak wymo­czek, że już o butach nie wspo­mnę.

Tro­chę nabur­mu­szona weszła do swo­jego pokoju ze sta­ran­nie posła­nym łóż­kiem, małym biur­kiem, na któ­rym pano­wał ide­alny porzą­dek, i oknem wycho­dzą­cym na kolo­rową część mia­sta.

Zdjęła buty i wsta­wiła je do wąskiej szafki, ścią­gnęła swe­ter, który już zdą­żyła znie­na­wi­dzić, jed­nak zamiast za okno, cisnęła go do kosza na pra­nie. Chwilę póź­niej wylą­do­wały tam spodnie.

Może i wisiały jej na tyłku, ale przy­naj­mniej nie przy­cią­gały uwagi uczniów czy co ponie­któ­rych nauczy­cieli, jak opięte ciu­chy Anny May, nauczy­cielki histo­rii.

Nało­żyła pod­ko­szu­lek i dół baweł­nia­nej piżamy. Zer­k­nęła na biurko. W tej chwili powinna przy nim sie­dzieć i spraw­dzać wypra­co­wa­nia.

Prze­szła do pokoju, który był jed­no­cze­śnie salo­nem, jadal­nią i salą gim­na­styczną. Pozwo­liła Marco po swo­jemu zaaran­żo­wać tę ich nie­wielką wspólną prze­strzeń i musiała przy­znać, że nadał temu miej­scu styl.

Razem poma­lo­wali ściany na cie­pły, soczy­sty kolor, który przy­wo­dził jej na myśl czer­woną paprykę, powie­sili półkę i usta­wili na niej butelki o róż­nym kształ­cie i wiel­ko­ści. Ozdo­bili ściany opra­wio­nymi pla­ka­tami muzy­ków: Spring­ste­ena, Prince’a, Jag­gera, Gagi i Janis Joplin.

Kanapę z odzy­sku nakryli ciem­no­zie­loną narzutą i zarzu­cili mnó­stwem wście­kle kolo­ro­wych podu­szek. Za stół słu­żyło im skrzy­dło sta­rych drzwi, wsparte na żela­znych nogach, wygrze­ba­nych w lum­pek­sie.

Zaprzy­jaź­niony arty­sta w pre­zen­cie uro­dzi­no­wym dla Breen nama­lo­wał na bla­cie lata­jące poma­rań­czowe i szma­rag­dowe smoki.

Marco posta­wił talerz na stole i zapa­lił świece w meta­lo­wych lich­ta­rzach.

– Sia­daj – zarzą­dził. – Jedz. Ani kro­pli wina wię­cej, dopóki nie zjesz.

– I tak nie powin­nam wię­cej pić.

– Ale się napi­jesz.

Włą­czył ich wspólny iPod i cicho nasta­wił muzykę.

Co prawda w ogóle nie czuła głodu, ale usia­dła i pod­nio­sła kanapkę do ust.

– Wiesz, Marco, nie mam poję­cia, jak bym sobie bez cie­bie radziła.

– Ni­gdy nie będziesz musiała. Jedz.

Posłusz­nie jadła i cho­ciaż nie miała ape­tytu, zde­cy­do­wa­nie lepiej się poczuła.

– Chcę rzu­cić pracę.

Gdy dotarło do niej, co powie­działa, upu­ściła kanapkę na talerz i przy­ci­snęła dłoń do ust.

– Skąd mi się to wzięło? – bąk­nęła.

– Pew­nie stąd, że ni­gdy nie chcia­łaś zostać nauczy­cielką. – Tylko się lekko uśmiech­nął, nie prze­ry­wa­jąc jedze­nia.

– Może mnie kusić, żeby rzu­cić robotę, ale to sza­lone i głu­pie. Ow­szem, nie­spo­dzie­wa­nie, nie wia­domo skąd, spa­dła na mnie for­tuna i jeżeli będę uwa­żać, te pie­nią­dze na długo wystar­czą. Jed­nak rezy­gna­cja ze sta­łej pracy po płat­nych stu­diach, które wkrótce spłacę, nie jest mądrą decy­zją.

– Chcia­łaś być wete­ry­na­rzem.

– Chcia­łam, a także bale­riną i gwiazdą rocka. Chcia­łam być J.K. Row­ling. Nie jestem nikim z nich i nie będę.

– Dziew­czyno, ty naprawdę masz lek­kie pióro.

Pokrę­ciła głową i zajęła się kanapką.

– Dawne marze­nia. Muszę się sku­pić na tym co teraz i zasta­no­wić się nad przy­szło­ścią.

– Zwol­nij się z pracy.

– Marco…

– Nie cier­pisz jej. Ni­gdy nie chcia­łaś uczyć. To twoja matka chciała, żebyś została nauczy­cielką, i prze­ko­nała cię do swo­jego pomy­słu. Jakby nie było innego wyboru. Spłać kre­dyt, rzuć robotę i daj sobie czas, zasta­nów się, co chcesz robić, kim chcesz być.

– Nie mogę tak po pro­stu…

– Możesz. Mimo­cho­dem to ci się samo wymknęło z ust, bo to ci leży na sercu i cho­dzi po gło­wie. Breen, nada­rza się oka­zja.

– Ale ja nie umiem robić nic innego.

– Bo ni­gdy nie mia­łaś oka­zji spró­bo­wać. Nie spiesz się, zasta­nów. Mówię ci, zaj­mij się pisa­niem. A jeśli to cię nie kręci, mogła­byś otwo­rzyć jakiś biz­nes.

– Ja?

– Jasne. Do dia­bła, Breen, jesteś bystra i zor­ga­ni­zo­wana – pod­su­mo­wał wzbu­rzony i teraz, kiedy już tro­chę zja­dła, nalał jej wina. – Mogła­byś zostać pro­jek­tantką i nie pytaj „ja?” tym debil­nym tonem. W końcu nie urzą­dzi­łem tego miesz­ka­nia sam, a cho­ler­nie dobrze wyszło. Zro­bi­li­śmy to razem. W dodatku masz dobry głos, grasz na pia­ni­nie. To też otwiera jakieś moż­li­wo­ści. Pozwo­li­łaś jej się zaszu­flad­ko­wać – cią­gnął dalej, coraz bar­dziej się nakrę­ca­jąc. – A teraz szu­flada się otwo­rzyła. Nie pozwól jej zamknąć z powro­tem.

– Mam… w ponie­dzia­łek pójść do dyrek­tora i powie­dzieć, że nie wra­cam jesie­nią? Ot tak, po pro­stu?

– Wła­śnie tak po pro­stu. Przez lato się zasta­no­wisz, co chcesz robić, czego chcia­ła­byś spró­bo­wać.

– To mnie prze­raża.

– Powie­dział­bym raczej, wyzwala. Pomyśl o jed­nej rze­czy, jakiejś waż­nej, któ­rej naprawdę chcesz, i możesz teraz to zro­bić.

– Chcę pole­cieć do Irlan­dii. Jezu, nie masz poję­cia, jak bar­dzo tego chcę. Chcę poznać miej­sce, z któ­rego pocho­dzi ojciec, dowie­dzieć się, co go skło­niło do powrotu i odcią­gnęło ode mnie. I zapy­tać, jeśli go odnajdę, dla­czego. Czemu mnie zosta­wił, czemu przy­sy­łał pie­nią­dze. Po pro­stu dla­czego?

– Zrób to. To wielka sprawa. Spędź lato w Irlan­dii, daj sobie czas na prze­my­śle­nie reszty.

– To lato?

– Kurde, a czemu nie? Kiedy mia­łaś jakieś waka­cje?

– Po stu­diach licen­cjac­kich poje­cha­li­śmy auto­bu­sem do New Jer­sey. Na tydzień.

– Super się bawi­li­śmy – przy­znał. – Ale to było dawno, Breen. Całe wieki temu.

Pod­nio­sła kie­li­szek i wychy­liła go pra­wie do dna.

– Poleć ze mną.

– Do Irlan­dii?

– Sama ni­gdy się tam nie wybiorę. Jedź ze mną. Masz rację, masz rację. – Zerwała się od stołu i krą­żyła po pokoju. – A czemu nie? Tego chcę. To jedyna rzecz, na jakiej mi zależy. Pole­cimy pierw­szą klasą i zatrzy­mamy się w zamku. Przy­naj­mniej jedną noc musimy spę­dzić w zamku. Wynaj­miemy samo­chód i będziemy jeź­dzić lewą stroną. – Możemy… możemy wyna­jąć dom. Taką irlandzką chatę krytą strze­chą.

– Chyba za dużo wypi­łaś.

– Wcale nie. – Roze­śmiała się z błysz­czą­cymi oczami. – Marco, lećmy razem i utwier­dzaj mnie w tym pomy­śle.

– Nie mogę wyje­chać na całe lato. Sally i Der­rik dadzą mi bło­go­sła­wień­stwo na drogę, ale nie mogę stra­cić sta­łej pracy.

– Nie jesteś tam szczę­śliwy. Nie cier­pisz tej roboty w skle­pie muzycz­nym.

– Zga­dza się, ale nie spa­dły mi z nieba cztery bańki. Pew­nie mógł­bym poje­chać na kilka tygo­dni, pomóc ci się odna­leźć. Dać ci kop­niaka w tyłek na zachętę. Jezu, ni­gdy nie byłem w Euro­pie.

– Będziemy nawza­jem się kopać. Umowa stoi?

Odchy­lił się na opar­cie. Kochał ją jak nikogo i nic na świe­cie. Nie miał prawa zga­sić bla­sku w jej oczach. Ale miał prawo się potar­go­wać.

– Kilka warun­ków.

Klap­nęła na krze­sło.

– Słu­cham.

– Nie stać mnie na lata­nie pierw­szą klasą, więc niech będzie, ty sta­wiasz. Ale do reszty się dorzu­cam.

– Nie ma sprawy.

– Jasne, skoro jesteś pie­przoną milio­nerką.

Odrzu­ciła głowę do tyłu i zaśmiała się na cały głos.

– Jestem pie­przoną milio­nerką!

– To pierw­szy waru­nek. Pozo­sta­łych też nie odpusz­czę. Jak już skoń­czysz kola­cję, pój­dziesz do łazienki i tak długo będziesz myć głowę, aż spłu­czesz to bure gówno z wło­sów. Poza tym wywa­lisz suszarkę, którą co rano przez godzinę pro­stu­jesz swoje śliczne loki.

Kiedy otwie­rała usta, żeby zapro­te­sto­wać, powstrzy­mał ją prze­czą­cym ruchem głowy.

– Lecisz do Irlan­dii. Nie będziesz tam jedy­nym rudziel­cem.

– Ni­gdzie nie jestem jedy­nym rudziel­cem.

– Zga­dza się, ale czemu sobie wmó­wi­łaś, że z takimi wło­sami, two­imi wło­sami, wyglą­dasz nie­po­waż­nie? Że one przy­cią­gają uwagę? I co z tego, że przy­cią­gają? Chrzań to, Breen.

– Jeżeli wrócę do natu­ral­nego koloru wło­sów, poje­dziesz ze mną na co naj­mniej dwa tygo­dnie.

– Niech będzie.

– W takim razie wszystko usta­lone.

– Nie cał­kiem. Mam jesz­cze jeden waru­nek.

– Twarda z cie­bie sztuka, Marco Polo.

– Nie jestem łatwy. Ostat­nia rzecz, zasad­ni­cza. – Nachy­lił się ku niej. – Jutro idziemy na zakupy, a jesz­cze dziś paku­jemy pra­wie całą zawar­tość two­jej szafy do wor­ków. W dro­dze na zakupy posta­wimy je pod drzwiami Pomocy Spo­łecz­nej. Jesteś szczę­ściarą, moja droga, bo marze­niem każ­dej kobiety jest przy­ja­ciel gej, który pomaga wybie­rać ciu­chy i nie skręca go z zazdro­ści, kiedy ona w nich cho­dzi.

– Moje rze­czy nie są znowu takie złe.

– Smutne i żało­sne i do cie­bie nie pasują. Dałaś sobie wmó­wić, co powin­naś nosić, i padło na cho­lerne beże. Nie chcę źle mówić o two­jej matce, bo tak mnie wycho­wano. Ale jedno ci powiem; kiedy w przy­szłym tygo­dniu będziesz z nią roz­ma­wiała, masz wyglą­dać na taką osobę, jaką naprawdę jesteś: silną, nie­za­leżną, piękną i inte­li­gentną. Skoro już o tym mowa, pomy­ślimy też o odpo­wied­nim maki­jażu.

– To mnó­stwo warun­ków.

– Jest, ile jest. Kocham cię, Breen.

– Wiem i… – Wycią­gnęła do niego rękę. – Zgoda.

– No, tak to rozu­miem!

Roz­dział 3

Nowa Breen, w dzień spo­dzie­wa­nego powrotu matki, wzięła wolne. Zro­biła zakupy z listy i wło­żyła je do lodówki. W końcu tak się z matką umó­wiła.

Pootwie­rała okna, pod­lała kwiaty, pose­gre­go­wała pocztę.

Miała uło­żony w myślach spo­kojny, acz sta­now­czy mono­log. Szcze­rze mówiąc, wcze­śniej zapi­sała na kartce, co zamie­rza matce powie­dzieć. Potem to wydru­ko­wała, kil­ka­krot­nie przej­rzała i prze­ćwi­czyła przed lustrem.

Póź­niej powta­rzała to wszystko już bez lustra, bo nie do końca pozna­wała osobę, którą tam widziała.

Istot­nie zmiana była rady­kalna. Mówiło o tym nie tylko jej odbi­cie, ale komen­ta­rze i kom­ple­menty, które spo­ty­kały ją w pracy czy choćby w auto­bu­sie.

Pierw­szą rze­czą, jaka rzu­cała się w oczy, były pło­mien­nie rude loki, się­ga­jące poni­żej ramion. Kiedy chciała je skró­cić, Marco zde­cy­do­wa­nie się sprze­ci­wił, twier­dząc, że ta fry­zura dodaje jej cha­rak­teru. Wpraw­dzie nie była pewna co do tego cha­rak­teru, ale ustą­piła.

Teraz abso­lut­nie nie będzie wta­piać się w tło – pomy­ślała. Po pro­stu poczeka tydzień lub dwa i zoba­czy, jak się będzie czuła w nowym wcie­le­niu.

Nato­miast już zdą­żyła polu­bić nową, co prawda na razie nie­liczną gar­de­robę. W zde­cy­do­wa­nych kolo­rach albo w wio­sen­nych paste­lach i zero beżów. Dopa­so­wane spodnie, kilka pro­stych, ład­nych sukie­nek. Jeden kostium. Nowe pan­to­fle; pozo­stała przy trzech parach, pomimo entu­zja­stycz­nych zachęt Marco. I mając na uwa­dze wyjazd do Irlan­dii, doło­żyła tra­perki.

Uparła się przy wyprze­da­żach, a mimo to w jeden dzień wydała na sie­bie wię­cej niż w ostat­nim pół­ro­czu.

Znacz­nie wię­cej.

Może ta gorączka ostat­nich dni tak osła­biła jej wolę, że dała się namó­wić Marco na prze­kłu­cie uszu.

Bez­wied­nie bawiła się deli­kat­nym srebr­nym kol­czy­kiem na sztyft, patrząc na naj­now­szy ese­mes od Marco.

ODWAGI.

Posta­no­wiła wziąć sobie tę radę do serca, gdy zoba­czyła tak­sówkę pod­jeż­dża­jącą pod dom matki.

Z przy­zwy­cza­je­nia wyszła na zewnątrz.

Sku­piona na matce, nie zauwa­żyła srebr­no­wło­sego męż­czy­zny, który obej­rzał się na nią, prze­cho­dząc ulicą.

Jen­ni­fer Wil­cox wyglą­dała jak zwy­kle per­fek­cyj­nie w dopa­so­wa­nych popie­la­tych spodniach, bia­łej bluzce z mięk­kiego mate­riału i let­nim żakie­cie w kolo­rze nasy­co­nej czer­wieni. Brą­zowe włosy z jaśniej­szymi pasem­kami korzyst­nie pod­kre­ślały regu­larne rysy jej twa­rzy.

Kiedy Breen pode­szła do tak­sówki, żeby pomóc z baga­żem, nie umknęła jej zasko­czona mina matki i… prze­lotny gry­mas dez­apro­baty.

– Ja wezmę tę – powie­działa Breen, cią­gnąc za uchwyt dużą walizkę na kół­kach firmy Suma­tra, z kolek­cji Pul­l­man.

Jen­ni­fer zarzu­ciła na ramię torbę z tej samej kolek­cji i pod­nio­sła aktówkę z lap­to­pem.

– Nie spo­dzie­wa­łam się cie­bie. Dla­czego nie jesteś w pracy?

– Wzię­łam wolne. – Breen, wal­cząc z drże­niem kolan, wto­czyła walizkę do domu.

– To nie było konieczne.

– Było, dla mnie.

– Źle się czu­jesz?

– Nie. – Pod­cią­gnęła walizkę do scho­dów i gdyby w porę się nie zre­flek­to­wała, wtasz­czy­łaby ją na górę. – Dobrze się czuję, a wła­ści­wie dosko­nale.

– Nowy chło­pak, tak? – Jen­ni­fer posta­wiła torbę i mach­nię­ciem ręki wska­zała włosy Breen. – Stąd ten pomysł?

– Nie, nie ma chło­paka, ani nowego, ani żad­nego. Jestem ruda i posta­no­wi­łam wró­cić do natu­ral­nego koloru.

– Twój wybór, oczy­wi­ście, jed­nak te włosy bar­dzo rzu­cają się w oczy. Sądzisz, że ucznio­wie będą trak­to­wać z sza­cun­kiem kogoś, kto wygląda nie­po­waż­nie?

– To już nie jest mój pro­blem. Pra­cuję do końca roku szkol­nego. W ponie­dzia­łek zło­ży­łam wypo­wie­dze­nie.

Zasko­cze­nie malu­jące się w oczach matki spra­wiło Breen ponurą satys­fak­cję.

– Postra­da­łaś rozum? Musisz natych­miast wyco­fać wypo­wie­dze­nie. Co z twoim wykształ­ce­niem i poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa? Jaka przy­szłość cię czeka?

– Ni­gdy nie chcia­łam być nauczy­cielką.

– Och, nie bądź śmieszna. Nie zamie­rzam tra­cić czasu na bzdury. Muszę się roz­pa­ko­wać, spraw­dzić, co sły­chać w fir­mie. – Spoj­rzała na zega­rek. – Masz jesz­cze czas, żeby wró­cić do szkoły, prze­pro­sić szefa, napra­wić sytu­ację.

– Nie.

Jen­ni­fer zmru­żyła piwne oczy, pociem­niałe teraz z iry­ta­cji.

– Słu­cham?

– Powie­dzia­łam „nie”. Będziesz musiała wygo­spo­da­ro­wać tro­chę czasu w swoim napię­tym gra­fiku na roz­mowę o panu Ell­swor­cie i moim kon­cie w Allied Inve­ste­ments. No i o ojcu.

Policzki Jen­ni­fer, dotąd zaczer­wie­nione z gniewu, nagle zbla­dły.

– Jak śmiesz! Grze­ba­łaś w moich pry­wat­nych papie­rach?

– Aku­rat tak samo moich, jak two­ich. Ale nie, nie grze­ba­łam. Zresztą mniej­sza o to. Pro­blem w tym, że mnie oszu­ki­wa­łaś. Okła­my­wa­łaś.

– Nie­prawda. Robi­łam to, co należy do matki. Dba­łam o twoje dobro. O twoją przy­szłość.

– Cały czas mnie okła­mu­jąc. A ja czu­łam się nie­szczę­śliwa. Ojciec przy­sy­łał mi pie­nią­dze. Były prze­zna­czone dla mnie. Przez cie­bie uwie­rzy­łam, że on mnie zosta­wił, że go nie obcho­dzę.

– Bo zosta­wił, a ja inwe­sto­wa­łam te pie­nią­dze. Byłaś nie­let­nia…

– Od dawna jestem peł­no­let­nia.

– Nie widzia­łam, żebyś umiała gospo­da­ro­wać pie­niędzmi, mia­łaś lekką rękę.

– No nie, nie wie­rzę. – Tar­gnął nią gniew. – To bzdura.

– Jak śmiesz odzy­wać się do mnie takim tonem?

– Będę mówić takim tonem, jakim mi się podoba. Cią­gnę­łam dwie prace, bra­łam kre­dyty, ledwo wią­za­łam koniec z koń­cem, a wszystko po to, żeby skoń­czyć stu­dia, które mi nie odpo­wia­dały. Mia­łam zostać nauczy­cielką, bo ty wbi­ja­łaś mi do głowy, że do niczego innego się nie nadaję. Nie sły­sza­łam od cie­bie, że to ważny, zaszczytny zawód, wręcz powo­ła­nie. Raczej dawa­łaś mi do zro­zu­mie­nia, że do szkoły tra­fiają ci, któ­rzy gdzie indziej sobie nie radzą.

– Nie masz żad­nych kon­kret­nych umie­jęt­no­ści. I lepiej się opa­nuj.

– Jestem bar­dzo opa­no­wana. Mogłam spraw­dzić kilka kie­run­ków, dowie­dzieć się, co chcia­ła­bym robić, kim zostać. Może zaję­ła­bym się pisa­niem.

– Och, pro­szę cię. Skończ z tą dzie­ci­nadą.

– Ty decy­do­wa­łaś, co i jak powin­nam robić. Ty mówi­łaś, jak mam się ubie­rać, co robić z wło­sami. Rany boskie! I na doda­tek gwa­ran­cję mojej wol­no­ści trzy­ma­łaś pod klu­czem w szu­fla­dzie.

– Ochra­nia­łam cię! Całe życie cię chro­nię!

– Przed czym? Przed samo­dziel­no­ścią? Powie­dzia­łaś panu Ell­swor­thowi, że nie inte­re­suje mnie zarzą­dza­nie finan­sami, dałaś mu do zro­zu­mie­nia, że jestem nie­od­po­wie­dzialna.

– Bo jesteś, Breen. – Jen­ni­fer pew­nym sie­bie gestem odgar­nęła włosy. – Spójrz tylko na sie­bie – zaczęła, przy­bie­ra­jąc iry­tu­jący, bez­gra­nicz­nie cier­pliwy ton. – Dowia­du­jesz się, że masz jakieś pie­nią­dze, i z miej­sca rzu­casz pracę. Czy to jest odpo­wie­dzialne zacho­wa­nie?

– Wiesz, co jest nie­od­po­wie­dzial­nym zacho­wa­niem? Mar­no­wa­nie życia w pracy, któ­rej się nie cierpi. Brak moż­li­wo­ści odkry­cia, kim się jest i kim mogłoby się być, bo matka uważa cię za nie­za­radną.

– Ni­gdy tego nie powie­dzia­łam. To nie w porządku.

– Nie, masz rację. Ale mia­łaś to słowo na końcu języka. Powiedzmy, według cie­bie, słabo sobie radzi­łam. I nie wiem, może rze­czy­wi­ście tak jest. Ale sama muszę to spraw­dzić.

Breen zaczerp­nęła oddech. Widziała, jak bar­dzo matkę zde­ner­wo­wała ta roz­mowa, ale ona jesz­cze nie skoń­czyła.

– Wie­dzia­łaś, że przej­muję się kre­dy­tem, że oglą­dam każdy cent i chwy­tam się róż­nych prac, żeby się utrzy­mać. A ty ukry­wa­łaś w tajem­nicy pie­nią­dze, które pozwo­li­łyby mi ode­tchnąć.

– Naj­pierw trzeba się nauczyć roz­po­rzą­dzać pie­niędzmi. – Jen­ni­fer opa­dła na krze­sło. – Twój ojciec zawsze bujał w obło­kach, a ty jesteś do niego podobna. Musia­łaś poznać twardą rze­czy­wi­stość. Zawsze chcia­łam dla cie­bie jak naj­le­piej.

– Gdzie on jest?

– Nie wiem. – Jen­ni­fer przy­ci­snęła palce do powiek. – Nie mam poję­cia. Posta­no­wił wię­cej nie wró­cić. Pamię­tasz, jak wtedy na mnie nasko­czy­łaś? Tak zde­cy­do­wał. Nie zabra­nia­łam mu kon­tak­to­wać się z tobą. Ni­gdy bym tego nie zro­biła. – Opu­ściła dłoń. – To ja zawsze byłam przy tobie, dzięki mnie mia­łaś sta­bilny dom. Opie­ko­wa­łam się tobą, gdy cho­ro­wa­łaś, poma­ga­łam odra­biać lek­cje, a jed­no­cze­śnie budo­wa­łam swoją karierę, żeby zapew­nić nam przy­zwo­ite warunki.

– Zgoda, robi­łaś to wszystko, ale jedna rzecz ci umknęła. Mnó­stwo czasu i wysiłku wkła­da­łaś w kształ­to­wa­nie mnie według swo­ich wyobra­żeń, ale nie pozwa­la­łaś mi szu­kać wła­snej drogi.