36,90 zł
Na cmentarzu w Ragmullin odbywa się pogrzeb. Nagle rozlega się rozdzierający krzyk. Na dnie otwartego grobu leżą zakrwawione zwłoki młodej kobiety.
Ciało nie mogło znajdować się w tym miejscu zbyt długo, więc detektyw Lottie Parker zastanawia się, czy to nie Elizabeth Byrne, która przepadła bez śladu zaledwie kilka dni wcześniej. Gdy giną kolejne kobiety, zespół detektywów zaczyna podejrzewać, że w mieście grasuje seryjny morderca. Okoliczności zaginięć uderzająco przypominają zamkniętą sprawę sprzed dziesięciu lat. Czyżby historia się powtarzała?
Dziennikarze patrzą policji na ręce, a Parker żyje w strachu, że zabójca znów uderzy. Zaczyna się morderczy wyścig z czasem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 424
Z miłością dla Marie, Gerarda i Cathy
Wtorek, 9 lutego 2016 roku, godz. 3:15
Biegła, a zmrożona ziemia dotkliwie raniła jej bose stopy. Zdawało jej się, że krzyczy, choć z jej ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Nagle uderzyła łokciem o kamienną płytę. Jednakże nawet dotkliwy ból bladł w obliczu obezwładniającego ją lęku.
Odważyła się zerknąć do tyłu, lecz czerń za jej plecami była równie nieprzenikniona jak przed nią. Niechcący zboczyła ze ścieżki i zgubiła się wśród płyt z granitu i piaskowca. Przesuwając stopą po ostrym żwirze, próbowała wymacać krawężnik, który musiał gdzieś tam być, ale uderzyła się w palec i upadła.
W głowie kołatała jej tylko jedna myśl: dotrzeć w bezpieczne miejsce. Uklękła na zakrwawionych kolanach i nasłuchiwała. Cisza. Nie słyszała trzasku deptanych gałązek i szelestu liści. Czyżby dał jej spokój? Zrezygnował z pogoni? Zaczęła gwałtownie dygotać na mrozie. Nagle jej wzrok przykuło światło u dołu zbocza. Osiedle domków. Pojęła, gdzie się znajduje. A w oddali dostrzegła bursztynowy blask lamp ulicznych, który oznaczał bezpieczeństwo.
Pospiesznie się rozejrzała. Musi tam dobiec. Policzyła w myślach do trzech, przygotowując się na ostatni sprint.
– Teraz albo nigdy – szepnęła i nie przejmując się tym, że jest naga, wstała, szykując się do biegu. Dopiero wtedy zauważyła wiszący w mroźnym powietrzu obłok oddechu.
Poczuła, że napastnik obejmuje ją ramieniem za szyję, miażdżąc jej tchawicę i przyciskając mocno do piersi. W nozdrza dziewczyny uderzył słodki zapach płynu do płukania ubrań wymieszany z kwaśną wonią gniewu. W przypływie paniki wyprowadziła mocny cios, wbijając łokieć głęboko w jego splot słoneczny. Mężczyzna głośno jęknął i rozluźnił chwyt, a ona zdołała mu się wyrwać.
Krzyknęła i ruszyła biegiem. Obijając się o granitowe płyty, przeskakując oszronione kamienie i krawężniki, pognała, ciągle krzycząc, w dół zbocza w kierunku świateł. Była już prawie u celu, kiedy usłyszała jego kroki tuż za plecami.
Nie, Boże, proszę, nie! Postanowiła zboczyć ze ścieżki. Skręciła w lewo i biegnąc zygzakiem, niemal dotarła do muru, gdy nagle grunt usunął jej się spod stóp. Spadła dwa metry w dół, a wraz z nią osypała się ziemia i drobne kamienie. Krzyknęła, gdy ostry ból przeszył jej nogę. Wiedziała, że dźwięk, który się rozległ, nie był trzaskiem łamanej gałęzi, tylko kości lewej nogi, pękającej pod jej ciężarem. Mocno wbiła zęby w zwiniętą pięść, próbując powstrzymać się od jęku. Przecież tu chyba jej nie znajdzie?
Lecz gdy popatrzyła w rozgwieżdżone nocne niebo zwiastujące silny mróz, na krawędzi wykopu dojrzała zarys jego głowy. Kiedy mężczyzna sypnął garścią gliny w jej uniesioną twarz, straciła resztki nadziei.
Z przerażającą jasnością zrozumiała, że przyjdzie jej umrzeć w cudzym grobie. Po jej policzkach spłynęły wielkie słone łzy, zmieszane z ziemią.
Dzień pierwszy
Środa, 10 lutego 2016 roku
Lottie Parker obudziła się, słysząc płacz dziecka. Otworzyła jedno oko i zerknęła na zegarek elektroniczny: wpół do szóstej rano.
– O nie, Lousie… Jest środek nocy – jęknęła.
Jej wnuk, który miał cztery i pół miesiąca, powinien przesypiać nieco więcej niż dwie godziny. Odrzuciła kołdrę i przeszła do sąsiedniego pokoju. W przytłumionym świetle nocnej lampki spojrzała na swoją dwudziestoletnią córkę Katie, śpiącą z głową przykrytą poduszką. Kołdra unosiła się w równym rytmie jej oddechu. Lottie wyjęła Louisa z łóżeczka, a on natychmiast się uspokoił. Chwyciła pieluszkę i butelkę mleka z szafki nocnej, pozwalając córce dalej śnić.
Po powrocie do swojej sypialni przewinęła malucha, wzięła w ramiona i nakarmiła. Czuła, jak jego serce bije tuż przy jej piersi. Było w tym coś niezwykle kojącego, a jednocześnie smutnego. Adam by go pokochał. Jej serce ścisnęło się na myśl o mężu, który zmarł na raka ponad cztery lata temu. Nic nie mogło zapełnić pustki pozostałej po jego odejściu.
Musnęła ustami miękkie czarne włoski wnuka, a gdy maluch się wyprężył, wypluwając smoczek butelki, przeszył ją ból w górnej części pleców. Niestety nie mogła sobie pozwolić na zwolnienie z pracy. Choć w Ragmullin panował teraz niemal nieznośny spokój, wiedziała, że nie potrwa on długo. Podniosła Louisa, żeby mu się odbiło, a wnuk się do niej uśmiechnął. Odpowiedziała uśmiechem.
Dobry znak na nadchodzący dzień.
Przynajmniej taką miała nadzieję.
Mollie Hunter zajęła miejsce w wagonie. Położyła torbę z laptopem na stoliku, zwinęła bawełniany szalik, po czym podłożyła go pod głowę, którą oparła o okno. Przymknęła powieki, chcąc odciąć się od światła wschodzącego słońca. Ze słuchawek w jej uszach sączyła się spokojna muzyka zagłuszająca szuranie stóp współpasażerów. Gdy pociąg wytoczył się z Ragmullin, Mollie ponownie zapadła w sen, z którego obudziła się raptem pół godziny wcześniej.
Stukot pociągu na torach ukoił ją i dziewczyna nieświadomie się uśmiechnęła.
– Co cię tak bawi?
Pytanie przebiło się do jej półprzytomnego umysłu i Mollie otworzyła oczy. Nie zarejestrowała, by ktoś siadał naprzeciwko niej. Ale to był on. Znów. Drugi dzień z rzędu zignorował wszystkie puste miejsca i zajął akurat to naprzeciwko. Ponownie przymknęła oczy, zdecydowana nie zwracać na niego uwagi. Nie był wcale odrażający. Całkiem zwyczajny, choć wyglądał na odrobinę zadufanego. Był może nieco starszy od niej, czyli miał ponad dwadzieścia pięć lat. Nagle obraz jego twarzy pojawił się pod jej powiekami. Mollie zupełnie się rozbudziła i spojrzała prosto na mężczyznę.
Kim on, do diabła, był?
– Jak masz na imię? – zapytał.
Co za tupet! W pociągu o szóstej panowała niepisana zasada. Nikt nikogo nie niepokoił. Wszyscy dzielili ten sam przykry los. Wstawali zaspani o świcie, pospiesznie napełniali kawą kubki termiczne. Ich jedynymi towarzyszami były telefony, słuchawki, laptopy i kindle. Dlaczego więc ten facet nie siedział cicho i nie pozwalał jej spać? Gdy dojadą do Maynooth, wagon zacznie się zapełniać, co pozwoli jej zupełnie go ignorować. Teraz niestety nie mogła tego zrobić.
Jego oczy lśniły zimnym niebieskim blaskiem. Włosy przykrywała robiona na drutach czapka. Paznokcie miał zadbane. Po manikiurze? Przez chwilę zastanawiała się, czy nie jest nauczycielem. Albo może urzędnikiem lub bankierem. Nie potrafiła stwierdzić, czy pod grubą puchową kurtką ma marynarkę czy sweter, ale widziała, że nosi dżinsy. Niebieskie, z zaprasowanym kantem przez środek nogawki. Boże, kto to jeszcze robi? Jego matka? Chyba był trochę za stary, żeby mieszkać z matką. Może żona? Ale nie nosił obrączki. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiała? Dreszcz niepokoju przebiegł po jej plecach i natychmiast poczuła strach przed nieznajomym.
Zamknęła oczy i pozwoliła, by muzyka wypełniła jej umysł, a turkot pociągu ukoił nerwy, w nadziei, że sen pomoże jej przetrwać kolejną godzinę i dziesięć minut. I wtedy poczuła, że facet dotyka butem jej stopy. Gwałtownie otworzyła oczy i odsunęła nogę jak oparzona.
– Co, do diabła? – wychrypiała. Były to pierwsze słowa, które wypowiedziała tego ranka.
– Przepraszam – odrzekł, jego błękitne oczy zalśniły, ale nie cofnął stopy.
W tonie jego głosu Mollie nie słyszała żadnej skruchy.
Wygląda całkiem uroczo, pomyślała Grace. I zabawnie wkurza kobietę, która chce się zdrzemnąć. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Nie zwrócił na nią uwagi. Nikt nigdy nie zwracał na nią uwagi. Ale nie przejmowała się tym. Naprawdę.
Zgięła palce w rękawiczkach, które wyglądały na dziecięce, i wtuliła głowę w ramiona. Żałowała, że nie umie udawać, że śpi. Ale w ogóle nie umiała udawać. „Wszystko na wierzchu” – tak zawsze mówiła o niej mama. Teraz Grace musiała mieszkać przez miesiąc u brata. Na szczęście rzadko bywał w domu. Dzięki Bogu, bo robił okropne zamieszanie.
Zerknęła na puste siedzenie obok, żeby się upewnić, że jej torba nie zniknęła. Nikt nigdy nie siadał koło niej, chyba że nie było już innych miejsc. Nie gryzę, miała ochotę zapewnić, ale milczała. Tylko uśmiechała się, pokazując przerwy między zębami, i kiwała głową. Zazwyczaj to ich uspokajało. Niektórzy patrzą na mnie tak, jakbym była seryjną morderczynią, pomyślała. Nie umiała zapanować nad niespokojnymi ruchami, ale tak czy inaczej nie dbała o to, co inni sądzą.
Jestem sobą, chciała wykrzyczeć.
Lecz nie otworzyła ust.
– Chloe i Sean! Czy naprawdę muszę co rano wrzeszczeć? Wstawać! Natychmiast!
Lottie odwróciła się od schodów, kręcąc głową. Jej dzieci stawały się coraz bardziej nieznośne. Na szczęście w przyszłym tygodniu będą miały ferie zimowe, a ona ucieknie do pracy bez nadwyrężania strun głosowych.
Wyjęła ubrania z pralki. Kosz na brudy był nadal do połowy pełny, więc nastawiła kolejne pranie, a wilgotne rzeczy włożyła do suszarki. Kiedyś jej matka, Rose Fitzpatrick, pomagała jej trochę w obowiązkach domowych, lecz teraz stosunki między nimi stały się wyjątkowo napięte, a do tego Rose kiepsko się czuła.
Lottie popijała kawę, starając się uspokoić. Zażyła trzy tabletki przeciwbólowe i spróbowała rozmasować plecy, na których goiła się rana po dźgnięciu nożem. Pomijając obrażenia fizyczne, wiedziała, że na zawsze pozostaną jej blizny emocjonalne. Wyjrzała przez okno na zmrożony świat, zastanawiając się, czy nie powinna włożyć swetra. Była ubrana w czarną koszulkę z długimi rękawami wystrzępionymi przy mankietach i czarne obcisłe dżinsy. W zeszłym tygodniu wyrzuciła swoje ukochane uggi, więc pożyczyła od Katie czarne skórzane botki do kostek.
– Proszę, matko – powiedziała Chloe, wchodząc do kuchni. – Myślę, że ci się dziś przyda.
– Dziękuję. – Lottie wzięła niebieską bluzę z kapturem od swojej siedemnastoletniej córki. Zauważyła, że dziewczyna zrobiła sobie makijaż: jasny podkład, „smoky eyes” i gruba warstwa tuszu na rzęsach. Blond włosy upięła w węzeł na czubku głowy.
– Wiesz, że do szkoły nie wolno się malować.
– Wiem. I nie jestem umalowana. – Chloe chwyciła pudełko płatków i wepchnęła pełną garść do ust.
– I ten błyszczyk. Daj spokój. Narobisz sobie kłopotów.
– Nie narobię. To nie jest makijaż. Tylko odrobina kosmetyków mających chronić moją skórę przed zimnem – oznajmiła dziewczyna, zdejmując okruchy z lepkich ust.
Lottie pokręciła głową. Zbyt wczesna pora na kłótnię. Opłukała kubek pod kranem.
– Tylko cię ostrzegam, na wypadek gdyby nauczyciele zauważyli.
– Spoko! – odrzekła córka, unosząc wysoko głowę.
Jest taka podobna do ojca, pomyślała Lottie.
– Martwię się o ciebie.
– Przestań panikować. Nic mi nie będzie. – Dziewczyna wzięła plecak i skierowała się do drzwi.
– Mogę cię podrzucić, jeśli chcesz – zaproponowała inspektor.
– Przejdę się, dzięki.
Frontowe drzwi głośno trzasnęły. Lottie wcale nie była przekonana, że jej córce nic nie będzie. Nadal ją bolało, że dziewczyna zwraca się do niej per „matko”. Irytowało ją to i Chloe doskonale o tym wiedziała. Dlatego to robiła. Tylko w chwilach wyjątkowej czułości mówiła do niej „mamuś”.
– Zjadłbym naleśnika – oznajmił Sean, wchodząc do kuchni ze szkolnym krawatem w ręku.
– Sean, ile ty masz lat? – Inspektor zarzuciła sobie krawat na szyję i zaczęła go wiązać.
Syn spojrzał na nią spod rzęs.
– Nie mogę się doczekać, aż w kwietniu będę miał piętnaście. Może wtedy przestaniesz traktować mnie jak dziecko.
– Tysiące razy pokazywałam ci, jak wiązać krawat. – Oddała mu go.
– Tato nigdy się tego nie nauczył. Pamiętam, że zawsze ty mu go wiązałaś.
Lottie uśmiechnęła się smutno.
– Masz rację. I przepraszam, ale nie mam czasu na robienie naleśników. Oglądasz zbyt wiele amerykańskich filmów. – Odgarnęła mu włosy z oczu i poklepała po ramieniu. – Do zobaczenia później. Nie narozrabiaj w szkole.
Zapięła bluzę, chwyciła torbę i kurtkę, po czym ruszyła do drzwi.
– Podrzucisz mnie? – zapytał chłopak.
– Jeśli się pospieszysz.
Sean wyjął kubek jogurtu z lodówki i łyżkę z szuflady.
– Możemy jechać – oznajmił, biorąc torbę.
– Do zobaczenia, Katie! – krzyknęła Lottie w górę schodów. – Ucałuj ode mnie Louisa. – A potem, nie czekając na odpowiedź najstarszej córki, wyszła za synem z domu.
Zaczynał się kolejny zwykły dzień w domu Parkerów.
Pociąg zatrzymał się na dworcu w uniwersyteckim mieście Maynooth. Nikt nie wysiadł, jak zwykle w przypadku pierwszego porannego kursu z Ragmullin do Dublina. Nie, studenci przyjadą pociągiem o siódmej. Mimo to na peronie panował tłok. Kawa w kubkach parowała w mroźnym powietrzu, a pasażerowie pospiesznie przepychali się do wagonów w poszukiwaniu ciepła i miejsc.
Mollie liczyła na to, że natrętny facet wysiądzie, ale nie dopisało jej szczęście. Tak jak w pozostałe dni, jechał dalej do Dublina.
Siedział z założonymi rękami zwrócony twarzą do okna, więc znów dyskretnie mu się przyjrzała. Choć na nią nie patrzył, czuła na sobie jego wzrok. Ohyda, pomyślała, drżąc na całym ciele. Roztarła ramiona, próbując się rozgrzać, ale zrobiło jej się zimno nie tylko z powodu mroźnego powietrza wpadającego przez otwarte drzwi. Również siedzący naprzeciwko mężczyzna emanował chłodem.
Powoli odwrócił się od okna i uśmiechnął. Uniósł kąciki wąskich różowych ust, ale uśmiech nie sięgnął zimnych niebieskich oczu ze źrenicami jak główki szpilek.
– Studiowałaś na Uniwersytecie w Maynooth? – zapytał.
Ton jego głosu przeraził Mollie. Mówił inaczej niż przedtem. Jakby ją oskarżał. Przełknęła ślinę i pokręciła głową.
– A gdzie chodziłaś do liceum? – dociekał.
Naprawdę powinna mu powiedzieć, żeby się odczepił. Nie jego sprawa. Kurde, nie wiedziała, kim on jest. Nie znali się. A może? Zmarszczyła brwi i znów na niego zerknęła. Czy było w nim cokolwiek znajomego? Nie, stwierdziła. Zupełnie nic.
– Kot odgryzł ci język? – Znów ten uśmiech, który wcale nie był uśmiechem.
Mollie przygryzła wewnętrzną stronę policzka, żałując, że nie może wysiąść z tego cholernego pociągu. Znaleźć się jak najdalej od tego typa. Reagujesz irracjonalnie, napomniała się w duchu. On tylko stara się zachować przyjaźnie, nawiązać rozmowę. Ale przecież nikt nie nawiązuje rozmów w porannym pociągu do pracy.
Rozejrzała się, lecz wagon szybko się zapełniał i zostały prawie same miejsca stojące. Zerknęła na drugą stronę przejścia i pochwyciła spojrzenie młodej dziewczyny siedzącej pod oknem. Obok niej było wolne. Powinna się przesiąść? Czy to nie będzie wyglądało dziwnie, skoro fotel obok niej też nie był zajęty? Nie znała tego mężczyzny, więc nie powinna mieć skrupułów.
Przycisnęła czarną torbę z laptopem do piersi i wstała, łapiąc szalik, zanim spadł na podłogę. Przekroczyła przejście i opadła na miejsce obok młodej kobiety. Odetchnęła z ulgą, ale natychmiast poczuła, jak chłód się rozprasza zastąpiony żarem niewypowiedzianej złości.
Wpatrywała się ślepo przed siebie w nadziei, że dziewczyna nie będzie próbowała nawiązać rozmowy. Niestety…
– Mam na imię Grace, a ty? – Posłała jej uśmiech, prezentując szczerby między zębami.
Mollie jęknęła i mocno zacisnęła powieki. To był naprawdę fatalny poranek.
Mężczyzna siedzący dwa rzędy dalej wtulił twarz w szalik. Obserwował młodą kobietę, która wstała zirytowana zachowaniem natrętnego sąsiada z naprzeciwka i usiadła obok szczerbatej dziewczyny. Dobrze, że się zdenerwowała. Ten facet odwrócił jej uwagę i napędził strachu. Mężczyzna uśmiechnął się do siebie. Pchała się prosto w jego ręce.
Nie potrzebowałby jej, gdyby ta poprzednia suka nie uciekła. Ale zawsze lubił być o krok przed samym sobą, jak mawiała jego matka.
Myśl o matce starła mu uśmiech z twarzy. Poczuł, że zaczyna dygotać, i wsunął ręce do kieszeni. Na ogrzewanie w pociągu nigdy nie można było liczyć, ale teraz zdecydowanie zamarzał. Potrząsnął głową, próbując pozbyć się wizji matki i zastąpić ją obrazem dziewczyny przyciskającej laptopa do piersi. Zastanawiał się, co ma na sobie pod kurtką. Czy przebiera się po dotarciu do pracy? Wiedział o niej sporo, ale nie miał pojęcia, co robi, gdy przechodzi przez drzwi biura przy Townsend Street.
Pociąg zatrzymywał się na wszystkich małych podmiejskich stacjach, a wraz z narastającym tłokiem w wagonie robiło się cieplej. W przejściu stał tłum ludzi kurczowo trzymających torby i telefony, a w powietrzu unosił się odór ich ciał. Zrobiło się tak tłoczno, że już jej nie widział. Zamknął oczy, przywołał jej obraz z pamięci i w wyobraźni musnął palcem jej proste ciemne włosy, równocześnie dotykając się przez kieszeń płaszcza. Nie mógł dłużej czekać. Dziś wieczorem znów ją zobaczy.
Pociąg zachybotał się, turkocząc, przyspieszył, a potem znów zwolnił, gdy wjechali na dworzec Connolly w Dublinie. Pasażerowie poruszyli się niespokojnie, szykując się do wyjścia. Przed nim długi dzień myślenia i czekania na nią. Ale warto. Dziś wieczorem o wpół do siódmej będzie należała do niego.
Inspektor Lottie Parker weszła po schodach na piętro komisariatu i ruszyła korytarzem. Jej odnowiony gabinet znajdował się za wspólnym biurem. Ostatni klocek układanki, wieńczący trzy lata remontu i przebudowy. Miał nawet drzwi, które się porządnie zamykały. Jednak jeszcze do niego nie przywykła, więc najczęściej siadywała przy swoim starym biurku naprzeciwko sierżanta Marka Boyda w ciasnym pokoju, który dzielili z detektywami Larrym Kirbym i Marią Lynch.
– Mogę z niego korzystać, jeśli ty nie chcesz – rzucił Mark, puszczając oko i wskazując pusty gabinet za jej plecami.
– Zapomnij – odparła. – Mam tam schronienie, kiedy potrzebuję. Mogę zamknąć drzwi i krzyczeć do woli.
– Tutaj też głównie krzyczysz. Uodporniliśmy się na twoje wybuchy. – Ułożył równo kartki i zamknął teczkę.
– Co powiedziałeś, Boyd?
– Ja tylko głośno mówię to, co wszyscy myślą – wymamrotał.
– Potrafię wyczuć, kiedy się mnie wyprasza. – Wzięła zniszczoną skórzaną torbę, zarzuciła ją na ramię i pomaszerowała do nowego gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
Stuknęła w klawiaturę i komputer ożył, wydając pojedynczy dźwięk. Otworzyła stronę, którą oglądała dzień wcześniej, i powiększyła zdjęcie dwudziestopięcioletniej Elizabeth Byrne. Dziewczyna nie została oficjalnie zarejestrowana jako zaginiona, ponieważ było na to za wcześnie, ale mieli spokojny tydzień w Ragmullin, więc inspektor zleciła Boydowi, by przyjrzał się jej podejrzanemu zniknięciu.
Wsparła podbródek na dłoni i wpatrzyła się w zdjęcie portretowe, w lśniące oczy młodej kobiety. Zachwyciły ją błyszczące kasztanowe włosy, założone za ucho i z jednej strony uwodzicielsko opadające na brązowe oczy. Odruchowo przeczesała ręką swoje matowe loki. Przydałoby się strzyżenie i farbowanie. Wypłata za tydzień, ale i tak nie było jej stać na osiemdziesiąt kilka euro za wizytę u fryzjera.
– Chcesz, żebym jeszcze coś zrobił w sprawie Elizabeth Byrne? – zapytał Boyd, przystając na progu.
– Możesz wejść, nie gryzę – rzuciła, starając się powstrzymać uśmiech.
– Serio? Wydawało mi się, że kilka minut temu ostrzyłaś zęby.
– Nie wymądrzaj się, Boyd. Wejdź i usiądź.
Zamknął drzwi i przysiadł na szarym tapicerowanym krześle, które Lottie strategicznie ustawiła pod takim kątem, żeby nie widział, nad czym pracuje, choć nie było tego wiele, jeśli miała być szczera.
– Znalazłeś coś na kamerach monitoringu? – zapytała.
Boyd zajrzał do teczki, którą trzymał na kolanie, wyjął z niej kartkę i położył przed szefową czarno-białe zdjęcie.
– Wiesz, że to nieoficjalne? – upewnił się.
– Wiem.
– Nie minęło jeszcze czterdzieści osiem godzin.
Inspektor pokiwała głową.
– Po prostu powiedz, co do tej pory znalazłeś.
– Dlaczego jesteś dzisiaj taka marudna?
– Boyd! Mów, na co, do cholery, patrzę.
Przygarbił ramiona i pochylił się nad biurkiem.
– To zdjęcie z kamery monitoringu na dworcu kolejowym. Wykonane, kiedy kupowała bilet tygodniowy w poniedziałek za pięć szósta rano, zanim wsiadła do pociągu do Dublina. Pracuje w Centrum Usług Finansowych, zajmuje się jakimś niemieckim bankiem. Według jej kolegów spędziła w biurze cały dzień i odmeldowała się o szesnastej dwadzieścia pięć, żeby zdążyć na pociąg powrotny do Ragmullin o siedemnastej dziesięć. Poprosiłem o pomoc kolegę z komisariatu przy Store Street. Przegląda monitoring z dworca Connolly, ale na razie na nią nie trafił.
– Kamery są na wszystkich peronach?
– Głównie na liniach dublińskich, poza tym w hali głównej i przy kasach biletowych.
– Kurka.
– Jakie grzeczne przekleństwo.
– Staram się ograniczać. Katie nie chce, żeby mały Louis podłapał taki język.
– Na litość boską… – Boyd parsknął śmiechem. – Jest jakaś szansa, że Katie wróci na studia?
– A jak sądzisz? – Lottie pokręciła głową. – Zafiksowała się na wyjazd do Nowego Jorku, żeby się spotkać z Tomem Rickardem, dziadkiem Louisa.
– To może być dobre rozwiązanie.
Rozmyślając nad słowami Boyda, Lottie przypomniała sobie traumatyczne doświadczenia, które dotknęły jej rodzinę, gdy zginął Jason, chłopak Katie i jedyny syn Rickarda. Parę miesięcy później dziewczyna, wówczas dziewiętnastoletnia, odkryła, że jest w ciąży. Rzuciła studia, a teraz cały czas poświęcała na opiekę nad dzieckiem.
Lottie musiała przyznać, że mały Louis wpływa pozytywnie na całą rodzinę. Chloe i Sean mieli bzika na jego punkcie, a Katie dzielnie sobie radziła, w zasadzie nie przyjmując pomocy ze strony matki. Załatwiła też synkowi paszport, niewzruszona w swojej decyzji podróży do Nowego Jorku. Musiały jeszcze porozmawiać o kosztach. Może dziś wieczorem. A może nie.
– Oby wyjazd jej pomógł – mruknęła Lottie. – Ale nie jestem pewna.
– Boisz się, że nie będzie chciała wrócić do domu. To cię trapi? – spytał Boyd, z powagą marszcząc czoło.
Odchylił się w tył, splatając ramiona na piersi. Miał na sobie wyprasowaną niebieską koszulę i nieskazitelny granatowy krawat. Jego szpakowate włosy były jak zwykle krótko przycięte, a ciało szczupłe, niemalże na granicy wychudzenia. Dojrzały wiek służył mu lepiej niż jej, musiała to przyznać. Lubiła flirtować z Boydem i wiedziała, że mu się podoba, ale jej życie było zbyt skomplikowane, by mogła się angażować w coś na poważnie.
– Nie jestem pewna niczego, co dotyczy moich dzieci – wyznała.
– Krok za krokiem, okej?
– Jasne. – Podniosła zdjęcie z monitoringu, żeby uciec od kolejnych niezręcznych pytań. – W poniedziałek wieczorem dwudziestopięciolatka znika bez śladu z pociągu o siedemnastej dziesięć z Dublina do Ragmullin. Jesteśmy pewni, że do niego wsiadła?
– Jeździła nim regularnie z pracy do domu. Wczoraj wieczorem rozmawiałem z paroma osobami wychodzącymi z dworca. Prawie wszystkie twierdziły, że ją widziały, choć nie były pewne dnia, ale dwie z nich zarzekały się, że była w pociągu. Pamiętały, że stała w przejściu, dopóki w Maynooth nie zwolniło się miejsce siedzące. Niestety żaden ze świadków nie umie powiedzieć nic więcej, ponieważ wysiedli na następnej stacji, w Enfield.
– A Elizabeth nie dotarła do domu – wtrąciła Lottie.
– No właśnie.
– Może ona też wysiadła w Enfield.
– Tamtejszy monitoring jej nie zarejestrował.
– Czyli wracamy na dworzec w Ragmullin. Masz jej zdjęcie z rana. A z wieczora?
– Wszystkie kamery są skierowane albo na kasę biletową, albo na parking. Wiemy jednak, że dziewczyna nie ma samochodu, więc rano musiała przyjść na dworzec piechotą.
– Może została w pociągu i pojechała dalej.
Boyd pokręcił głową.
– Sprawdziłem wszystkie kolejne stacje, w tym Sligo, gdzie kończy się kurs, i nie ma żadnego dowodu, że była w pociągu, poza słowami świadków, którym wydaje się, że ją widzieli przed Enfield.
– Już widzę te nagłówki w mediach: Dziewczyna, która zniknęła z pociągu. – Lottie wydrukowała zdjęcie portretowe i podała je Boydowi. – Powiedz, co widzisz.
– Młodą kobietę. Włosy przycięte do ramion. Piegi na nosie. Ciemnobrązowe oczy i pełne usta. Mam powiedzieć, że jest ładna?
– Boyd! Pytam o osobowość. – Inspektor z irytacją potrząsnęła głową.
– To tylko fotografia. Nie jestem jasnowidzem.
– Spróbuj.
Sierżant westchnął.
– Wygląda na dość rozsądną. Nie ma kolczyka w nosie ani w brwiach. Żadnych widocznych tatuaży, choć to tylko ujęcie twarzy. Oczy bystre i przejrzyste. Raczej nie bierze narkotyków.
– Tak myślałam. Pojawiło się coś na jej kontach w mediach społecznościowych?
– Od niedzieli wieczorem nic.
– A wtedy?
– Zwykły post na Facebooku z GIF-em przedstawiającym zmokłego kota i podpisem: „Nie mówcie, że jutro poniedziałek. Błagam”.
– Myślisz, że mogła uciec?
– Mieszka z matką, która twierdzi, że nie zabrała ze sobą nic ponad to, co zwykle do pracy.
Lottie wstała, sięgając po kurtkę i torbę.
– Chodź. Rozejrzymy się po jej domu i może na coś wpadniemy.
– Nie minęło jeszcze czterdzieści osiem godzin.
– Czyżbyś był papugą? Powtarzasz się.
– Elizabeth jest dorosła. Wydaje mi się, że to przedwczesne działania.
– Och, na litość boską, przestań biadolić. Lepsze to niż ganianie na mrozie za młodocianymi piratami drogowymi czy szukanie informacji o nielegalnych walkach na pięści.
– Boże, dopomóż – mruknął sierżant.
Lottie otworzyła drzwi i zerknęła na niego przez ramię. Boyd powoli wstał i ruszył do wyjścia. Kiedy ją mijał, poczuła zapach jego mydła i musiała się powstrzymać, by nie ująć go za rękę. Nie mogła zrobić niczego, co by naruszyło panujący między nimi kruchy rozejm.
– Skąd ta kwaśna mina? – zapytał.
– Nie twoja sprawa – odparła z uśmiechem i pomaszerowała przez wspólne biuro, w którym głośno klekotały grzejniki. Na korytarzu wpadła prosto na komisarza Corrigana.
– Właśnie po ciebie szedłem – oznajmił. – Do mojego biura. Natychmiast.
Lottie z otwartymi ustami gapiła się na potężną postać oddalającą się korytarzem. Przecież ostatnio zachowywała się grzecznie. A może nie?
– Co znów nabroiłaś? – zapytał Boyd, wycofując się do biura.
– Nic, mam nadzieję. – Skrzyżowała palce za plecami, ruszając za przełożonym.
– Siadaj, Parker. Wiesz, że mnie wkurza, jak przestępujesz z nogi na nogę.
– Ja nie… – Lottie zamknęła usta, przerzuciła kurtkę przez ramię i wykonała polecenie szefa.
Komisarz przysunął krzesło do biurka. Kiedy już w miarę wygodnie wpasował w nie pokaźny brzuch, postukał piórem w blat i spojrzał na nią. Inspektor zdusiła jęk na widok jego chorego oka. Zeszłego lata zasłaniał je opaską, a przed Bożym Narodzeniem oznajmił, że już jest lepiej. Nikt nie spytał, od czego lepiej, ale teraz Lottie uznała, że raczej jest znacznie gorzej.
– Możesz się na mnie tak nie gapić? – warknął, zawzięcie trąc oko, przez co zaczęło łzawić i zaczerwieniło się jeszcze mocniej.
– Przepraszam, sir.
– Właściwie to jeden z powodów, dla którego cię wezwałem. – Zamilkł. – Odwiedziłem kolejnego specjalistę. Nie spodobało mu się to, co zobaczył, i wysłał mnie na tomografię. Znaleźli cholernego guza na nerwie wzrokowym. I… – Głos mu się załamał i Corrigan wstał. Podszedł do okna.
Cholera, złe wieści, pomyślała Lottie. A podejrzewała, że będą jeszcze gorsze.
– Muszę zrobić sobie przerwę od pracy.
– Przepraszam…
– Możesz przestać przepraszać? To nie twoja wina. Mógłbym dodać, że to jedna z niewielu rzeczy tutaj, która nie jest twoją winą. – Odwrócił się, a inspektor zrozumiała, jak bardzo go irytuje konieczność pójścia na zwolnienie. – Zawiadomiłem komendę główną i wyznaczą kogoś na tymczasowe zastępstwo. Nie będzie żadnych konkursów i całego tego pierdzielonego gówna.
– Naprawdę? Myślałam, że konkursy są obowiązkowe, nawet w przypadku krótkoterminowych zastępstw.
– Nie mam pierdzielonego pojęcia, jak krótko czy długo potrwa moja nieobecność. Teraz skupiam się tylko na pozbyciu się tego badziewia z głowy.
– Rozumiem. Przepraszam, sir.
– Jezu, przestaniesz w końcu?
– Przep… – Lottie powstrzymała się w ostatniej chwili. Skoro nie rozpiszą konkursu, to czy wyznaczą ją na tymczasowe stanowisko komisarza?
– I zanim powiesz kolejne słowo, nie dostaniesz mojego stanowiska. Najwyraźniej opinia o tym, że potrafisz wszystko schrzanić, dotarła do ludzi postawionych wyżej. Choć zawsze się staram prowadzić sprawy lokalnymi siłami. – Zaczerpnął tchu, nim podjął: – I jak się czujesz po powrocie do służby? Mam nadzieję, że lepiej.
Nie chodziło mu tylko o zdrowie fizyczne. Rany, które Lottie odniosła z rąk zabójcy, stały się katalizatorem zaskakujących odkryć na temat historii jej rodziny. I to z tymi odkryciami nadal nie potrafiła sobie poradzić.
– Dobrze, sir. Miesiąc w domu niemal doprowadził mnie do szału, ale teraz czuję się świetnie. – Skrzyżowała palce, żeby nie zechciał dociekać dalej.
– To super.
– Kto pana zastąpi, sir? Ktoś, kogo znam?
– Inspektor David McMahon.
Lottie zerwała się z miejsca, zrzucając kurtkę i torbę na podłogę.
– To chyba żart. McMahon! Święta Mario, Matko Boża, nie mogę! – Z trudem powstrzymała się od tupnięcia nogą jak rozzłoszczone dziecko. – Jeśli się tu pojawi, ja odchodzę.
– Będziesz bez gadania robiła to, co powie. Masz się zachowywać. Zrozumiano?
– Sir, nie może pan do tego dopuścić. Zostanę pośmiewiskiem całego okręgu. To skandal, że obcy z Dublina przyjeżdża pana zastąpić, skoro ja jestem na miejscu. To niebywałe. To… To…
– Temat zamknięty. Nie ma co go wałkować. – Corrigan znów się odwrócił, by wyjrzeć przez okno. – Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz. Liczę na to, że będziesz grzeczna.
– Nie mam pięciu lat, sir.
Okręcił się na pięcie.
– Szczerze mówiąc, czasami się nad tym zastanawiam.
Lottie pozbierała swoje rzeczy z podłogi. Co ona ma teraz zrobić? To katastrofa. Zatrzymała się przy drzwiach.
– Mam nadzieję, że operacja się uda, sir. I obiecuję, że postaram się zachowywać grzecznie pod pańską nieobecność.
– Teraz gadasz już całkiem jak pięciolatka. Ale dzięki. I proszę, przyjmij McMahona uprzejmie – dodał. – Choć oboje wiemy, że to dupek.
Lottie oparła się o zimną ścianę na korytarzu. McMahon… Czym ona sobie na to zasłużyła? Musiała stąd wyjść i przemyśleć te fatalne wiadomości.
Włożyła kurtkę i poszła poszukać Boyda.
Boyd pospiesznie wyszedł z komisariatu, lecz Lottie nie miała tyle szczęścia. Hałas w dyżurce stanowił znak ostrzegawczy, że powinna uciekać, ale wiedziona ciekawością zerknęła w tamtą stronę dokładnie w tej samej chwili, w której rozwrzeszczana młoda kobieta zatrzymała na niej wzrok.
– Halo! Pani wygląda na kogoś, kto mnie wysłucha. Możemy chwilę pogadać? – Dziewczyna miała gęste blond włosy z ciemnymi odrostami, upięte wysoko na głowie. Z jej uszu zwisały ogromne kolczyki w kształcie kół, a na ręku trzymała niemowlaka, który ssał kciuk. Była ubrana w obcisłe niczym druga skóra dżinsy i wysokie do kolan skórzane kozaki.
– O co chodzi? – zapytała inspektor, przeklinając w myślach, że nie zdążyła wyjść za Markiem.
Kobieta podeszła.
– Ta fujara za biurkiem nie chce zapisać, co mówię. Każe jej pani to odnotować? Jak już jest zgłoszenie, to musicie zbadać sprawę.
Lottie wskazała drewnianą ławkę przy drzwiach i gestem zaprosiła kobietę, żeby usiadła. Skinęła porozumiewawczo do funkcjonariuszki Gilly O’Donoghue, której akurat dzisiaj trafił się dyżur.
– Jak się pani nazywa? – Inspektor usiadła obok kobiety.
– Moje nazwisko nie ma nic do rzeczy. Przyszłam tylko zgłosić, co wiem, ale nikt nie chce mnie wysłuchać!
– Z chęcią posłucham, co pani ma do powiedzenia, ale jeśli mam potraktować sprawę poważnie, muszę znać pani nazwisko i adres. – Lottie wyjęła z torby notes i długopis.
– Jeśli się przedstawię, to już na pewno mi pani nie uwierzy. – Kobieta mocno przytuliła dziecko.
– Proszę spróbować.
– No dobra. Zobaczymy, czy nie ma pani uprzedzeń. Nazywam się Bridie McWard i mieszkam w obozie Trawelerów.
– Dobrze, Bridie – odpowiedziała spokojnie inspektor. – Co chciałaś mi powiedzieć?
Młoda kobieta poruszyła się niespokojnie na twardym siedzisku, najwyraźniej zbita z tropu tym, że Lottie zamierzała jej jednak wysłuchać.
– Małemu Tommy’emu wyrzyna się ząb, rozumie pani, więc gamoń budzi się co godzinę. A w poniedziałek był wyjątkowo marudny. Ząb już prawie wyszedł, ale przez cały weekend mały dawał do wiwatu. Przepraszam. Pewnie pani nie wie, co to ryczący dzieciak…
– I tu się pani myli. Słucham dalej.
– Jak mówiłam, poniedziałkowa noc była straszna. Wstałam do niego chyba już trzeci raz i wtedy to usłyszałam.
– Co takiego?
– Krzyk. Jak mówiłam tej durnej niuni. – Wskazała na O’Donoghue.
Lottie uśmiechnęła się pod nosem. Bridie zupełnie nie trafiła. Gilly była jedną z najbystrzejszych funkcjonariuszek na komisariacie.
– Proszę opowiadać dalej.
Kobieta zerknęła na nią uważnie.
– Wie pani, gdzie jest nasze osiedle? Tymczasowe zakwaterowanie. Akurat tymczasowe! Od dwudziestu pięciu lat. Urodziłam się tam, a mamusia mieszkała w tym miejscu w przyczepie całe swoje życie, zanim postawiono domy na kółkach. Wychowała nas ośmioro, a na starość przeniosła się do domu opieki. Ja jestem najmłodsza. Teraz dom jest nasz. Tymczasowe? Jasne. W każdym razie mieszkam koło cmentarza.
– Znam to miejsce – zapewniła Lottie. Chodziła tam na grób Adama, choć już nie tak często jak niegdyś. Powinna niedługo zanieść czerwone róże na walentynki. Adam pewnie przewraca się w grobie ze śmiechu. Kiedy żył, nigdy nie obchodzili walentynek.
Bridie mówiła dalej:
– Między osiedlem a cmentarzem stoi wysoki mur. W poniedziałek w nocy, a właściwie we wtorek nad ranem, usłyszałam krzyk dochodzący zza tego muru. Myślałam, że zmarli powstali, żeby nas dręczyć. Brzmiał jak wrzask banshee. Mamusia mówiła, że też raz go słyszała lata temu. Wyjęłam Tommy’ego z łóżeczka i chciałam obudzić Paddy’ego, mojego męża, tyle że go nie było. On tak czasami ma. Idzie odwiedzić znajomych i zapomina wrócić do domu. Pewnie by mi powiedział, że jestem głupia i mam spać dalej, ale jak miałam spać, skoro Tommy się obudził, a na cmentarzu ktoś krzyczał? Byłam posrana ze strachu. Nadal jestem, prawdę mówiąc. – Przygryzła wargę i pochyliła głowę, jakby strach był zbrodnią.
Lottie zamarła z uniesionym długopisem. Słychać było tylko, jak Tommy ssie kciuk.
– Słyszała pani krzyk?
– Wierzy mi pani, pani władzo, prawda?
– Jestem inspektor Parker i owszem, Bridie, wierzę, że coś pani słyszała. Ale nie wiem co. Dlaczego nie zgłosiła pani tego wczoraj?
– Musiałam iść do pośredniaka, co nie? Podpisać się.
– Jasne. O której godzinie w poniedziałek w nocy słyszała pani ten krzyk?
– Wiedziałam! Nie wierzy mi pani. – Bridie zerwała się z ławki. – Wystarczyło, że powiedziałam, gdzie mieszkam, i wspomniałam o pośredniaku. Uważa pani, że jestem nierobem. No cóż, wielka pani detektyw, może sobie pani myśleć, co chce! Jestem wykształcona. Zdałam maturę i miałam pracę. Ale potem wyszłam za mąż, urodziłam Tommy’ego i rzuciłam robotę, więc musiałam się zarejestrować.
– Proszę usiąść, Bridie. – Lottie poczekała, aż kobieta z powrotem opadnie na ławkę. – Wyciąga pani takie wnioski zapewne przez to, jak panią traktowano w przeszłości. Ale ja naprawdę pani wierzę. – Przyglądała się, jak młoda kobieta, przygryzając wargę, przeczesuje włosy synka palcami przyozdobionymi dużą liczbą złotych pierścionków. Czyżby zastanawiała się, co jeszcze powiedzieć?
– Nic nie widziałam – wyznała w końcu. – Nasze okna wychodzą akurat na mur. Ale krzyki było słychać niedaleko. Jakby tuż po drugiej stronie. To była kobieta. Jestem tego pewna. W nocy zazwyczaj jest bardzo cicho. No chyba że ktoś się awanturuje na osiedlu albo karetka na sygnałach podjeżdża do szpitala. Ale poniedziałkowa noc była zimna i cicha. I wtedy usłyszałam te krzyki. Zegarek pokazywał piętnaście po trzeciej. Pamiętam, że spojrzałam na czerwone cyfry, kiedy wstawałam do Tommy’ego.
– Jak długo to trwało? – Lottie uznała, że Bridie usłyszała wygłupiających się nastolatków, ganiających między nagrobkami i straszących się nawzajem.
– Niedługo. Krótkie krzyki, a po nich cisza.
– I na pewno kobiece?
– Tak. Pojedzie tam pani się rozejrzeć?
– Wyślę kogoś. Proszę się nie zamartwiać. To zapewne młodzież się bawiła.
– Niech pani nikogo nie wysyła. Niech pani sama jedzie. Wiem, że pani porządnie się wszystkiemu przyjrzy. A młodzież już tam słyszałam. To było coś innego. Prawdziwy strach.
Lottie z westchnieniem schowała notes do torby.
– Zobaczę, co się da zrobić.
– Proszę obiecać. Wtedy będę wiedziała.
– Co takiego?
– Jeśli pani da słowo, że sama sprawdzi, to pani uwierzę. – Bridie wpatrywała się w nią błagalnym wzrokiem.
– Dobra, dobra. Sama to sprawdzę. Ale jest już środa, więc nie wiem, jakie to ma znaczenie.
– Poczuję się lepiej. I będę wiedziała, że Tommy jest bezpieczny. Słowo?
– Słowo. – Lottie miała ochotę skrzyżować palce, żeby kłamstwo nie miało mocy, ale tego nie zrobiła. Bridie podbiła ją swoją szczerością i inspektor naprawdę chciała spełnić jej prośbę.
– Dziś rano ma się odbyć pogrzeb. Powinna pani zdążyć przed nim.
– Pojadę w pierwszej wolnej chwili.
– Dziękuję, pani detektyw. Gdy tylko panią zobaczyłam, wiedziałam, że ma pani klasę.
Bridie opatuliła synka i wyszła z komisariatu. Jej skórzane buty głośno skrzypiały.
– Czyli ma pani klasę? – Gilly się zaśmiała.
– Omotała mnie – stwierdziła inspektor.
Lottie kazała Boydowi stanąć na parkingu przy cmentarnym murze, pod kamerą monitoringu skierowaną w jedno miejsce, jakby sugerowała potencjalnym złodziejom samochodowym, by próbowali szczęścia kawałek dalej. Starą metalową bramę, przez którą można by wjechać, spinał masywny łańcuch.
Inspektor weszła przez boczną furtkę, a Boyd tuż za nią. Na cmentarzu panowała niepokojąca cisza.
– Oni wierzą w banshee, prawda? – odezwał się sierżant.
– Kto?
– Trawelerzy. Wierzą w klątwy, wróżki i całe to gówno.
– A ty nie? – Lottie szła szybko, rozglądając się za śladami krzyczącej kobiety dwa dni po tym, jak ją słyszała Bridie McWard. Przemknęło jej przez myśl, że może ma to związek z zaginioną Elizabeth Byrne, ale szybko odrzuciła ten pomysł jako niedorzeczny.
W połowie zbocza zza drzewa wyszedł mężczyzna w żółtej ostrzegawczej kamizelce robotnika, a ona stanęła jak wryta.
– Mogę państwu jakoś pomóc? – W jednej ręce trzymał łopatę, w drugiej sekator.
– Jezu, przestraszył mnie pan na śmierć – jęknęła inspektor.
– Przepraszam. Wyglądają państwo na zagubionych. Bernard Fahy jestem. Dozorca cmentarza. – Wsunął sekator pod ramię i wyciągnął brudną rękę. – Szukacie jakiegoś konkretnego grobu?
– Inspektor Lottie Parker, a to sierżant Boyd – przedstawiła ich policjantka, cofając dłoń, do której przylgnęły drobinki ziemi. Przyjrzała się żółtawej twarzy dozorcy i zauważyła, że białka jego oczu mają podobny odcień.
– Czy działo się tu ostatnio coś niepokojącego?
– Niepokojącego? Och, kapuję. Ta wścibska baba z osiedla Trawelerów przyszła pani zawracać głowę krzykami banshee w nocy. – Zaśmiał się głośno i przenikliwie, płosząc ptaki siedzące w bezlistnych gałęziach nad jego głową. Zatrzepotały skrzydłami i wzleciały czarną chmurą w zimne błękitne niebo. – Bridie jest równie walnięta jak stara Queenie, jej matka. A do tego pochodzi z McWardów. Oni tam wierzą w te bzdury o wiedźmach. Wie pani, o czym mówię?
– A sprawdził pan jej doniesienia o krzykach? – Lottie roztarła dłonie, żeby nie nabawić się odmrożeń.
– Gdybym miał sprawdzać wszystko, co zgłasza ta banda, nie wykopałbym ani jednego grobu, a niepogrzebane ciała stałyby w trumnach koło śmietników przed główną bramą.
– Czyli nie sprawdził pan?
– No jasne, że nie. Przecież właśnie to powiedziałem.
Lottie potrząsnęła głową, starając się zrozumieć tę zawiłą konwersację.
– Czym się pan zajmował w tym tygodniu? – zapytała.
– W poniedziałek wykopałem grób dla starej pani Green z centrum miasta. Miała dziewięćdziesiąt jeden lat. Rodzina musiała poczekać na przyjazd jej wnuka z Australii, ale pochowają ją dzisiaj, obok jej świętej pamięci męża. – Wskazał stertę ziemi na dole zbocza. – Poza tym nie było wiele roboty, prawdę mówiąc. Ale o tej porze roku, przy tym mrozie, można mieć pewność, że parę osób kopnie w kalendarz przed końcem tygodnia.
– Nie zauważył pan nic nietypowego? Żadnych popijaw? Nastolatków ganiających się po grobach?
– W taką pogodę? Nie, takie rozrywki są zarezerwowane na lato. W zimie młodzież siedzi w domach i podpija gin rodzicom. Gra na komputerach albo ogląda Netflix. Za zimno na ich młodą skórę.
Wyjął sekator spod ramienia, a Lottie przyjrzała się jego nieogolonej twarzy, pokrytej bliznami po trądziku młodzieńczym. Kępki włosów wystające spod czarnej wełnianej czapki otaczały jego uszy. Oczy miał nieprzeniknione. Nie umiała odszyfrować ich wyrazu i chyba wcale nie chciała.
– Rozejrzymy się szybko po cmentarzu, jeśli nie ma pan nic przeciwko – powiedziała.
– Proszę bardzo. – Ruszył w kierunku, z którego przyszli.
Kiedy dotarli do stóp wniesienia, Boyd oznajmił:
– Nie podoba mi się ten gość.
Inspektor wzruszyła ramionami i zerknęła w stronę stojących za wysokim murem domów na osiedlu Trawelerów. Dym unosił się w górę, wirując, a potem jakby zatrzymany niewidzialnym naciskiem zimnego powietrza ścielił się prostą linią i opadał na ziemię.
Nie było możliwości, by Bridie McWard cokolwiek dostrzegła przez ten mur za dnia, a co dopiero w środku nocy. Lottie przesunęła wzrokiem po spowitych zimną mgłą nagrobkach i dojrzała granitowy grobowiec Adama po lewej, na wzniesieniu.
– Czy Adam nie jest tu pochowany?
Podskoczyła.
– Jezu, Boyd. Na chwilę zapomniałam, że tu jesteś.
– Nie chciałem cię przestraszyć. Ale faktycznie trochę tu upiornie przy tej pogodzie.
– Przy lepszej też tak jest.
Skręciła w lewo wzdłuż muru i zatrzymała się przy pryzmie świeżo wykopanej ziemi, którą wskazał im Fahy. Otwarty grób został zakryty deskami.
– Nowa rezydencja pani Green, jak mniemam – stwierdziła.
– Dermot Green – przeczytał Boyd. – Zmarł we wrześniu dwa tysiące pierwszego, w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Tak, to tutaj się wybiera pani Green. Spocznie u boku zmarłego męża.
– Kiedyś będziesz dobrym detektywem – stwierdziła Lottie ze śmiechem.
Sierżant też się zaśmiał. Dźwięk wrócił do nich echem i inspektor zadrżała.
Zalały ją wspomnienia z dnia pogrzebu Adama. Ujrzała jego ciało w drewnianej trumnie z mosiężnym krzyżem na wieku, złożone na zawsze w poświęconej ziemi… Opędzając się od tego obrazu, rozejrzała się po okolicy miejsca pochówku Greenów. Trawa przy krawężniku była zdeptana, prawdopodobnie przez Fahy’ego i jego pracowników podczas kopania grobu. Lottie powoli ruszyła dalej ścieżką i zatrzymała się przy trzecim z kolei nagrobku.
– Boyd, spójrz na to. – Przykucnęła. – Czy to krew?
Sierżant nachylił się i oboje przyjrzeli się rdzawym plamkom na białych kamykach, które rozsypano wokół nagrobka.
– Na to wygląda. – Wyjął z kieszeni kurtki plastikową torebkę na dowody. – Dam to do analizy.
– Koniecznie.
Lottie wstała i rozejrzała się wokół. Trawa tutaj też częściowo się kładła, być może z powodu mrozu. Albo podeptali ją ludzie odwiedzający groby bliskich, czy choćby dozorca. A może ktoś całkiem inny? I skąd się wzięła plama przypominająca krew w zasięgu głosu od osiedla Trawelerów?
Inspektor zaczęła myśleć, że może jednak Bridie nie słyszała banshee. Wyglądało na to, że ktoś rzeczywiście krzyczał, biegnąc przez cmentarz we wtorek nad ranem.
Odwróciła się do Boyda z pytaniem:
– Skończyłeś?
– Tak.
– Nie lubię, gdy ktoś wciska mi kit. Utnijmy sobie jeszcze jedną pogawędkę z panem milusim.
Kanciapa dozorcy, przypominająca kształtem stare wiejskie kościółki, znajdowała się tuż przy głównej bramie. Jej okna zabezpieczono metalowymi kratami.
– Kiedyś tu były kwatery mieszkalne – wyjaśnił Bernard Fahy.
Zdjął roboczą kurtkę i zaczął się krzątać po niewielkim biurze. Miał na sobie cienki sweter i ogrodniczki co najmniej dwa rozmiary za duże. Chyba kiedyś był blondynem, ale teraz jego włosy pożółkły. Pewnie od dymu papierosowego, uznała Lottie.
– Ktoś tu teraz mieszka? – Przyjrzała się nagiej betonowej podłodze i popękanym ścianom.
– Zupełnie nikt, poza nieszczęsnymi duszami pogrzebanymi dwa metry pod nami.
– Naprawdę?
– Nie dosłownie. – Parsknął tym ostrym śmiechem, który przedtem wystraszył ptaki.
Lottie poczuła nagły dreszcz i zerknęła na wysokiego, chudego mężczyznę. Skórę miał tak zniszczoną od ciągłego przebywania na dworze, że trudno było określić jego wiek.
– Pracuję tu od piętnastu lat i mógłbym co nieco opowiedzieć o tym, co się tutaj dzieje. Nie uwierzyłaby pani.
– Chybabym uwierzyła – odpowiedziała. Ale nie przyszła tu na wspominki. Potrzebowała informacji. – Czy w nocy można się dostać na teren cmentarza?
– Główna brama jest zamknięta, chyba że ma przyjechać karawan, ale boczna furtka pozostaje otwarta całą dobę. No i każdy mógłby przeskoczyć przez mur, gdyby zechciał. Mnóstwo ludzi nielegalnie wyrzuca tu śmieci. Podlegam pod radę miasta, ale oni nie chcą o tym w ogóle słuchać. Widziała pani te sterty czarnych worków? Pewnie nie może pani nic zrobić w tej sprawie?
Lottie pokręciła głową.
– Przykro mi. – Wyjęła z torby zdjęcie Elizabeth Byrne. – Widział pan kiedyś tę młodą kobietę?
Fahy wziął od niej fotografię i przesunął brudnym paznokciem po twarzy Elizabeth.
– Ładne dziewczę. Co nabroiło?
– Nic. – Lottie wyrwała mu zdjęcie z ręki i wytarła z brudu. – Próbujemy ją zlokalizować.
– Tu jej nie znajdziecie, chyba że martwą i pogrzebaną. – Zachichotał.
– Widział ją pan?
– Powtarza się pani. Szkolenie policyjne musi być nużące. Nie, nigdy wcześniej nie widziałem tej dziewczyny. – Wziął swoją kurtkę. – Państwo wybaczą, kondukt pogrzebowy pani Green przybędzie za kilka minut.
– Jeśli jeszcze kiedyś Bridie lub ktoś inny coś zgłosi, proszę mi dać znać. – Lottie podała mu swoją wizytówkę.
– Dobrze. Jeżeli mam być szczery, to zrobiła na mnie wrażenie swoimi strasznymi opowieściami. Sam zaczynałem już w nie wierzyć. – W zadumie spojrzał w łukowato sklepione okno, po czym zapytał: – Na pewno nie mogłaby pani zrobić czegoś z tym nielegalnym wywozem śmieci?
– Na pewno.
– Jeśli złapię sprawców, gwarantuję, że to oni będą martwi i pogrzebani – zagroził.
Lottie wypchnęła Boyda za drzwi i szybko ruszyła do bramy.
– Ten typ przyprawia mnie o ciarki – wyznał sierżant.
– Martwa i pogrzebana. Mam nadzieję, że nie – mruknęła inspektor.
Boyd uruchomił samochód i zerknął w lusterko wsteczne, gotów, by ruszyć.
– Poczekaj chwilę – poprosiła Lottie, kładąc rękę na kierownicy, żeby go powstrzymać. – Zbliża się kondukt pogrzebowy. Okażmy szacunek i go przepuśćmy.
– Ty tu rządzisz. – Mark wyłączył silnik.
Lottie rozsiadła się wygodnie i obserwowała, jak Fahy otwiera kutą żelazną bramę. Skrzydła uchyliły się powoli do wewnątrz i karawan z prostą sosnową trumną przybraną wieńcem z lilii wjechał na cmentarz. Na zewnątrz zostało osiem samochodów, które zaparkowały po przeciwnej stronie ulicy.
Z pierwszego wysiadł ksiądz. Na czarny płaszcz miał narzuconą fioletową stułę. Lekko się garbił, jakby jego ramiona przytłaczało niewidzialne brzemię.
O cholera, pomyślała Lottie.
– Czy ja dobrze widzę? – zdziwił się Mark.
– Chodź – poprosiła, nie komentując oczywistego faktu: ksiądz Burke wrócił. – Jest niewielu żałobników. Możemy zasilić ich szeregi.
– Mamy wystarczająco dużo roboty bez wbijania się na pogrzeb obcej kobiety.
– Jezu, Boyd, możesz odpuścić? – Inspektor trzasnęła drzwiami i ruszyła za grupką około trzydziestu osób w stronę miejsca ostatniego spoczynku pani Green.
– Wybacz, ale to śmieszne – rzucił sierżant, gdy ją dogonił.
– Nie wybaczam. Bądź cicho. Chcę zobaczyć, za co płacą panu Fahy’emu.
– Za wykopanie grobu i zasypanie go po zakończeniu pogrzebu. Przecież wiesz. Marnujemy czas.
– Boże, daj mi cierpliwość! – prychnęła. – Wracaj do samochodu i poczekaj tam na mnie.
– Co się tak złościsz? Skoro już tu jestem, to mogę pójść z tobą.
Lottie zwolniła, gdy karawan zatrzymał się przy końcu wąskiej alei. Dwóch grabarzy otworzyło tylne drzwi, a rodzina ustawiła się w szeregu na przyjęcie trumny. Ramiona Lottie zadrżały. Od kiedy pochowała Adama, nie uczestniczyła w żadnym pogrzebie, nie licząc złożenia do ziemi kości brata. Teraz chowano obcą osobę, z którą nie miała żadnych relacji. Powinna być spokojna. Ale nie była.
No i jeszcze ksiądz Burke, z jasnymi włosami przyciętymi krócej, niż zapamiętała, grzywką sczesaną z czoła i oczami przejrzystymi jak szafiry. Lottie naciągnęła na głowę kaptur kurtki i się odwróciła. Chciała go zobaczyć, a jednocześnie wcale nie chciała. Pełno w tobie sprzeczności, zganiła się w duchu. Na początku zeszłego roku zaprzyjaźniła się z nim w trudnym momencie. Pomógł jej nawet w śledztwie dotyczącym śmierci Susan Sullivan, lecz potem wyjechał z Ragmullin, zdruzgotany prawdą na temat swojego pochodzenia, i Lottie myślała, że już nigdy go nie zobaczy. A teraz wrócił. Czy to dobrze? Wcale nie była tego pewna.
Sześciu mężczyzn, po trzech z każdej strony, złożyło trumnę na deskach, którymi Fahy zakrył otwarty grób. Obok dozorcy ubranego w roboczą kurtkę stał drugi pracownik. Obaj trzymali się nieco z dala od pogrążonej w żałobie rodziny.
Młody mężczyzna w za małym garniturze złożył wieniec na kupce ziemi koło trumny. Zapach lilii pobudził pamięć i Lottie znów cofnęła się do dnia, w którym pomogła złożyć męża w zimnej ziemi. Czy kiedykolwiek uda jej się uwolnić od tych wspomnień? Oblepiały ją niczym mokry sweter.
Ksiądz Joe pokropił trumnę wodą święconą i rozpoczął modlitwę. Niewielkie zgromadzenie wtórowało mu przyciszonymi głosami. Próbując odwrócić swoją uwagę od duchownego, Lottie zaczęła rozmyślać o substancji, którą wcześniej odkryli na kamykach. Była pewna, że to krew, ale mogło ją zostawić dziecko, które skaleczyło się w kolano, albo nawet jeden z grabarzy przygotowujących wykop.
Ksiądz znów użył wody święconej, po czym sześcioro żałobników, w tym jedyne dwie obecne kobiety, chwyciło skórzane pasy wystające z obu stron dołu, okręciło w dłoniach i mocno napięło, tak że pobielały im kłykcie. Fahy wystąpił naprzód i usunął deski, a trumna zawisła nad dwumetrową dziurą w ziemi.
Rozległ się krzyk, a jedna z kobiet puściła pas i opadła na kolana. Co za rozpacz, pomyślała Lottie. Obserwowała z dystansu, jak ksiądz Joe ujmuje zdruzgotaną kobietę pod ramię i pomaga jej wstać. Fahy i jego kolega pospiesznie wsunęli deski na poprzednie miejsce, żeby znów można było na nich postawić trumnę.
Kobieta znów coś krzyknęła i inspektor przepchnęła się przez zgromadzonych.
– Nic pani nie jest? – zapytała.
– Lottie! – zawołał ksiądz. Wpatrywał się w nią z otwartymi ustami, jakby chciał zadać pytanie, ale wstrząśnięta kobieta go uprzedziła.
– W tym dole coś jest!
Wskazała grób, a jej twarz zbladła tak, że zlewała się kolorem z bluzką wystającą spod kołnierza płaszcza.
Inspektor zerknęła do wykopu, ale zobaczyła tylko ziemię.
– Co pani widziała?
Fahy stanął obok nich.
– Pewnie ptaka albo gryzonia. Świeżo wykopane groby je przyciągają. Zwłaszcza gdy stare zwłoki… – Zamilkł, kiedy Lottie zgromiła go spojrzeniem. – Przepraszam – zmitygował się.
– Mówi pan o moim dziadku – oznajmił krępy mężczyzna, który objął ramieniem wstrząśniętą kobietę.
– Zrobimy krótką przerwę – zaproponował ksiądz Joe. Skinął Lottie głową, po czym wyprowadził żałobników na ścieżkę, gdzie zbili się w gromadkę przy karawanie.
Boyd stanął obok inspektor Parker.
– Może to miejsce spoczynku banshee – powiedział.
– Możemy zerknąć? – spytała Lottie Fahy’ego.
– Nic tam nie ma – zapewnił.
Parker zwróciła się do zapłakanej kobiety:
– Co dokładnie pani widziała?
– Nie jestem pewna. Może to sobie wyobraziłam, ale kiedy napięliśmy pasy i trumna się odrobinę uniosła, wydawało mi się, że na dnie grobu dojrzałam jakby skórę przysypaną ziemią. Ludzkie ciało. Dobry Boże! Czy to może być nasz dziadek? – Gwałtownie potrząsnęła głową. – Przecież on nie żyje od piętnastu lat.
– Zostańcie tu. Wszyscy. – Lottie pomaszerowała do Fahy’ego, który stał teraz przy grobie. – Może pan odsunąć trumnę, żeby dało się zajrzeć do wykopu?
– Co? Chyba nie zamierza pani tam zejść? – Mężczyzna wbił ręce głębiej w kieszenie.
– Proszę odsunąć trumnę. Natychmiast. – Dozorca wyjątkowo ją irytował.
– To oburzające – oznajmił.
Boyd przystanął obok nich.
– Myślę, że to przesada, szefowo. Pozwólmy tej rodzinie spokojnie pochować bliską.
Spiorunowała go wzrokiem, po czym zwróciła się do Fahy’ego:
– Macie z kolegą odsunąć trumnę. Zajrzę do grobu, a potem będzie można kontynuować ceremonię.
Dozorca westchnął teatralnie, po czym zawołał swojego pomocnika. Umieścili dodatkową belkę pod trumną i odstawili ją na bok.
Wydawało się, że zrobiło się zimniej, a niebo pociemniało, gdy Lottie przechyliła się przez krawędź grobu i zajrzała w dół.
– Cholera… – jęknęła. – Boyd, wezwij ekipę kryminalistyków. Ściągnij też Lynch i Kirby’ego. Natychmiast.
– Co z moim pogrzebem? – zapytał Fahy, gdy Boyd zaprowadził żałobników, księdza i grabarzy na drugą stronę karawanu.
– To nie jest pański pogrzeb, panie Fahy, tylko pani Green – postawiła mu się Lottie. – Macie zostać tutaj z rodziną, dopóki nie zabezpieczę terenu.
– Musimy ją pochować – upierał się.
– I zrobicie to. Ale nie teraz. Jestem przekonana, że w tym grobie leży ciało, którego nie powinno tam być, więc proszę się nie zbliżać.
– W porządku. – Mężczyzna pociągnął towarzysza za rękaw i wyjął telefon. – Zawiadomię o tym przełożonego.
– Proszę sobie zawiadamiać, kogo pan chce, byleby się pan trzymał z dala od miejsca zbrodni.
Gdy tylko Lottie została sama, spojrzała w ciemność. Spod cienkiej warstwy ziemi wystawała stopa z pomalowanymi na różowo paznokciami.
Godzinę później spokój cmentarza w Ragmullin zakłóciła gorączkowa krzątanina. Trumna pani Lorraine Green wróciła do karawanu, a grabarze wyprowadzili członków rodziny przed bramę. Lottie bardzo chciała zamienić parę słów z księdzem Burke’em, lecz nie miała po temu okazji. Jedynie skinęła mu głową, a on uśmiechnął się smutno.
Miejsce otoczono taśmą policyjną i zamknięto bramę, przy której stanęli na straży mundurowi. Kryminalistycy rozstawili namiot nad otwartym grobem, a na wysokim murze przysiadł rząd gapiów.
– Jim McGlynn już jedzie – oznajmił Boyd.
– Będzie zachwycony na nasz widok.
Mark z zatroskaną miną potarł podbródek.
– Myślisz, że to ona? Nasza zaginiona?
– Ktoś tam leży, nie są to zwłoki pogrzebane piętnaście lat temu. Zatem możliwe. – Inspektor spojrzała na gapiów na murze. – Musimy znów pogadać z Bridie McWard, a także z Fahym i jego kompanem.
– Dokąd oni poszli?
Lottie wskazała szpaler sosen po lewej. Fahy stał tam, paląc papierosa, w towarzystwie detektywów Larry’ego Kirby’ego i Marii Lynch. Gdy inspektor do nich podeszła, zaciągnął się mocno i wypuścił chmurę dymu.
– Musi pan pojechać na komisariat złożyć zeznania – oznajmiła.
– Nic nie wiem. I, zanim mnie pani oskarży, nic nie zrobiłem. Wykopałem grób w poniedziałek, a dzisiaj położyłem deski. Widziałem tam tylko ziemię.
– Potrzebne nam oficjalne zeznania. Na pewno nie zauważył pan nic podejrzanego w ostatnich dniach?
– Już mówiłem. Nic nie widziałem. – Zapalił kolejnego papierosa. Jego zapach sprawił, że głodnej Lottie zrobiło się niedobrze.
– Jak pan się nazywa? – skierowała pytanie do stojącego w cieniu dozorcy pulchnego młodzieńca z twarzą pokrytą paskudnym trądzikiem.
– Dopiero dziś zacząłem pracę. Przysłali mnie z pośredniaka.
– Pytałam, jak się pan nazywa. Głuchy pan jest? – zdenerwowała się Lottie.
Chłopak miał żółte zęby i bladą cerę.
– Nie słyszę na jedno ucho i noszę aparat słuchowy. – Wskazał prawe ucho. – Ale zapomniałem go dziś założyć.
– Przepraszam. – Lottie ustawiła się tak, by mówić do zdrowego ucha.
– Nazywa się John Gilbey – odpowiedział Kirby. Nieujarzmiona czupryna sterczała mu na wszystkie strony, a zamek kurtki niebezpiecznie się napinał na pokaźnym brzuchu.
Pobladła Lynch opierała się o mur. Jej jasne włosy, zazwyczaj związane w kucyk, opadały na ramiona.
– Musi pan pojechać na komisariat – wyjaśniła inspektor Gilbeyowi. – To formalność, proszę się nie martwić. – Poleciła Kirby’emu, by zabrał ze sobą obu mężczyzn.
– A co ja mam robić, szefowo? – spytała Lynch.
– Przydaj się do czegoś. Pomóż mundurowym pod frontową bramą.
Gdy Lynch ruszyła pod górę, srebrna furgonetka zjechała ze zbocza, zwolniła i stanęła obok. Kierowca wychylił się z okna.
– No proszę, inspektor Morse i sierżant Lewis. Jak zwykle psujecie mi poranek.
– Jezu, McGlynn? Nie poznałam pana w zwykłych ubraniach. – Lottie uśmiechnęła się pod nosem. Widywała szefa zespołu kryminalistyków wyłącznie w kombinezonie ochronnym, z założonym kapturem i maseczką. Para zielonych oczu – tym dla niej był. Teraz mogła dodać twarz do stroju. Głębokie zmarszczki zdradzały, że mężczyzna jest koło sześćdziesiątki. No i był w fatalnym nastroju, ale to nic nowego.
– Ja bym panią rozpoznał nawet po ciemku – oznajmił, wyginając usta w dół. – Co tym razem dla mnie wygrzebaliście?
– Nie całkiem wygrzebaliśmy, choć gdyby nie moja nadmierna ciekawość, dziewczyna pozostałaby w ziemi na zawsze.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, prawda? – McGlynn zamknął okno i ruszył w stronę miejsca zbrodni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki