Zwiastuny zła. Cykl z detektyw Lottie Parker - Patricia Gibney - ebook

Zwiastuny zła. Cykl z detektyw Lottie Parker ebook

Patricia Gibney

0,0
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na cmentarzu w Ragmullin odbywa się pogrzeb. Nagle rozlega się rozdzierający krzyk. Na dnie otwartego grobu leżą zakrwawione zwłoki młodej kobiety.

Ciało nie mogło znajdować się w tym miejscu zbyt długo, więc detektyw Lottie Parker zastanawia się, czy to nie Elizabeth Byrne, która przepadła bez śladu zaledwie kilka dni wcześniej. Gdy giną kolejne kobiety, zespół detektywów zaczyna podejrzewać, że w mieście grasuje seryjny morderca. Okoliczności zaginięć uderzająco przypominają zamkniętą sprawę sprzed dziesięciu lat. Czyżby historia się powtarzała?

Dziennikarze patrzą policji na ręce, a Parker żyje w strachu, że zabójca znów uderzy. Zaczyna się morderczy wyścig z czasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 424

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Z miło­ścią dla Marie, Gerarda i Cathy

Wtorek, 9 lutego 2016 roku, godz. 3:15

Wto­rek, 9 lutego 2016 roku, godz. 3:15

Bie­gła, a zmro­żona zie­mia dotkli­wie raniła jej bose stopy. Zda­wało jej się, że krzy­czy, choć z jej ust nie wydo­by­wał się żaden dźwięk. Nagle ude­rzyła łok­ciem o kamienną płytę. Jed­nakże nawet dotkliwy ból bladł w obli­czu obez­wład­nia­ją­cego ją lęku.

Odwa­żyła się zer­k­nąć do tyłu, lecz czerń za jej ple­cami była rów­nie nie­prze­nik­niona jak przed nią. Nie­chcący zbo­czyła ze ścieżki i zgu­biła się wśród płyt z gra­nitu i pia­skowca. Prze­su­wa­jąc stopą po ostrym żwi­rze, pró­bo­wała wyma­cać kra­węż­nik, który musiał gdzieś tam być, ale ude­rzyła się w palec i upa­dła.

W gło­wie koła­tała jej tylko jedna myśl: dotrzeć w bez­pieczne miej­sce. Uklę­kła na zakrwa­wio­nych kola­nach i nasłu­chi­wała. Cisza. Nie sły­szała trza­sku dep­ta­nych gałą­zek i sze­le­stu liści. Czyżby dał jej spo­kój? Zre­zy­gno­wał z pogoni? Zaczęła gwał­tow­nie dygo­tać na mro­zie. Nagle jej wzrok przy­kuło świa­tło u dołu zbo­cza. Osie­dle dom­ków. Pojęła, gdzie się znaj­duje. A w oddali dostrze­gła bursz­ty­nowy blask lamp ulicz­nych, który ozna­czał bez­pie­czeń­stwo.

Pospiesz­nie się rozej­rzała. Musi tam dobiec. Poli­czyła w myślach do trzech, przy­go­to­wu­jąc się na ostatni sprint.

– Teraz albo ni­gdy – szep­nęła i nie przej­mu­jąc się tym, że jest naga, wstała, szy­ku­jąc się do biegu. Dopiero wtedy zauwa­żyła wiszący w mroź­nym powie­trzu obłok odde­chu.

Poczuła, że napast­nik obej­muje ją ramie­niem za szyję, miaż­dżąc jej tcha­wicę i przy­ci­ska­jąc mocno do piersi. W noz­drza dziew­czyny ude­rzył słodki zapach płynu do płu­ka­nia ubrań wymie­szany z kwa­śną wonią gniewu. W przy­pły­wie paniki wypro­wa­dziła mocny cios, wbi­ja­jąc łokieć głę­boko w jego splot sło­neczny. Męż­czy­zna gło­śno jęk­nął i roz­luź­nił chwyt, a ona zdo­łała mu się wyrwać.

Krzyk­nęła i ruszyła bie­giem. Obi­ja­jąc się o gra­ni­towe płyty, prze­ska­ku­jąc oszro­nione kamie­nie i kra­węż­niki, pognała, cią­gle krzy­cząc, w dół zbo­cza w kie­runku świa­teł. Była już pra­wie u celu, kiedy usły­szała jego kroki tuż za ple­cami.

Nie, Boże, pro­szę, nie! Posta­no­wiła zbo­czyć ze ścieżki. Skrę­ciła w lewo i bie­gnąc zyg­za­kiem, nie­mal dotarła do muru, gdy nagle grunt usu­nął jej się spod stóp. Spa­dła dwa metry w dół, a wraz z nią osy­pała się zie­mia i drobne kamie­nie. Krzyk­nęła, gdy ostry ból prze­szył jej nogę. Wie­działa, że dźwięk, który się roz­legł, nie był trza­skiem łama­nej gałęzi, tylko kości lewej nogi, pęka­ją­cej pod jej cię­ża­rem. Mocno wbiła zęby w zwi­niętą pięść, pró­bu­jąc powstrzy­mać się od jęku. Prze­cież tu chyba jej nie znaj­dzie?

Lecz gdy popa­trzyła w roz­gwież­dżone nocne niebo zwia­stu­jące silny mróz, na kra­wę­dzi wykopu doj­rzała zarys jego głowy. Kiedy męż­czy­zna syp­nął gar­ścią gliny w jej unie­sioną twarz, stra­ciła resztki nadziei.

Z prze­ra­ża­jącą jasno­ścią zro­zu­miała, że przyj­dzie jej umrzeć w cudzym gro­bie. Po jej policz­kach spły­nęły wiel­kie słone łzy, zmie­szane z zie­mią.

Dzień pierwszy. Środa, 10 lutego 2016 roku

Dzień pierw­szy

Środa, 10 lutego 2016 roku

1

Lot­tie Par­ker obu­dziła się, sły­sząc płacz dziecka. Otwo­rzyła jedno oko i zer­k­nęła na zega­rek elek­tro­niczny: wpół do szó­stej rano.

– O nie, Lousie… Jest śro­dek nocy – jęk­nęła.

Jej wnuk, który miał cztery i pół mie­siąca, powi­nien prze­sy­piać nieco wię­cej niż dwie godziny. Odrzu­ciła koł­drę i prze­szła do sąsied­niego pokoju. W przy­tłu­mio­nym świe­tle noc­nej lampki spoj­rzała na swoją dwu­dzie­sto­let­nią córkę Katie, śpiącą z głową przy­krytą poduszką. Koł­dra uno­siła się w rów­nym ryt­mie jej odde­chu. Lot­tie wyjęła Louisa z łóżeczka, a on natych­miast się uspo­koił. Chwy­ciła pie­luszkę i butelkę mleka z szafki noc­nej, pozwa­la­jąc córce dalej śnić.

Po powro­cie do swo­jej sypialni prze­wi­nęła malu­cha, wzięła w ramiona i nakar­miła. Czuła, jak jego serce bije tuż przy jej piersi. Było w tym coś nie­zwy­kle koją­cego, a jed­no­cze­śnie smut­nego. Adam by go poko­chał. Jej serce ści­snęło się na myśl o mężu, który zmarł na raka ponad cztery lata temu. Nic nie mogło zapeł­nić pustki pozo­sta­łej po jego odej­ściu.

Musnęła ustami mięk­kie czarne wło­ski wnuka, a gdy maluch się wyprę­żył, wyplu­wa­jąc smo­czek butelki, prze­szył ją ból w gór­nej czę­ści ple­ców. Nie­stety nie mogła sobie pozwo­lić na zwol­nie­nie z pracy. Choć w Rag­mul­lin pano­wał teraz nie­mal nie­zno­śny spo­kój, wie­działa, że nie potrwa on długo. Pod­nio­sła Louisa, żeby mu się odbiło, a wnuk się do niej uśmiech­nął. Odpowie­działa uśmie­chem.

Dobry znak na nad­cho­dzący dzień.

Przy­naj­mniej taką miała nadzieję.

2

Mol­lie Hun­ter zajęła miej­sce w wago­nie. Poło­żyła torbę z lap­to­pem na sto­liku, zwi­nęła baweł­niany sza­lik, po czym pod­ło­żyła go pod głowę, którą oparła o okno. Przy­mknęła powieki, chcąc odciąć się od świa­tła wscho­dzą­cego słońca. Ze słu­cha­wek w jej uszach sączyła się spo­kojna muzyka zagłu­sza­jąca szu­ra­nie stóp współ­pa­sa­że­rów. Gdy pociąg wyto­czył się z Rag­mul­lin, Mol­lie ponow­nie zapa­dła w sen, z któ­rego obu­dziła się rap­tem pół godziny wcze­śniej.

Stu­kot pociągu na torach ukoił ją i dziew­czyna nie­świa­do­mie się uśmiech­nęła.

– Co cię tak bawi?

Pyta­nie prze­biło się do jej pół­przy­tom­nego umy­słu i Mol­lie otwo­rzyła oczy. Nie zare­je­stro­wała, by ktoś sia­dał naprze­ciwko niej. Ale to był on. Znów. Drugi dzień z rzędu zigno­ro­wał wszyst­kie puste miej­sca i zajął aku­rat to naprze­ciwko. Ponow­nie przy­mknęła oczy, zde­cy­do­wana nie zwra­cać na niego uwagi. Nie był wcale odra­ża­jący. Cał­kiem zwy­czajny, choć wyglą­dał na odro­binę zadu­fa­nego. Był może nieco star­szy od niej, czyli miał ponad dwa­dzie­ścia pięć lat. Nagle obraz jego twa­rzy poja­wił się pod jej powie­kami. Mol­lie zupeł­nie się roz­bu­dziła i spoj­rzała pro­sto na męż­czy­znę.

Kim on, do dia­bła, był?

– Jak masz na imię? – zapy­tał.

Co za tupet! W pociągu o szó­stej pano­wała nie­pi­sana zasada. Nikt nikogo nie nie­po­koił. Wszy­scy dzie­lili ten sam przy­kry los. Wsta­wali zaspani o świ­cie, pospiesz­nie napeł­niali kawą kubki ter­miczne. Ich jedy­nymi towa­rzy­szami były tele­fony, słu­chawki, lap­topy i kin­dle. Dla­czego więc ten facet nie sie­dział cicho i nie pozwa­lał jej spać? Gdy dojadą do May­no­oth, wagon zacznie się zapeł­niać, co pozwoli jej zupeł­nie go igno­ro­wać. Teraz nie­stety nie mogła tego zro­bić.

Jego oczy lśniły zim­nym nie­bie­skim bla­skiem. Włosy przy­kry­wała robiona na dru­tach czapka. Paznok­cie miał zadbane. Po mani­kiu­rze? Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy nie jest nauczy­cie­lem. Albo może urzęd­ni­kiem lub ban­kie­rem. Nie potra­fiła stwier­dzić, czy pod grubą puchową kurtką ma mary­narkę czy swe­ter, ale widziała, że nosi dżinsy. Nie­bie­skie, z zapra­so­wa­nym kan­tem przez śro­dek nogawki. Boże, kto to jesz­cze robi? Jego matka? Chyba był tro­chę za stary, żeby miesz­kać z matką. Może żona? Ale nie nosił obrączki. Dla­czego w ogóle się nad tym zasta­na­wiała? Dreszcz nie­po­koju prze­biegł po jej ple­cach i natych­miast poczuła strach przed nie­zna­jo­mym.

Zamknęła oczy i pozwo­liła, by muzyka wypeł­niła jej umysł, a tur­kot pociągu ukoił nerwy, w nadziei, że sen pomoże jej prze­trwać kolejną godzinę i dzie­sięć minut. I wtedy poczuła, że facet dotyka butem jej stopy. Gwał­tow­nie otwo­rzyła oczy i odsu­nęła nogę jak opa­rzona.

– Co, do dia­bła? – wychry­piała. Były to pierw­sze słowa, które wypo­wie­działa tego ranka.

– Prze­pra­szam – odrzekł, jego błę­kitne oczy zalśniły, ale nie cof­nął stopy.

W tonie jego głosu Mol­lie nie sły­szała żad­nej skru­chy.

* * *

Wygląda cał­kiem uro­czo, pomy­ślała Grace. I zabaw­nie wku­rza kobietę, która chce się zdrzem­nąć. Nie mogła powstrzy­mać uśmie­chu. Nie zwró­cił na nią uwagi. Nikt ni­gdy nie zwra­cał na nią uwagi. Ale nie przej­mo­wała się tym. Naprawdę.

Zgięła palce w ręka­wicz­kach, które wyglą­dały na dzie­cięce, i wtu­liła głowę w ramiona. Żało­wała, że nie umie uda­wać, że śpi. Ale w ogóle nie umiała uda­wać. „Wszystko na wierz­chu” – tak zawsze mówiła o niej mama. Teraz Grace musiała miesz­kać przez mie­siąc u brata. Na szczę­ście rzadko bywał w domu. Dzięki Bogu, bo robił okropne zamie­sza­nie.

Zer­k­nęła na puste sie­dze­nie obok, żeby się upew­nić, że jej torba nie znik­nęła. Nikt ni­gdy nie sia­dał koło niej, chyba że nie było już innych miejsc. Nie gryzę, miała ochotę zapew­nić, ale mil­czała. Tylko uśmie­chała się, poka­zu­jąc prze­rwy mię­dzy zębami, i kiwała głową. Zazwy­czaj to ich uspo­ka­jało. Nie­któ­rzy patrzą na mnie tak, jak­bym była seryjną mor­der­czy­nią, pomy­ślała. Nie umiała zapa­no­wać nad nie­spo­koj­nymi ruchami, ale tak czy ina­czej nie dbała o to, co inni sądzą.

Jestem sobą, chciała wykrzy­czeć.

Lecz nie otwo­rzyła ust.

3

– Chloe i Sean! Czy naprawdę muszę co rano wrzesz­czeć? Wsta­wać! Natych­miast!

Lot­tie odwró­ciła się od scho­dów, krę­cąc głową. Jej dzieci sta­wały się coraz bar­dziej nie­zno­śne. Na szczę­ście w przy­szłym tygo­dniu będą miały ferie zimowe, a ona uciek­nie do pracy bez nad­wy­rę­ża­nia strun gło­so­wych.

Wyjęła ubra­nia z pralki. Kosz na brudy był na­dal do połowy pełny, więc nasta­wiła kolejne pra­nie, a wil­gotne rze­czy wło­żyła do suszarki. Kie­dyś jej matka, Rose Fitz­pa­trick, poma­gała jej tro­chę w obo­wiąz­kach domo­wych, lecz teraz sto­sunki mię­dzy nimi stały się wyjąt­kowo napięte, a do tego Rose kiep­sko się czuła.

Lot­tie popi­jała kawę, sta­ra­jąc się uspo­koić. Zażyła trzy tabletki prze­ciw­bó­lowe i spró­bo­wała roz­ma­so­wać plecy, na któ­rych goiła się rana po dźgnię­ciu nożem. Pomi­ja­jąc obra­że­nia fizyczne, wie­działa, że na zawsze pozo­staną jej bli­zny emo­cjo­nalne. Wyj­rzała przez okno na zmro­żony świat, zasta­na­wia­jąc się, czy nie powinna wło­żyć swe­tra. Była ubrana w czarną koszulkę z dłu­gimi ręka­wami wystrzę­pio­nymi przy man­kie­tach i czarne obci­słe dżinsy. W zeszłym tygo­dniu wyrzu­ciła swoje uko­chane uggi, więc poży­czyła od Katie czarne skó­rzane botki do kostek.

– Pro­szę, matko – powie­działa Chloe, wcho­dząc do kuchni. – Myślę, że ci się dziś przyda.

– Dzię­kuję. – Lot­tie wzięła nie­bie­ską bluzę z kap­tu­rem od swo­jej sie­dem­na­sto­let­niej córki. Zauwa­żyła, że dziew­czyna zro­biła sobie maki­jaż: jasny pod­kład, „smoky eyes” i gruba war­stwa tuszu na rzę­sach. Blond włosy upięła w węzeł na czubku głowy.

– Wiesz, że do szkoły nie wolno się malo­wać.

– Wiem. I nie jestem uma­lo­wana. – Chloe chwy­ciła pudełko płat­ków i wepchnęła pełną garść do ust.

– I ten błysz­czyk. Daj spo­kój. Naro­bisz sobie kło­po­tów.

– Nie naro­bię. To nie jest maki­jaż. Tylko odro­bina kosme­ty­ków mają­cych chro­nić moją skórę przed zim­nem – oznaj­miła dziew­czyna, zdej­mu­jąc okru­chy z lep­kich ust.

Lot­tie pokrę­ciła głową. Zbyt wcze­sna pora na kłót­nię. Opłu­kała kubek pod kra­nem.

– Tylko cię ostrze­gam, na wypa­dek gdyby nauczy­ciele zauwa­żyli.

– Spoko! – odrze­kła córka, uno­sząc wysoko głowę.

Jest taka podobna do ojca, pomy­ślała Lot­tie.

– Mar­twię się o cie­bie.

– Prze­stań pani­ko­wać. Nic mi nie będzie. – Dziew­czyna wzięła ple­cak i skie­ro­wała się do drzwi.

– Mogę cię pod­rzu­cić, jeśli chcesz – zapro­po­no­wała inspek­tor.

– Przejdę się, dzięki.

Fron­towe drzwi gło­śno trza­snęły. Lot­tie wcale nie była prze­ko­nana, że jej córce nic nie będzie. Na­dal ją bolało, że dziew­czyna zwraca się do niej per „matko”. Iry­to­wało ją to i Chloe dosko­nale o tym wie­działa. Dla­tego to robiła. Tylko w chwi­lach wyjąt­ko­wej czu­ło­ści mówiła do niej „mamuś”.

– Zjadł­bym nale­śnika – oznaj­mił Sean, wcho­dząc do kuchni ze szkol­nym kra­wa­tem w ręku.

– Sean, ile ty masz lat? – Inspek­tor zarzu­ciła sobie kra­wat na szyję i zaczęła go wią­zać.

Syn spoj­rzał na nią spod rzęs.

– Nie mogę się docze­kać, aż w kwiet­niu będę miał pięt­na­ście. Może wtedy prze­sta­niesz trak­to­wać mnie jak dziecko.

– Tysiące razy poka­zy­wa­łam ci, jak wią­zać kra­wat. – Oddała mu go.

– Tato ni­gdy się tego nie nauczył. Pamię­tam, że zawsze ty mu go wią­za­łaś.

Lot­tie uśmiech­nęła się smutno.

– Masz rację. I prze­pra­szam, ale nie mam czasu na robie­nie nale­śni­ków. Oglą­dasz zbyt wiele ame­ry­kań­skich fil­mów. – Odgar­nęła mu włosy z oczu i pokle­pała po ramie­niu. – Do zoba­cze­nia póź­niej. Nie naroz­ra­biaj w szkole.

Zapięła bluzę, chwy­ciła torbę i kurtkę, po czym ruszyła do drzwi.

– Pod­rzu­cisz mnie? – zapy­tał chło­pak.

– Jeśli się pospie­szysz.

Sean wyjął kubek jogurtu z lodówki i łyżkę z szu­flady.

– Możemy jechać – oznaj­mił, bio­rąc torbę.

– Do zoba­cze­nia, Katie! – krzyk­nęła Lot­tie w górę scho­dów. – Uca­łuj ode mnie Louisa. – A potem, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź naj­star­szej córki, wyszła za synem z domu.

Zaczy­nał się kolejny zwy­kły dzień w domu Par­ke­rów.

4

Pociąg zatrzy­mał się na dworcu w uni­wer­sy­tec­kim mie­ście May­no­oth. Nikt nie wysiadł, jak zwy­kle w przy­padku pierw­szego poran­nego kursu z Rag­mul­lin do Dublina. Nie, stu­denci przy­jadą pocią­giem o siód­mej. Mimo to na pero­nie pano­wał tłok. Kawa w kub­kach paro­wała w mroź­nym powie­trzu, a pasa­że­ro­wie pospiesz­nie prze­py­chali się do wago­nów w poszu­ki­wa­niu cie­pła i miejsc.

Mol­lie liczyła na to, że natrętny facet wysią­dzie, ale nie dopi­sało jej szczę­ście. Tak jak w pozo­stałe dni, jechał dalej do Dublina.

Sie­dział z zało­żo­nymi rękami zwró­cony twa­rzą do okna, więc znów dys­kret­nie mu się przyj­rzała. Choć na nią nie patrzył, czuła na sobie jego wzrok. Ohyda, pomy­ślała, drżąc na całym ciele. Roz­tarła ramiona, pró­bu­jąc się roz­grzać, ale zro­biło jej się zimno nie tylko z powodu mroź­nego powie­trza wpa­da­ją­cego przez otwarte drzwi. Rów­nież sie­dzący naprze­ciwko męż­czy­zna ema­no­wał chło­dem.

Powoli odwró­cił się od okna i uśmiech­nął. Uniósł kąciki wąskich różo­wych ust, ale uśmiech nie się­gnął zim­nych nie­bie­skich oczu ze źre­ni­cami jak główki szpi­lek.

– Stu­dio­wa­łaś na Uni­wer­sy­te­cie w May­no­oth? – zapy­tał.

Ton jego głosu prze­ra­ził Mol­lie. Mówił ina­czej niż przed­tem. Jakby ją oskar­żał. Prze­łknęła ślinę i pokrę­ciła głową.

– A gdzie cho­dzi­łaś do liceum? – docie­kał.

Naprawdę powinna mu powie­dzieć, żeby się odcze­pił. Nie jego sprawa. Kurde, nie wie­działa, kim on jest. Nie znali się. A może? Zmarsz­czyła brwi i znów na niego zer­k­nęła. Czy było w nim cokol­wiek zna­jo­mego? Nie, stwier­dziła. Zupeł­nie nic.

– Kot odgryzł ci język? – Znów ten uśmiech, który wcale nie był uśmie­chem.

Mol­lie przy­gry­zła wewnętrzną stronę policzka, żału­jąc, że nie może wysiąść z tego cho­ler­nego pociągu. Zna­leźć się jak naj­da­lej od tego typa. Reagu­jesz irra­cjo­nal­nie, napo­mniała się w duchu. On tylko stara się zacho­wać przy­jaź­nie, nawią­zać roz­mowę. Ale prze­cież nikt nie nawią­zuje roz­mów w poran­nym pociągu do pracy.

Rozej­rzała się, lecz wagon szybko się zapeł­niał i zostały pra­wie same miej­sca sto­jące. Zer­k­nęła na drugą stronę przej­ścia i pochwy­ciła spoj­rze­nie mło­dej dziew­czyny sie­dzą­cej pod oknem. Obok niej było wolne. Powinna się prze­siąść? Czy to nie będzie wyglą­dało dziw­nie, skoro fotel obok niej też nie był zajęty? Nie znała tego męż­czy­zny, więc nie powinna mieć skru­pu­łów.

Przy­ci­snęła czarną torbę z lap­to­pem do piersi i wstała, łapiąc sza­lik, zanim spadł na pod­łogę. Prze­kro­czyła przej­ście i opa­dła na miej­sce obok mło­dej kobiety. Ode­tchnęła z ulgą, ale natych­miast poczuła, jak chłód się roz­pra­sza zastą­piony żarem nie­wy­po­wie­dzia­nej zło­ści.

Wpa­try­wała się ślepo przed sie­bie w nadziei, że dziew­czyna nie będzie pró­bo­wała nawią­zać roz­mowy. Nie­stety…

– Mam na imię Grace, a ty? – Posłała jej uśmiech, pre­zen­tu­jąc szczerby mię­dzy zębami.

Mol­lie jęk­nęła i mocno zaci­snęła powieki. To był naprawdę fatalny pora­nek.

* * *

Męż­czy­zna sie­dzący dwa rzędy dalej wtu­lił twarz w sza­lik. Obser­wo­wał młodą kobietę, która wstała ziry­to­wana zacho­wa­niem natręt­nego sąsiada z naprze­ciwka i usia­dła obok szczer­ba­tej dziew­czyny. Dobrze, że się zde­ner­wo­wała. Ten facet odwró­cił jej uwagę i napę­dził stra­chu. Męż­czy­zna uśmiech­nął się do sie­bie. Pchała się pro­sto w jego ręce.

Nie potrze­bo­wałby jej, gdyby ta poprzed­nia suka nie ucie­kła. Ale zawsze lubił być o krok przed samym sobą, jak mawiała jego matka.

Myśl o matce starła mu uśmiech z twa­rzy. Poczuł, że zaczyna dygo­tać, i wsu­nął ręce do kie­szeni. Na ogrze­wa­nie w pociągu ni­gdy nie można było liczyć, ale teraz zde­cy­do­wa­nie zama­rzał. Potrzą­snął głową, pró­bu­jąc pozbyć się wizji matki i zastą­pić ją obra­zem dziew­czyny przy­ci­ska­ją­cej lap­topa do piersi. Zasta­na­wiał się, co ma na sobie pod kurtką. Czy prze­biera się po dotar­ciu do pracy? Wie­dział o niej sporo, ale nie miał poję­cia, co robi, gdy prze­cho­dzi przez drzwi biura przy Town­send Street.

Pociąg zatrzy­my­wał się na wszyst­kich małych pod­miej­skich sta­cjach, a wraz z nara­sta­ją­cym tło­kiem w wago­nie robiło się cie­plej. W przej­ściu stał tłum ludzi kur­czowo trzy­ma­ją­cych torby i tele­fony, a w powie­trzu uno­sił się odór ich ciał. Zro­biło się tak tłoczno, że już jej nie widział. Zamknął oczy, przy­wo­łał jej obraz z pamięci i w wyobraźni musnął pal­cem jej pro­ste ciemne włosy, rów­no­cze­śnie doty­ka­jąc się przez kie­szeń płasz­cza. Nie mógł dłu­żej cze­kać. Dziś wie­czo­rem znów ją zoba­czy.

Pociąg zachy­bo­tał się, tur­ko­cząc, przy­spie­szył, a potem znów zwol­nił, gdy wje­chali na dwo­rzec Con­nolly w Dubli­nie. Pasa­że­ro­wie poru­szyli się nie­spo­koj­nie, szy­ku­jąc się do wyj­ścia. Przed nim długi dzień myśle­nia i cze­ka­nia na nią. Ale warto. Dziś wie­czo­rem o wpół do siód­mej będzie nale­żała do niego.

5

Inspek­tor Lot­tie Par­ker weszła po scho­dach na pię­tro komi­sa­riatu i ruszyła kory­ta­rzem. Jej odno­wiony gabi­net znaj­do­wał się za wspól­nym biu­rem. Ostatni klo­cek ukła­danki, wień­czący trzy lata remontu i prze­bu­dowy. Miał nawet drzwi, które się porząd­nie zamy­kały. Jed­nak jesz­cze do niego nie przy­wy­kła, więc naj­czę­ściej sia­dy­wała przy swoim sta­rym biurku naprze­ciwko sier­żanta Marka Boyda w cia­snym pokoju, który dzie­lili z detek­ty­wami Lar­rym Kir­bym i Marią Lynch.

– Mogę z niego korzy­stać, jeśli ty nie chcesz – rzu­cił Mark, pusz­cza­jąc oko i wska­zu­jąc pusty gabi­net za jej ple­cami.

– Zapo­mnij – odparła. – Mam tam schro­nie­nie, kiedy potrze­buję. Mogę zamknąć drzwi i krzy­czeć do woli.

– Tutaj też głów­nie krzy­czysz. Uod­por­ni­li­śmy się na twoje wybu­chy. – Uło­żył równo kartki i zamknął teczkę.

– Co powie­dzia­łeś, Boyd?

– Ja tylko gło­śno mówię to, co wszy­scy myślą – wymam­ro­tał.

– Potra­fię wyczuć, kiedy się mnie wypra­sza. – Wzięła znisz­czoną skó­rzaną torbę, zarzu­ciła ją na ramię i poma­sze­ro­wała do nowego gabi­netu, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Stuk­nęła w kla­wia­turę i kom­pu­ter ożył, wyda­jąc poje­dyn­czy dźwięk. Otwo­rzyła stronę, którą oglą­dała dzień wcze­śniej, i powięk­szyła zdję­cie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niej Eli­za­beth Byrne. Dziew­czyna nie została ofi­cjal­nie zare­je­stro­wana jako zagi­niona, ponie­waż było na to za wcze­śnie, ale mieli spo­kojny tydzień w Rag­mul­lin, więc inspek­tor zle­ciła Boy­dowi, by przyj­rzał się jej podej­rza­nemu znik­nię­ciu.

Wsparła pod­bró­dek na dłoni i wpa­trzyła się w zdję­cie por­tre­towe, w lśniące oczy mło­dej kobiety. Zachwy­ciły ją błysz­czące kasz­ta­nowe włosy, zało­żone za ucho i z jed­nej strony uwo­dzi­ciel­sko opa­da­jące na brą­zowe oczy. Odru­chowo prze­cze­sała ręką swoje matowe loki. Przy­da­łoby się strzy­że­nie i far­bo­wa­nie. Wypłata za tydzień, ale i tak nie było jej stać na osiem­dzie­siąt kilka euro za wizytę u fry­zjera.

– Chcesz, żebym jesz­cze coś zro­bił w spra­wie Eli­za­beth Byrne? – zapy­tał Boyd, przy­sta­jąc na progu.

– Możesz wejść, nie gryzę – rzu­ciła, sta­ra­jąc się powstrzy­mać uśmiech.

– Serio? Wyda­wało mi się, że kilka minut temu ostrzy­łaś zęby.

– Nie wymą­drzaj się, Boyd. Wejdź i usiądź.

Zamknął drzwi i przy­siadł na sza­rym tapi­ce­ro­wa­nym krze­śle, które Lot­tie stra­te­gicz­nie usta­wiła pod takim kątem, żeby nie widział, nad czym pra­cuje, choć nie było tego wiele, jeśli miała być szczera.

– Zna­la­złeś coś na kame­rach moni­to­ringu? – zapy­tała.

Boyd zaj­rzał do teczki, którą trzy­mał na kola­nie, wyjął z niej kartkę i poło­żył przed sze­fową czarno-białe zdję­cie.

– Wiesz, że to nie­ofi­cjalne? – upew­nił się.

– Wiem.

– Nie minęło jesz­cze czter­dzie­ści osiem godzin.

Inspek­tor poki­wała głową.

– Po pro­stu powiedz, co do tej pory zna­la­złeś.

– Dla­czego jesteś dzi­siaj taka marudna?

– Boyd! Mów, na co, do cho­lery, patrzę.

Przy­gar­bił ramiona i pochy­lił się nad biur­kiem.

– To zdję­cie z kamery moni­to­ringu na dworcu kole­jo­wym. Wyko­nane, kiedy kupo­wała bilet tygo­dniowy w ponie­dzia­łek za pięć szó­sta rano, zanim wsia­dła do pociągu do Dublina. Pra­cuje w Cen­trum Usług Finan­so­wych, zaj­muje się jakimś nie­miec­kim ban­kiem. Według jej kole­gów spę­dziła w biu­rze cały dzień i odmel­do­wała się o szes­na­stej dwa­dzie­ścia pięć, żeby zdą­żyć na pociąg powrotny do Rag­mul­lin o sie­dem­na­stej dzie­sięć. Popro­si­łem o pomoc kolegę z komi­sa­riatu przy Store Street. Prze­gląda moni­to­ring z dworca Con­nolly, ale na razie na nią nie tra­fił.

– Kamery są na wszyst­kich pero­nach?

– Głów­nie na liniach dubliń­skich, poza tym w hali głów­nej i przy kasach bile­to­wych.

– Kurka.

– Jakie grzeczne prze­kleń­stwo.

– Sta­ram się ogra­ni­czać. Katie nie chce, żeby mały Louis pod­ła­pał taki język.

– Na litość boską… – Boyd par­sk­nął śmie­chem. – Jest jakaś szansa, że Katie wróci na stu­dia?

– A jak sądzisz? – Lot­tie pokrę­ciła głową. – Zafik­so­wała się na wyjazd do Nowego Jorku, żeby się spo­tkać z Tomem Ric­kar­dem, dziad­kiem Louisa.

– To może być dobre roz­wią­za­nie.

Roz­my­śla­jąc nad sło­wami Boyda, Lot­tie przy­po­mniała sobie trau­ma­tyczne doświad­cze­nia, które dotknęły jej rodzinę, gdy zgi­nął Jason, chło­pak Katie i jedyny syn Ric­karda. Parę mie­sięcy póź­niej dziew­czyna, wów­czas dzie­więt­na­sto­let­nia, odkryła, że jest w ciąży. Rzu­ciła stu­dia, a teraz cały czas poświę­cała na opiekę nad dziec­kiem.

Lot­tie musiała przy­znać, że mały Louis wpływa pozy­tyw­nie na całą rodzinę. Chloe i Sean mieli bzika na jego punk­cie, a Katie dziel­nie sobie radziła, w zasa­dzie nie przyj­mu­jąc pomocy ze strony matki. Zała­twiła też syn­kowi pasz­port, nie­wzru­szona w swo­jej decy­zji podróży do Nowego Jorku. Musiały jesz­cze poroz­ma­wiać o kosz­tach. Może dziś wie­czo­rem. A może nie.

– Oby wyjazd jej pomógł – mruk­nęła Lot­tie. – Ale nie jestem pewna.

– Boisz się, że nie będzie chciała wró­cić do domu. To cię trapi? – spy­tał Boyd, z powagą marsz­cząc czoło.

Odchy­lił się w tył, spla­ta­jąc ramiona na piersi. Miał na sobie wypra­so­waną nie­bie­ską koszulę i nie­ska­zi­telny gra­na­towy kra­wat. Jego szpa­ko­wate włosy były jak zwy­kle krótko przy­cięte, a ciało szczu­płe, nie­malże na gra­nicy wychu­dze­nia. Doj­rzały wiek słu­żył mu lepiej niż jej, musiała to przy­znać. Lubiła flir­to­wać z Boy­dem i wie­działa, że mu się podoba, ale jej życie było zbyt skom­pli­ko­wane, by mogła się anga­żo­wać w coś na poważ­nie.

– Nie jestem pewna niczego, co doty­czy moich dzieci – wyznała.

– Krok za kro­kiem, okej?

– Jasne. – Pod­nio­sła zdję­cie z moni­to­ringu, żeby uciec od kolej­nych nie­zręcz­nych pytań. – W ponie­dzia­łek wie­czo­rem dwu­dzie­sto­pię­cio­latka znika bez śladu z pociągu o sie­dem­na­stej dzie­sięć z Dublina do Rag­mul­lin. Jeste­śmy pewni, że do niego wsia­dła?

– Jeź­dziła nim regu­lar­nie z pracy do domu. Wczo­raj wie­czo­rem roz­ma­wia­łem z paroma oso­bami wycho­dzą­cymi z dworca. Pra­wie wszyst­kie twier­dziły, że ją widziały, choć nie były pewne dnia, ale dwie z nich zarze­kały się, że była w pociągu. Pamię­tały, że stała w przej­ściu, dopóki w May­no­oth nie zwol­niło się miej­sce sie­dzące. Nie­stety żaden ze świad­ków nie umie powie­dzieć nic wię­cej, ponie­waż wysie­dli na następ­nej sta­cji, w Enfield.

– A Eli­za­beth nie dotarła do domu – wtrą­ciła Lot­tie.

– No wła­śnie.

– Może ona też wysia­dła w Enfield.

– Tam­tej­szy moni­to­ring jej nie zare­je­stro­wał.

– Czyli wra­camy na dwo­rzec w Rag­mul­lin. Masz jej zdję­cie z rana. A z wie­czora?

– Wszyst­kie kamery są skie­ro­wane albo na kasę bile­tową, albo na par­king. Wiemy jed­nak, że dziew­czyna nie ma samo­chodu, więc rano musiała przyjść na dwo­rzec pie­chotą.

– Może została w pociągu i poje­chała dalej.

Boyd pokrę­cił głową.

– Spraw­dzi­łem wszyst­kie kolejne sta­cje, w tym Sligo, gdzie koń­czy się kurs, i nie ma żad­nego dowodu, że była w pociągu, poza sło­wami świad­ków, któ­rym wydaje się, że ją widzieli przed Enfield.

– Już widzę te nagłówki w mediach: Dziew­czyna, która znik­nęła z pociągu. – Lot­tie wydru­ko­wała zdję­cie por­tre­towe i podała je Boy­dowi. – Powiedz, co widzisz.

– Młodą kobietę. Włosy przy­cięte do ramion. Piegi na nosie. Ciem­no­brą­zowe oczy i pełne usta. Mam powie­dzieć, że jest ładna?

– Boyd! Pytam o oso­bo­wość. – Inspek­tor z iry­ta­cją potrzą­snęła głową.

– To tylko foto­gra­fia. Nie jestem jasno­wi­dzem.

– Spró­buj.

Sier­żant wes­tchnął.

– Wygląda na dość roz­sądną. Nie ma kol­czyka w nosie ani w brwiach. Żad­nych widocz­nych tatu­aży, choć to tylko uję­cie twa­rzy. Oczy bystre i przej­rzy­ste. Raczej nie bie­rze nar­ko­ty­ków.

– Tak myśla­łam. Poja­wiło się coś na jej kon­tach w mediach spo­łecz­no­ścio­wych?

– Od nie­dzieli wie­czo­rem nic.

– A wtedy?

– Zwy­kły post na Face­bo­oku z GIF-em przed­sta­wia­ją­cym zmo­kłego kota i pod­pi­sem: „Nie mów­cie, że jutro ponie­dzia­łek. Bła­gam”.

– Myślisz, że mogła uciec?

– Mieszka z matką, która twier­dzi, że nie zabrała ze sobą nic ponad to, co zwy­kle do pracy.

Lot­tie wstała, się­ga­jąc po kurtkę i torbę.

– Chodź. Rozej­rzymy się po jej domu i może na coś wpad­niemy.

– Nie minęło jesz­cze czter­dzie­ści osiem godzin.

– Czyż­byś był papugą? Powta­rzasz się.

– Eli­za­beth jest doro­sła. Wydaje mi się, że to przed­wcze­sne dzia­ła­nia.

– Och, na litość boską, prze­stań bia­do­lić. Lep­sze to niż gania­nie na mro­zie za mło­do­cia­nymi pira­tami dro­go­wymi czy szu­ka­nie infor­ma­cji o nie­le­gal­nych wal­kach na pię­ści.

– Boże, dopo­móż – mruk­nął sier­żant.

Lot­tie otwo­rzyła drzwi i zer­k­nęła na niego przez ramię. Boyd powoli wstał i ruszył do wyj­ścia. Kiedy ją mijał, poczuła zapach jego mydła i musiała się powstrzy­mać, by nie ująć go za rękę. Nie mogła zro­bić niczego, co by naru­szyło panu­jący mię­dzy nimi kru­chy rozejm.

– Skąd ta kwa­śna mina? – zapy­tał.

– Nie twoja sprawa – odparła z uśmie­chem i poma­sze­ro­wała przez wspólne biuro, w któ­rym gło­śno kle­ko­tały grzej­niki. Na kory­ta­rzu wpa­dła pro­sto na komi­sa­rza Cor­ri­gana.

– Wła­śnie po cie­bie sze­dłem – oznaj­mił. – Do mojego biura. Natych­miast.

Lot­tie z otwar­tymi ustami gapiła się na potężną postać odda­la­jącą się kory­ta­rzem. Prze­cież ostat­nio zacho­wy­wała się grzecz­nie. A może nie?

– Co znów nabro­iłaś? – zapy­tał Boyd, wyco­fu­jąc się do biura.

– Nic, mam nadzieję. – Skrzy­żo­wała palce za ple­cami, rusza­jąc za prze­ło­żo­nym.

* * *

– Sia­daj, Par­ker. Wiesz, że mnie wku­rza, jak prze­stę­pu­jesz z nogi na nogę.

– Ja nie… – Lot­tie zamknęła usta, prze­rzu­ciła kurtkę przez ramię i wyko­nała pole­ce­nie szefa.

Komi­sarz przy­su­nął krze­sło do biurka. Kiedy już w miarę wygod­nie wpa­so­wał w nie pokaźny brzuch, postu­kał pió­rem w blat i spoj­rzał na nią. Inspek­tor zdu­siła jęk na widok jego cho­rego oka. Zeszłego lata zasła­niał je opa­ską, a przed Bożym Naro­dze­niem oznaj­mił, że już jest lepiej. Nikt nie spy­tał, od czego lepiej, ale teraz Lot­tie uznała, że raczej jest znacz­nie gorzej.

– Możesz się na mnie tak nie gapić? – wark­nął, zawzię­cie trąc oko, przez co zaczęło łza­wić i zaczer­wie­niło się jesz­cze moc­niej.

– Prze­pra­szam, sir.

– Wła­ści­wie to jeden z powo­dów, dla któ­rego cię wezwa­łem. – Zamilkł. – Odwie­dzi­łem kolej­nego spe­cja­li­stę. Nie spodo­bało mu się to, co zoba­czył, i wysłał mnie na tomo­gra­fię. Zna­leźli cho­ler­nego guza na ner­wie wzro­ko­wym. I… – Głos mu się zała­mał i Cor­ri­gan wstał. Pod­szedł do okna.

Cho­lera, złe wie­ści, pomy­ślała Lot­tie. A podej­rze­wała, że będą jesz­cze gor­sze.

– Muszę zro­bić sobie prze­rwę od pracy.

– Prze­pra­szam…

– Możesz prze­stać prze­pra­szać? To nie twoja wina. Mógł­bym dodać, że to jedna z nie­wielu rze­czy tutaj, która nie jest twoją winą. – Odwró­cił się, a inspek­tor zro­zu­miała, jak bar­dzo go iry­tuje koniecz­ność pój­ścia na zwol­nie­nie. – Zawia­do­mi­łem komendę główną i wyzna­czą kogoś na tym­cza­sowe zastęp­stwo. Nie będzie żad­nych kon­kur­sów i całego tego pier­dzie­lo­nego gówna.

– Naprawdę? Myśla­łam, że kon­kursy są obo­wiąz­kowe, nawet w przy­padku krót­ko­ter­mi­no­wych zastępstw.

– Nie mam pier­dzie­lo­nego poję­cia, jak krótko czy długo potrwa moja nie­obec­ność. Teraz sku­piam się tylko na pozby­ciu się tego badzie­wia z głowy.

– Rozu­miem. Prze­pra­szam, sir.

– Jezu, prze­sta­niesz w końcu?

– Przep… – Lot­tie powstrzy­mała się w ostat­niej chwili. Skoro nie roz­pi­szą kon­kursu, to czy wyzna­czą ją na tym­cza­sowe sta­no­wi­sko komi­sa­rza?

– I zanim powiesz kolejne słowo, nie dosta­niesz mojego sta­no­wi­ska. Naj­wy­raź­niej opi­nia o tym, że potra­fisz wszystko schrza­nić, dotarła do ludzi posta­wio­nych wyżej. Choć zawsze się sta­ram pro­wa­dzić sprawy lokal­nymi siłami. – Zaczerp­nął tchu, nim pod­jął: – I jak się czu­jesz po powro­cie do służby? Mam nadzieję, że lepiej.

Nie cho­dziło mu tylko o zdro­wie fizyczne. Rany, które Lot­tie odnio­sła z rąk zabójcy, stały się kata­li­za­to­rem zaska­ku­ją­cych odkryć na temat histo­rii jej rodziny. I to z tymi odkry­ciami na­dal nie potra­fiła sobie pora­dzić.

– Dobrze, sir. Mie­siąc w domu nie­mal dopro­wa­dził mnie do szału, ale teraz czuję się świet­nie. – Skrzy­żo­wała palce, żeby nie zechciał docie­kać dalej.

– To super.

– Kto pana zastąpi, sir? Ktoś, kogo znam?

– Inspek­tor David McMa­hon.

Lot­tie zerwała się z miej­sca, zrzu­ca­jąc kurtkę i torbę na pod­łogę.

– To chyba żart. McMa­hon! Święta Mario, Matko Boża, nie mogę! – Z tru­dem powstrzy­mała się od tup­nię­cia nogą jak roz­złosz­czone dziecko. – Jeśli się tu pojawi, ja odcho­dzę.

– Będziesz bez gada­nia robiła to, co powie. Masz się zacho­wy­wać. Zro­zu­miano?

– Sir, nie może pan do tego dopu­ścić. Zostanę pośmie­wi­skiem całego okręgu. To skan­dal, że obcy z Dublina przy­jeż­dża pana zastą­pić, skoro ja jestem na miej­scu. To nie­by­wałe. To… To…

– Temat zamknięty. Nie ma co go wał­ko­wać. – Cor­ri­gan znów się odwró­cił, by wyj­rzeć przez okno. – Mam nadzieję, że mnie nie zawie­dziesz. Liczę na to, że będziesz grzeczna.

– Nie mam pię­ciu lat, sir.

Okrę­cił się na pię­cie.

– Szcze­rze mówiąc, cza­sami się nad tym zasta­na­wiam.

Lot­tie pozbie­rała swoje rze­czy z pod­łogi. Co ona ma teraz zro­bić? To kata­strofa. Zatrzy­mała się przy drzwiach.

– Mam nadzieję, że ope­ra­cja się uda, sir. I obie­cuję, że posta­ram się zacho­wy­wać grzecz­nie pod pań­ską nie­obec­ność.

– Teraz gadasz już cał­kiem jak pię­cio­latka. Ale dzięki. I pro­szę, przyj­mij McMa­hona uprzej­mie – dodał. – Choć oboje wiemy, że to dupek.

Lot­tie oparła się o zimną ścianę na kory­ta­rzu. McMa­hon… Czym ona sobie na to zasłu­żyła? Musiała stąd wyjść i prze­my­śleć te fatalne wia­do­mo­ści.

Wło­żyła kurtkę i poszła poszu­kać Boyda.

6

Boyd pospiesz­nie wyszedł z komi­sa­riatu, lecz Lot­tie nie miała tyle szczę­ścia. Hałas w dyżurce sta­no­wił znak ostrze­gaw­czy, że powinna ucie­kać, ale wie­dziona cie­ka­wo­ścią zer­k­nęła w tamtą stronę dokład­nie w tej samej chwili, w któ­rej roz­wrzesz­czana młoda kobieta zatrzy­mała na niej wzrok.

– Halo! Pani wygląda na kogoś, kto mnie wysłu­cha. Możemy chwilę poga­dać? – Dziew­czyna miała gęste blond włosy z ciem­nymi odro­stami, upięte wysoko na gło­wie. Z jej uszu zwi­sały ogromne kol­czyki w kształ­cie kół, a na ręku trzy­mała nie­mow­laka, który ssał kciuk. Była ubrana w obci­słe niczym druga skóra dżinsy i wyso­kie do kolan skó­rzane kozaki.

– O co cho­dzi? – zapy­tała inspek­tor, prze­kli­na­jąc w myślach, że nie zdą­żyła wyjść za Mar­kiem.

Kobieta pode­szła.

– Ta fujara za biur­kiem nie chce zapi­sać, co mówię. Każe jej pani to odno­to­wać? Jak już jest zgło­sze­nie, to musi­cie zba­dać sprawę.

Lot­tie wska­zała drew­nianą ławkę przy drzwiach i gestem zapro­siła kobietę, żeby usia­dła. Ski­nęła poro­zu­mie­waw­czo do funk­cjo­na­riuszki Gilly O’Dono­ghue, któ­rej aku­rat dzi­siaj tra­fił się dyżur.

– Jak się pani nazywa? – Inspek­tor usia­dła obok kobiety.

– Moje nazwi­sko nie ma nic do rze­czy. Przy­szłam tylko zgło­sić, co wiem, ale nikt nie chce mnie wysłu­chać!

– Z chę­cią posłu­cham, co pani ma do powie­dze­nia, ale jeśli mam potrak­to­wać sprawę poważ­nie, muszę znać pani nazwi­sko i adres. – Lot­tie wyjęła z torby notes i dłu­go­pis.

– Jeśli się przed­sta­wię, to już na pewno mi pani nie uwie­rzy. – Kobieta mocno przy­tu­liła dziecko.

– Pro­szę spró­bo­wać.

– No dobra. Zoba­czymy, czy nie ma pani uprze­dzeń. Nazy­wam się Bri­die McWard i miesz­kam w obo­zie Tra­we­le­rów.

– Dobrze, Bri­die – odpo­wie­działa spo­koj­nie inspek­tor. – Co chcia­łaś mi powie­dzieć?

Młoda kobieta poru­szyła się nie­spo­koj­nie na twar­dym sie­dzi­sku, naj­wy­raź­niej zbita z tropu tym, że Lot­tie zamie­rzała jej jed­nak wysłu­chać.

– Małemu Tommy’emu wyrzyna się ząb, rozu­mie pani, więc gamoń budzi się co godzinę. A w ponie­dzia­łek był wyjąt­kowo marudny. Ząb już pra­wie wyszedł, ale przez cały week­end mały dawał do wiwatu. Prze­pra­szam. Pew­nie pani nie wie, co to ryczący dzie­ciak…

– I tu się pani myli. Słu­cham dalej.

– Jak mówi­łam, ponie­dział­kowa noc była straszna. Wsta­łam do niego chyba już trzeci raz i wtedy to usły­sza­łam.

– Co takiego?

– Krzyk. Jak mówi­łam tej dur­nej niuni. – Wska­zała na O’Dono­ghue.

Lot­tie uśmiech­nęła się pod nosem. Bri­die zupeł­nie nie tra­fiła. Gilly była jedną z naj­by­strzej­szych funk­cjo­na­riu­szek na komi­sa­ria­cie.

– Pro­szę opo­wia­dać dalej.

Kobieta zer­k­nęła na nią uważ­nie.

– Wie pani, gdzie jest nasze osie­dle? Tym­cza­sowe zakwa­te­ro­wa­nie. Aku­rat tym­cza­sowe! Od dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Uro­dzi­łam się tam, a mamu­sia miesz­kała w tym miej­scu w przy­cze­pie całe swoje życie, zanim posta­wiono domy na kół­kach. Wycho­wała nas ośmioro, a na sta­rość prze­nio­sła się do domu opieki. Ja jestem naj­młod­sza. Teraz dom jest nasz. Tym­cza­sowe? Jasne. W każ­dym razie miesz­kam koło cmen­ta­rza.

– Znam to miej­sce – zapew­niła Lot­tie. Cho­dziła tam na grób Adama, choć już nie tak czę­sto jak nie­gdyś. Powinna nie­długo zanieść czer­wone róże na walen­tynki. Adam pew­nie prze­wraca się w gro­bie ze śmie­chu. Kiedy żył, ni­gdy nie obcho­dzili walen­ty­nek.

Bri­die mówiła dalej:

– Mię­dzy osie­dlem a cmen­ta­rzem stoi wysoki mur. W ponie­dzia­łek w nocy, a wła­ści­wie we wto­rek nad ranem, usły­sza­łam krzyk docho­dzący zza tego muru. Myśla­łam, że zmarli powstali, żeby nas drę­czyć. Brzmiał jak wrzask ban­shee. Mamu­sia mówiła, że też raz go sły­szała lata temu. Wyję­łam Tommy’ego z łóżeczka i chcia­łam obu­dzić Paddy’ego, mojego męża, tyle że go nie było. On tak cza­sami ma. Idzie odwie­dzić zna­jo­mych i zapo­mina wró­cić do domu. Pew­nie by mi powie­dział, że jestem głu­pia i mam spać dalej, ale jak mia­łam spać, skoro Tommy się obu­dził, a na cmen­ta­rzu ktoś krzy­czał? Byłam posrana ze stra­chu. Na­dal jestem, prawdę mówiąc. – Przy­gry­zła wargę i pochy­liła głowę, jakby strach był zbrod­nią.

Lot­tie zamarła z unie­sio­nym dłu­go­pi­sem. Sły­chać było tylko, jak Tommy ssie kciuk.

– Sły­szała pani krzyk?

– Wie­rzy mi pani, pani wła­dzo, prawda?

– Jestem inspek­tor Par­ker i ow­szem, Bri­die, wie­rzę, że coś pani sły­szała. Ale nie wiem co. Dla­czego nie zgło­siła pani tego wczo­raj?

– Musia­łam iść do pośred­niaka, co nie? Pod­pi­sać się.

– Jasne. O któ­rej godzi­nie w ponie­dzia­łek w nocy sły­szała pani ten krzyk?

– Wie­dzia­łam! Nie wie­rzy mi pani. – Bri­die zerwała się z ławki. – Wystar­czyło, że powie­dzia­łam, gdzie miesz­kam, i wspo­mnia­łam o pośred­niaku. Uważa pani, że jestem nie­ro­bem. No cóż, wielka pani detek­tyw, może sobie pani myśleć, co chce! Jestem wykształ­cona. Zda­łam maturę i mia­łam pracę. Ale potem wyszłam za mąż, uro­dzi­łam Tommy’ego i rzu­ci­łam robotę, więc musia­łam się zare­je­stro­wać.

– Pro­szę usiąść, Bri­die. – Lot­tie pocze­kała, aż kobieta z powro­tem opad­nie na ławkę. – Wyciąga pani takie wnio­ski zapewne przez to, jak panią trak­to­wano w prze­szło­ści. Ale ja naprawdę pani wie­rzę. – Przy­glą­dała się, jak młoda kobieta, przy­gry­za­jąc wargę, prze­cze­suje włosy synka pal­cami przy­ozdo­bio­nymi dużą liczbą zło­tych pier­ścion­ków. Czyżby zasta­na­wiała się, co jesz­cze powie­dzieć?

– Nic nie widzia­łam – wyznała w końcu. – Nasze okna wycho­dzą aku­rat na mur. Ale krzyki było sły­chać nie­da­leko. Jakby tuż po dru­giej stro­nie. To była kobieta. Jestem tego pewna. W nocy zazwy­czaj jest bar­dzo cicho. No chyba że ktoś się awan­tu­ruje na osie­dlu albo karetka na sygna­łach pod­jeż­dża do szpi­tala. Ale ponie­dział­kowa noc była zimna i cicha. I wtedy usły­sza­łam te krzyki. Zega­rek poka­zy­wał pięt­na­ście po trze­ciej. Pamię­tam, że spoj­rza­łam na czer­wone cyfry, kiedy wsta­wa­łam do Tommy’ego.

– Jak długo to trwało? – Lot­tie uznała, że Bri­die usły­szała wygłu­pia­ją­cych się nasto­lat­ków, gania­ją­cych mię­dzy nagrob­kami i stra­szą­cych się nawza­jem.

– Nie­długo. Krót­kie krzyki, a po nich cisza.

– I na pewno kobiece?

– Tak. Poje­dzie tam pani się rozej­rzeć?

– Wyślę kogoś. Pro­szę się nie zamar­twiać. To zapewne mło­dzież się bawiła.

– Niech pani nikogo nie wysyła. Niech pani sama jedzie. Wiem, że pani porząd­nie się wszyst­kiemu przyj­rzy. A mło­dzież już tam sły­sza­łam. To było coś innego. Praw­dziwy strach.

Lot­tie z wes­tchnie­niem scho­wała notes do torby.

– Zoba­czę, co się da zro­bić.

– Pro­szę obie­cać. Wtedy będę wie­działa.

– Co takiego?

– Jeśli pani da słowo, że sama spraw­dzi, to pani uwie­rzę. – Bri­die wpa­try­wała się w nią bła­gal­nym wzro­kiem.

– Dobra, dobra. Sama to spraw­dzę. Ale jest już środa, więc nie wiem, jakie to ma zna­cze­nie.

– Poczuję się lepiej. I będę wie­działa, że Tommy jest bez­pieczny. Słowo?

– Słowo. – Lot­tie miała ochotę skrzy­żo­wać palce, żeby kłam­stwo nie miało mocy, ale tego nie zro­biła. Bri­die pod­biła ją swoją szcze­ro­ścią i inspek­tor naprawdę chciała speł­nić jej prośbę.

– Dziś rano ma się odbyć pogrzeb. Powinna pani zdą­żyć przed nim.

– Pojadę w pierw­szej wol­nej chwili.

– Dzię­kuję, pani detek­tyw. Gdy tylko panią zoba­czy­łam, wie­dzia­łam, że ma pani klasę.

Bri­die opa­tu­liła synka i wyszła z komi­sa­riatu. Jej skó­rzane buty gło­śno skrzy­piały.

– Czyli ma pani klasę? – Gilly się zaśmiała.

– Omo­tała mnie – stwier­dziła inspek­tor.

7

Lot­tie kazała Boy­dowi sta­nąć na par­kingu przy cmen­tar­nym murze, pod kamerą moni­to­ringu skie­ro­waną w jedno miej­sce, jakby suge­ro­wała poten­cjal­nym zło­dzie­jom samo­cho­do­wym, by pró­bo­wali szczę­ścia kawa­łek dalej. Starą meta­lową bramę, przez którą można by wje­chać, spi­nał masywny łań­cuch.

Inspek­tor weszła przez boczną furtkę, a Boyd tuż za nią. Na cmen­ta­rzu pano­wała nie­po­ko­jąca cisza.

– Oni wie­rzą w ban­shee, prawda? – ode­zwał się sier­żant.

– Kto?

– Tra­we­le­rzy. Wie­rzą w klą­twy, wróżki i całe to gówno.

– A ty nie? – Lot­tie szła szybko, roz­glą­da­jąc się za śla­dami krzy­czą­cej kobiety dwa dni po tym, jak ją sły­szała Bri­die McWard. Prze­mknęło jej przez myśl, że może ma to zwią­zek z zagi­nioną Eli­za­beth Byrne, ale szybko odrzu­ciła ten pomysł jako nie­do­rzeczny.

W poło­wie zbo­cza zza drzewa wyszedł męż­czy­zna w żół­tej ostrze­gaw­czej kami­zelce robot­nika, a ona sta­nęła jak wryta.

– Mogę pań­stwu jakoś pomóc? – W jed­nej ręce trzy­mał łopatę, w dru­giej seka­tor.

– Jezu, prze­stra­szył mnie pan na śmierć – jęk­nęła inspek­tor.

– Prze­pra­szam. Wyglą­dają pań­stwo na zagu­bio­nych. Ber­nard Fahy jestem. Dozorca cmen­ta­rza. – Wsu­nął seka­tor pod ramię i wycią­gnął brudną rękę. – Szu­ka­cie jakie­goś kon­kret­nego grobu?

– Inspek­tor Lot­tie Par­ker, a to sier­żant Boyd – przed­sta­wiła ich poli­cjantka, cofa­jąc dłoń, do któ­rej przy­lgnęły dro­binki ziemi. Przyj­rzała się żół­ta­wej twa­rzy dozorcy i zauwa­żyła, że białka jego oczu mają podobny odcień.

– Czy działo się tu ostat­nio coś nie­po­ko­ją­cego?

– Nie­po­ko­ją­cego? Och, kapuję. Ta wścib­ska baba z osie­dla Tra­we­le­rów przy­szła pani zawra­cać głowę krzy­kami ban­shee w nocy. – Zaśmiał się gło­śno i prze­ni­kli­wie, pło­sząc ptaki sie­dzące w bez­list­nych gałę­ziach nad jego głową. Zatrze­po­tały skrzy­dłami i wzle­ciały czarną chmurą w zimne błę­kitne niebo. – Bri­die jest rów­nie wal­nięta jak stara Queenie, jej matka. A do tego pocho­dzi z McWar­dów. Oni tam wie­rzą w te bzdury o wiedź­mach. Wie pani, o czym mówię?

– A spraw­dził pan jej donie­sie­nia o krzy­kach? – Lot­tie roz­tarła dło­nie, żeby nie naba­wić się odmro­żeń.

– Gdy­bym miał spraw­dzać wszystko, co zgła­sza ta banda, nie wyko­pał­bym ani jed­nego grobu, a nie­po­grze­bane ciała sta­łyby w trum­nach koło śmiet­ni­ków przed główną bramą.

– Czyli nie spraw­dził pan?

– No jasne, że nie. Prze­cież wła­śnie to powie­dzia­łem.

Lot­tie potrzą­snęła głową, sta­ra­jąc się zro­zu­mieć tę zawiłą kon­wer­sa­cję.

– Czym się pan zaj­mo­wał w tym tygo­dniu? – zapy­tała.

– W ponie­dzia­łek wyko­pa­łem grób dla sta­rej pani Green z cen­trum mia­sta. Miała dzie­więć­dzie­siąt jeden lat. Rodzina musiała pocze­kać na przy­jazd jej wnuka z Austra­lii, ale pocho­wają ją dzi­siaj, obok jej świę­tej pamięci męża. – Wska­zał stertę ziemi na dole zbo­cza. – Poza tym nie było wiele roboty, prawdę mówiąc. Ale o tej porze roku, przy tym mro­zie, można mieć pew­ność, że parę osób kop­nie w kalen­darz przed koń­cem tygo­dnia.

– Nie zauwa­żył pan nic nie­ty­po­wego? Żad­nych popi­jaw? Nasto­lat­ków gania­ją­cych się po gro­bach?

– W taką pogodę? Nie, takie roz­rywki są zare­zer­wo­wane na lato. W zimie mło­dzież sie­dzi w domach i pod­pija gin rodzi­com. Gra na kom­pu­te­rach albo ogląda Net­flix. Za zimno na ich młodą skórę.

Wyjął seka­tor spod ramie­nia, a Lot­tie przyj­rzała się jego nie­ogo­lo­nej twa­rzy, pokry­tej bli­znami po trą­dziku mło­dzień­czym. Kępki wło­sów wysta­jące spod czar­nej weł­nia­nej czapki ota­czały jego uszy. Oczy miał nie­prze­nik­nione. Nie umiała odszy­fro­wać ich wyrazu i chyba wcale nie chciała.

– Rozej­rzymy się szybko po cmen­ta­rzu, jeśli nie ma pan nic prze­ciwko – powie­działa.

– Pro­szę bar­dzo. – Ruszył w kie­runku, z któ­rego przy­szli.

Kiedy dotarli do stóp wnie­sie­nia, Boyd oznaj­mił:

– Nie podoba mi się ten gość.

Inspek­tor wzru­szyła ramio­nami i zer­k­nęła w stronę sto­ją­cych za wyso­kim murem domów na osie­dlu Tra­we­le­rów. Dym uno­sił się w górę, wiru­jąc, a potem jakby zatrzy­many nie­wi­dzial­nym naci­skiem zim­nego powie­trza ście­lił się pro­stą linią i opa­dał na zie­mię.

Nie było moż­li­wo­ści, by Bri­die McWard cokol­wiek dostrze­gła przez ten mur za dnia, a co dopiero w środku nocy. Lot­tie prze­su­nęła wzro­kiem po spo­wi­tych zimną mgłą nagrob­kach i doj­rzała gra­ni­towy gro­bo­wiec Adama po lewej, na wznie­sie­niu.

– Czy Adam nie jest tu pocho­wany?

Pod­sko­czyła.

– Jezu, Boyd. Na chwilę zapo­mnia­łam, że tu jesteś.

– Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć. Ale fak­tycz­nie tro­chę tu upior­nie przy tej pogo­dzie.

– Przy lep­szej też tak jest.

Skrę­ciła w lewo wzdłuż muru i zatrzy­mała się przy pry­zmie świeżo wyko­pa­nej ziemi, którą wska­zał im Fahy. Otwarty grób został zakryty deskami.

– Nowa rezy­den­cja pani Green, jak mnie­mam – stwier­dziła.

– Der­mot Green – prze­czy­tał Boyd. – Zmarł we wrze­śniu dwa tysiące pierw­szego, w wieku osiem­dzie­się­ciu jeden lat. Tak, to tutaj się wybiera pani Green. Spo­cznie u boku zmar­łego męża.

– Kie­dyś będziesz dobrym detek­ty­wem – stwier­dziła Lot­tie ze śmie­chem.

Sier­żant też się zaśmiał. Dźwięk wró­cił do nich echem i inspek­tor zadrżała.

Zalały ją wspo­mnie­nia z dnia pogrzebu Adama. Ujrzała jego ciało w drew­nia­nej trum­nie z mosięż­nym krzy­żem na wieku, zło­żone na zawsze w poświę­co­nej ziemi… Opę­dza­jąc się od tego obrazu, rozej­rzała się po oko­licy miej­sca pochówku Gre­enów. Trawa przy kra­węż­niku była zdep­tana, praw­do­po­dob­nie przez Fahy’ego i jego pra­cow­ni­ków pod­czas kopa­nia grobu. Lot­tie powoli ruszyła dalej ścieżką i zatrzy­mała się przy trze­cim z kolei nagrobku.

– Boyd, spójrz na to. – Przy­kuc­nęła. – Czy to krew?

Sier­żant nachy­lił się i oboje przyj­rzeli się rdza­wym plam­kom na bia­łych kamy­kach, które roz­sy­pano wokół nagrobka.

– Na to wygląda. – Wyjął z kie­szeni kurtki pla­sti­kową torebkę na dowody. – Dam to do ana­lizy.

– Koniecz­nie.

Lot­tie wstała i rozej­rzała się wokół. Trawa tutaj też czę­ściowo się kła­dła, być może z powodu mrozu. Albo pode­ptali ją ludzie odwie­dza­jący groby bli­skich, czy choćby dozorca. A może ktoś cał­kiem inny? I skąd się wzięła plama przy­po­mi­na­jąca krew w zasięgu głosu od osie­dla Tra­we­le­rów?

Inspek­tor zaczęła myśleć, że może jed­nak Bri­die nie sły­szała ban­shee. Wyglą­dało na to, że ktoś rze­czy­wi­ście krzy­czał, bie­gnąc przez cmen­tarz we wto­rek nad ranem.

Odwró­ciła się do Boyda z pyta­niem:

– Skoń­czy­łeś?

– Tak.

– Nie lubię, gdy ktoś wci­ska mi kit. Utnijmy sobie jesz­cze jedną poga­wędkę z panem milu­sim.

* * *

Kan­ciapa dozorcy, przy­po­mi­na­jąca kształ­tem stare wiej­skie kościółki, znaj­do­wała się tuż przy głów­nej bra­mie. Jej okna zabez­pie­czono meta­lo­wymi kra­tami.

– Kie­dyś tu były kwa­tery miesz­kalne – wyja­śnił Ber­nard Fahy.

Zdjął robo­czą kurtkę i zaczął się krzą­tać po nie­wiel­kim biu­rze. Miał na sobie cienki swe­ter i ogrod­niczki co naj­mniej dwa roz­miary za duże. Chyba kie­dyś był blon­dy­nem, ale teraz jego włosy pożół­kły. Pew­nie od dymu papie­ro­so­wego, uznała Lot­tie.

– Ktoś tu teraz mieszka? – Przyj­rzała się nagiej beto­no­wej pod­ło­dze i popę­ka­nym ścia­nom.

– Zupeł­nie nikt, poza nie­szczę­snymi duszami pogrze­ba­nymi dwa metry pod nami.

– Naprawdę?

– Nie dosłow­nie. – Par­sk­nął tym ostrym śmie­chem, który przed­tem wystra­szył ptaki.

Lot­tie poczuła nagły dreszcz i zer­k­nęła na wyso­kiego, chu­dego męż­czy­znę. Skórę miał tak znisz­czoną od cią­głego prze­by­wa­nia na dwo­rze, że trudno było okre­ślić jego wiek.

– Pra­cuję tu od pięt­na­stu lat i mógł­bym co nieco opo­wie­dzieć o tym, co się tutaj dzieje. Nie uwie­rzy­łaby pani.

– Chy­ba­bym uwie­rzyła – odpo­wie­działa. Ale nie przy­szła tu na wspo­minki. Potrze­bo­wała infor­ma­cji. – Czy w nocy można się dostać na teren cmen­ta­rza?

– Główna brama jest zamknięta, chyba że ma przy­je­chać kara­wan, ale boczna furtka pozo­staje otwarta całą dobę. No i każdy mógłby prze­sko­czyć przez mur, gdyby zechciał. Mnó­stwo ludzi nie­le­gal­nie wyrzuca tu śmieci. Pod­le­gam pod radę mia­sta, ale oni nie chcą o tym w ogóle słu­chać. Widziała pani te sterty czar­nych wor­ków? Pew­nie nie może pani nic zro­bić w tej spra­wie?

Lot­tie pokrę­ciła głową.

– Przy­kro mi. – Wyjęła z torby zdję­cie Eli­za­beth Byrne. – Widział pan kie­dyś tę młodą kobietę?

Fahy wziął od niej foto­gra­fię i prze­su­nął brud­nym paznok­ciem po twa­rzy Eli­za­beth.

– Ładne dziew­czę. Co nabro­iło?

– Nic. – Lot­tie wyrwała mu zdję­cie z ręki i wytarła z brudu. – Pró­bu­jemy ją zlo­ka­li­zo­wać.

– Tu jej nie znaj­dzie­cie, chyba że mar­twą i pogrze­baną. – Zachi­cho­tał.

– Widział ją pan?

– Powta­rza się pani. Szko­le­nie poli­cyjne musi być nużące. Nie, ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem tej dziew­czyny. – Wziął swoją kurtkę. – Pań­stwo wyba­czą, kon­dukt pogrze­bowy pani Green przy­bę­dzie za kilka minut.

– Jeśli jesz­cze kie­dyś Bri­die lub ktoś inny coś zgłosi, pro­szę mi dać znać. – Lot­tie podała mu swoją wizy­tówkę.

– Dobrze. Jeżeli mam być szczery, to zro­biła na mnie wra­że­nie swo­imi strasz­nymi opo­wie­ściami. Sam zaczy­na­łem już w nie wie­rzyć. – W zadu­mie spoj­rzał w łuko­wato skle­pione okno, po czym zapy­tał: – Na pewno nie mogłaby pani zro­bić cze­goś z tym nie­le­gal­nym wywo­zem śmieci?

– Na pewno.

– Jeśli zła­pię spraw­ców, gwa­ran­tuję, że to oni będą mar­twi i pogrze­bani – zagro­ził.

Lot­tie wypchnęła Boyda za drzwi i szybko ruszyła do bramy.

– Ten typ przy­pra­wia mnie o ciarki – wyznał sier­żant.

– Mar­twa i pogrze­bana. Mam nadzieję, że nie – mruk­nęła inspek­tor.

8

Boyd uru­cho­mił samo­chód i zer­k­nął w lusterko wsteczne, gotów, by ruszyć.

– Pocze­kaj chwilę – popro­siła Lot­tie, kła­dąc rękę na kie­row­nicy, żeby go powstrzy­mać. – Zbliża się kon­dukt pogrze­bowy. Okażmy sza­cu­nek i go prze­pu­śćmy.

– Ty tu rzą­dzisz. – Mark wyłą­czył sil­nik.

Lot­tie roz­sia­dła się wygod­nie i obser­wo­wała, jak Fahy otwiera kutą żela­zną bramę. Skrzy­dła uchy­liły się powoli do wewnątrz i kara­wan z pro­stą sosnową trumną przy­braną wień­cem z lilii wje­chał na cmen­tarz. Na zewnątrz zostało osiem samo­cho­dów, które zapar­ko­wały po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Z pierw­szego wysiadł ksiądz. Na czarny płaszcz miał narzu­coną fio­le­tową stułę. Lekko się gar­bił, jakby jego ramiona przy­tła­czało nie­wi­dzialne brze­mię.

O cho­lera, pomy­ślała Lot­tie.

– Czy ja dobrze widzę? – zdzi­wił się Mark.

– Chodź – popro­siła, nie komen­tu­jąc oczy­wi­stego faktu: ksiądz Burke wró­cił. – Jest nie­wielu żałob­ni­ków. Możemy zasi­lić ich sze­regi.

– Mamy wystar­cza­jąco dużo roboty bez wbi­ja­nia się na pogrzeb obcej kobiety.

– Jezu, Boyd, możesz odpu­ścić? – Inspek­tor trza­snęła drzwiami i ruszyła za grupką około trzy­dzie­stu osób w stronę miej­sca ostat­niego spo­czynku pani Green.

– Wybacz, ale to śmieszne – rzu­cił sier­żant, gdy ją dogo­nił.

– Nie wyba­czam. Bądź cicho. Chcę zoba­czyć, za co płacą panu Fahy’emu.

– Za wyko­pa­nie grobu i zasy­pa­nie go po zakoń­cze­niu pogrzebu. Prze­cież wiesz. Mar­nu­jemy czas.

– Boże, daj mi cier­pli­wość! – prych­nęła. – Wra­caj do samo­chodu i pocze­kaj tam na mnie.

– Co się tak zło­ścisz? Skoro już tu jestem, to mogę pójść z tobą.

Lot­tie zwol­niła, gdy kara­wan zatrzy­mał się przy końcu wąskiej alei. Dwóch gra­ba­rzy otwo­rzyło tylne drzwi, a rodzina usta­wiła się w sze­regu na przy­ję­cie trumny. Ramiona Lot­tie zadrżały. Od kiedy pocho­wała Adama, nie uczest­ni­czyła w żad­nym pogrze­bie, nie licząc zło­że­nia do ziemi kości brata. Teraz cho­wano obcą osobę, z którą nie miała żad­nych rela­cji. Powinna być spo­kojna. Ale nie była.

No i jesz­cze ksiądz Burke, z jasnymi wło­sami przy­cię­tymi kró­cej, niż zapa­mię­tała, grzywką scze­saną z czoła i oczami przej­rzy­stymi jak sza­firy. Lot­tie nacią­gnęła na głowę kap­tur kurtki i się odwró­ciła. Chciała go zoba­czyć, a jed­no­cze­śnie wcale nie chciała. Pełno w tobie sprzecz­no­ści, zga­niła się w duchu. Na początku zeszłego roku zaprzy­jaź­niła się z nim w trud­nym momen­cie. Pomógł jej nawet w śledz­twie doty­czą­cym śmierci Susan Sul­li­van, lecz potem wyje­chał z Rag­mul­lin, zdru­zgo­tany prawdą na temat swo­jego pocho­dze­nia, i Lot­tie myślała, że już ni­gdy go nie zoba­czy. A teraz wró­cił. Czy to dobrze? Wcale nie była tego pewna.

Sze­ściu męż­czyzn, po trzech z każ­dej strony, zło­żyło trumnę na deskach, któ­rymi Fahy zakrył otwarty grób. Obok dozorcy ubra­nego w robo­czą kurtkę stał drugi pra­cow­nik. Obaj trzy­mali się nieco z dala od pogrą­żo­nej w żało­bie rodziny.

Młody męż­czy­zna w za małym gar­ni­tu­rze zło­żył wie­niec na kupce ziemi koło trumny. Zapach lilii pobu­dził pamięć i Lot­tie znów cof­nęła się do dnia, w któ­rym pomo­gła zło­żyć męża w zim­nej ziemi. Czy kie­dy­kol­wiek uda jej się uwol­nić od tych wspo­mnień? Oble­piały ją niczym mokry swe­ter.

Ksiądz Joe pokro­pił trumnę wodą świę­coną i roz­po­czął modli­twę. Nie­wiel­kie zgro­ma­dze­nie wtó­ro­wało mu przy­ci­szo­nymi gło­sami. Pró­bu­jąc odwró­cić swoją uwagę od duchow­nego, Lot­tie zaczęła roz­my­ślać o sub­stan­cji, którą wcze­śniej odkryli na kamy­kach. Była pewna, że to krew, ale mogło ją zosta­wić dziecko, które ska­le­czyło się w kolano, albo nawet jeden z gra­ba­rzy przy­go­to­wu­ją­cych wykop.

Ksiądz znów użył wody świę­co­nej, po czym sze­ścioro żałob­ni­ków, w tym jedyne dwie obecne kobiety, chwy­ciło skó­rzane pasy wysta­jące z obu stron dołu, okrę­ciło w dło­niach i mocno napięło, tak że pobie­lały im kłyk­cie. Fahy wystą­pił naprzód i usu­nął deski, a trumna zawi­sła nad dwu­me­trową dziurą w ziemi.

Roz­legł się krzyk, a jedna z kobiet puściła pas i opa­dła na kolana. Co za roz­pacz, pomy­ślała Lot­tie. Obser­wo­wała z dystansu, jak ksiądz Joe ujmuje zdru­zgo­taną kobietę pod ramię i pomaga jej wstać. Fahy i jego kolega pospiesz­nie wsu­nęli deski na poprzed­nie miej­sce, żeby znów można było na nich posta­wić trumnę.

Kobieta znów coś krzyk­nęła i inspek­tor prze­pchnęła się przez zgro­ma­dzo­nych.

– Nic pani nie jest? – zapy­tała.

– Lot­tie! – zawo­łał ksiądz. Wpa­try­wał się w nią z otwar­tymi ustami, jakby chciał zadać pyta­nie, ale wstrzą­śnięta kobieta go uprze­dziła.

– W tym dole coś jest!

Wska­zała grób, a jej twarz zbla­dła tak, że zle­wała się kolo­rem z bluzką wysta­jącą spod koł­nie­rza płasz­cza.

Inspek­tor zer­k­nęła do wykopu, ale zoba­czyła tylko zie­mię.

– Co pani widziała?

Fahy sta­nął obok nich.

– Pew­nie ptaka albo gry­zo­nia. Świeżo wyko­pane groby je przy­cią­gają. Zwłasz­cza gdy stare zwłoki… – Zamilkł, kiedy Lot­tie zgro­miła go spoj­rze­niem. – Prze­pra­szam – zmi­ty­go­wał się.

– Mówi pan o moim dziadku – oznaj­mił krępy męż­czy­zna, który objął ramie­niem wstrzą­śniętą kobietę.

– Zro­bimy krótką prze­rwę – zapro­po­no­wał ksiądz Joe. Ski­nął Lot­tie głową, po czym wypro­wa­dził żałob­ni­ków na ścieżkę, gdzie zbili się w gro­madkę przy kara­wa­nie.

Boyd sta­nął obok inspek­tor Par­ker.

– Może to miej­sce spo­czynku ban­shee – powie­dział.

– Możemy zer­k­nąć? – spy­tała Lot­tie Fahy’ego.

– Nic tam nie ma – zapew­nił.

Par­ker zwró­ciła się do zapła­ka­nej kobiety:

– Co dokład­nie pani widziała?

– Nie jestem pewna. Może to sobie wyobra­zi­łam, ale kiedy napię­li­śmy pasy i trumna się odro­binę unio­sła, wyda­wało mi się, że na dnie grobu doj­rza­łam jakby skórę przy­sy­paną zie­mią. Ludz­kie ciało. Dobry Boże! Czy to może być nasz dzia­dek? – Gwał­tow­nie potrzą­snęła głową. – Prze­cież on nie żyje od pięt­na­stu lat.

– Zostań­cie tu. Wszy­scy. – Lot­tie poma­sze­ro­wała do Fahy’ego, który stał teraz przy gro­bie. – Może pan odsu­nąć trumnę, żeby dało się zaj­rzeć do wykopu?

– Co? Chyba nie zamie­rza pani tam zejść? – Męż­czy­zna wbił ręce głę­biej w kie­sze­nie.

– Pro­szę odsu­nąć trumnę. Natych­miast. – Dozorca wyjąt­kowo ją iry­to­wał.

– To obu­rza­jące – oznaj­mił.

Boyd przy­sta­nął obok nich.

– Myślę, że to prze­sada, sze­fowo. Pozwólmy tej rodzi­nie spo­koj­nie pocho­wać bli­ską.

Spio­ru­no­wała go wzro­kiem, po czym zwró­ciła się do Fahy’ego:

– Macie z kolegą odsu­nąć trumnę. Zaj­rzę do grobu, a potem będzie można kon­ty­nu­ować cere­mo­nię.

Dozorca wes­tchnął teatral­nie, po czym zawo­łał swo­jego pomoc­nika. Umie­ścili dodat­kową belkę pod trumną i odsta­wili ją na bok.

Wyda­wało się, że zro­biło się zim­niej, a niebo pociem­niało, gdy Lot­tie prze­chy­liła się przez kra­wędź grobu i zaj­rzała w dół.

– Cho­lera… – jęk­nęła. – Boyd, wezwij ekipę kry­mi­na­li­sty­ków. Ścią­gnij też Lynch i Kirby’ego. Natych­miast.

9

– Co z moim pogrze­bem? – zapy­tał Fahy, gdy Boyd zapro­wa­dził żałob­ni­ków, księ­dza i gra­ba­rzy na drugą stronę kara­wanu.

– To nie jest pań­ski pogrzeb, panie Fahy, tylko pani Green – posta­wiła mu się Lot­tie. – Macie zostać tutaj z rodziną, dopóki nie zabez­pie­czę terenu.

– Musimy ją pocho­wać – upie­rał się.

– I zro­bi­cie to. Ale nie teraz. Jestem prze­ko­nana, że w tym gro­bie leży ciało, któ­rego nie powinno tam być, więc pro­szę się nie zbli­żać.

– W porządku. – Męż­czy­zna pocią­gnął towa­rzy­sza za rękaw i wyjął tele­fon. – Zawia­do­mię o tym prze­ło­żo­nego.

– Pro­szę sobie zawia­da­miać, kogo pan chce, byleby się pan trzy­mał z dala od miej­sca zbrodni.

Gdy tylko Lot­tie została sama, spoj­rzała w ciem­ność. Spod cien­kiej war­stwy ziemi wysta­wała stopa z poma­lo­wa­nymi na różowo paznok­ciami.

* * *

Godzinę póź­niej spo­kój cmen­ta­rza w Rag­mul­lin zakłó­ciła gorącz­kowa krzą­ta­nina. Trumna pani Lor­ra­ine Green wró­ciła do kara­wanu, a gra­ba­rze wypro­wa­dzili człon­ków rodziny przed bramę. Lot­tie bar­dzo chciała zamie­nić parę słów z księ­dzem Burke’em, lecz nie miała po temu oka­zji. Jedy­nie ski­nęła mu głową, a on uśmiech­nął się smutno.

Miej­sce oto­czono taśmą poli­cyjną i zamknięto bramę, przy któ­rej sta­nęli na straży mun­du­rowi. Kry­mi­na­li­stycy roz­sta­wili namiot nad otwar­tym gro­bem, a na wyso­kim murze przy­siadł rząd gapiów.

– Jim McGlynn już jedzie – oznaj­mił Boyd.

– Będzie zachwy­cony na nasz widok.

Mark z zatro­skaną miną potarł pod­bró­dek.

– Myślisz, że to ona? Nasza zagi­niona?

– Ktoś tam leży, nie są to zwłoki pogrze­bane pięt­na­ście lat temu. Zatem moż­liwe. – Inspek­tor spoj­rzała na gapiów na murze. – Musimy znów poga­dać z Bri­die McWard, a także z Fahym i jego kom­pa­nem.

– Dokąd oni poszli?

Lot­tie wska­zała szpa­ler sosen po lewej. Fahy stał tam, paląc papie­rosa, w towa­rzy­stwie detek­ty­wów Larry’ego Kirby’ego i Marii Lynch. Gdy inspek­tor do nich pode­szła, zacią­gnął się mocno i wypu­ścił chmurę dymu.

– Musi pan poje­chać na komi­sa­riat zło­żyć zezna­nia – oznaj­miła.

– Nic nie wiem. I, zanim mnie pani oskarży, nic nie zro­bi­łem. Wyko­pa­łem grób w ponie­dzia­łek, a dzi­siaj poło­ży­łem deski. Widzia­łem tam tylko zie­mię.

– Potrzebne nam ofi­cjalne zezna­nia. Na pewno nie zauwa­żył pan nic podej­rza­nego w ostat­nich dniach?

– Już mówi­łem. Nic nie widzia­łem. – Zapa­lił kolej­nego papie­rosa. Jego zapach spra­wił, że głod­nej Lot­tie zro­biło się nie­do­brze.

– Jak pan się nazywa? – skie­ro­wała pyta­nie do sto­ją­cego w cie­niu dozorcy pulch­nego mło­dzieńca z twa­rzą pokrytą paskud­nym trą­dzi­kiem.

– Dopiero dziś zaczą­łem pracę. Przy­słali mnie z pośred­niaka.

– Pyta­łam, jak się pan nazywa. Głu­chy pan jest? – zde­ner­wo­wała się Lot­tie.

Chło­pak miał żółte zęby i bladą cerę.

– Nie sły­szę na jedno ucho i noszę apa­rat słu­chowy. – Wska­zał prawe ucho. – Ale zapo­mnia­łem go dziś zało­żyć.

– Prze­pra­szam. – Lot­tie usta­wiła się tak, by mówić do zdro­wego ucha.

– Nazywa się John Gil­bey – odpo­wie­dział Kirby. Nie­ujarz­miona czu­pryna ster­czała mu na wszyst­kie strony, a zamek kurtki nie­bez­piecz­nie się napi­nał na pokaź­nym brzu­chu.

Pobla­dła Lynch opie­rała się o mur. Jej jasne włosy, zazwy­czaj zwią­zane w kucyk, opa­dały na ramiona.

– Musi pan poje­chać na komi­sa­riat – wyja­śniła inspek­tor Gil­bey­owi. – To for­mal­ność, pro­szę się nie mar­twić. – Pole­ciła Kirby’emu, by zabrał ze sobą obu męż­czyzn.

– A co ja mam robić, sze­fowo? – spy­tała Lynch.

– Przy­daj się do cze­goś. Pomóż mun­du­ro­wym pod fron­tową bramą.

Gdy Lynch ruszyła pod górę, srebrna fur­go­netka zje­chała ze zbo­cza, zwol­niła i sta­nęła obok. Kie­rowca wychy­lił się z okna.

– No pro­szę, inspek­tor Morse i sier­żant Lewis. Jak zwy­kle psu­je­cie mi pora­nek.

– Jezu, McGlynn? Nie pozna­łam pana w zwy­kłych ubra­niach. – Lot­tie uśmiech­nęła się pod nosem. Widy­wała szefa zespołu kry­mi­na­li­sty­ków wyłącz­nie w kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym, z zało­żo­nym kap­tu­rem i maseczką. Para zie­lo­nych oczu – tym dla niej był. Teraz mogła dodać twarz do stroju. Głę­bo­kie zmarszczki zdra­dzały, że męż­czy­zna jest koło sześć­dzie­siątki. No i był w fatal­nym nastroju, ale to nic nowego.

– Ja bym panią roz­po­znał nawet po ciemku – oznaj­mił, wygi­na­jąc usta w dół. – Co tym razem dla mnie wygrze­ba­li­ście?

– Nie cał­kiem wygrze­ba­li­śmy, choć gdyby nie moja nad­mierna cie­ka­wość, dziew­czyna pozo­sta­łaby w ziemi na zawsze.

– Cie­ka­wość to pierw­szy sto­pień do pie­kła, prawda? – McGlynn zamknął okno i ruszył w stronę miej­sca zbrodni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki