36,90 zł
Morderca czai się w pobliżu, a miasto jest pełne sekretów
Pewnego upalnego wieczoru po meczu z przyjaciółmi jedenastoletni Mikey Driscoll rusza do domu. Dwa dni później grupa nastolatków znajduje jego ciało nieopodal boiska. Głowę dziecka otacza aureola z polnych kwiatów. Wkrótce na brzegu malowniczego jeziora Ladystown zostają odnalezione zwłoki innego chłopca, również obsypane kwiatami.
W poszukiwaniu sprawcy, który zostawia tę przerażającą wizytówkę, Lottie musi rozplątać pajęczynę tajemnic spowijającą krąg przyjaciół Mikeya. Wszyscy coś ukrywają, ale kogo chronią? Parker jest zdeterminowana, by złapać mordercę, ponieważ tym razem jej synowi też grozi niebezpieczeństwo…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 409
Moim przyjaciołom, dawnym i nowym
Prolog
Zapach dymu z kominów na osiedlu komunalnym oblepiał jej gardło. Szła szybko, próbując liczyć mijające sekundy i minuty, lecz gdy kolejna fala bólu rozdarła jej ciało, zupełnie straciła rachubę. Opadła na kolana, przyciskając ręce do brzucha.
Światło latarni ulicznych wiodło ją po opustoszałej alejce za rzędem szeregówek. Mokre dżinsy lepiły się do jej nóg – nie była pewna, czy zmoczyła ją woda, czy krew. Miała nadzieję, że nie krew… Znów przeszył ją ból i przygryzła wargę, żeby stłumić krzyk, który chciał się wyrwać i wzlecieć w gęste od dymu powietrze.
Krople deszczu kłuły jej skórę niczym śrut z wiatrówki. Zdziwiło ją to, bo zanim zaczęło padać, czuła wyłącznie ostre skurcze w dole brzucha. Lało jak z cebra, a ona nie miała kurtki. Cienka koszulka całkowicie przemokła, tak jak dżinsy i buty.
Skręciła w lewo i ruszyła w stronę boiska, ale przed jasno oświetlonym budynkiem klubowym stał tłum ludzi. Pewnie jakaś impreza, pomyślała. Gdy skierowała się z powrotem tam, skąd przyszła, kolejny skurcz przygiął ją do ziemi.
– Jeszcze nie. Proszę! – krzyknęła w stronę ołowianego nieba.
Deszcz powoli ustawał, a ona po pięciu minutach dotarła do tunelu pod kanałem. Nie, nie pójdzie do miasta. Ktoś mógłby ją zobaczyć, a nie chciała, żeby widziano ją w takim stanie. Ludzie już i tak gadali. Wspięła się na śliski nasyp i puściła się biegiem wzdłuż brzegu kanału po zaśmieconej żwirowej ścieżce porośniętej chwastami. Wydawało jej się, że słyszy kroki za plecami, ale nie miała siły się obejrzeć. Nikogo tu nie ma, powtarzała sobie. Tylko szczury w wodzie.
Nagle poczuła inny ból. I wszystko się zmieniło.
Niedziela
– Gol!
Mikey Driscoll triumfalnie uniósł pięść do góry, gdy piłka wylądowała w siatce. Chłopca natychmiast otoczyła cała drużyna. Tak! Był bohaterem. Nareszcie. Szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy przez ostatnie pięć minut meczu młodzików.
Sędzia zagwizdał, a wokół rozległ się chór wiwatów. Na murawę wylał się tłum, złożony głównie z rodziców i rodzin zwycięskiej drużyny. Ktoś posadził sobie Mikeya na ramionach. Chłopiec już nie czuł się najmniejszy w zespole. Teraz był olbrzymem. Hurra!
Dostrzegł swojego przyjaciela, Toby’ego, który uśmiechał się do niego, i odpowiedział mu uśmiechem. Po drodze do budynku klubowego rozglądał się za mamą. Odrobinę posmutniał. Oczywiście, że jej tu nie ma. Nigdy nie bywała na jego meczach, to dlaczego miałaby przyjść teraz? Ale to był finał, więc trochę liczył na to, że… Przełknął rozczarowanie.
Zsunął się na ziemię z ramion nieznajomego, rozglądając się za członkami swojej drużyny. On zdobył zwycięskiego gola, ale to Toby jako kapitan miał odebrać puchar. Mikey podbiegł do przyjaciela, który był od niego wyższy o dobrą głowę. Spojrzał w górę, osłaniając oczy przed światłem zachodzącego słońca.
– Piękny gol – pochwalił go Toby.
– Dzięki – odrzekł Mikey. – Mogę u ciebie dzisiaj nocować? – Zacisnął kciuki. Powiedział już mamie, że zostanie na noc u kumpla. Proszę, zgódź się, modlił się w duchu.
Przyjaciel się zawahał.
– Muszę spytać mamę.
– Jasne, nie ma sprawy.
– A dlaczego chcesz u mnie nocować?
Zanim chłopiec zdążył odpowiedzieć, trener Rory Butler zagarnął ich ramionami i postawił przed drużyną.
– Chodźcie, chłopcy. Teraz wręczenie medali i pucharu, a potem zapraszam wszystkich do McDonalda!
Rozległy się radosne okrzyki i Mikeya porwał tłum, oddzielając go od Toby’ego. Po intensywnej grze w wieczornym upale był mokry od potu. Czy powinien przedtem pobiec do domu i wziąć prysznic? Nie. Powiedział mamie, że nocuje u Toby’ego, więc lepiej nie zaskakiwać jej swoim powrotem. No cóż, pomyślał, wszystkie chłopaki będą cuchnęły, nie tylko ja.
Przyjął medal od Rory’ego Butlera, a Toby wysoko uniósł puchar. Zgromadzeni zaczęli się rozchodzić. Część rodziców wsiadła do samochodów, by zawieźć dzieci do McDonalda. Resztę miał zabrać wynajmowany przez drużynę bus. Mikey ruszył za kolegami do obskurnej szatni.
– To był najlepszy mecz sezonu – stwierdził Rory, poklepując po plecach wszystkich mijających go graczy.
Mikey lubił trenera, który był mniej więcej w tym samym wieku co mama. Czyli trzydzieści parę lat, jak odpowiadała, gdy ktoś pytał.
– Jestem z was bardzo dumny, chłopcy. Ale dość gadania, teraz czas na świętowanie. Łapcie swoje rzeczy i spotykamy się wszyscy w McDonaldzie. Stawiam nuggetsy i frytki!
Młodzi piłkarze znów zaczęli wiwatować, a potem wzięli torby i, nadal w dresach i koszulkach, z medalami na zielonych wstążkach zawieszonymi na szyjach, wyszli, pokrzykując radośnie.
Toby czuł się kiepsko. Owszem, wygrali finał, jedli nuggetsy z frytkami i mieli najfajniejszego trenera w kraju, ale…
Mikey przyglądał mu się zza stołu swoimi wielkimi, smutnymi brązowymi oczami. Cholera, pomyślał Toby. Może mógłby go dziś do siebie zabrać. W końcu przyjaciel dość często u niego nocował. Ale wolał go dziś nie zapraszać. Jego starszy brat Max będzie w domu, a Toby nie lubił atmosfery, która wtedy panowała. Nikt z jego rodziny nie przyszedł na mecz, co wcale go nie martwiło. Lepiej mu było bez nich.
Odgarnął jasne włosy z oczu. Miał specjalną fryzurę, wygoloną dookoła, z mopem na czubku głowy, jak mówiła mama. Mikey próbował go naśladować, więc namówił mamę, żeby zrobiła mu jasne pasemka. Efekt był szokujący. Wyglądało to po prostu okropnie. Ale Toby oczywiście nigdy mu tego nie powiedział.
Włożył do ust nuggetsa i zaczął zawzięcie przeżuwać. Znał Mikeya od przedszkola. Chodzili do tej samej klasy w podstawówce. Teraz dorastali. Czekała ich zmiana szkoły. Czy w liceum nadal będą się przyjaźnili? Miał nadzieję. Posmutniał, patrząc, jak kumpel z medalem dumnie zawieszonym na szyi zbiera opakowania i idzie wyrzucić je do śmieci.
Pośród śmiechu i rozmów słyszał tylko ciszę między sobą a Mikeyem. Cały czas go obserwował. Przyjaciel przez chwilę rozmawiał z Paulem Duffym, fizjoterapeutą drużyny. Cóż, właściwie nie fizjoterapeutą, tylko lekarzem, ale to prawie to samo. Wszyscy tu byli. Barry, syn doktora, który ciągle się przy nich kręcił i rządził. Ma tylko piętnaście lat, pomyślał Toby, nie może mną rządzić! Żona Paula, Julia, która czasami zabierała ich stroje sportowe do prania. Obleśny Wes, kierowca autobusu, który woził ich na mecze wyjazdowe. Bertie Harris, który uważał się za trenera, ale był tylko dozorcą w klubie. I oczywiście Rory Butler. Prawdziwy trener. Toby go lubił, więc uśmiechnął się szeroko, gdy trener na niego spojrzał.
Walić to, pomyślał. Zaprosi Mikeya na noc. Niech Max się pierdoli. Cała jego rodzina może się pierdolić. Wziął puste pudełko po nuggetsach i resztkę frytek, ruszając do śmietnika, gdy poczuł, że ktoś łapie go za ramię. Okręcił się na pięcie.
– Toby, fantastycznie dziś grałeś.
Chłopiec wyrwał się z uścisku Bertiego, uśmiechając się nerwowo.
– Tak, dzięki. To był dobry mecz. Super zabawa.
– Byłeś gwiazdą.
– To Mikey zdobył bramkę.
– Świetny gol, to prawda. Młody Driscoll rzadko wbija gole, ale ten był ważny. Nie zapomnij o przyjęciu z okazji wygranej w następną sobotę.
– Dobrze.
Toby wziął torbę i rozejrzał się za Mikeyem. W knajpie panował tłok i hałas, ale on był na tyle wysoki, że widział wszystko nad głowami siedzących. Rozejrzał się uważnie, lecz nigdzie nie dostrzegł przyjaciela.
– Kurde – mruknął. Akurat gdy zdecydował, że kumpel może u niego przenocować… No cóż, jego strata.
Mikey przypomniał sobie, że mama miała pójść na bingo, poza tym i tak się nie spodziewała jego powrotu. Na szczęście miał własny klucz. A Toby zachował się jak dupek.
Zarzucił torbę na ramię i jedną ręką trzymając medal, ruszył do domu. Postanowił, że najpierw weźmie prysznic, potem zaktualizuje FIFĘ na PlayStation, a w tym czasie zobaczy, co jest na Netfliksie. Jeden z kolegów wspomniał o serialu Stranger Things. Zapowiadał się naprawdę fajnie. Wiedział, że mama w życiu nie pozwoliłaby mu go oglądać, ale przecież jej nie będzie, prawda? Tak! Radośnie uniósł zaciśniętą pięść i puścił się biegiem. Poczuł się znacznie lepiej, mając plany na resztę wieczoru.
Przeszedł na światłach i skierował się do tunelu, by pójść do domu skrótem. Nienawidził tego tunelu pod kanałem. Fuj. Zawsze się bał, że ściany pękną, a on utonie w mętnej wodzie.
Kopnął pustą puszkę, a gdy potoczyła się z grzechotem, usłyszał, że podjeżdża do niego samochód. Szedł dalej, a auto jechało obok. Odwrócił się i zajrzał przez boczne okno. Kiedy rozpoznał osobę za kierownicą, uśmiechnął się do niej i przywitał:
– Cześć.
– Wskakuj. Podwiozę cię do domu.
– Nie trzeba, to niedaleko.
– Na pewno jesteś zmęczony, a ja jadę w tamtą stronę.
– No dobra.
Mikey obszedł samochód i otworzył drzwi. Usiadł na miejscu pasażera, po czym zapiął pas. Usłyszał kliknięcie automatycznej blokady drzwi.
– Dobry Boże, Mikey, cuchniesz.
– Co nie? – Chłopiec parsknął nerwowym śmiechem.
– Mogę coś na to zaradzić.
– Nie trzeba, zaraz będę w domu. Mam tam mnóstwo gorącej wody – odrzekł, choć wiedział, że będzie musiał odczekać pół godziny, zanim bojler się nagrzeje.
Kiedy włączyło się zielone, samochód skręcił w lewo na most Dubliński.
Zdziwiony Mikey wyjrzał przez okno.
– Hej, do mnie się jedzie tamtędy. To nie ten skręt.
W samochodzie panowała cisza.
– Jedziesz w złą stronę. – Chłopca ogarnął popłoch.
– Och, to dobra strona. Nie przejmuj się. Zaufaj mi.
Mikey osunął się na siedzeniu, opierając stopy na torbie. Po chwili odważył się zerknąć kątem oka w bok. Zaufać? Nie, na pewno nie. Niestety, droga odwrotu została już zamknięta.
Dzień pierwszy
Poniedziałek
Samolot z Nowego Jorku wylądował na lotnisku w Dublinie przed czasem. Dokładnie za piętnaście piąta rano Leo Belfield stanął w kolejce do kontroli paszportowej. Nie denerwował się. Nie miał niczego do ukrycia ani do oclenia. W końcu służył w policji nowojorskiej w randze kapitana. Wiedział jednak, że o tajemnicy jego narodzin i sekretach rodzinnych w tym kraju, w którym nigdy do tej pory nie postawił stopy, lepiej nikomu nie wspominać. Wiele się dowiedział przez ostatnie pół roku. Kiedy Alexis, jego matka, przeszła zawał serca, odkrył na temat swojego pochodzenia sporo rzeczy, których na pewno nie zamierzała mu wyjawiać. Lecz nie wiedział wszystkiego. Jeszcze nie.
Przyjechałem tu, Alexis, pomyślał. Do kraju, o którym chciałaś zapomnieć. Kraju, którego nigdy nie miałem poznać. I szukam rodziny, której mnie pozbawiłaś.
Uśmiechnął się do pracownika kontroli paszportowej i zaczął odpowiadać na pytania.
– Wakacje, proszę pana?
– Tak, przyjechałem na wakacje.
– Zamierza pan podróżować po kraju?
– Zatrzymam się w hotelu Joyce w Ragmullin.
– A, tak, Ragmullin. W Irlandii środkowej. Wielu dobrych muzyków wywodzi się z tamtych okolic.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odrzekł Leo. – To moja pierwsza wizyta.
– Mam nadzieję, że pierwsza z wielu. – Urzędnik podbił wizę i oddał Leo paszport. – Miłego pobytu.
– To wcale nie jest pewne – mruknął Leo pod nosem, chowając niebieską książeczkę do kieszeni. – Wcale a wcale.
Inspektor Lottie Parker strzepnęła żar z niedopałka i przyglądała się, jak dogasa na popękanym betonie pod jej stopami.
– Palenie ci nie służy.
Zerknęła przez ramię na sierżanta Marka Boyda, który stał oparty o dach samochodu, mocno zaciągając się papierosem.
– Przyganiał kocioł garnkowi – mruknęła i odwróciła się, by dalej wpatrywać się w ruinę, która jeszcze pięć miesięcy temu była jej domem.
Wyczuła, że Boyd podszedł bliżej.
– Gapienie się na to nic nie zmieni – powiedział.
– Całe moje życie poszło z dymem – odrzekła.
– Przecież nadal żyjesz. Twoim dzieciom też nic się nie stało. To znak, że trzeba ruszyć naprzód.
Westchnęła i wcisnęła ręce głęboko do kieszeni dżinsów.
– Tak, wiem, że to tylko cegły i zaprawa.
– To tekst piosenki, tak? Chyba przypominam sobie, jak moja mama ją cytowała.
– Nie mam pojęcia. – Pokręciła głową. – I, proszę, nie próbuj śpiewać.
– Nie będę.
– Co cię tu sprowadza? Raczej nie zamierzałeś pławić się ze mną w rozpaczy. – Jej dom spłonął w lutym. Podejrzewała, że został podpalony, ale okazało się, że doszło do zwarcia instalacji elektrycznej. Jednak Lottie nie wierzyła, że to była jedyna przyczyna tej brzemiennej w skutki awarii.
Uniosła wzrok i zauważyła, że Boyd się jej przygląda. Wysoki i szczupły, z odrobinę odstającymi uszami, krótko ściętymi włosami, w których więcej było srebra niż czerni, i z lekkim zarostem na twarzy – zupełnie do niego niepasującym.
– Jak zwykle McMahon dopytuje się o ciebie – wyjaśnił.
– Która godzina?
– Właśnie minęła dziewiąta.
– Nie może mi dać pięciu minut dla siebie?
– Lottie, przyjeżdżasz tu co rano od miesięcy. Dom nie powstanie z popiołów jak feniks. – Uniósł rękę, widząc, że zamierza zaprotestować. – Twój dom ze wspomnień już nie istnieje. Jak już mówiłem, powinnaś uznać to za znak i ruszyć naprzód.
Lottie przygryzła wargę, myśląc o swoim mężu Adamie, który zmarł przed pięcioma laty. W tym domu mieszkali od ślubu. W tym domu wychowywali Katie, Chloe i Seana, trójkę swoich pięknych dzieci. Spłonął do gołej ziemi. Przepadł. Wszystko przepadło. Czy Boyd miał rację? Czy to był znak? Nie wiedziała. Nic już nie wiedziała…
– Masz ochotę na drinka? – spytała.
– Jezu, Lottie! Jest dziewiąta rano. Chodź. Gdzie twój samochód?
– Przyszłam pieszo.
– Od matki?
– Uznałam, że to idealny poranek na spacer. – Spojrzała w niebo i zauważyła, że choć nadal świeci słońce, napływają groźne atramentowe chmury. Wiedziała, że Boyd nie kupił jej kłamstwa. – Samochód nie chciał odpalić, więc poprosiłam Kirby’ego o podwózkę. Podrzucił mnie po drodze do pracy. Jest dziś w wesołym nastroju.
– To pewnie zasługa jego kobiety – stwierdził Mark. – Gilly O’Donoghue działa na niego jak balsam. Powinnaś była zadzwonić po mnie. Chodź, podwiozę cię na komisariat. – Ruszył do samochodu. – Idziesz czy zamierzasz się lampić na tę ruinę przez resztę dnia?
Przydeptała niedopałek, wyjęła paczkę i spytała:
– Masz ogień?
Uniósł brew.
– Nie zamierzam podpalić zgliszczy, jeśli to cię martwi. Mam ochotę na papierosa. Kirby przypalił mi poprzedniego, bo nie mam zapalniczki ani zapałek. – Łzy zapiekły ją pod powiekami. Jezu, pomyślała, jestem w gorszym stanie niż ten cholerny dom. Cegły i zaprawa. Teoretycznie tylko z tego się składał, ale był czymś znacznie więcej. Przechowywał wszystkie jej wspomnienia, a teraz zostały z nich tylko zgliszcza i pustka.
– Wsiadaj. – Boyd otworzył przed nią drzwi samochodu.
Wzruszywszy ramionami, Lottie wykonała polecenie. Nie miała nastroju na kłótnię. A potem przypomniała sobie powód, dla którego Boyd jej szukał.
– McMahon cię przysłał? Dlaczego chce mnie widzieć?
Pełniący obowiązki komisarza David McMahon trzymał ją na krótkiej smyczy. Przydzielał jej głównie papierkową robotę, a w nagrodę dostawała jeszcze więcej papierkowej roboty. Była pewna, że go to podnieca.
– Zgadnij. – Mark włączył silnik, zawrócił i wyjechał z osiedla.
– Kłopoty – odrzekła.
– Zapewne.
Wysiedli z samochodu na placu za komisariatem, ale Lottie nie chciała jeszcze wchodzić do środka.
– Idź. Potrzebuję trochę świeżego powietrza – powiedziała.
– Lepiej się pospiesz. Nie będę dłużej świecił za ciebie oczami.
Boyd ruszył do budynku.
Dlaczego była taka przygnębiona? Może z powodu ciasnoty w domu matki. Dwudziestoletnia Katie i jej syn Louis, siedemnastoletnia Chloe i piętnastoletni Sean – wszyscy dosłownie siedzieli sobie na głowach. Lecz po pożarze Rose przygarnęła ich do siebie i Lottie z wdzięcznością przyjęła ofertę dachu nad głową dla swojej rodziny.
Na szczęście ta sytuacja już długo nie potrwa. Wszystko miała zaplanowane. Zatem w czym problem? Odetchnęła głęboko, stłumiła ochotę na kolejnego papierosa, obiecując sobie, że w końcu rzuci palenie. Znalazła w kieszeni dżinsów tabletkę Xanaksu i ją zażyła. Miała nadzieję, że trochę się uspokoi.
Weszła do komisariatu, a drzwi się za nią zatrzasnęły. Skinęła głową siedzącej w dyżurce sierżant O’Donoghue i podeszła do drzwi wewnętrznych, żeby wpisać kod. Zanim udało jej się wcisnąć drugą cyfrę, usłyszała za plecami głośny jęk.
Kiedy się odwróciła, ujrzała nastolatkę z twarzą oblepioną mokrymi włosami. Miała szeroko otwarte ciemne oczy i przerażoną minę. Jej dżinsy były podarte, rozporek rozpięty, stopy bose. Koszulka, niegdyś biała, wyglądała jak zafarbowana we krwi.
Lottie odruchowo się cofnęła, wpadając na drzwi. Otworzyła usta, ale nie udało jej się wydusić ani słowa.
– Chyba go zabiłam – wyszeptała dziewczyna.
Inspektor wzięła się w garść i postąpiła krok do przodu.
– Słucham?
Nastolatka podniosła głos, który zabrzmiał gardłowo, niemal zwierzęco.
– Zabiłam go.
A potem osunęła się na podłogę.
Lekarz dyżurny uznał, że należy przewieźć dziewczynę do szpitala.
– Wstrząs i hipotermia – oznajmił.
Karetka przyjechała w ciągu dziesięciu minut i Lottie wsiadła do niej, by towarzyszyć nastolatce.
Przyglądając się bladej twarzy pod maską tlenową, inspektor zastanawiała się, jak dziewczyna mogła nabawić się hipotermii przy panujących upałach. Ale to było najmniejsze z jej zmartwień.
Ratownik medyczny uważnie monitorował ciśnienie krwi i pozostałe parametry życiowe dziewczyny.
– Ma bardzo niskie tętno – stwierdził.
– Kim jesteś? – szepnęła Parker do nastolatki.
– Raczej pani nie odpowie – mruknął ratownik. Plakietka na jego zielonym uniformie informowała, że ma na imię Steven.
– Nie jestem głupia – warknęła Lottie, ale widząc jego urażony wzrok, natychmiast dodała: – Przepraszam.
– Nic nie szkodzi. Co ona zrobiła?
– Nie mam pojęcia. – Śledcza poprawiła plastikowe torebki, które pospiesznie założyła na dłonie dziewczyny, by zabezpieczyć dowody zbrodni, o której nic jeszcze nie wiedziała. – Co jej jest?
– Nie chcę pani przedrzeźniać, ale nie mam pojęcia. – Steven pokręcił głową i spojrzał na monitor. – Ma niebezpiecznie niskie ciśnienie krwi.
– Niech pan ją utrzyma przy życiu – powiedziała Paker. – Proszę.
Mężczyzna skinął głową.
Syrena umilkła i silnik zgasł. Otworzyły się drzwi, a Lottie wyskoczyła na zewnątrz, po czym odsunęła się, przepuszczając Stevena i kierowcę z noszami. Rozłożyli koła i wbiegli do szpitala przez rozsuwane drzwi. Ruszyła za nimi.
– Utrzymajcie ją przy życiu – powtórzyła, gdy sanitariusze przekładali dziewczynę z noszy na oddzielone parawanem łóżko na kółkach na oddziale ratunkowym.
Kiedy zasłony wokół boksu zostały zaciągnięte, zadzwoniła do Boyda.
Kupiła dietetyczną colę w szpitalnym sklepiku i wyszła przed główne wejście na szybkiego dymka, ale odkryła, że na całym terenie panuje zakaz palenia. Zresztą i tak nie miała zapalniczki.
Boyd zaparkował na podwójnej żółtej linii.
– Wiadomo coś? – zapytał.
– Zajmują się nią.
– Wiesz, kim jest?
– Jezu, Boyd. Stanęła w drzwiach cała we krwi, powiedziała: „Chyba go zabiłam” i zemdlała.
– Czyli nie masz pojęcia, co się stało?
Lottie gwałtownie pokręciła głową.
– Powiedziałam ci wszystko, co wiem.
– Hej, wyluzuj.
– Na litość boską… – Okręciła się na pięcie i wróciła do szpitala. Zdarzały się takie dni, kiedy czuła się przy Marku jak ściśnięta sprężyna, i dzisiaj tak właśnie było.
Odnalazła lekarza, który przeprowadził badanie nastolatki.
– Doktor Mohamed? – upewniła się, pokazując odznakę. – Co może mi pan powiedzieć o tej młodej pacjentce?
Mężczyzna miał zmęczone oczy i obwisłą skórę, choć wyglądało na to, że jest dopiero po trzydziestce.
– Straciła dużo krwi – oznajmił. – Być może trzeba będzie zrobić transfuzję. Monitoruję jej stan i wkrótce podejmę decyzję.
Inspektor zmarszczyła brwi. Nie zauważyła u dziewczyny żadnych obrażeń.
– Odniosła jakieś rany?
– Nie w takim znaczeniu. To pani nie wie?
– Czego?
– Dziewczyna jest po porodzie. Łożysko przykleiło się do macicy, więc go nie urodziła. To wywołało krwotok. Już je usunięto.
Lottie obracała w myślach tę informację, zastanawiając się, gdzie może być dziecko nastolatki. Jak i dlaczego przyszła do komisariatu z wyznaniem winy? Nagle wyczuła obecność Boyda za swoimi plecami. Miała nadzieję, że sierżant zada lekarzowi jakieś sensowne pytanie, ponieważ jej dosłownie odebrało mowę.
– Jakie ma szanse na przeżycie? – zapytał Mark.
– Dotarła tu na czas. Sądzę, że dojdzie do siebie. Ale jeśli chcecie ją przesłuchać, to na pewno nie dzisiaj.
– Proszę nas zawiadomić, jeśli coś powie – poprosiła Lottie. – A gdyby się pan dowiedział, kim ona jest…
– Poinformuję was.
Powiedziawszy to, lekarz oddalił się wąskim korytarzem zastawionym wózkami z bezradnymi pacjentami. Lottie poleciła mundurowemu, by pilnował drzwi do sali, w której znajdowała się dziewczyna.
– Musimy wrócić po jej śladach – oznajmiła.
– A jak zamierzasz to zrobić? – spytał Boyd, wzruszając ramionami.
– Tradycyjną metodą śledczą. – Pchnęła podwójne drzwi. – Potrzebuję podwózki na komisariat.
Po raz pierwszy od początku wakacji piętnastoletni Sean Parker czuł się szczęśliwy. Wczoraj wieczorem wybrał się na mecz piłki nożnej, po którym pogratulował młodemu Mikeyowi świetnego gola. Znał go z czasów, gdy młokos grał w hurling, a w pewnym momencie nawet pomagał w jego treningach. Teraz Sean już rzadko się tym zajmował.
Jego kumpel ze szkoły, Barry Duffy, też był na meczu i rano przysłał esemesa z pytaniem, czy Sean nie miałby ochoty wybrać się na ryby. Zaprzyjaźnili się dopiero, gdy Parkerowie zamieszkali u babki, w sąsiedztwie domu Barry’ego.
Chłopak zerknął na wodę w kanale. Nieregularne fale lekko kołysały trzcinami. W oddali słychać było szum samochodów i dzwon w katedrze. Opary z oczyszczalni ścieków wypełniały powietrze mdlącą wonią. Tak było każdego lata. Pewnie z powodu upału, uznał. Delikatny wietrzyk poruszył drzewami. Kurka wodna przepłynęła, marszcząc powierzchnię wody.
– Fajna wędka – powiedział Barry. – Skąd ją masz?
Sean wszedł za nim na nasyp, po którym biegła ścieżka wzdłuż kanału.
– Należała do mojego taty.
– Myślałem, że wszystko spłonęło w pożarze?
– Zawartość szopy przetrwała. – Sean poprawił na ramieniu starą zieloną wojskową torbę i chwycił wędkę ojca dwiema rękami. – Gdzie chcesz się rozłożyć?
– Kawałek dalej. Złapałem tam wczoraj pstrąga.
– Kłamczuch! – Sean się zaśmiał.
Przeszli przez most Dubliński, a ścieżka powiodła ich dalej. Sean dogonił Barry’ego i wędrowali ramię w ramię, dopóki nie dotarli do miejsca, w którym do kanału wpadał dopływ zasilający.
– To najlepsza miejscówka – oznajmił Barry i położył swoją torbę na ziemi.
Sean postanowił się nie kłócić. Po chwili kumpel podał mu puszkę cydru. Cholera, matka by go zabiła, ale się nie dowie, więc otworzył ją i upił łyk. Spojrzał na wspinające się na niebo słońce.
Tak, to będzie wspaniały dzień.
Hope otworzyła oczy. Leżała na plecach, wpatrując się w sufit. Dokładnie nad głową widziała kropelki krwi układające się w literę V. Spojrzała na swoje zakrwawione przedramię, z którego cewnik prowadził do zbiornika z płynem infuzyjnym.
Dziecko zniknęło. Wiedziała to. Nie było już maleńkiej istoty, która rosła w jej brzuchu przez dziewięć miesięcy, wiercąc się i kręcąc. Ból zelżał, ale czuła cień dziecka, jakby nie chciało opuścić jej ciała nawet po ostatnim rozdzierającym skurczu. Ale co stało się potem? Nic nie pamiętała.
– Och, obudziłaś się. – Pielęgniarka w białym fartuchu uniosła jej nadgarstek, potrząsnęła workiem kroplówki, po czym zacisnęła rękaw ciśnieniomierza wokół ramienia dziewczyny.
Napełniający się z sykiem rękaw miażdżył jej rękę, ale to było nic w porównaniu z bólem, którego doświadczyła kilka godzin temu. A może dni? Nie pamiętała, co się wydarzyło.
– Jak długo… Jak długo tu jestem? – Jej głos brzmiał chrapliwie, zupełnie jak nie jej własny.
– Karetka przywiozła cię godzinę temu. – Pielęgniarka zanotowała coś na karcie w nogach łóżka. – Powiesz mi, jak się nazywasz?
– Słucham? Dlaczego chce pani wiedzieć?
– Po pierwsze nie mogę cię wiecznie nazywać „dziewczyną spod trójki”, a po drugie potrzebne nam to do dokumentacji.
Hope przez chwilę rozważała, czyby nie podać fałszywych danych, ale wiedziała, że w końcu prawda i tak wyjdzie na jaw.
– Hope Cotter.
– Adres? – Pielęgniarka zapisywała informacje na przypiętym do podkładki formularzu.
– Munbally Grove pięćdziesiąt trzy. – Hope spodziewała się jakiejś reakcji na adres ze złej strony miasta, ale się jej nie doczekała. I jak to możliwe, że pamiętała takie szczegóły, a nie to, jak się tu znalazła?
– Przyprowadzę lekarza, żeby zamienił z tobą słówko. Teraz już nic nie mów i na razie nie zasypiaj, słyszysz?
– Wspomniała pani o karetce? Jak… Kto… Nie rozumiem…
– Miałaś już nic nie mówić. Odpocznij sobie. Lekarz odpowie na wszystkie twoje pytania. – Pielęgniarka już miała wyjść, ale jeszcze dodała: – Policja też chce z tobą rozmawiać.
– Co?
Ale drzwi już się zamknęły, a Hope została sama z mglistymi wspomnieniami i węzłem strachu zaciskającym się w piersi. Dlaczego policja chce z nią rozmawiać? Nie miała zielonego pojęcia, co się dzieje.
Ale jedno wiedziała na pewno.
Musiała stąd uciekać.
I to jak najszybciej.
– Kogo ona zabiła? – Pełniący obowiązki komisarza David McMahon siedział za biurkiem, a czarne włosy opadały mu na czoło. Świdrował śledczą wzrokiem, jakby chciał ją przewiercić na wylot.
Inspektor wsunęła ręce do kieszeni dżinsów i oparła się o ścianę gabinetu.
– Nie mamy pewności, że to zrobiła, sir.
– Mamy. – Założył ramiona na piersi i odchylił się na oparcie krzesła.
Jeśli zacznie się kołysać, pomyślała Lottie, chętnie go popchnę. Ale on się nie ruszył.
– Zjawia się na komisariacie – mówił dalej – cała we krwi i oznajmia, cytuję: „Chyba go zabiłam”. Wygląda na to, że gdzieś leży ciało, które należy znaleźć.
– Zdaniem konsultanta z pogotowia dziewczyna niedawno urodziła, ale łożysko przyrosło do macicy, co wywołało masywny krwotok. Zatem prawdopodobnie to była jej krew.
– Teraz niby jesteś lekarką? – burknął. – Przeprowadzono już analizę krwi?
– Właśnie trwa.
– Zatem na razie nie wiesz, czy krew na ubraniach należy do niej, czy do kogoś innego?
– Jeszcze nie – przyznała Lottie. Zacisnęła pięści w kieszeniach spodni. Była pewna, że McMahon wie, iż doprowadza ją do szału. Jak zwykle. Ale tym razem musiała przyznać mu rację.
– Zatem musisz ją traktować jak podejrzaną o morderstwo. Ta sprawa ma najwyższy priorytet. Idź i znajdź mi ciało.
– Z całym szacunkiem, sir…
– Koniec dyskusji. – Wstał i odgarnął włosy z oczu, które nadal przeszywały ją ostrym spojrzeniem. Przygładził dwurzędową kamizelkę, po czym zapiął marynarkę. – Do roboty, Parker.
– Na litość boską… – mruknęła, odpychając się od ściany, po czym wyszła z jego gabinetu.
McMahon próbował ją wykończyć od pierwszego dnia w pracy. Jeszcze nie dopiął swego, ale z każdą mijającą godziną zbliżał się do tego celu. W październiku zeszłego roku Lottie zalazła mu za skórę podczas śledztwa, do którego oddelegowano go z wydziału narkotykowego. Niestety ich szef, komisarz Myles Corrigan, musiał wziąć urlop zdrowotny i McMahon zagarnął jego posadę, wygryzając inspektor Parker. Pastwił się nad nią, zasypując ją robotą papierkową, której szczerze nienawidziła, więc sterta dokumentów rosła proporcjonalnie do jej wściekłości. A on co rano brał ją na dywanik, odpytując z postępów. Przynajmniej dziś zmienił śpiewkę.
Skierowała się do swojego gabinetu, znajdującego się na tyłach wspólnego biura. Był niewiele większy niż boks zajmowany przez bezimienną pacjentkę w szpitalu. Ale przynajmniej miał szklane drzwi zamiast zasłon. Do Lottie wciąż powracało pytanie, co się stało z dzieckiem tej dziewczyny. Żyło czy zmarło?
Detektywi Larry Kirby i Maria Lynch siedzieli przy swoich biurkach. Nawet nie podnieśli głów, gdy inspektor ich mijała.
– Gdzie Boyd? – zapytała, zauważając jego puste krzesło.
Oboje tylko wzruszyli ramionami.
– Co się dzieje z wami wszystkimi? – Oczywiście było to pytanie retoryczne, ale i tak zirytowało ją, gdy nikt nie odpowiedział. – Jak tam sobie chcecie – mruknęła i zatrzasnęła drzwi do swojego biura. Opadając na krzesło, marzyła o ucieczce na bezludną wyspę. Ale nie miała na to szans z trójką dzieci i wnukiem pod opieką.
Włączyła komputer, zmrużyła oczy, próbując sobie przypomnieć hasło, a potem zajrzała pod klawiaturę.
Jej telefon zawibrował, a na ekranie pojawił się identyfikator rozmówcy: „Matka”. Odrzuciła połączenie. Czy ta kobieta nie może jej dać spokoju nawet w pracy? Wystarczyło, że musi mieszkać w jej domu i spędzać z nią wieczory. Na szczęście dzięki pomocy męża Marii Lynch, Bena, Lottie zaczęła już remontować wynajęty dom. Niestety termin wyprowadzki ciągle się odwlekał. Miała nadzieję, że na początku przyszłego tygodnia w końcu się uda. Dzieci też potrzebowały własnej przestrzeni. I to szybko. Inaczej Katie zamorduje młodszą siostrę. A Sean? On nie sprawiał żadnych problemów…
Telefon na biurku zadzwonił. Pomyślała, że chyba matka nie jest aż tak namolna. Okazało się, że dzwoni pielęgniarka ze szpitala z nowinami.
Lottie zapisała nazwisko i adres zakrwawionej nastolatki, po czym się rozłączyła. Już miała wychodzić, gdy jej komórka znów zawibrowała.
– Mamo, posłuchaj, jestem zajęta – rzuciła, nie sprawdzając, kto dzwoni.
– Lottie, wszystko w porządku? – To był ksiądz Joe.
– Przepraszam. Myślałam, że to… och, wiesz. – Zirytowana opadła z powrotem na krzesło. – Coś się stało?
– Możesz na parę minut wpaść do katedry? Chciałbym zamienić z tobą słowo.
Powinna jak najszybciej potwierdzić adres Hope, zanim wróci do szpitala, żeby ją przesłuchać.
– Jasne. Gdzie cię znajdę?
– Będę przy głównej bramie.
Gdy skończyła rozmowę, Boyd zajrzał przez drzwi.
– Szukałaś mnie?
– Masz ochotę się przejść?
Na oddziale ratunkowym panował rozgardiasz. Lekarze i pielęgniarki kręcili się gorączkowo, a salowe i sanitariusze biegali między pacjentami. Hope znalazła swoje ubrania w niebieskiej plastikowej torbie na stalowym pręcie pod łóżkiem. Odłączyła kroplówkę, zdjęła szpitalną koszulę, po czym włożyła zakrwawione dżinsy z elastycznym paskiem, nadal wilgotne. Między nogami miała grubą podpaskę, która utrudniała chodzenie. Koszulka była w opłakanym stanie, ale i tak naciągnęła ją przez głowę. Pielęgniarka powiedziała, że przywieziono ją do szpitala z komisariatu. Dlaczego tam trafiła? Czy zrobiła coś złego? Niezależnie od wszystkiego czuła przemożną potrzebę ucieczki.
Nigdzie nie znalazła swojej bluzy z kapturem. Nie wiedziała, czy ją na sobie miała, czy nie. I butów też nie było. Gdzie, do cholery, schowali jej buty? Będzie musiała iść boso.
Powoli odsunęła zasłonę i przemknęła za plecami sanitariusza pchającego wózek z pacjentem w stronę bocznych drzwi z tabliczką „Pracownia RTG”. Po lewej zobaczyła wyjście ewakuacyjne z wypisanym wielkimi czerwonymi literami zakazem otwierania.
Zignorowała ostrzeżenie i nacisnęła klamkę, ale nie rozległ się żaden alarm. Wyszła, a drzwi się za nią powoli zatrzasnęły.
Podłoga pod podeszwami jej stóp wydawała się twarda, lecz dziewczyna nie zwracała na to uwagi. Przyciskając ramiona do piersi, by ukryć zakrwawioną koszulkę, skierowała się przez tylne wyjście na główną ulicę. Wiedziała, że gdzieś tędy biegnie kanał. Musiała go tylko odnaleźć, a wtedy powinna bez większych problemów trafić do domu.
Gdy przeszła przez przełaz prowadzący na ścieżkę nad kanałem, jej brzuch przeszył skurcz, a po nim ostry ból. Ale się nie zatrzymała.
Nie pamiętała nic od chwili tuż przed porodem.
A wtedy spłynęło na nią przerażające pytanie: co się stało z jej dzieckiem?
Chmura przesłoniła słońce i woda pociemniała.
– Słaba zabawa – stwierdził Sean.
Barry cisnął pustą puszkę na środek kanału i podniósł wędkę. Między trzcinami przebiegł szczur.
– Marudzisz. Jak chcesz, to spadaj do domu.
– Nie o to mi chodziło. – Sean nie do końca wiedział, co miał na myśli, ale na pewno nie chciał drażnić Barry’ego. Fajnie było spotkać się z kimś innym niż jego przyjaciel Niall. A Barry był lubiany w szkole. Inny. Sean pociągnął łyk z puszki i też wrzucił ją do wody, choć nie wypił nawet połowy.
– Zobaczmy, czy jeszcze jakieś będą chciały zaatakować – powiedział, starając się, by zabrzmiało to brawurowo. Ale głos zamarł mu w gardle.
– Co znowu? – spytał Barry.
– Widzisz to?
– O czym ty mówisz?
– To… to coś tam… Co to jest?
– Nic nie widzę. Tak czy siak, nie lubię tych drani. – Zaczął pakować sprzęt wędkarski do torby. – Chodźmy dalej.
– No dobra – zgodził się Sean, choć wcale nie siedzieli tu zbyt długo.
Gdy chmury się podniosły, powiał lekki wiatr, kołysząc trzcinami. Sean szeroko otworzył oczy i usta w niemym przerażeniu. Odłożył torbę i podniósł wędkę, pochylając się, by rozgarnąć trzciny.
– Co, do…? Jezu Chryste, Barry. Patrz. Nie tam! Tutaj, kretynie. Co to jest?
Barry zajrzał mu przez ramię.
– Wygląda… To człowiek? – zapytał.
– Nie widzę dokładnie. – Sean poruszył wędką. – Jasna cholera, Barry. Musimy wezwać policję.
– Po co?
– Cokolwiek to jest… n-nie żyje – zająknął się. – I wygląda na bardzo małe.
– Może to pies czy coś? – zasugerował Barry.
– Żaden pies, debilu. Nie ma sierści. – Sean już trzymał telefon w ręku.
– Nie znasz nawet numeru na komisariat.
– Moja mama jest detektywem.
Niestety Lottie nie odebrała.
– Dzwonię na numer alarmowy.
– Co zrobimy z alkoholem?
– Chyba nie będą nas przeszukiwać.
Gdy zgłosiła się centrala, Sean przekazał szczegóły i się rozłączył. Dalej rozgarniał zarośla końcem wędki. Nagle wzdłuż brzegu przepłynął szczur i chłopak wypuścił wędkę. Udało mu się sięgnąć po nią na tyle szybko, że nie utonęła.
Barry odwrócił się i puścił biegiem.
– Hej! – krzyknął Sean. – Co z tobą? Wracaj!
– To są zwłoki – wrzasnął kumpel. – Tylko że to… to…
Na moście rozległy się syreny.
– Za późno. Lepiej poczekaj. Powiedziałem im, że jest nas dwóch.
Ujrzawszy pobladłą twarz kumpla, Sean odwrócił się, by jeszcze raz spojrzeć w wodę.
– Ja pierdolę – rzucił Barry i zwymiotował.
Mimo czerwcowego słońca powietrze było rześkie i Lottie pożałowała, że nie zabrała kurtki. Wzięła od Boyda zapalonego papierosa i łapczywie się zaciągnęła.
– Czas, żebyś kupiła sobie własne – zauważył.
– Po co, skoro jesteś taki hojny?
– Dokąd idziemy?
Stali na najniższym stopniu schodów przed komisariatem. Inspektor spojrzała na katedrę, myśląc o księdzu Joem. Chciała podtrzymać tę znajomość. Dobrze będzie mieć w nim powiernika teraz, gdy Boyd zaczął się od niej oddalać. Nie mogła mieć do niego żalu. Za długo trzymała go na dystans, a kiedy w końcu poprosił, by się zaangażowała, natychmiast się wycofała. Wina leżała po jej stronie. Niestety jej życie było zbyt skomplikowane, by mogła je dzielić z kimkolwiek poza dziećmi i wnukiem. A co z matką? Rose to zupełnie inna kwestia. Składowa chorej historii rodzinnej, z którą Lottie nie chciała się teraz mierzyć.
Zauważyła księdza tuż za główną bramą. Wyczuła, że Boyd zesztywniał. Rzuciła niedopałek na ziemię i przeszła przez ulicę, by przywitać się z duchownym.
– Ładny dziś dzień – odezwała się. – Chciałeś mi coś powiedzieć?
– Być może to nic takiego, ale muszę coś z tobą omówić – odrzekł Joe. – Na osobności.
Lottie odwróciła się do Boyda. Kurde, teraz cały dzień będzie miał focha.
– Dasz nam minutkę?
– Najpierw chcesz, żebym z tobą poszedł, a potem… Zakładam, że to nie prośba – warknął. Wydął policzki, rozdeptał papierosa obcasem buta i ruszył z powrotem do komisariatu.
– Przepraszam. – Ksiądz Joe się zmartwił.
– Och, nie przejmuj się Boydem. Dojdzie do siebie – zapewniła Lottie. – Wyglądasz na zaniepokojonego.
– Przejdźmy się i porozmawiajmy.
Weszli na teren katedralny.
– Jak wam się żyje w domu matki? – zapytał.
– Tłoczno – odparła ze śmiechem.
– Długo musicie tam zostać?
– Już nie. Mimo wewnętrznego oporu przyjęłam od Toma Rickarda ofertę wynajmu domu za minimalny czynsz. Pamiętasz go, prawda?
– Oczywiście. Był zamieszany w nieudaną rewitalizację Domu Świętej Anieli.
– I jest dziadkiem Louisa.
Jej córka, Katie, zaszła w ciążę z synem Rickarda, Jasonem, na początku poprzedniego roku. Niedługo później chłopak padł ofiarą morderstwa. Louis miał teraz dziewięć miesięcy, a Tom Rickard zamieszkał za granicą, dość rozsądnie postanawiając nie wracać do Ragmullin. Lottie bardzo to odpowiadało. Lecz w lutym, po pożarze jej domu zaproponował jej, by korzystała z należącej do niego nieruchomości na peryferiach miasta. Chociaż bardzo chciała zachować godność, nie mogła odrzucić takiej oferty.
– Powinienem był częściej do ciebie dzwonić – stwierdził ksiądz Joe. – Dowiedzieć się, jak sobie radzisz, wiesz, po pożarze, ale…
– Nie martw się. Wiem, gdzie cię znaleźć, gdybym potrzebowała pogadać.
– To dobrze.
Zapadło między nimi przyjazne milczenie i Parker musiała się powstrzymać, by nie ująć Joego pod ramię. Nie, nigdy nie było między nimi nadmiernej zażyłości, ale lubiła towarzystwo młodszego mężczyzny. Mimo że był księdzem.
– Będziemy tak chodzić w kółko czy powiesz mi, co wywołuje tę zmarszczkę troski na twoim czole, tak głęboką, że można by w niej sadzić ziemniaki?
Uśmiechnął się i skręcili w prawo w stronę dużego czarnego krzyża z figurą Jezusa.
– Słyszałem, że dziś rano pojawiła się na komisariacie młoda kobieta – powiedział.
– Od kogo to słyszałeś? – Inspektor przeklęła długie języki, które w zawrotnym tempie roznosiły plotki z komisariatu po mieście.
– Nie ma znaczenia, ale chodzi o to, że chyba ją widziałem. Przedwczoraj.
– Gdzie? I skąd wiesz, że to ta sama osoba? – Lottie zatrzymała się, mierząc towarzysza podejrzliwym spojrzeniem.
– Wychodziłem z katedry i zauważyłem, że ktoś siedzi przy grocie.
– Pokaż gdzie.
Parker ruszyła za nim do częściowo odgrodzonej części ogrodu, o której istnieniu zupełnie zapomniała. Drzewa i krzewy otaczały stertę porośniętych mchem głazów, na których szczycie stała figura Najświętszej Marii Panny. Przy wejściu umieszczono wąską kamienną ławkę.
– Tutaj. To tu siedziała. Wpatrywała się w statuę. – Zajął miejsce na ławce i zachęcająco poklepał ciepły kamień obok siebie.
Lottie nie skorzystała z propozycji.
– Rozmawialiście?
– Posiedziałem z nią. Sama przypominała posąg. Biała jak alabaster i zupełnie nieruchoma. Poruszała tylko ustami. Biedny, cierpiący anioł.
– Modliła się?
– Tak mi się wydawało. Ale kiedy odwróciła się do mnie, zobaczyłem, że płacze, trzymając rękę na brzuchu. Była w ciąży. Nie znam się na tym, ale wydawało mi się, że to ósmy albo dziewiąty miesiąc.
Inspektor jednak przysiadła się do niego, a ich kolana niemal się zetknęły.
– Opowiedz, co mówiła.
– Nie wiem, czy mogę.
– Jezu, Joe, przecież to nie była spowiedź. Nie wiążą cię żadne zasady etyki kapłańskiej.
– Nie rozmawialiśmy w konfesjonale, co do tego masz rację, ale sądzę, że jej wyznania i tak obejmuje tajemnica spowiedzi.
Policjantka zerwała się z miejsca.
– Och, na litość boską! Ty i te prawa spisane przez ludzi w imię niewidzialnych bogów!
– Usiądź, Lottie. – Jego głos brzmiał tak spokojnie i pewnie, że posłuchała mimo irytacji. – Biedaczka była zrozpaczona. Rozdrapywała sobie ręce paznokciami. Choć wieczór był ciepły i miała na sobie bluzę, cała dygotała. Ale zauważyłem w niej coś, co mnie powstrzymało od pocieszania jej. Rozumiesz?
– Nie całkiem.
– A potem się odezwała…
– Mów dalej – ostrożnie ponagliła go Lottie.
– Powiedziała: „Twój Bóg nie potrafił ochronić mnie przed złem”. To mnie śmiertelnie wystraszyło. Te słowa… Jakby wypowiedziała je o wiele starsza, znużona życiem kobieta.
– Jezu, Joe… To dziwne. Co zrobiłeś?
– Byłem zaskoczony. Nie wiedziałem, co robić ani mówić. A potem zaczęła się ze mnie śmiać. Tak jakby płakała i śmiała się równocześnie. Po czym zerwała się i pobiegła. Czy raczej pokuśtykała. Ściskała brzuch, jakby dziecko miało z niej zaraz wypaść.
– Widziałeś, dokąd poszła?
Joe odwrócił się i wskazał ścieżkę między drzewami.
– Tam – dodał.
Inspektor wstała i osłaniając oczy ręką, próbowała dojrzeć coś między liśćmi.
– Ruszyłeś za nią?
– Nie, pozwoliłem jej odejść. – Podniósł się i chwycił Lottie za łokieć, obracając ją twarzą do siebie. – Myślę, że to może być ta młoda kobieta, którą odwieźliście do szpitala.
– Skąd to przypuszczenie?
– Cała zakrwawiona i tuż po porodzie. To musi być ona.
– Chciałabym wiedzieć, jak zdobyłeś te informacje.
– Jestem szpitalnym kapelanem. Wiem to od jednej z pielęgniarek.
– Zatem gdzie twoim zdaniem jest jej dziecko, o wszechwiedzący?
– Ten sarkazm jest niepotrzebny.
– Przepraszam – powiedziała Lottie, dostrzegając błysk bólu w jego oczach.
Ktoś zawołał ją po imieniu, więc się odwróciła. Boyd biegł w ich stronę.
– Co się stało? – spytała.
– Mamy zwłoki.
– Gdzie?
– W kanale. Dwóch chłopców wybrało się na ryby. Jezu, Lottie…
– O co chodzi, Boyd?
Załamał ręce.
– To niemowlę.
– O nie… Cholera.
– A jednym z chłopców, którzy je znaleźli, jest… twój syn.
– Cholera, cholera, cholera.
Dwaj chłopcy stali obok siebie pod uważnym okiem sierżant Marii Lynch. Upewniwszy się, że Seanowi nic nie jest, Lottie odetchnęła głęboko i podeszła do brzegu kanału.
– Nic nie widzę.
Boyd podał jej wędkę.
– Masz, użyj tego.
Przyklękła i pochyliła się, rozgarniając zarośla drewnianym kijem.
– Co, do diabła? – Cofnęła się, niemal wypuszczając wędkę.
Wśród pustych puszek, śmieci i trzcin dostrzegła fioletowosiną skórę. Małe nagie pośladki. Niewielkie dłonie i palce. Ciało wśród odpadków. Porzucone. Ofiara morderstwa?
– Dobry Boże w niebiesiech – wyszeptała. – Czy chłopaki mają podbierak? Przynieście też jakąś plandekę.
– Hej, Lynch – odezwał się Boyd. – Zawołaj, żeby dali płachtę.
– Kirby już po nią poszedł. – Sierżant wskazała masywnego detektywa, który szybko zbliżał się ścieżką ze zwiniętą folią pod pachą, po czym podała Lottie podbierak.
Inspektor włożyła nitrylowe rękawiczki.
– Niech Boyd się tym zajmie – zasugerowała Lynch. – Myślę, że powinnaś zaopiekować się swoim synem.
Lottie zerknęła na nastolatków i powiedziała:
– Przyjdę za minutę. Zajmij ich czymś. Nie chcę, żeby to widział.
– Już widział. On to zgłosił. – Maria wróciła do chłopców.
Lottie kiwnęła głową do syna, dając mu znać, żeby się nie ruszał, i czekała, aż Kirby rozwinie gruby plastik.
– Technicy już tu jadą – wysapał. – Nie powinniśmy poczekać?
Lottie pokręciła głową. Uklękła na folii, chwyciła rączkę podbieraka, głęboko odetchnęła i sięgnęła w stronę ciała. Wsunęła pod nie siatkę i przyciągnęła do brzegu kanału.
– Zabierz chłopców na komisariat, Lynch! – krzyknęła przez ramię. Policjantka, która była w zaawansowanej ciąży, nie powinna tego oglądać. Ani Sean, który stał raptem kilka metrów dalej. Chciała podbiec i go przytulić, zapewnić, że jej praca nie zawsze tak wygląda.
– Dobrze – odrzekła Maria ledwie słyszalnym szeptem.
Upewniwszy się, że sierżant wraz z chłopcami odeszła, Lottie przyciągnęła ciało bliżej i przy pomocy Boyda ułożyła je na plastikowej płachcie.
Usiadła na ścieżce i uniosła wzrok.
– Biedna kruszyna. Jezu, Boyd, co tu się stało?
Sierżant tylko pokręcił głową. Tego, na co patrzyli, nie dało się opisać żadnymi słowami.
Hope miała zawroty głowy od upału, ale mimo to szła dalej. Kamienie i żwir raniły jej bose stopy, jednak czuła tylko ból w brzuchu. Pustkę. Poczucie próżni. Takiej, której jest się świadomym, ale której nie da się określić. Jej dziecko zniknęło, lecz miała wrażenie, że coś innego krąży swobodnie w jej żyłach, i to ją przerażało. Co miała teraz zrobić?
Minęła zakręt i w miejscu, w którym rzeka wpadała do kanału, ujrzała jakieś zamieszanie. Zatrzymała się. Co się tam działo? Przykucnęła wśród trzcin i wysokich traw. Dwaj chłopcy i… Nie! Policja. Spojrzała w tył, ale nie miała siły, by wracać i nadkładać drogi do domu. Po lewej stronie znajdował się wysoki wał, a za nim podmokłe pole. Znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Utknęła i musiała czekać, aż to, co się tam działo, dobiegnie końca. Miała nadzieję, że to tylko jakieś młokosy przyłapane na piciu lub paleniu trawki.
Usiadła na brzegu i zanurzyła stopy w chłodnej wodzie, która uśmierzyła nieco ból spowodowany drobnymi ranami. Hope czuła, że zupełnie się nie liczy. Była nikim. Tylko jedna osoba jej potrzebowała. I to dla niej czekała w tym miejscu, aż droga będzie wolna.
Położyła się na trawie i wkrótce zapadła w sen.
Przyjechał Jim McGlynn, szef zespołu kryminalistyków. Pot perlił się na jego czole i ściekał po nosie. Włożył strój ochronny i wszedł na ścieżkę, przechylając się pod ciężarem wielkiej walizki.
Naciągnął maskę na twarz i przykląkł obok Lottie.
– Nie wspomnę o tym, że zanieczyściła pani miejsce zbrodni.
– Wcześniej zanieczyścili je chłopcy, którzy znaleźli ciało.
McGlynn przyjrzał się ofierze i powiedział:
– Noworodek. Pępowina została przecięta ostrym narzędziem, pewnie nożem. Może nożyczkami. – Dłoń w rękawiczce zawisła nad brzuchem dziecka.
– Jak zmarł? – wyszeptała Lottie.
– Nie ma żadnych widocznych obrażeń zewnętrznych.
– Urodził się żywy?
– Nie dowiemy się, dopóki patolog nie przeprowadzi sekcji.
– Długo leżał w wodzie?
– Nie mam jak tego określić. I uprzedzając kolejne pytanie, nie wiem, od jak dawna nie żyje.
– A co panu mówi intuicja? – naciskała Parker. Słońce paliło ją w plecy, a włosy lepiły się do skóry na karku. Przepocona koszulka przylegała do jej ciała niczym wilgotna ścierka.
McGlynn zaczerpnął powietrze głęboko do płuc i wydmuchał je przez maseczkę.
– Moja intuicja nie ma tu nic do rzeczy. Oboje widzimy, że dziecko wylądowało w kanale. Albo już martwe, albo się utopiło. Co prawda na szyi widnieją zasinienia, ale mogły też powstać w czasie porodu.
– Koszmar… – westchnęła inspektor. – Biedne maleństwo. – Żołądek podszedł jej do gardła i ucieszyła się, że wyszła z domu bez śniadania. – Jane powinna niedługo przyjechać – dodała, mając na myśli patolog, która stacjonowała w odległym o czterdzieści kilometrów Tullamore.
– Zaraz rozstawimy namiot. Nie uda nam się tu zebrać zbyt wiele materiału, ale widzę polne kwiaty zaplątane w sitowie. Może to coś znaczy, a może nie.
– Wezwać ekipę nurków? – zapytała Lottie.
– Ja czekam na patolog. Proszę robić, co pani musi.
– Dzięki. – Wstała i odwróciła się do Boyda. – O co tutaj chodzi?
– Pewnie młoda dziewczyna nie umiała sobie poradzić z niechcianą ciążą. Przyszła tu, żeby urodzić. I dziecko albo przyszło na świat martwe, albo ona… no wiesz. Zabiła je.
Inspektor przypomniała sobie zakrwawioną nastolatkę, która rano pojawiła się w komisariacie.
– Czym przecięła pępowinę? Nie widzę noża ani niczego ostrego. A ty? Trzeba dokładnie przeszukać okolicę. – Pokazała ręką, jaki obszar należy odgrodzić. Nagle przypomniała sobie o Seanie i poczuła przypływ paniki. – Lynch zabrała chłopców? Co oni tu w ogóle robili?
– Wędkowali – wyjaśnił Boyd, zbierając porzucone torby i sprzęt.
Podał wszystko mundurowemu.
– To stara torba wojskowa Adama – zauważyła Lottie.
– Chodź – powiedział Mark. – Potrzebujesz kawy. Wyglądasz upiornie.
– Przydałoby mi się coś mocniejszego.
Patolog Jane Dore nie potrzebowała wiele czasu na oględziny miejsca zdarzenia, a gdy tylko zbadała ciało dziecka, wydała zgodę na przewiezienie go do kostnicy. Nieoficjalnie zaklasyfikowała wydarzenie jako zgon w podejrzanych okolicznościach.
Dokąd zmierza Ragmullin?, zastanawiała się Lottie. Miasto konało, uwikłane w korupcję, morderstwa i nadużycia. Miała już tego dosyć. A teraz bardziej niż kiedykolwiek martwiła się, że jej dzieci muszą dorastać w takim miejscu.
W centrum operacyjnym na tablicy zawisło tylko jedno zdjęcie – niezidentyfikowanego noworodka. Lottie zerknęła na nie, zanim poszła szukać swojego syna.
Lynch i chłopcy siedzieli w stołówce. Inspektor podbiegła do Seana i mocno go przytuliła.
– Co się stało? Po co poszliście nad kanał? Kto znalazł ciało? Nic ci nie jest?
– Nic mi nie jest, mamo. Szczerze. Łowiliśmy z Barrym ryby.
Lottie obrzuciła spojrzeniem drugiego nastolatka i spytała:
– A kim jest Barry?
– Barry Duffy – dodała Lynch. – Czekamy na przybycie któregoś z jego rodziców.
Barry z nerwowym rumieńcem na bladych policzkach siedział na czerwonym plastikowym krześle. Przepocone jasne włosy kleiły mu się do głowy. Dlaczego Sean wybrał się z nim na ryby? Lottie wydawało się, że nigdy wcześniej nie widziała tego chłopaka.
– Znamy się ze szkoły – pospieszył z wyjaśnieniem syn, jakby czytał jej w myślach.
– Ile masz lat, Barry? – zapytała.
– Piętnaście.
Czyli był w wieku Seana.
– Gdzie mieszkasz? Kto do ciebie przyjedzie – mama czy tato? Musimy się tu uwinąć jak najszybciej.
– Z czym się uwinąć? – zapytał chłopak.
– Chcę dokładnie poznać przebieg wydarzeń, w których wyniku znaleźliście to niemowlę.
– A Sean nie może pani opowiedzieć? Byliśmy tam razem.
– Zrobi to, ale chcę też usłyszeć, co ty masz do powiedzenia.
– Łowiliśmy ryby, a potem… potem Sean zauważył ciało i zadzwonił pod numer alarmowy.
– Przykro mi, ale formalne przesłuchanie mogę przeprowadzić tylko w obecności twoich rodziców.
– Nie potrzebuję ich.
Lottie zauważyła, że policzki chłopaka odzyskują normalną barwę, a wraz z nią pojawia się odrobina brawury charakterystycznej dla zbuntowanych nastolatków. Nic się nie stanie, jeśli zbiorę podstawowe informacje, pomyślała.
– Byłeś już wcześniej na tym odcinku kanału?
– Chodzę tam na ryby, jeśli chcę połowić. Ale nie codziennie.
– Kiedy byłeś tam ostatnio?
– Nie mam nic wspólnego ze sprawą tego dziecka, jeżeli to pani sugeruje.
– Niczego nie sugeruję. Chcę tylko określić, jak długo ciało mogło leżeć w wodzie. – Inspektor zamilkła i spojrzała na syna. – Widzieliście kogoś w okolicy, zanim dotarliście na miejsce?
Sean się zarumienił.
– Kilka razy się przenosiliśmy i trochę łowiliśmy. Właśnie mieliśmy znów zmienić miejsce, kiedy znaleźliśmy ciało.
Gdy mówił, Lottie wyczuła w jego oddechu zapach alkoholu.
– Piliście?
– Nie – zaprzeczył Sean.
– Tak – potwierdził Barry.
– Tylko jedną puszkę – zapewnił natychmiast jej syn. – Kiedy wrzuciłem ją do wody, zauważyłem niemowlę… ciało.
Lottie pomyślała, że chłopak zaraz się rozpłacze. Szybko go przytuliła, ale wyrwał się z jej objęć. Czyżby się wstydził w obecności kumpla? Będzie musiała z nim później porozmawiać.
Ponownie zwróciła się do Barry’ego:
– Zatem kiedy ostatnio byłeś w tym konkretnym miejscu?
– Może dwa dni temu. Poszedłem sam, ale w pojedynkę to żadna zabawa, dlatego dzisiaj zaprosiłem Seana.
– Dlaczego akurat jego? Przecież się nie przyjaźnicie.
– Mamuś! – zaprotestował jej syn.
– Wiem, że uprawia różne sporty, a kiedyś mówił, że jego tato wędkował. – Barry skubał skórki przy paznokciach, nie podnosząc głowy.
– Czasami się spotykamy – dodał Sean.
– Dobra, na razie wystarczy. – Policjantka uświadomiła sobie, że więcej się nie dowie. – Barry, musisz poczekać na rodziców, zanim cię puścimy.
– Nie muszę na nich czekać. Mogę sam wrócić do domu. Towarzystwa policjantów też nie potrzebuję.
– Masz za sobą traumatyczne przeżycie. Lepiej poczekaj, aż ktoś cię odbierze.
– Rodzice nie lubią, jak im się przeszkadza. Tato będzie w pracy.
– Na pewno chcieliby wiedzieć, że nic ci nie jest. Dzwoniłaś do nich, Lynch?
– Skontaktowałam się z mamą Barry’ego. Powiedziała, że zawiadomi męża. Raczej jej się nie spieszyło – dodała Maria.
Barry wyjął telefon i otworzył listę kontaktów. Pokazał ją Lottie.
– To numer mojego ojca, Paula Duffy’ego.
– Tego lekarza?
– Tak. Nie będzie zadowolony, że zaburzamy mu porządek dnia.
– A mama?
– Julia. Jej numer jest poniżej.
Lottie zapisała oba numery i poprosiła Lynch, by posiedziała z chłopakiem, dopóki ktoś go nie odbierze.
– Możemy zorganizować formalne przesłuchanie później albo jutro rano. Zależy, co powiedzą jego rodzice.
– Dobra – zgodziła się Lynch, związując długie jasne włosy gumką, po czym poszła do automatu po coś do picia.
Po wyjściu z pokoju inspektor kolejny raz przytuliła Seana.
– Jak to się stało, że z nim wyszedłeś?
– Z Barrym? Tak jak mówił, napisał do mnie i zaprosił na ryby. Mam dość siedzenia u babci, bo dziewczyny ciągle się kłócą, a Louis płacze. Każda inna opcja jest lepsza.
– I to był jego pomysł, żeby pić piwo?
– Cydr – zaoponował Sean z nutą bezczelności.
– Wiesz, o co mi chodzi. – Poprowadziła go schodami na dół do dyżurki.
– Wypiłem tylko jedną puszkę. I to niecałą, więc nie musisz być święcie oburzona, mamuś. Dokąd teraz idziemy?
– Do domu.
– Nie mamy domu – ponuro odrzekł chłopak. – Ty też idziesz?
– Tak.
– Nie musisz. Nic mi nie jest. Powinnaś się dowiedzieć, co się przydarzyło temu maluchowi.
– Mogę poprosić, żeby cię odwieźli radiowozem. Pasuje ci to?
– Fantastyczny pomysł. Serio.
Przyjrzała mu się – jego błękitnym oczom i jasnym włosom opadającym na czoło. Wyglądało na to, że chłopak próbuje zapuścić brodę, ale nieskutecznie. Jego podbródek zdobił delikatny puch zamiast zarostu. Gładka cera i błyszczące oczy zdradzały młody wiek. Lottie musiała przyznać, że wygląda jak skóra zdjęta z ojca.
Uśmiechnął się do niej, a ona poczuła, jak jego serdeczność i szczerość topią jej serce. Był jej synem. Znała każdy włos na jego głowie, ale nie miała pojęcia, co się w niej kryje. Nie chciał, by znała jego myśli. Ale czy jako matka nie miała prawa ich poznać? Zrozumieć, jak działa jego umysł? Albo jak nie działa, na przykład wtedy, gdy cierpiał na napady lęku i stał na krawędzi depresji.
– Na pewno? – spytała.
– Czy to niemowlę zostało zamordowane?
– Nie wiem. Może to tragiczny wypadek i dziecko zmarło przy porodzie, a ciało zostało porzucone.
– Znajdź jego matkę. Nie będę mógł spokojnie zasnąć, dopóki tego nie zrobisz.
– Ja też – szepnęła mu Lottie do ucha.
Pocałowała go w policzek, a chłopak zbiegł po schodach do czekającego radiowozu. Inspektor była niemal pewna, że matką nieżyjącego dziecka jest dziewczyna, którą odwieźli do szpitala. Przesłucha Hope Cotter, gdy tylko jej stan się poprawi, ale najpierw chciała się czegoś o niej dowiedzieć.
Dotarłszy do osiedla Munbally Grove, na którym mieszkała Hope Cotter, Parker i Boyd poczuli jeszcze większe przygnębienie. Z powodu nieustannych awantur i zakłóceń porządku miejsce to otaczała zasłużona zła sława. Ktoś, kto się tu urodził, raczej nie miał szans zajść daleko. Tylko kilka uzdolnionych osób wyrwało się stąd w jednym kawałku.
– Powinniśmy mieć na sobie kamizelki nożoodporne – stwierdził Boyd.
– Dramatyzujesz bardziej niż moja Chloe – zgasiła go Lottie.
Jej zespół zajął się ustalaniem okoliczności towarzyszących śmierci dziecka, a ona postanowiła sprawdzić nazwisko i adres, które dostała ze szpitala, zanim spróbuje przesłuchać dziewczynę. Hope Cotter była przecież pod strażą i nigdzie się nie wybierała.
Wjechali na osiedle od drugiej strony i musieli pokonać labirynt uliczek meandrujących wśród około trzech setek domów. W końcu dotarli do rzędu szeregówek, wśród których znajdował się numer pięćdziesiąt trzy. Domki miały podmurówkę z ciemnoczerwonych cegieł, a resztę elewacji pokrywał niegdyś biały tynk kamyczkowy, teraz spękany i poszarzały.
– Czy to są aluminiowe okna? – zapytał Boyd.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki