Pejzaż śmierci. Cykl z detektyw Lottie Parker - Patricia Gibney - ebook

Pejzaż śmierci. Cykl z detektyw Lottie Parker ebook

Patricia Gibney

0,0
36,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Morderca czai się w pobliżu, a miasto jest pełne sekretów

Pewnego upalnego wieczoru po meczu z przyjaciółmi jedenastoletni Mikey Driscoll rusza do domu. Dwa dni później grupa nastolatków znajduje jego ciało nieopodal boiska. Głowę dziecka otacza aureola z polnych kwiatów. Wkrótce na brzegu malowniczego jeziora Ladystown zostają odnalezione zwłoki innego chłopca, również obsypane kwiatami.

W poszukiwaniu sprawcy, który zostawia tę przerażającą wizytówkę, Lottie musi rozplątać pajęczynę tajemnic spowijającą krąg przyjaciół Mikeya. Wszyscy coś ukrywają, ale kogo chronią? Parker jest zdeterminowana, by złapać mordercę, ponieważ tym razem jej synowi też grozi niebezpieczeństwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 409

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Moim przy­ja­cio­łom, daw­nym i nowym

Prolog

Pro­log

Zapach dymu z komi­nów na osie­dlu komu­nal­nym oble­piał jej gar­dło. Szła szybko, pró­bu­jąc liczyć mija­jące sekundy i minuty, lecz gdy kolejna fala bólu roz­darła jej ciało, zupeł­nie stra­ciła rachubę. Opa­dła na kolana, przy­ci­ska­jąc ręce do brzu­cha.

Świa­tło latarni ulicz­nych wio­dło ją po opu­sto­sza­łej alejce za rzę­dem sze­re­gó­wek. Mokre dżinsy lepiły się do jej nóg – nie była pewna, czy zmo­czyła ją woda, czy krew. Miała nadzieję, że nie krew… Znów prze­szył ją ból i przy­gry­zła wargę, żeby stłu­mić krzyk, który chciał się wyrwać i wzle­cieć w gęste od dymu powie­trze.

Kro­ple desz­czu kłuły jej skórę niczym śrut z wia­trówki. Zdzi­wiło ją to, bo zanim zaczęło padać, czuła wyłącz­nie ostre skur­cze w dole brzu­cha. Lało jak z cebra, a ona nie miała kurtki. Cienka koszulka cał­ko­wi­cie prze­mo­kła, tak jak dżinsy i buty.

Skrę­ciła w lewo i ruszyła w stronę boiska, ale przed jasno oświe­tlo­nym budyn­kiem klu­bo­wym stał tłum ludzi. Pew­nie jakaś impreza, pomy­ślała. Gdy skie­ro­wała się z powro­tem tam, skąd przy­szła, kolejny skurcz przy­giął ją do ziemi.

– Jesz­cze nie. Pro­szę! – krzyk­nęła w stronę oło­wia­nego nieba.

Deszcz powoli usta­wał, a ona po pię­ciu minu­tach dotarła do tunelu pod kana­łem. Nie, nie pój­dzie do mia­sta. Ktoś mógłby ją zoba­czyć, a nie chciała, żeby widziano ją w takim sta­nie. Ludzie już i tak gadali. Wspięła się na śli­ski nasyp i puściła się bie­giem wzdłuż brzegu kanału po zaśmie­co­nej żwi­ro­wej ścieżce poro­śnię­tej chwa­stami. Wyda­wało jej się, że sły­szy kroki za ple­cami, ale nie miała siły się obej­rzeć. Nikogo tu nie ma, powta­rzała sobie. Tylko szczury w wodzie.

Nagle poczuła inny ból. I wszystko się zmie­niło.

Niedziela

Nie­dziela

– Gol!

Mikey Dri­scoll trium­fal­nie uniósł pięść do góry, gdy piłka wylą­do­wała w siatce. Chłopca natych­miast oto­czyła cała dru­żyna. Tak! Był boha­te­rem. Naresz­cie. Sze­roki uśmiech nie scho­dził mu z twa­rzy przez ostat­nie pięć minut meczu mło­dzi­ków.

Sędzia zagwiz­dał, a wokół roz­legł się chór wiwa­tów. Na murawę wylał się tłum, zło­żony głów­nie z rodzi­ców i rodzin zwy­cię­skiej dru­żyny. Ktoś posa­dził sobie Mikeya na ramio­nach. Chło­piec już nie czuł się naj­mniej­szy w zespole. Teraz był olbrzy­mem. Hurra!

Dostrzegł swo­jego przy­ja­ciela, Toby’ego, który uśmie­chał się do niego, i odpo­wie­dział mu uśmie­chem. Po dro­dze do budynku klu­bo­wego roz­glą­dał się za mamą. Odro­binę posmut­niał. Oczy­wi­ście, że jej tu nie ma. Ni­gdy nie bywała na jego meczach, to dla­czego mia­łaby przyjść teraz? Ale to był finał, więc tro­chę liczył na to, że… Prze­łknął roz­cza­ro­wa­nie.

Zsu­nął się na zie­mię z ramion nie­zna­jo­mego, roz­glą­da­jąc się za człon­kami swo­jej dru­żyny. On zdo­był zwy­cię­skiego gola, ale to Toby jako kapi­tan miał ode­brać puchar. Mikey pod­biegł do przy­ja­ciela, który był od niego wyż­szy o dobrą głowę. Spoj­rzał w górę, osła­nia­jąc oczy przed świa­tłem zacho­dzą­cego słońca.

– Piękny gol – pochwa­lił go Toby.

– Dzięki – odrzekł Mikey. – Mogę u cie­bie dzi­siaj noco­wać? – Zaci­snął kciuki. Powie­dział już mamie, że zosta­nie na noc u kum­pla. Pro­szę, zgódź się, modlił się w duchu.

Przy­ja­ciel się zawa­hał.

– Muszę spy­tać mamę.

– Jasne, nie ma sprawy.

– A dla­czego chcesz u mnie noco­wać?

Zanim chło­piec zdą­żył odpo­wie­dzieć, tre­ner Rory Butler zagar­nął ich ramio­nami i posta­wił przed dru­żyną.

– Chodź­cie, chłopcy. Teraz wrę­cze­nie medali i pucharu, a potem zapra­szam wszyst­kich do McDo­nalda!

Roz­le­gły się rado­sne okrzyki i Mikeya porwał tłum, oddzie­la­jąc go od Toby’ego. Po inten­syw­nej grze w wie­czor­nym upale był mokry od potu. Czy powi­nien przed­tem pobiec do domu i wziąć prysz­nic? Nie. Powie­dział mamie, że nocuje u Toby’ego, więc lepiej nie zaska­ki­wać jej swoim powro­tem. No cóż, pomy­ślał, wszyst­kie chło­paki będą cuch­nęły, nie tylko ja.

Przy­jął medal od Rory’ego Butlera, a Toby wysoko uniósł puchar. Zgro­ma­dzeni zaczęli się roz­cho­dzić. Część rodzi­ców wsia­dła do samo­cho­dów, by zawieźć dzieci do McDo­nalda. Resztę miał zabrać wynaj­mo­wany przez dru­żynę bus. Mikey ruszył za kole­gami do obskur­nej szatni.

– To był naj­lep­szy mecz sezonu – stwier­dził Rory, pokle­pu­jąc po ple­cach wszyst­kich mija­ją­cych go gra­czy.

Mikey lubił tre­nera, który był mniej wię­cej w tym samym wieku co mama. Czyli trzy­dzie­ści parę lat, jak odpo­wia­dała, gdy ktoś pytał.

– Jestem z was bar­dzo dumny, chłopcy. Ale dość gada­nia, teraz czas na świę­to­wa­nie. Łap­cie swoje rze­czy i spo­ty­kamy się wszy­scy w McDo­nal­dzie. Sta­wiam nug­getsy i frytki!

Mło­dzi pił­ka­rze znów zaczęli wiwa­to­wać, a potem wzięli torby i, na­dal w dre­sach i koszul­kach, z meda­lami na zie­lo­nych wstąż­kach zawie­szo­nymi na szy­jach, wyszli, pokrzy­ku­jąc rado­śnie.

* * *

Toby czuł się kiep­sko. Ow­szem, wygrali finał, jedli nug­getsy z fryt­kami i mieli naj­faj­niej­szego tre­nera w kraju, ale…

Mikey przy­glą­dał mu się zza stołu swo­imi wiel­kimi, smut­nymi brą­zo­wymi oczami. Cho­lera, pomy­ślał Toby. Może mógłby go dziś do sie­bie zabrać. W końcu przy­ja­ciel dość czę­sto u niego noco­wał. Ale wolał go dziś nie zapra­szać. Jego star­szy brat Max będzie w domu, a Toby nie lubił atmos­fery, która wtedy pano­wała. Nikt z jego rodziny nie przy­szedł na mecz, co wcale go nie mar­twiło. Lepiej mu było bez nich.

Odgar­nął jasne włosy z oczu. Miał spe­cjalną fry­zurę, wygo­loną dookoła, z mopem na czubku głowy, jak mówiła mama. Mikey pró­bo­wał go naśla­do­wać, więc namó­wił mamę, żeby zro­biła mu jasne pasemka. Efekt był szo­ku­jący. Wyglą­dało to po pro­stu okrop­nie. Ale Toby oczy­wi­ście ni­gdy mu tego nie powie­dział.

Wło­żył do ust nug­getsa i zaczął zawzię­cie prze­żu­wać. Znał Mikeya od przed­szkola. Cho­dzili do tej samej klasy w pod­sta­wówce. Teraz dora­stali. Cze­kała ich zmiana szkoły. Czy w liceum na­dal będą się przy­jaź­nili? Miał nadzieję. Posmut­niał, patrząc, jak kum­pel z meda­lem dum­nie zawie­szo­nym na szyi zbiera opa­ko­wa­nia i idzie wyrzu­cić je do śmieci.

Pośród śmie­chu i roz­mów sły­szał tylko ciszę mię­dzy sobą a Mikeyem. Cały czas go obser­wo­wał. Przy­ja­ciel przez chwilę roz­ma­wiał z Pau­lem Duf­fym, fizjo­te­ra­peutą dru­żyny. Cóż, wła­ści­wie nie fizjo­te­ra­peutą, tylko leka­rzem, ale to pra­wie to samo. Wszy­scy tu byli. Barry, syn dok­tora, który cią­gle się przy nich krę­cił i rzą­dził. Ma tylko pięt­na­ście lat, pomy­ślał Toby, nie może mną rzą­dzić! Żona Paula, Julia, która cza­sami zabie­rała ich stroje spor­towe do pra­nia. Oble­śny Wes, kie­rowca auto­busu, który woził ich na mecze wyjaz­dowe. Ber­tie Har­ris, który uwa­żał się za tre­nera, ale był tylko dozorcą w klu­bie. I oczy­wi­ście Rory Butler. Praw­dziwy tre­ner. Toby go lubił, więc uśmiech­nął się sze­roko, gdy tre­ner na niego spoj­rzał.

Walić to, pomy­ślał. Zaprosi Mikeya na noc. Niech Max się pier­doli. Cała jego rodzina może się pier­dolić. Wziął puste pudełko po nug­get­sach i resztkę fry­tek, rusza­jąc do śmiet­nika, gdy poczuł, że ktoś łapie go za ramię. Okrę­cił się na pię­cie.

– Toby, fan­ta­stycz­nie dziś gra­łeś.

Chło­piec wyrwał się z uści­sku Ber­tiego, uśmie­cha­jąc się ner­wowo.

– Tak, dzięki. To był dobry mecz. Super zabawa.

– Byłeś gwiazdą.

– To Mikey zdo­był bramkę.

– Świetny gol, to prawda. Młody Dri­scoll rzadko wbija gole, ale ten był ważny. Nie zapo­mnij o przy­ję­ciu z oka­zji wygra­nej w następną sobotę.

– Dobrze.

Toby wziął torbę i rozej­rzał się za Mikeyem. W knaj­pie pano­wał tłok i hałas, ale on był na tyle wysoki, że widział wszystko nad gło­wami sie­dzą­cych. Rozej­rzał się uważ­nie, lecz ni­gdzie nie dostrzegł przy­ja­ciela.

– Kurde – mruk­nął. Aku­rat gdy zde­cy­do­wał, że kum­pel może u niego prze­no­co­wać… No cóż, jego strata.

* * *

Mikey przy­po­mniał sobie, że mama miała pójść na bingo, poza tym i tak się nie spo­dzie­wała jego powrotu. Na szczę­ście miał wła­sny klucz. A Toby zacho­wał się jak dupek.

Zarzu­cił torbę na ramię i jedną ręką trzy­ma­jąc medal, ruszył do domu. Posta­no­wił, że naj­pierw weź­mie prysz­nic, potem zak­tu­ali­zuje FIFĘ na Play­Sta­tion, a w tym cza­sie zoba­czy, co jest na Net­flik­sie. Jeden z kole­gów wspo­mniał o serialu Stran­ger Things. Zapo­wia­dał się naprawdę faj­nie. Wie­dział, że mama w życiu nie pozwo­li­łaby mu go oglą­dać, ale prze­cież jej nie będzie, prawda? Tak! Rado­śnie uniósł zaci­śniętą pięść i puścił się bie­giem. Poczuł się znacz­nie lepiej, mając plany na resztę wie­czoru.

Prze­szedł na świa­tłach i skie­ro­wał się do tunelu, by pójść do domu skró­tem. Nie­na­wi­dził tego tunelu pod kana­łem. Fuj. Zawsze się bał, że ściany pękną, a on uto­nie w męt­nej wodzie.

Kop­nął pustą puszkę, a gdy poto­czyła się z grze­cho­tem, usły­szał, że pod­jeż­dża do niego samo­chód. Szedł dalej, a auto jechało obok. Odwró­cił się i zaj­rzał przez boczne okno. Kiedy roz­po­znał osobę za kie­row­nicą, uśmiech­nął się do niej i przy­wi­tał:

– Cześć.

– Wska­kuj. Pod­wiozę cię do domu.

– Nie trzeba, to nie­da­leko.

– Na pewno jesteś zmę­czony, a ja jadę w tamtą stronę.

– No dobra.

Mikey obszedł samo­chód i otwo­rzył drzwi. Usiadł na miej­scu pasa­żera, po czym zapiął pas. Usły­szał klik­nię­cie auto­ma­tycz­nej blo­kady drzwi.

– Dobry Boże, Mikey, cuch­niesz.

– Co nie? – Chło­piec par­sk­nął ner­wo­wym śmie­chem.

– Mogę coś na to zara­dzić.

– Nie trzeba, zaraz będę w domu. Mam tam mnó­stwo gorą­cej wody – odrzekł, choć wie­dział, że będzie musiał odcze­kać pół godziny, zanim boj­ler się nagrzeje.

Kiedy włą­czyło się zie­lone, samo­chód skrę­cił w lewo na most Dubliń­ski.

Zdzi­wiony Mikey wyj­rzał przez okno.

– Hej, do mnie się jedzie tam­tędy. To nie ten skręt.

W samo­cho­dzie pano­wała cisza.

– Jedziesz w złą stronę. – Chłopca ogar­nął popłoch.

– Och, to dobra strona. Nie przej­muj się. Zaufaj mi.

Mikey osu­nął się na sie­dze­niu, opie­ra­jąc stopy na tor­bie. Po chwili odwa­żył się zer­k­nąć kątem oka w bok. Zaufać? Nie, na pewno nie. Nie­stety, droga odwrotu została już zamknięta.

Dzień pierwszy. Poniedziałek

Dzień pierw­szy

Ponie­dzia­łek

1

Samo­lot z Nowego Jorku wylą­do­wał na lot­ni­sku w Dubli­nie przed cza­sem. Dokład­nie za pięt­na­ście piąta rano Leo Bel­field sta­nął w kolejce do kon­troli pasz­por­to­wej. Nie dener­wo­wał się. Nie miał niczego do ukry­cia ani do ocle­nia. W końcu słu­żył w poli­cji nowo­jor­skiej w ran­dze kapi­tana. Wie­dział jed­nak, że o tajem­nicy jego naro­dzin i sekre­tach rodzin­nych w tym kraju, w któ­rym ni­gdy do tej pory nie posta­wił stopy, lepiej nikomu nie wspo­mi­nać. Wiele się dowie­dział przez ostat­nie pół roku. Kiedy Ale­xis, jego matka, prze­szła zawał serca, odkrył na temat swo­jego pocho­dze­nia sporo rze­czy, któ­rych na pewno nie zamie­rzała mu wyja­wiać. Lecz nie wie­dział wszyst­kiego. Jesz­cze nie.

Przy­je­cha­łem tu, Ale­xis, pomy­ślał. Do kraju, o któ­rym chcia­łaś zapo­mnieć. Kraju, któ­rego ni­gdy nie mia­łem poznać. I szu­kam rodziny, któ­rej mnie pozba­wi­łaś.

Uśmiech­nął się do pra­cow­nika kon­troli pasz­por­to­wej i zaczął odpo­wia­dać na pyta­nia.

– Waka­cje, pro­szę pana?

– Tak, przy­je­cha­łem na waka­cje.

– Zamie­rza pan podró­żo­wać po kraju?

– Zatrzy­mam się w hotelu Joyce w Rag­mul­lin.

– A, tak, Rag­mul­lin. W Irlan­dii środ­ko­wej. Wielu dobrych muzy­ków wywo­dzi się z tam­tych oko­lic.

– Nic mi o tym nie wia­domo – odrzekł Leo. – To moja pierw­sza wizyta.

– Mam nadzieję, że pierw­sza z wielu. – Urzęd­nik pod­bił wizę i oddał Leo pasz­port. – Miłego pobytu.

– To wcale nie jest pewne – mruk­nął Leo pod nosem, cho­wa­jąc nie­bie­ską ksią­żeczkę do kie­szeni. – Wcale a wcale.

* * *

Inspek­tor Lot­tie Par­ker strzep­nęła żar z nie­do­pałka i przy­glą­dała się, jak dogasa na popę­ka­nym beto­nie pod jej sto­pami.

– Pale­nie ci nie służy.

Zer­k­nęła przez ramię na sier­żanta Marka Boyda, który stał oparty o dach samo­chodu, mocno zacią­ga­jąc się papie­ro­sem.

– Przy­ga­niał kocioł garn­kowi – mruk­nęła i odwró­ciła się, by dalej wpa­try­wać się w ruinę, która jesz­cze pięć mie­sięcy temu była jej domem.

Wyczuła, że Boyd pod­szedł bli­żej.

– Gapie­nie się na to nic nie zmieni – powie­dział.

– Całe moje życie poszło z dymem – odrze­kła.

– Prze­cież na­dal żyjesz. Twoim dzie­ciom też nic się nie stało. To znak, że trzeba ruszyć naprzód.

Wes­tchnęła i wci­snęła ręce głę­boko do kie­szeni dżin­sów.

– Tak, wiem, że to tylko cegły i zaprawa.

– To tekst pio­senki, tak? Chyba przy­po­mi­nam sobie, jak moja mama ją cyto­wała.

– Nie mam poję­cia. – Pokrę­ciła głową. – I, pro­szę, nie pró­buj śpie­wać.

– Nie będę.

– Co cię tu spro­wa­dza? Raczej nie zamie­rza­łeś pła­wić się ze mną w roz­pa­czy. – Jej dom spło­nął w lutym. Podej­rze­wała, że został pod­pa­lony, ale oka­zało się, że doszło do zwar­cia insta­la­cji elek­trycz­nej. Jed­nak Lot­tie nie wie­rzyła, że to była jedyna przy­czyna tej brze­mien­nej w skutki awa­rii.

Unio­sła wzrok i zauwa­żyła, że Boyd się jej przy­gląda. Wysoki i szczu­pły, z odro­binę odsta­ją­cymi uszami, krótko ścię­tymi wło­sami, w któ­rych wię­cej było sre­bra niż czerni, i z lek­kim zaro­stem na twa­rzy – zupeł­nie do niego nie­pa­su­ją­cym.

– Jak zwy­kle McMa­hon dopy­tuje się o cie­bie – wyja­śnił.

– Która godzina?

– Wła­śnie minęła dzie­wiąta.

– Nie może mi dać pię­ciu minut dla sie­bie?

– Lot­tie, przy­jeż­dżasz tu co rano od mie­sięcy. Dom nie powsta­nie z popio­łów jak feniks. – Uniósł rękę, widząc, że zamie­rza zapro­te­sto­wać. – Twój dom ze wspo­mnień już nie ist­nieje. Jak już mówi­łem, powin­naś uznać to za znak i ruszyć naprzód.

Lot­tie przy­gry­zła wargę, myśląc o swoim mężu Ada­mie, który zmarł przed pię­cioma laty. W tym domu miesz­kali od ślubu. W tym domu wycho­wy­wali Katie, Chloe i Seana, trójkę swo­ich pięk­nych dzieci. Spło­nął do gołej ziemi. Prze­padł. Wszystko prze­pa­dło. Czy Boyd miał rację? Czy to był znak? Nie wie­działa. Nic już nie wie­działa…

– Masz ochotę na drinka? – spy­tała.

– Jezu, Lot­tie! Jest dzie­wiąta rano. Chodź. Gdzie twój samo­chód?

– Przy­szłam pie­szo.

– Od matki?

– Uzna­łam, że to ide­alny pora­nek na spa­cer. – Spoj­rzała w niebo i zauwa­żyła, że choć na­dal świeci słońce, napły­wają groźne atra­men­towe chmury. Wie­działa, że Boyd nie kupił jej kłam­stwa. – Samo­chód nie chciał odpa­lić, więc popro­si­łam Kirby’ego o pod­wózkę. Pod­rzu­cił mnie po dro­dze do pracy. Jest dziś w weso­łym nastroju.

– To pew­nie zasługa jego kobiety – stwier­dził Mark. – Gilly O’Dono­ghue działa na niego jak bal­sam. Powin­naś była zadzwo­nić po mnie. Chodź, pod­wiozę cię na komi­sa­riat. – Ruszył do samo­chodu. – Idziesz czy zamie­rzasz się lam­pić na tę ruinę przez resztę dnia?

Przy­dep­tała nie­do­pa­łek, wyjęła paczkę i spy­tała:

– Masz ogień?

Uniósł brew.

– Nie zamie­rzam pod­pa­lić zglisz­czy, jeśli to cię mar­twi. Mam ochotę na papie­rosa. Kirby przy­pa­lił mi poprzed­niego, bo nie mam zapal­niczki ani zapa­łek. – Łzy zapie­kły ją pod powie­kami. Jezu, pomy­ślała, jestem w gor­szym sta­nie niż ten cho­lerny dom. Cegły i zaprawa. Teo­re­tycz­nie tylko z tego się skła­dał, ale był czymś znacz­nie wię­cej. Prze­cho­wy­wał wszyst­kie jej wspo­mnie­nia, a teraz zostały z nich tylko zglisz­cza i pustka.

– Wsia­daj. – Boyd otwo­rzył przed nią drzwi samo­chodu.

Wzru­szyw­szy ramio­nami, Lot­tie wyko­nała pole­ce­nie. Nie miała nastroju na kłót­nię. A potem przy­po­mniała sobie powód, dla któ­rego Boyd jej szu­kał.

– McMa­hon cię przy­słał? Dla­czego chce mnie widzieć?

Peł­niący obo­wiązki komi­sa­rza David McMa­hon trzy­mał ją na krót­kiej smy­czy. Przy­dzie­lał jej głów­nie papier­kową robotę, a w nagrodę dosta­wała jesz­cze wię­cej papier­ko­wej roboty. Była pewna, że go to pod­nieca.

– Zgad­nij. – Mark włą­czył sil­nik, zawró­cił i wyje­chał z osie­dla.

– Kło­poty – odrze­kła.

– Zapewne.

2

Wysie­dli z samo­chodu na placu za komi­sa­ria­tem, ale Lot­tie nie chciała jesz­cze wcho­dzić do środka.

– Idź. Potrze­buję tro­chę świe­żego powie­trza – powie­działa.

– Lepiej się pospiesz. Nie będę dłu­żej świe­cił za cie­bie oczami.

Boyd ruszył do budynku.

Dla­czego była taka przy­gnę­biona? Może z powodu cia­snoty w domu matki. Dwu­dzie­sto­let­nia Katie i jej syn Louis, sie­dem­na­sto­let­nia Chloe i pięt­na­sto­letni Sean – wszy­scy dosłow­nie sie­dzieli sobie na gło­wach. Lecz po poża­rze Rose przy­gar­nęła ich do sie­bie i Lot­tie z wdzięcz­no­ścią przy­jęła ofertę dachu nad głową dla swo­jej rodziny.

Na szczę­ście ta sytu­acja już długo nie potrwa. Wszystko miała zapla­no­wane. Zatem w czym pro­blem? Ode­tchnęła głę­boko, stłu­miła ochotę na kolej­nego papie­rosa, obie­cu­jąc sobie, że w końcu rzuci pale­nie. Zna­la­zła w kie­szeni dżin­sów tabletkę Xanaksu i ją zażyła. Miała nadzieję, że tro­chę się uspo­koi.

Weszła do komi­sa­riatu, a drzwi się za nią zatrza­snęły. Ski­nęła głową sie­dzą­cej w dyżurce sier­żant O’Dono­ghue i pode­szła do drzwi wewnętrz­nych, żeby wpi­sać kod. Zanim udało jej się wci­snąć drugą cyfrę, usły­szała za ple­cami gło­śny jęk.

Kiedy się odwró­ciła, ujrzała nasto­latkę z twa­rzą oble­pioną mokrymi wło­sami. Miała sze­roko otwarte ciemne oczy i prze­ra­żoną minę. Jej dżinsy były podarte, roz­po­rek roz­pięty, stopy bose. Koszulka, nie­gdyś biała, wyglą­dała jak zafar­bo­wana we krwi.

Lot­tie odru­chowo się cof­nęła, wpa­da­jąc na drzwi. Otwo­rzyła usta, ale nie udało jej się wydu­sić ani słowa.

– Chyba go zabi­łam – wyszep­tała dziew­czyna.

Inspek­tor wzięła się w garść i postą­piła krok do przodu.

– Słu­cham?

Nasto­latka pod­nio­sła głos, który zabrzmiał gar­dłowo, nie­mal zwie­rzęco.

– Zabi­łam go.

A potem osu­nęła się na pod­łogę.

* * *

Lekarz dyżurny uznał, że należy prze­wieźć dziew­czynę do szpi­tala.

– Wstrząs i hipo­ter­mia – oznaj­mił.

Karetka przy­je­chała w ciągu dzie­się­ciu minut i Lot­tie wsia­dła do niej, by towa­rzy­szyć nasto­latce.

Przy­glą­da­jąc się bla­dej twa­rzy pod maską tle­nową, inspek­tor zasta­na­wiała się, jak dziew­czyna mogła naba­wić się hipo­ter­mii przy panu­ją­cych upa­łach. Ale to było naj­mniej­sze z jej zmar­twień.

Ratow­nik medyczny uważ­nie moni­to­ro­wał ciśnie­nie krwi i pozo­stałe para­me­try życiowe dziew­czyny.

– Ma bar­dzo niskie tętno – stwier­dził.

– Kim jesteś? – szep­nęła Par­ker do nasto­latki.

– Raczej pani nie odpo­wie – mruk­nął ratow­nik. Pla­kietka na jego zie­lo­nym uni­for­mie infor­mo­wała, że ma na imię Ste­ven.

– Nie jestem głu­pia – wark­nęła Lot­tie, ale widząc jego ura­żony wzrok, natych­miast dodała: – Prze­pra­szam.

– Nic nie szko­dzi. Co ona zro­biła?

– Nie mam poję­cia. – Śled­cza popra­wiła pla­sti­kowe torebki, które pospiesz­nie zało­żyła na dło­nie dziew­czyny, by zabez­pie­czyć dowody zbrodni, o któ­rej nic jesz­cze nie wie­działa. – Co jej jest?

– Nie chcę pani prze­drzeź­niać, ale nie mam poję­cia. – Ste­ven pokrę­cił głową i spoj­rzał na moni­tor. – Ma nie­bez­piecz­nie niskie ciśnie­nie krwi.

– Niech pan ją utrzyma przy życiu – powie­działa Paker. – Pro­szę.

Męż­czy­zna ski­nął głową.

Syrena umil­kła i sil­nik zgasł. Otwo­rzyły się drzwi, a Lot­tie wysko­czyła na zewnątrz, po czym odsu­nęła się, prze­pusz­cza­jąc Ste­vena i kie­rowcę z noszami. Roz­ło­żyli koła i wbie­gli do szpi­tala przez roz­su­wane drzwi. Ruszyła za nimi.

– Utrzy­maj­cie ją przy życiu – powtó­rzyła, gdy sani­ta­riu­sze prze­kła­dali dziew­czynę z noszy na oddzie­lone para­wa­nem łóżko na kół­kach na oddziale ratun­ko­wym.

Kiedy zasłony wokół boksu zostały zacią­gnięte, zadzwo­niła do Boyda.

* * *

Kupiła die­te­tyczną colę w szpi­tal­nym skle­piku i wyszła przed główne wej­ście na szyb­kiego dymka, ale odkryła, że na całym tere­nie panuje zakaz pale­nia. Zresztą i tak nie miała zapal­niczki.

Boyd zapar­ko­wał na podwój­nej żół­tej linii.

– Wia­domo coś? – zapy­tał.

– Zaj­mują się nią.

– Wiesz, kim jest?

– Jezu, Boyd. Sta­nęła w drzwiach cała we krwi, powie­działa: „Chyba go zabi­łam” i zemdlała.

– Czyli nie masz poję­cia, co się stało?

Lot­tie gwał­tow­nie pokrę­ciła głową.

– Powie­dzia­łam ci wszystko, co wiem.

– Hej, wylu­zuj.

– Na litość boską… – Okrę­ciła się na pię­cie i wró­ciła do szpi­tala. Zda­rzały się takie dni, kiedy czuła się przy Marku jak ści­śnięta sprę­żyna, i dzi­siaj tak wła­śnie było.

Odna­la­zła leka­rza, który prze­pro­wa­dził bada­nie nasto­latki.

– Dok­tor Moha­med? – upew­niła się, poka­zu­jąc odznakę. – Co może mi pan powie­dzieć o tej mło­dej pacjentce?

Męż­czy­zna miał zmę­czone oczy i obwi­słą skórę, choć wyglą­dało na to, że jest dopiero po trzy­dzie­stce.

– Stra­ciła dużo krwi – oznaj­mił. – Być może trzeba będzie zro­bić trans­fu­zję. Moni­to­ruję jej stan i wkrótce podejmę decy­zję.

Inspek­tor zmarsz­czyła brwi. Nie zauwa­żyła u dziew­czyny żad­nych obra­żeń.

– Odnio­sła jakieś rany?

– Nie w takim zna­cze­niu. To pani nie wie?

– Czego?

– Dziew­czyna jest po poro­dzie. Łoży­sko przy­kle­iło się do macicy, więc go nie uro­dziła. To wywo­łało krwo­tok. Już je usu­nięto.

Lot­tie obra­cała w myślach tę infor­ma­cję, zasta­na­wia­jąc się, gdzie może być dziecko nasto­latki. Jak i dla­czego przy­szła do komi­sa­riatu z wyzna­niem winy? Nagle wyczuła obec­ność Boyda za swo­imi ple­cami. Miała nadzieję, że sier­żant zada leka­rzowi jakieś sen­sowne pyta­nie, ponie­waż jej dosłow­nie ode­brało mowę.

– Jakie ma szanse na prze­ży­cie? – zapy­tał Mark.

– Dotarła tu na czas. Sądzę, że doj­dzie do sie­bie. Ale jeśli chce­cie ją prze­słu­chać, to na pewno nie dzi­siaj.

– Pro­szę nas zawia­do­mić, jeśli coś powie – popro­siła Lot­tie. – A gdyby się pan dowie­dział, kim ona jest…

– Poin­for­muję was.

Powie­dziaw­szy to, lekarz odda­lił się wąskim kory­ta­rzem zasta­wio­nym wóz­kami z bez­rad­nymi pacjen­tami. Lot­tie pole­ciła mun­du­ro­wemu, by pil­no­wał drzwi do sali, w któ­rej znaj­do­wała się dziew­czyna.

– Musimy wró­cić po jej śla­dach – oznaj­miła.

– A jak zamie­rzasz to zro­bić? – spy­tał Boyd, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Tra­dy­cyjną metodą śled­czą. – Pchnęła podwójne drzwi. – Potrze­buję pod­wózki na komi­sa­riat.

3

Po raz pierw­szy od początku waka­cji pięt­na­sto­letni Sean Par­ker czuł się szczę­śliwy. Wczo­raj wie­czo­rem wybrał się na mecz piłki noż­nej, po któ­rym pogra­tu­lo­wał mło­demu Mikey­owi świet­nego gola. Znał go z cza­sów, gdy mło­kos grał w hur­ling, a w pew­nym momen­cie nawet poma­gał w jego tre­nin­gach. Teraz Sean już rzadko się tym zaj­mo­wał.

Jego kum­pel ze szkoły, Barry Duffy, też był na meczu i rano przy­słał ese­mesa z pyta­niem, czy Sean nie miałby ochoty wybrać się na ryby. Zaprzy­jaź­nili się dopiero, gdy Par­ke­ro­wie zamiesz­kali u babki, w sąsiedz­twie domu Barry’ego.

Chło­pak zer­k­nął na wodę w kanale. Nie­re­gu­larne fale lekko koły­sały trzci­nami. W oddali sły­chać było szum samo­cho­dów i dzwon w kate­drze. Opary z oczysz­czalni ście­ków wypeł­niały powie­trze mdlącą wonią. Tak było każ­dego lata. Pew­nie z powodu upału, uznał. Deli­katny wie­trzyk poru­szył drze­wami. Kurka wodna prze­pły­nęła, marsz­cząc powierzch­nię wody.

– Fajna wędka – powie­dział Barry. – Skąd ją masz?

Sean wszedł za nim na nasyp, po któ­rym bie­gła ścieżka wzdłuż kanału.

– Nale­żała do mojego taty.

– Myśla­łem, że wszystko spło­nęło w poża­rze?

– Zawar­tość szopy prze­trwała. – Sean popra­wił na ramie­niu starą zie­loną woj­skową torbę i chwy­cił wędkę ojca dwiema rękami. – Gdzie chcesz się roz­ło­żyć?

– Kawa­łek dalej. Zła­pa­łem tam wczo­raj pstrąga.

– Kłam­czuch! – Sean się zaśmiał.

Prze­szli przez most Dubliń­ski, a ścieżka powio­dła ich dalej. Sean dogo­nił Barry’ego i wędro­wali ramię w ramię, dopóki nie dotarli do miej­sca, w któ­rym do kanału wpa­dał dopływ zasi­la­jący.

– To naj­lep­sza miej­scówka – oznaj­mił Barry i poło­żył swoją torbę na ziemi.

Sean posta­no­wił się nie kłó­cić. Po chwili kum­pel podał mu puszkę cydru. Cho­lera, matka by go zabiła, ale się nie dowie, więc otwo­rzył ją i upił łyk. Spoj­rzał na wspi­na­jące się na niebo słońce.

Tak, to będzie wspa­niały dzień.

4

Hope otwo­rzyła oczy. Leżała na ple­cach, wpa­tru­jąc się w sufit. Dokład­nie nad głową widziała kro­pelki krwi ukła­da­jące się w literę V. Spoj­rzała na swoje zakrwa­wione przed­ra­mię, z któ­rego cew­nik pro­wa­dził do zbior­nika z pły­nem infu­zyj­nym.

Dziecko znik­nęło. Wie­działa to. Nie było już maleń­kiej istoty, która rosła w jej brzu­chu przez dzie­więć mie­sięcy, wier­cąc się i krę­cąc. Ból zelżał, ale czuła cień dziecka, jakby nie chciało opu­ścić jej ciała nawet po ostat­nim roz­dzie­ra­ją­cym skur­czu. Ale co stało się potem? Nic nie pamię­tała.

– Och, obu­dzi­łaś się. – Pie­lę­gniarka w bia­łym far­tu­chu unio­sła jej nad­gar­stek, potrzą­snęła wor­kiem kro­plówki, po czym zaci­snęła rękaw ciśnie­nio­mie­rza wokół ramie­nia dziew­czyny.

Napeł­nia­jący się z sykiem rękaw miaż­dżył jej rękę, ale to było nic w porów­na­niu z bólem, któ­rego doświad­czyła kilka godzin temu. A może dni? Nie pamię­tała, co się wyda­rzyło.

– Jak długo… Jak długo tu jestem? – Jej głos brzmiał chra­pli­wie, zupeł­nie jak nie jej wła­sny.

– Karetka przy­wio­zła cię godzinę temu. – Pie­lę­gniarka zano­to­wała coś na kar­cie w nogach łóżka. – Powiesz mi, jak się nazy­wasz?

– Słu­cham? Dla­czego chce pani wie­dzieć?

– Po pierw­sze nie mogę cię wiecz­nie nazy­wać „dziew­czyną spod trójki”, a po dru­gie potrzebne nam to do doku­men­ta­cji.

Hope przez chwilę roz­wa­żała, czyby nie podać fał­szy­wych danych, ale wie­działa, że w końcu prawda i tak wyj­dzie na jaw.

– Hope Cot­ter.

– Adres? – Pie­lę­gniarka zapi­sy­wała infor­ma­cje na przy­pię­tym do pod­kładki for­mu­la­rzu.

– Mun­bally Grove pięć­dzie­siąt trzy. – Hope spo­dzie­wała się jakiejś reak­cji na adres ze złej strony mia­sta, ale się jej nie docze­kała. I jak to moż­liwe, że pamię­tała takie szcze­góły, a nie to, jak się tu zna­la­zła?

– Przy­pro­wa­dzę leka­rza, żeby zamie­nił z tobą słówko. Teraz już nic nie mów i na razie nie zasy­piaj, sły­szysz?

– Wspo­mniała pani o karetce? Jak… Kto… Nie rozu­miem…

– Mia­łaś już nic nie mówić. Odpocz­nij sobie. Lekarz odpo­wie na wszyst­kie twoje pyta­nia. – Pie­lę­gniarka już miała wyjść, ale jesz­cze dodała: – Poli­cja też chce z tobą roz­ma­wiać.

– Co?

Ale drzwi już się zamknęły, a Hope została sama z mgli­stymi wspo­mnie­niami i węzłem stra­chu zaci­ska­ją­cym się w piersi. Dla­czego poli­cja chce z nią roz­ma­wiać? Nie miała zie­lo­nego poję­cia, co się dzieje.

Ale jedno wie­działa na pewno.

Musiała stąd ucie­kać.

I to jak naj­szyb­ciej.

5

– Kogo ona zabiła? – Peł­niący obo­wiązki komi­sa­rza David McMa­hon sie­dział za biur­kiem, a czarne włosy opa­dały mu na czoło. Świ­dro­wał śled­czą wzro­kiem, jakby chciał ją prze­wier­cić na wylot.

Inspek­tor wsu­nęła ręce do kie­szeni dżin­sów i oparła się o ścianę gabi­netu.

– Nie mamy pew­no­ści, że to zro­biła, sir.

– Mamy. – Zało­żył ramiona na piersi i odchy­lił się na opar­cie krze­sła.

Jeśli zacznie się koły­sać, pomy­ślała Lot­tie, chęt­nie go popchnę. Ale on się nie ruszył.

– Zja­wia się na komi­sa­ria­cie – mówił dalej – cała we krwi i oznaj­mia, cytuję: „Chyba go zabi­łam”. Wygląda na to, że gdzieś leży ciało, które należy zna­leźć.

– Zda­niem kon­sul­tanta z pogo­to­wia dziew­czyna nie­dawno uro­dziła, ale łoży­sko przy­ro­sło do macicy, co wywo­łało masywny krwo­tok. Zatem praw­do­po­dob­nie to była jej krew.

– Teraz niby jesteś lekarką? – burk­nął. – Prze­pro­wa­dzono już ana­lizę krwi?

– Wła­śnie trwa.

– Zatem na razie nie wiesz, czy krew na ubra­niach należy do niej, czy do kogoś innego?

– Jesz­cze nie – przy­znała Lot­tie. Zaci­snęła pię­ści w kie­sze­niach spodni. Była pewna, że McMa­hon wie, iż dopro­wa­dza ją do szału. Jak zwy­kle. Ale tym razem musiała przy­znać mu rację.

– Zatem musisz ją trak­to­wać jak podej­rzaną o mor­der­stwo. Ta sprawa ma naj­wyż­szy prio­ry­tet. Idź i znajdź mi ciało.

– Z całym sza­cun­kiem, sir…

– Koniec dys­ku­sji. – Wstał i odgar­nął włosy z oczu, które na­dal prze­szy­wały ją ostrym spoj­rze­niem. Przy­gła­dził dwu­rzę­dową kami­zelkę, po czym zapiął mary­narkę. – Do roboty, Par­ker.

– Na litość boską… – mruk­nęła, odpy­cha­jąc się od ściany, po czym wyszła z jego gabi­netu.

McMa­hon pró­bo­wał ją wykoń­czyć od pierw­szego dnia w pracy. Jesz­cze nie dopiął swego, ale z każdą mija­jącą godziną zbli­żał się do tego celu. W paź­dzier­niku zeszłego roku Lot­tie zala­zła mu za skórę pod­czas śledz­twa, do któ­rego odde­le­go­wano go z wydziału nar­ko­ty­ko­wego. Nie­stety ich szef, komi­sarz Myles Cor­ri­gan, musiał wziąć urlop zdro­wotny i McMa­hon zagar­nął jego posadę, wygry­za­jąc inspek­tor Par­ker. Pastwił się nad nią, zasy­pu­jąc ją robotą papier­kową, któ­rej szcze­rze nie­na­wi­dziła, więc sterta doku­men­tów rosła pro­por­cjo­nal­nie do jej wście­kło­ści. A on co rano brał ją na dywa­nik, odpy­tu­jąc z postę­pów. Przy­naj­mniej dziś zmie­nił śpiewkę.

Skie­ro­wała się do swo­jego gabi­netu, znaj­du­ją­cego się na tyłach wspól­nego biura. Był nie­wiele więk­szy niż boks zaj­mo­wany przez bez­i­mienną pacjentkę w szpi­talu. Ale przy­naj­mniej miał szklane drzwi zamiast zasłon. Do Lot­tie wciąż powra­cało pyta­nie, co się stało z dziec­kiem tej dziew­czyny. Żyło czy zmarło?

* * *

Detek­tywi Larry Kirby i Maria Lynch sie­dzieli przy swo­ich biur­kach. Nawet nie pod­nie­śli głów, gdy inspek­tor ich mijała.

– Gdzie Boyd? – zapy­tała, zauwa­ża­jąc jego puste krze­sło.

Oboje tylko wzru­szyli ramio­nami.

– Co się dzieje z wami wszyst­kimi? – Oczy­wi­ście było to pyta­nie reto­ryczne, ale i tak ziry­to­wało ją, gdy nikt nie odpo­wie­dział. – Jak tam sobie chce­cie – mruk­nęła i zatrza­snęła drzwi do swo­jego biura. Opa­da­jąc na krze­sło, marzyła o ucieczce na bez­ludną wyspę. Ale nie miała na to szans z trójką dzieci i wnu­kiem pod opieką.

Włą­czyła kom­pu­ter, zmru­żyła oczy, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć hasło, a potem zaj­rzała pod kla­wia­turę.

Jej tele­fon zawi­bro­wał, a na ekra­nie poja­wił się iden­ty­fi­ka­tor roz­mówcy: „Matka”. Odrzu­ciła połą­cze­nie. Czy ta kobieta nie może jej dać spo­koju nawet w pracy? Wystar­czyło, że musi miesz­kać w jej domu i spę­dzać z nią wie­czory. Na szczę­ście dzięki pomocy męża Marii Lynch, Bena, Lot­tie zaczęła już remon­to­wać wyna­jęty dom. Nie­stety ter­min wypro­wadzki cią­gle się odwle­kał. Miała nadzieję, że na początku przy­szłego tygo­dnia w końcu się uda. Dzieci też potrze­bo­wały wła­snej prze­strzeni. I to szybko. Ina­czej Katie zamor­duje młod­szą sio­strę. A Sean? On nie spra­wiał żad­nych pro­ble­mów…

Tele­fon na biurku zadzwo­nił. Pomy­ślała, że chyba matka nie jest aż tak namolna. Oka­zało się, że dzwoni pie­lę­gniarka ze szpi­tala z nowi­nami.

Lot­tie zapi­sała nazwi­sko i adres zakrwa­wio­nej nasto­latki, po czym się roz­łą­czyła. Już miała wycho­dzić, gdy jej komórka znów zawi­bro­wała.

– Mamo, posłu­chaj, jestem zajęta – rzu­ciła, nie spraw­dza­jąc, kto dzwoni.

– Lot­tie, wszystko w porządku? – To był ksiądz Joe.

– Prze­pra­szam. Myśla­łam, że to… och, wiesz. – Ziry­to­wana opa­dła z powro­tem na krze­sło. – Coś się stało?

– Możesz na parę minut wpaść do kate­dry? Chciał­bym zamie­nić z tobą słowo.

Powinna jak naj­szyb­ciej potwier­dzić adres Hope, zanim wróci do szpi­tala, żeby ją prze­słu­chać.

– Jasne. Gdzie cię znajdę?

– Będę przy głów­nej bra­mie.

Gdy skoń­czyła roz­mowę, Boyd zaj­rzał przez drzwi.

– Szu­ka­łaś mnie?

– Masz ochotę się przejść?

6

Na oddziale ratun­ko­wym pano­wał roz­gar­diasz. Leka­rze i pie­lę­gniarki krę­cili się gorącz­kowo, a salowe i sani­ta­riu­sze bie­gali mię­dzy pacjen­tami. Hope zna­la­zła swoje ubra­nia w nie­bie­skiej pla­sti­ko­wej tor­bie na sta­lo­wym prę­cie pod łóż­kiem. Odłą­czyła kro­plówkę, zdjęła szpi­talną koszulę, po czym wło­żyła zakrwa­wione dżinsy z ela­stycz­nym paskiem, na­dal wil­gotne. Mię­dzy nogami miała grubą pod­pa­skę, która utrud­niała cho­dze­nie. Koszulka była w opła­ka­nym sta­nie, ale i tak nacią­gnęła ją przez głowę. Pie­lę­gniarka powie­działa, że przy­wie­ziono ją do szpi­tala z komi­sa­riatu. Dla­czego tam tra­fiła? Czy zro­biła coś złego? Nie­za­leż­nie od wszyst­kiego czuła prze­możną potrzebę ucieczki.

Ni­gdzie nie zna­la­zła swo­jej bluzy z kap­tu­rem. Nie wie­działa, czy ją na sobie miała, czy nie. I butów też nie było. Gdzie, do cho­lery, scho­wali jej buty? Będzie musiała iść boso.

Powoli odsu­nęła zasłonę i prze­mknęła za ple­cami sani­ta­riu­sza pcha­ją­cego wózek z pacjen­tem w stronę bocz­nych drzwi z tabliczką „Pra­cow­nia RTG”. Po lewej zoba­czyła wyj­ście ewa­ku­acyjne z wypi­sa­nym wiel­kimi czer­wo­nymi lite­rami zaka­zem otwie­ra­nia.

Zigno­ro­wała ostrze­że­nie i naci­snęła klamkę, ale nie roz­legł się żaden alarm. Wyszła, a drzwi się za nią powoli zatrza­snęły.

Pod­łoga pod pode­szwami jej stóp wyda­wała się twarda, lecz dziew­czyna nie zwra­cała na to uwagi. Przy­ci­ska­jąc ramiona do piersi, by ukryć zakrwa­wioną koszulkę, skie­ro­wała się przez tylne wyj­ście na główną ulicę. Wie­działa, że gdzieś tędy bie­gnie kanał. Musiała go tylko odna­leźć, a wtedy powinna bez więk­szych pro­ble­mów tra­fić do domu.

Gdy prze­szła przez prze­łaz pro­wa­dzący na ścieżkę nad kana­łem, jej brzuch prze­szył skurcz, a po nim ostry ból. Ale się nie zatrzy­mała.

Nie pamię­tała nic od chwili tuż przed poro­dem.

A wtedy spły­nęło na nią prze­ra­ża­jące pyta­nie: co się stało z jej dziec­kiem?

* * *

Chmura prze­sło­niła słońce i woda pociem­niała.

– Słaba zabawa – stwier­dził Sean.

Barry cisnął pustą puszkę na śro­dek kanału i pod­niósł wędkę. Mię­dzy trzci­nami prze­biegł szczur.

– Maru­dzisz. Jak chcesz, to spa­daj do domu.

– Nie o to mi cho­dziło. – Sean nie do końca wie­dział, co miał na myśli, ale na pewno nie chciał draż­nić Barry’ego. Faj­nie było spo­tkać się z kimś innym niż jego przy­ja­ciel Niall. A Barry był lubiany w szkole. Inny. Sean pocią­gnął łyk z puszki i też wrzu­cił ją do wody, choć nie wypił nawet połowy.

– Zobaczmy, czy jesz­cze jakieś będą chciały zaata­ko­wać – powie­dział, sta­ra­jąc się, by zabrzmiało to bra­wu­rowo. Ale głos zamarł mu w gar­dle.

– Co znowu? – spy­tał Barry.

– Widzisz to?

– O czym ty mówisz?

– To… to coś tam… Co to jest?

– Nic nie widzę. Tak czy siak, nie lubię tych drani. – Zaczął pako­wać sprzęt węd­kar­ski do torby. – Chodźmy dalej.

– No dobra – zgo­dził się Sean, choć wcale nie sie­dzieli tu zbyt długo.

Gdy chmury się pod­nio­sły, powiał lekki wiatr, koły­sząc trzci­nami. Sean sze­roko otwo­rzył oczy i usta w nie­mym prze­ra­że­niu. Odło­żył torbę i pod­niósł wędkę, pochy­la­jąc się, by roz­gar­nąć trzciny.

– Co, do…? Jezu Chry­ste, Barry. Patrz. Nie tam! Tutaj, kre­ty­nie. Co to jest?

Barry zaj­rzał mu przez ramię.

– Wygląda… To czło­wiek? – zapy­tał.

– Nie widzę dokład­nie. – Sean poru­szył wędką. – Jasna cho­lera, Barry. Musimy wezwać poli­cję.

– Po co?

– Cokol­wiek to jest… n-nie żyje – zająk­nął się. – I wygląda na bar­dzo małe.

– Może to pies czy coś? – zasu­ge­ro­wał Barry.

– Żaden pies, debilu. Nie ma sier­ści. – Sean już trzy­mał tele­fon w ręku.

– Nie znasz nawet numeru na komi­sa­riat.

– Moja mama jest detek­ty­wem.

Nie­stety Lot­tie nie ode­brała.

– Dzwo­nię na numer alar­mowy.

– Co zro­bimy z alko­ho­lem?

– Chyba nie będą nas prze­szu­ki­wać.

Gdy zgło­siła się cen­trala, Sean prze­ka­zał szcze­góły i się roz­łą­czył. Dalej roz­gar­niał zaro­śla koń­cem wędki. Nagle wzdłuż brzegu prze­pły­nął szczur i chło­pak wypu­ścił wędkę. Udało mu się się­gnąć po nią na tyle szybko, że nie uto­nęła.

Barry odwró­cił się i puścił bie­giem.

– Hej! – krzyk­nął Sean. – Co z tobą? Wra­caj!

– To są zwłoki – wrza­snął kum­pel. – Tylko że to… to…

Na moście roz­le­gły się syreny.

– Za późno. Lepiej pocze­kaj. Powie­dzia­łem im, że jest nas dwóch.

Ujrzaw­szy pobla­dłą twarz kum­pla, Sean odwró­cił się, by jesz­cze raz spoj­rzeć w wodę.

– Ja pier­dolę – rzu­cił Barry i zwy­mio­to­wał.

7

Mimo czerw­co­wego słońca powie­trze było rześ­kie i Lot­tie poża­ło­wała, że nie zabrała kurtki. Wzięła od Boyda zapa­lo­nego papie­rosa i łap­czy­wie się zacią­gnęła.

– Czas, żebyś kupiła sobie wła­sne – zauwa­żył.

– Po co, skoro jesteś taki hojny?

– Dokąd idziemy?

Stali na naj­niż­szym stop­niu scho­dów przed komi­sa­ria­tem. Inspek­tor spoj­rzała na kate­drę, myśląc o księ­dzu Joem. Chciała pod­trzy­mać tę zna­jo­mość. Dobrze będzie mieć w nim powier­nika teraz, gdy Boyd zaczął się od niej odda­lać. Nie mogła mieć do niego żalu. Za długo trzy­mała go na dystans, a kiedy w końcu popro­sił, by się zaan­ga­żo­wała, natych­miast się wyco­fała. Wina leżała po jej stro­nie. Nie­stety jej życie było zbyt skom­pli­ko­wane, by mogła je dzie­lić z kim­kol­wiek poza dziećmi i wnu­kiem. A co z matką? Rose to zupeł­nie inna kwe­stia. Skła­dowa cho­rej histo­rii rodzin­nej, z którą Lot­tie nie chciała się teraz mie­rzyć.

Zauwa­żyła księ­dza tuż za główną bramą. Wyczuła, że Boyd zesztyw­niał. Rzu­ciła nie­do­pa­łek na zie­mię i prze­szła przez ulicę, by przy­wi­tać się z duchow­nym.

– Ładny dziś dzień – ode­zwała się. – Chcia­łeś mi coś powie­dzieć?

– Być może to nic takiego, ale muszę coś z tobą omó­wić – odrzekł Joe. – Na osob­no­ści.

Lot­tie odwró­ciła się do Boyda. Kurde, teraz cały dzień będzie miał focha.

– Dasz nam minutkę?

– Naj­pierw chcesz, żebym z tobą poszedł, a potem… Zakła­dam, że to nie prośba – wark­nął. Wydął policzki, roz­dep­tał papie­rosa obca­sem buta i ruszył z powro­tem do komi­sa­riatu.

– Prze­pra­szam. – Ksiądz Joe się zmar­twił.

– Och, nie przej­muj się Boy­dem. Doj­dzie do sie­bie – zapew­niła Lot­tie. – Wyglą­dasz na zanie­po­ko­jo­nego.

– Przejdźmy się i poroz­ma­wiajmy.

Weszli na teren kate­dralny.

– Jak wam się żyje w domu matki? – zapy­tał.

– Tłoczno – odparła ze śmie­chem.

– Długo musi­cie tam zostać?

– Już nie. Mimo wewnętrz­nego oporu przy­ję­łam od Toma Ric­karda ofertę wynajmu domu za mini­malny czynsz. Pamię­tasz go, prawda?

– Oczy­wi­ście. Był zamie­szany w nie­udaną rewi­ta­li­za­cję Domu Świę­tej Anieli.

– I jest dziad­kiem Louisa.

Jej córka, Katie, zaszła w ciążę z synem Ric­karda, Jaso­nem, na początku poprzed­niego roku. Nie­długo póź­niej chło­pak padł ofiarą mor­der­stwa. Louis miał teraz dzie­więć mie­sięcy, a Tom Ric­kard zamiesz­kał za gra­nicą, dość roz­sąd­nie posta­na­wia­jąc nie wra­cać do Rag­mul­lin. Lot­tie bar­dzo to odpo­wia­dało. Lecz w lutym, po poża­rze jej domu zapro­po­no­wał jej, by korzy­stała z nale­żą­cej do niego nie­ru­cho­mo­ści na pery­fe­riach mia­sta. Cho­ciaż bar­dzo chciała zacho­wać god­ność, nie mogła odrzu­cić takiej oferty.

– Powi­nie­nem był czę­ściej do cie­bie dzwo­nić – stwier­dził ksiądz Joe. – Dowie­dzieć się, jak sobie radzisz, wiesz, po poża­rze, ale…

– Nie martw się. Wiem, gdzie cię zna­leźć, gdy­bym potrze­bo­wała poga­dać.

– To dobrze.

Zapa­dło mię­dzy nimi przy­ja­zne mil­cze­nie i Par­ker musiała się powstrzy­mać, by nie ująć Joego pod ramię. Nie, ni­gdy nie było mię­dzy nimi nad­mier­nej zaży­ło­ści, ale lubiła towa­rzy­stwo młod­szego męż­czy­zny. Mimo że był księ­dzem.

– Będziemy tak cho­dzić w kółko czy powiesz mi, co wywo­łuje tę zmarszczkę tro­ski na twoim czole, tak głę­boką, że można by w niej sadzić ziem­niaki?

Uśmiech­nął się i skrę­cili w prawo w stronę dużego czar­nego krzyża z figurą Jezusa.

– Sły­sza­łem, że dziś rano poja­wiła się na komi­sa­ria­cie młoda kobieta – powie­dział.

– Od kogo to sły­sza­łeś? – Inspek­tor prze­klęła dłu­gie języki, które w zawrot­nym tem­pie roz­no­siły plotki z komi­sa­riatu po mie­ście.

– Nie ma zna­cze­nia, ale cho­dzi o to, że chyba ją widzia­łem. Przed­wczo­raj.

– Gdzie? I skąd wiesz, że to ta sama osoba? – Lot­tie zatrzy­mała się, mie­rząc towa­rzy­sza podejrz­li­wym spoj­rze­niem.

– Wycho­dzi­łem z kate­dry i zauwa­ży­łem, że ktoś sie­dzi przy gro­cie.

– Pokaż gdzie.

Par­ker ruszyła za nim do czę­ściowo odgro­dzo­nej czę­ści ogrodu, o któ­rej ist­nie­niu zupeł­nie zapo­mniała. Drzewa i krzewy ota­czały stertę poro­śnię­tych mchem gła­zów, na któ­rych szczy­cie stała figura Naj­święt­szej Marii Panny. Przy wej­ściu umiesz­czono wąską kamienną ławkę.

– Tutaj. To tu sie­działa. Wpa­try­wała się w sta­tuę. – Zajął miej­sce na ławce i zachę­ca­jąco pokle­pał cie­pły kamień obok sie­bie.

Lot­tie nie sko­rzy­stała z pro­po­zy­cji.

– Roz­ma­wia­li­ście?

– Posie­dzia­łem z nią. Sama przy­po­mi­nała posąg. Biała jak ala­ba­ster i zupeł­nie nie­ru­choma. Poru­szała tylko ustami. Biedny, cier­piący anioł.

– Modliła się?

– Tak mi się wyda­wało. Ale kiedy odwró­ciła się do mnie, zoba­czy­łem, że pła­cze, trzy­ma­jąc rękę na brzu­chu. Była w ciąży. Nie znam się na tym, ale wyda­wało mi się, że to ósmy albo dzie­wiąty mie­siąc.

Inspek­tor jed­nak przy­sia­dła się do niego, a ich kolana nie­mal się zetknęły.

– Opo­wiedz, co mówiła.

– Nie wiem, czy mogę.

– Jezu, Joe, prze­cież to nie była spo­wiedź. Nie wiążą cię żadne zasady etyki kapłań­skiej.

– Nie roz­ma­wia­li­śmy w kon­fe­sjo­nale, co do tego masz rację, ale sądzę, że jej wyzna­nia i tak obej­muje tajem­nica spo­wie­dzi.

Poli­cjantka zerwała się z miej­sca.

– Och, na litość boską! Ty i te prawa spi­sane przez ludzi w imię nie­wi­dzial­nych bogów!

– Usiądź, Lot­tie. – Jego głos brzmiał tak spo­koj­nie i pew­nie, że posłu­chała mimo iry­ta­cji. – Bie­daczka była zroz­pa­czona. Roz­dra­py­wała sobie ręce paznok­ciami. Choć wie­czór był cie­pły i miała na sobie bluzę, cała dygo­tała. Ale zauwa­ży­łem w niej coś, co mnie powstrzy­mało od pocie­sza­nia jej. Rozu­miesz?

– Nie cał­kiem.

– A potem się ode­zwała…

– Mów dalej – ostroż­nie pona­gliła go Lot­tie.

– Powie­działa: „Twój Bóg nie potra­fił ochro­nić mnie przed złem”. To mnie śmier­tel­nie wystra­szyło. Te słowa… Jakby wypo­wie­działa je o wiele star­sza, znu­żona życiem kobieta.

– Jezu, Joe… To dziwne. Co zro­bi­łeś?

– Byłem zasko­czony. Nie wie­dzia­łem, co robić ani mówić. A potem zaczęła się ze mnie śmiać. Tak jakby pła­kała i śmiała się rów­no­cze­śnie. Po czym zerwała się i pobie­gła. Czy raczej pokuś­ty­kała. Ści­skała brzuch, jakby dziecko miało z niej zaraz wypaść.

– Widzia­łeś, dokąd poszła?

Joe odwró­cił się i wska­zał ścieżkę mię­dzy drze­wami.

– Tam – dodał.

Inspek­tor wstała i osła­nia­jąc oczy ręką, pró­bo­wała doj­rzeć coś mię­dzy liśćmi.

– Ruszy­łeś za nią?

– Nie, pozwo­li­łem jej odejść. – Pod­niósł się i chwy­cił Lot­tie za łokieć, obra­ca­jąc ją twa­rzą do sie­bie. – Myślę, że to może być ta młoda kobieta, którą odwieź­li­ście do szpi­tala.

– Skąd to przy­pusz­cze­nie?

– Cała zakrwa­wiona i tuż po poro­dzie. To musi być ona.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, jak zdo­by­łeś te infor­ma­cje.

– Jestem szpi­tal­nym kape­la­nem. Wiem to od jed­nej z pie­lę­gnia­rek.

– Zatem gdzie twoim zda­niem jest jej dziecko, o wszech­wie­dzący?

– Ten sar­kazm jest nie­po­trzebny.

– Prze­pra­szam – powie­działa Lot­tie, dostrze­ga­jąc błysk bólu w jego oczach.

Ktoś zawo­łał ją po imie­niu, więc się odwró­ciła. Boyd biegł w ich stronę.

– Co się stało? – spy­tała.

– Mamy zwłoki.

– Gdzie?

– W kanale. Dwóch chłop­ców wybrało się na ryby. Jezu, Lot­tie…

– O co cho­dzi, Boyd?

Zała­mał ręce.

– To nie­mowlę.

– O nie… Cho­lera.

– A jed­nym z chłop­ców, któ­rzy je zna­leźli, jest… twój syn.

– Cho­lera, cho­lera, cho­lera.

8

Dwaj chłopcy stali obok sie­bie pod uważ­nym okiem sier­żant Marii Lynch. Upew­niw­szy się, że Seanowi nic nie jest, Lot­tie ode­tchnęła głę­boko i pode­szła do brzegu kanału.

– Nic nie widzę.

Boyd podał jej wędkę.

– Masz, użyj tego.

Przy­klę­kła i pochy­liła się, roz­gar­nia­jąc zaro­śla drew­nia­nym kijem.

– Co, do dia­bła? – Cof­nęła się, nie­mal wypusz­cza­jąc wędkę.

Wśród pustych puszek, śmieci i trzcin dostrze­gła fio­le­to­wo­siną skórę. Małe nagie pośladki. Nie­wiel­kie dło­nie i palce. Ciało wśród odpad­ków. Porzu­cone. Ofiara mor­der­stwa?

– Dobry Boże w nie­bie­siech – wyszep­tała. – Czy chło­paki mają pod­bie­rak? Przy­nie­ście też jakąś plan­dekę.

– Hej, Lynch – ode­zwał się Boyd. – Zawo­łaj, żeby dali płachtę.

– Kirby już po nią poszedł. – Sier­żant wska­zała masyw­nego detek­tywa, który szybko zbli­żał się ścieżką ze zwi­niętą folią pod pachą, po czym podała Lot­tie pod­bie­rak.

Inspek­tor wło­żyła nitry­lowe ręka­wiczki.

– Niech Boyd się tym zaj­mie – zasu­ge­ro­wała Lynch. – Myślę, że powin­naś zaopie­ko­wać się swoim synem.

Lot­tie zer­k­nęła na nasto­lat­ków i powie­działa:

– Przyjdę za minutę. Zaj­mij ich czymś. Nie chcę, żeby to widział.

– Już widział. On to zgło­sił. – Maria wró­ciła do chłop­ców.

Lot­tie kiw­nęła głową do syna, dając mu znać, żeby się nie ruszał, i cze­kała, aż Kirby roz­wi­nie gruby pla­stik.

– Tech­nicy już tu jadą – wysa­pał. – Nie powin­ni­śmy pocze­kać?

Lot­tie pokrę­ciła głową. Uklę­kła na folii, chwy­ciła rączkę pod­bie­raka, głę­boko ode­tchnęła i się­gnęła w stronę ciała. Wsu­nęła pod nie siatkę i przy­cią­gnęła do brzegu kanału.

– Zabierz chłop­ców na komi­sa­riat, Lynch! – krzyk­nęła przez ramię. Poli­cjantka, która była w zaawan­so­wa­nej ciąży, nie powinna tego oglą­dać. Ani Sean, który stał rap­tem kilka metrów dalej. Chciała pod­biec i go przy­tu­lić, zapew­nić, że jej praca nie zawsze tak wygląda.

– Dobrze – odrze­kła Maria led­wie sły­szal­nym szep­tem.

Upew­niw­szy się, że sier­żant wraz z chłop­cami ode­szła, Lot­tie przy­cią­gnęła ciało bli­żej i przy pomocy Boyda uło­żyła je na pla­sti­ko­wej płach­cie.

Usia­dła na ścieżce i unio­sła wzrok.

– Biedna kru­szyna. Jezu, Boyd, co tu się stało?

Sier­żant tylko pokrę­cił głową. Tego, na co patrzyli, nie dało się opi­sać żad­nymi sło­wami.

* * *

Hope miała zawroty głowy od upału, ale mimo to szła dalej. Kamie­nie i żwir raniły jej bose stopy, jed­nak czuła tylko ból w brzu­chu. Pustkę. Poczu­cie próżni. Takiej, któ­rej jest się świa­do­mym, ale któ­rej nie da się okre­ślić. Jej dziecko znik­nęło, lecz miała wra­że­nie, że coś innego krąży swo­bod­nie w jej żyłach, i to ją prze­ra­żało. Co miała teraz zro­bić?

Minęła zakręt i w miej­scu, w któ­rym rzeka wpa­dała do kanału, ujrzała jakieś zamie­sza­nie. Zatrzy­mała się. Co się tam działo? Przy­kuc­nęła wśród trzcin i wyso­kich traw. Dwaj chłopcy i… Nie! Poli­cja. Spoj­rzała w tył, ale nie miała siły, by wra­cać i nad­kła­dać drogi do domu. Po lewej stro­nie znaj­do­wał się wysoki wał, a za nim pod­mo­kłe pole. Zna­la­zła się w sytu­acji bez wyj­ścia. Utknęła i musiała cze­kać, aż to, co się tam działo, dobie­gnie końca. Miała nadzieję, że to tylko jakieś mło­kosy przy­ła­pane na piciu lub pale­niu trawki.

Usia­dła na brzegu i zanu­rzyła stopy w chłod­nej wodzie, która uśmie­rzyła nieco ból spo­wo­do­wany drob­nymi ranami. Hope czuła, że zupeł­nie się nie liczy. Była nikim. Tylko jedna osoba jej potrze­bo­wała. I to dla niej cze­kała w tym miej­scu, aż droga będzie wolna.

Poło­żyła się na tra­wie i wkrótce zapa­dła w sen.

* * *

Przy­je­chał Jim McGlynn, szef zespołu kry­mi­na­li­sty­ków. Pot per­lił się na jego czole i ście­kał po nosie. Wło­żył strój ochronny i wszedł na ścieżkę, prze­chy­la­jąc się pod cię­ża­rem wiel­kiej walizki.

Nacią­gnął maskę na twarz i przy­kląkł obok Lot­tie.

– Nie wspo­mnę o tym, że zanie­czy­ściła pani miej­sce zbrodni.

– Wcze­śniej zanie­czy­ścili je chłopcy, któ­rzy zna­leźli ciało.

McGlynn przyj­rzał się ofie­rze i powie­dział:

– Nowo­ro­dek. Pępo­wina została prze­cięta ostrym narzę­dziem, pew­nie nożem. Może nożycz­kami. – Dłoń w ręka­wiczce zawi­sła nad brzu­chem dziecka.

– Jak zmarł? – wyszep­tała Lot­tie.

– Nie ma żad­nych widocz­nych obra­żeń zewnętrz­nych.

– Uro­dził się żywy?

– Nie dowiemy się, dopóki pato­log nie prze­pro­wa­dzi sek­cji.

– Długo leżał w wodzie?

– Nie mam jak tego okre­ślić. I uprze­dza­jąc kolejne pyta­nie, nie wiem, od jak dawna nie żyje.

– A co panu mówi intu­icja? – naci­skała Par­ker. Słońce paliło ją w plecy, a włosy lepiły się do skóry na karku. Prze­po­cona koszulka przy­le­gała do jej ciała niczym wil­gotna ścierka.

McGlynn zaczerp­nął powie­trze głę­boko do płuc i wydmu­chał je przez maseczkę.

– Moja intu­icja nie ma tu nic do rze­czy. Oboje widzimy, że dziecko wylą­do­wało w kanale. Albo już mar­twe, albo się uto­piło. Co prawda na szyi wid­nieją zasi­nie­nia, ale mogły też powstać w cza­sie porodu.

– Kosz­mar… – wes­tchnęła inspek­tor. – Biedne maleń­stwo. – Żołą­dek pod­szedł jej do gar­dła i ucie­szyła się, że wyszła z domu bez śnia­da­nia. – Jane powinna nie­długo przy­je­chać – dodała, mając na myśli pato­log, która sta­cjo­no­wała w odle­głym o czter­dzie­ści kilo­me­trów Tul­la­more.

– Zaraz roz­sta­wimy namiot. Nie uda nam się tu zebrać zbyt wiele mate­riału, ale widzę polne kwiaty zaplą­tane w sito­wie. Może to coś zna­czy, a może nie.

– Wezwać ekipę nur­ków? – zapy­tała Lot­tie.

– Ja cze­kam na pato­log. Pro­szę robić, co pani musi.

– Dzięki. – Wstała i odwró­ciła się do Boyda. – O co tutaj cho­dzi?

– Pew­nie młoda dziew­czyna nie umiała sobie pora­dzić z nie­chcianą ciążą. Przy­szła tu, żeby uro­dzić. I dziecko albo przy­szło na świat mar­twe, albo ona… no wiesz. Zabiła je.

Inspek­tor przy­po­mniała sobie zakrwa­wioną nasto­latkę, która rano poja­wiła się w komi­sa­ria­cie.

– Czym prze­cięła pępo­winę? Nie widzę noża ani niczego ostrego. A ty? Trzeba dokład­nie prze­szu­kać oko­licę. – Poka­zała ręką, jaki obszar należy odgro­dzić. Nagle przy­po­mniała sobie o Seanie i poczuła przy­pływ paniki. – Lynch zabrała chłop­ców? Co oni tu w ogóle robili?

– Węd­ko­wali – wyja­śnił Boyd, zbie­ra­jąc porzu­cone torby i sprzęt.

Podał wszystko mun­du­ro­wemu.

– To stara torba woj­skowa Adama – zauwa­żyła Lot­tie.

– Chodź – powie­dział Mark. – Potrze­bu­jesz kawy. Wyglą­dasz upior­nie.

– Przy­da­łoby mi się coś moc­niej­szego.

* * *

Pato­log Jane Dore nie potrze­bo­wała wiele czasu na oglę­dziny miej­sca zda­rze­nia, a gdy tylko zba­dała ciało dziecka, wydała zgodę na prze­wie­zie­nie go do kost­nicy. Nie­ofi­cjal­nie zakla­sy­fi­ko­wała wyda­rze­nie jako zgon w podej­rza­nych oko­licz­no­ściach.

Dokąd zmie­rza Rag­mul­lin?, zasta­na­wiała się Lot­tie. Mia­sto konało, uwi­kłane w korup­cję, mor­der­stwa i nad­uży­cia. Miała już tego dosyć. A teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek mar­twiła się, że jej dzieci muszą dora­stać w takim miej­scu.

W cen­trum ope­ra­cyj­nym na tablicy zawi­sło tylko jedno zdję­cie – nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nego nowo­rodka. Lot­tie zer­k­nęła na nie, zanim poszła szu­kać swo­jego syna.

Lynch i chłopcy sie­dzieli w sto­łówce. Inspek­tor pod­bie­gła do Seana i mocno go przy­tu­liła.

– Co się stało? Po co poszli­ście nad kanał? Kto zna­lazł ciało? Nic ci nie jest?

– Nic mi nie jest, mamo. Szcze­rze. Łowi­li­śmy z Bar­rym ryby.

Lot­tie obrzu­ciła spoj­rze­niem dru­giego nasto­latka i spy­tała:

– A kim jest Barry?

– Barry Duffy – dodała Lynch. – Cze­kamy na przy­by­cie któ­re­goś z jego rodzi­ców.

Barry z ner­wo­wym rumień­cem na bla­dych policz­kach sie­dział na czer­wo­nym pla­sti­ko­wym krze­śle. Prze­po­cone jasne włosy kle­iły mu się do głowy. Dla­czego Sean wybrał się z nim na ryby? Lot­tie wyda­wało się, że ni­gdy wcze­śniej nie widziała tego chło­paka.

– Znamy się ze szkoły – pospie­szył z wyja­śnie­niem syn, jakby czy­tał jej w myślach.

– Ile masz lat, Barry? – zapy­tała.

– Pięt­na­ście.

Czyli był w wieku Seana.

– Gdzie miesz­kasz? Kto do cie­bie przy­je­dzie – mama czy tato? Musimy się tu uwi­nąć jak naj­szyb­ciej.

– Z czym się uwi­nąć? – zapy­tał chło­pak.

– Chcę dokład­nie poznać prze­bieg wyda­rzeń, w któ­rych wyniku zna­leź­li­ście to nie­mowlę.

– A Sean nie może pani opo­wie­dzieć? Byli­śmy tam razem.

– Zrobi to, ale chcę też usły­szeć, co ty masz do powie­dze­nia.

– Łowi­li­śmy ryby, a potem… potem Sean zauwa­żył ciało i zadzwo­nił pod numer alar­mowy.

– Przy­kro mi, ale for­malne prze­słu­cha­nie mogę prze­pro­wa­dzić tylko w obec­no­ści two­ich rodzi­ców.

– Nie potrze­buję ich.

Lot­tie zauwa­żyła, że policzki chło­paka odzy­skują nor­malną barwę, a wraz z nią poja­wia się odro­bina bra­wury cha­rak­te­ry­stycz­nej dla zbun­to­wa­nych nasto­lat­ków. Nic się nie sta­nie, jeśli zbiorę pod­sta­wowe infor­ma­cje, pomy­ślała.

– Byłeś już wcze­śniej na tym odcinku kanału?

– Cho­dzę tam na ryby, jeśli chcę poło­wić. Ale nie codzien­nie.

– Kiedy byłeś tam ostat­nio?

– Nie mam nic wspól­nego ze sprawą tego dziecka, jeżeli to pani suge­ruje.

– Niczego nie suge­ruję. Chcę tylko okre­ślić, jak długo ciało mogło leżeć w wodzie. – Inspek­tor zamil­kła i spoj­rzała na syna. – Widzie­li­ście kogoś w oko­licy, zanim dotar­li­ście na miej­sce?

Sean się zaru­mie­nił.

– Kilka razy się prze­no­si­li­śmy i tro­chę łowi­li­śmy. Wła­śnie mie­li­śmy znów zmie­nić miej­sce, kiedy zna­leź­li­śmy ciało.

Gdy mówił, Lot­tie wyczuła w jego odde­chu zapach alko­holu.

– Pili­ście?

– Nie – zaprze­czył Sean.

– Tak – potwier­dził Barry.

– Tylko jedną puszkę – zapew­nił natych­miast jej syn. – Kiedy wrzu­ci­łem ją do wody, zauwa­ży­łem nie­mowlę… ciało.

Lot­tie pomy­ślała, że chło­pak zaraz się roz­pła­cze. Szybko go przy­tu­liła, ale wyrwał się z jej objęć. Czyżby się wsty­dził w obec­no­ści kum­pla? Będzie musiała z nim póź­niej poroz­ma­wiać.

Ponow­nie zwró­ciła się do Barry’ego:

– Zatem kiedy ostat­nio byłeś w tym kon­kret­nym miej­scu?

– Może dwa dni temu. Posze­dłem sam, ale w poje­dynkę to żadna zabawa, dla­tego dzi­siaj zapro­si­łem Seana.

– Dla­czego aku­rat jego? Prze­cież się nie przy­jaź­ni­cie.

– Mamuś! – zapro­te­sto­wał jej syn.

– Wiem, że upra­wia różne sporty, a kie­dyś mówił, że jego tato węd­ko­wał. – Barry sku­bał skórki przy paznok­ciach, nie pod­no­sząc głowy.

– Cza­sami się spo­ty­kamy – dodał Sean.

– Dobra, na razie wystar­czy. – Poli­cjantka uświa­do­miła sobie, że wię­cej się nie dowie. – Barry, musisz pocze­kać na rodzi­ców, zanim cię puścimy.

– Nie muszę na nich cze­kać. Mogę sam wró­cić do domu. Towa­rzy­stwa poli­cjan­tów też nie potrze­buję.

– Masz za sobą trau­ma­tyczne prze­ży­cie. Lepiej pocze­kaj, aż ktoś cię odbie­rze.

– Rodzice nie lubią, jak im się prze­szka­dza. Tato będzie w pracy.

– Na pewno chcie­liby wie­dzieć, że nic ci nie jest. Dzwo­ni­łaś do nich, Lynch?

– Skon­tak­to­wa­łam się z mamą Barry’ego. Powie­działa, że zawia­domi męża. Raczej jej się nie spie­szyło – dodała Maria.

Barry wyjął tele­fon i otwo­rzył listę kon­tak­tów. Poka­zał ją Lot­tie.

– To numer mojego ojca, Paula Duffy’ego.

– Tego leka­rza?

– Tak. Nie będzie zado­wo­lony, że zabu­rzamy mu porzą­dek dnia.

– A mama?

– Julia. Jej numer jest poni­żej.

Lot­tie zapi­sała oba numery i popro­siła Lynch, by posie­działa z chło­pa­kiem, dopóki ktoś go nie odbie­rze.

– Możemy zor­ga­ni­zo­wać for­malne prze­słu­cha­nie póź­niej albo jutro rano. Zależy, co powie­dzą jego rodzice.

– Dobra – zgo­dziła się Lynch, zwią­zu­jąc dłu­gie jasne włosy gumką, po czym poszła do auto­matu po coś do picia.

Po wyj­ściu z pokoju inspek­tor kolejny raz przy­tu­liła Seana.

– Jak to się stało, że z nim wysze­dłeś?

– Z Bar­rym? Tak jak mówił, napi­sał do mnie i zapro­sił na ryby. Mam dość sie­dze­nia u babci, bo dziew­czyny cią­gle się kłócą, a Louis pła­cze. Każda inna opcja jest lep­sza.

– I to był jego pomysł, żeby pić piwo?

– Cydr – zaopo­no­wał Sean z nutą bez­czel­no­ści.

– Wiesz, o co mi cho­dzi. – Popro­wa­dziła go scho­dami na dół do dyżurki.

– Wypi­łem tylko jedną puszkę. I to nie­całą, więc nie musisz być świę­cie obu­rzona, mamuś. Dokąd teraz idziemy?

– Do domu.

– Nie mamy domu – ponuro odrzekł chło­pak. – Ty też idziesz?

– Tak.

– Nie musisz. Nic mi nie jest. Powin­naś się dowie­dzieć, co się przy­da­rzyło temu malu­chowi.

– Mogę popro­sić, żeby cię odwieźli radio­wo­zem. Pasuje ci to?

– Fan­ta­styczny pomysł. Serio.

Przyj­rzała mu się – jego błę­kit­nym oczom i jasnym wło­som opa­da­ją­cym na czoło. Wyglą­dało na to, że chło­pak pró­buje zapu­ścić brodę, ale nie­sku­tecz­nie. Jego pod­bró­dek zdo­bił deli­katny puch zamiast zaro­stu. Gładka cera i błysz­czące oczy zdra­dzały młody wiek. Lot­tie musiała przy­znać, że wygląda jak skóra zdjęta z ojca.

Uśmiech­nął się do niej, a ona poczuła, jak jego ser­decz­ność i szcze­rość topią jej serce. Był jej synem. Znała każdy włos na jego gło­wie, ale nie miała poję­cia, co się w niej kryje. Nie chciał, by znała jego myśli. Ale czy jako matka nie miała prawa ich poznać? Zro­zu­mieć, jak działa jego umysł? Albo jak nie działa, na przy­kład wtedy, gdy cier­piał na napady lęku i stał na kra­wę­dzi depre­sji.

– Na pewno? – spy­tała.

– Czy to nie­mowlę zostało zamor­do­wane?

– Nie wiem. Może to tra­giczny wypa­dek i dziecko zmarło przy poro­dzie, a ciało zostało porzu­cone.

– Znajdź jego matkę. Nie będę mógł spo­koj­nie zasnąć, dopóki tego nie zro­bisz.

– Ja też – szep­nęła mu Lot­tie do ucha.

Poca­ło­wała go w poli­czek, a chło­pak zbiegł po scho­dach do cze­ka­ją­cego radio­wozu. Inspek­tor była nie­mal pewna, że matką nie­ży­ją­cego dziecka jest dziew­czyna, którą odwieźli do szpi­tala. Prze­słu­cha Hope Cot­ter, gdy tylko jej stan się poprawi, ale naj­pierw chciała się cze­goś o niej dowie­dzieć.

9

Dotarł­szy do osie­dla Mun­bally Grove, na któ­rym miesz­kała Hope Cot­ter, Par­ker i Boyd poczuli jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie. Z powodu nie­ustan­nych awan­tur i zakłó­ceń porządku miej­sce to ota­czała zasłu­żona zła sława. Ktoś, kto się tu uro­dził, raczej nie miał szans zajść daleko. Tylko kilka uzdol­nio­nych osób wyrwało się stąd w jed­nym kawałku.

– Powin­ni­śmy mieć na sobie kami­zelki nożo­od­porne – stwier­dził Boyd.

– Dra­ma­ty­zu­jesz bar­dziej niż moja Chloe – zga­siła go Lot­tie.

Jej zespół zajął się usta­la­niem oko­licz­no­ści towa­rzy­szą­cych śmierci dziecka, a ona posta­no­wiła spraw­dzić nazwi­sko i adres, które dostała ze szpi­tala, zanim spró­buje prze­słu­chać dziew­czynę. Hope Cot­ter była prze­cież pod strażą i ni­gdzie się nie wybie­rała.

Wje­chali na osie­dle od dru­giej strony i musieli poko­nać labi­rynt uli­czek mean­dru­ją­cych wśród około trzech setek domów. W końcu dotarli do rzędu sze­re­gó­wek, wśród któ­rych znaj­do­wał się numer pięć­dzie­siąt trzy. Domki miały pod­mu­rówkę z ciem­no­czer­wo­nych cegieł, a resztę ele­wa­cji pokry­wał nie­gdyś biały tynk kamycz­kowy, teraz spę­kany i posza­rzały.

– Czy to są alu­mi­niowe okna? – zapy­tał Boyd.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki