Żółta róża. Opowieść kryminalna - Michael Zwick - ebook

Żółta róża. Opowieść kryminalna ebook

Michael Zwick

3,5

Opis

Frank Rull wysiadł z taksówki przed hotelem Francuskim, w którym zatrzymał się w Paryżu. Po licznych koktajlach, które wypił tego wieczora, szumiało mu w głowie. Przed drzwiami swego pokoju wydobył klucz, wsadził do zamka i chciał przekręcić. Na próżno! Przycisnął klamkę. Ku wielkiemu zdumieniu przekonał się, że drzwi były otwarte. Na palcach wszedł do pokoju. Spuszczone story nadawały mu ponurej ciemności. Rull zaświecił światło. Pokój był pusty. Jednak mężczyzna nie miał wątpliwości, że ktoś pod jego nieobecność złożył tu wizytę. Nagle zauważył na dywanie płatek żółtej roży. Podniósł go i z gorzkim uśmiechem schował do kamizelki. Już pięć osób otrzymało w ostatnim czasie takie płatki i wszystkich prędzej czy później spotkała śmierć w tajemniczych okolicznościach... Gratka dla miłośników sensacji – międzywojenne wydanie „Żółtej róży” z 1934 roku w tłumaczeniu Marii Sandoz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 96

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KateMincia

Nie oderwiesz się od lektury

Książka dla ludzi, którzy podczas lektury nie lubią się spinać, tylko odprężać, próbując rozwikłać zagadkę; dla tych, którzy mają dość opisów obrzydliwych, niemoralnych zachowań bohaterów i brutalnych opisów zbrodni...polecam
00

Popularność




Michael Zwick

Żółta róża

Opowieść kryminalna

Warszawa 2020

Ulica de Bivienne w Paryżu wyglądała jak wymarła. Jedynie przed barem nocnym Sanssouci stało kilka taksówek, w których drzemali szoferzy.

Frank Rull nastawił kołnierz płaszcza, zapalił papierosa i wsiadł do auta.

– Ulica Saint George, Hotel Francuski – rzucił szoferowi i opadł na poduszki.

Po licznych cocktailach, które wypił tego wieczora, szumiało mu w głowie. Nieliczni przechodnie wydawali mu się w szarości ranka jak tańczące marionetki.

Przed drzwiami swego pokoju wydobył klucz, wsadził do zamka i chciał przekręcić – na próżno! Przycisnął klamkę. Ku wielkiemu zdumieniu przekonał się, że drzwi były otwarte.

Na palcach wszedł do pokoju. Spuszczone story nadawały mu ponurej ciemności. Rull zaświecił światło. Pokój był pusty. Odsunął na bok ciężkie portiery – i tu nie było nikogo. Rzucił płaszcz i kapelusz na oparcie krzesła i obejrzał dokładnie biurko. Dopiero gdy się przekonał, że zamki są w porządku, odetchnął z ulgą.

– Możliwe, rozmyślał, że wychodząc, nie zamknąłem pokoju. Lecz wkrótce odrzucił to przypuszczenie. To wykluczone! W takim razie bowiem klucz tkwiłby w zamku.

Nie szumiało mu już w głowie, jak poprzednio; ta zagadka wytrzeźwiła go zupełnie. Teraz nie wątpił już, że ktoś złożył mu w mieszkaniu nieoczekiwaną wizytę. Czuł, jak wielu ludzi wrażliwych, jakiś obcy fluid, jakiś ledwo wyczuwalny zapach obcego ciała.

– Powiedz no – zagadnął chłopca – nie widziałeś dziś w nocy nikogo w pobliżu moich drzwi?

– Nikogo – proszę pana.

– Czy służbę masz całą noc tutaj?

– Tak jest.

– Odejdź – rzucił Rull i zaczął szybko się rozbierać.

Nagle zauważył na dywanie płatek żółtej róży. Podniósł go i z gorzkim uśmiechem schował do kamizelki.

– Żółta róża! – szepnął do siebie, ostatnia zagadka Paryża!

Już pięciu ludzi otrzymało w ostatnich czasach straszliwe zawiadomienie i wszystkich prędzej czy później spotkała śmierć w okolicznościach tajemniczych. Znajdowano ich uduszonych. Żaden rzeczoznawca nie mógł jednak powiedzieć, w jaki sposób dokonano zbrodni i przy pomocy jakiego narzędzia. Nie było bowiem ani odcisków palców, ani śladów uduszenia stryczkiem. Rull zgasił światło, rzucił się na łóżko i zapadł szybko w ciężki sen.

*     *

*

Gdy się obudził następnego ranka, sięgnął zaraz po numer Le Matin, który przynoszono mu razem z kawą.

Nie zajął się polityką. Pójdzie ona i beze mnie – pomyślał z drwiącą miną.

Po raz pierwszy był w Paryżu i wydarzenia tego światowego miasta zajmowały go więcej niż troski Europy. Zwrócił uwagę na jeden niepodpisany artykuł. Ktoś pisał o żółtej róży, postrachu Paryża.

Nieznany korespondent dowodził:

...zbrodnia nie zawsze jest wynikiem niskich instynktów. Oparta ona jest czasem, a nawet często, na powodach osobistych i posiada jakiś rys idealny, chociażby, to twierdzenie wyglądało dziwnie. Wszak znamy z historii wiele przykładów, że mordów politycznych dokonywali nieraz ludzie porządni, jedynie w celu uwolnienia swoich współbraci spod cięmieżących rządów. Czyż nie oddawali się nieraz sami w ręce sprawiedliwości, jak to uczynił nasz Zbawiciel? Znamy również mordy religijne, kiedy morderca wierzył w swoim fanatyzmie w ulżenie całej ludzkości i zbliżenie jej do Boga. Czy możemy w końcu nazwać mordercami zawiedzionych w miłości, którzy nie mogliby żyć dalej nie na napiętnowawszy zdrady? Jednakże moi przeciwnicy mogliby mi zaprzeczyć, że „Żółta róża” nie tylko morduje, ale i grabi. Ale czyż zapał dla wytkniętego idealnego celu nie żąda często krwawych ofiar? Przyznaję, że „Żółta róża” jest mordercą, ale bądźmy sprawiedliwi: ten morderca imponuje. W całej okropności kieruje nim romantyczność. Weźmy jako przykład jego dary kwiatowe lub fakt, że nie rozlał jeszcze ani kropli krwi. Kto wie, jakim celom służą jego czyny? Może jest poetą okrucieństwa, i tacy muszą istnieć. Czyż śmierć nie ma swoich powabów jak i życie? Może nigdy nie chwycą mordercy, który zdaje się być zbyt inteligentny. Może nie chwycą go dlatego, że pewnego dnia zmęczony życiem, sam się z nim rozprawi. Wówczas nikt się nie dowie, co widziały jego oczy, czego dokonały zmartwiałe już ręce. Może zniknie w sposób równie tajemniczy, jak się zjawił, aby z dala od ludzi dokonać dziwnego bilansu swego życia...

Rull zaśmiał się. Ten autor wie więcej o Żółtej róży niż inni – pomyślał.

Długo siedział bez ruchu nad gazetą. Potem ubrał się szybko i pojechał do redakcji Le Matina.

– Prosiłbym – zwrócił się do jednego z redaktorów o nazwisko autora tego artykułu – i wskazał palcem wiersze o Żółtej róży.

– Żałuję bardzo – odpowiedział redaktor – zdaje się, że pan nie zna zwyczajów redakcyjnych. Nie wolno nam zdradzać incognita autora, który sobie tego nie życzy. Zresztą mogę pana zapewnić, że my sami nie wiemy, kim on jest.

– Czyż to możliwe? – zawahał się Rull.

– Ależ naturalnie! Artykuł, który dostaliśmy wczoraj, jest aktualny. Napisany jest gładko i jeśli nawet myśl autora jest nieco oryginalna, wielu słusznym uwagom nie da się zaprzeczyć. Jako dowód, jakie zainteresowanie wzbudził zamieszczony przez nas artykuł, może pan stwierdzić niezliczone telefoniczne zapytania, które ciągle otrzymujemy od rana. Widzi pan zatem, że wiemy dobrze, co należy drukować – dorzucił z pewnym siebie uśmieszkiem. Jeśli kiedykolwiek autor się zgłosi, zapłacimy mu najchętniej za jego trud.

– Autor nigdy nie zgłosi się po honorarium – zawołał Rull tonem pełnym energii, potem odwrócił się od zdumionego redaktora i opuścił salę.

Zaledwie się oddalił, do redakcji weszła elegancka dama rzadkiej piękności.

– Przepraszam pana, że przeszkadzam, muszę jednak koniecznie wiedzieć, o czym mówił ten pan, który właśnie wyszedł.

– Ależ pani...

– Proszę wybaczyć – przerwała mu wzburzona – dla mnie to pytanie wielkiej wagi. Zauważyłam, że ten pan był bardzo blady i skierował się prosto do urzędu telegraficznego. Czy nie pytał przypadkiem kto jest autorom artykułu o Żółtej róży?

– Skąd pani to wie? – pytał zdumiony redaktor.

– To już inna sprawa. Ale mam rację, czy nie?

– Tak, ma pani rację? I to mi się zdawało szczególnie podejrzane, że ten pan podkreślił, że autor nigdy nie zapyta o honorarium.

– Dziękuję najuprzejmiej – powiedziała dama, znikając.

*     *

*

Po nadaniu telegramu udał się Rull do małej kawiarenki Bonvivant. Było tu cicho, grube dywany tłumiły odgłos kroków gości. W wygodnym krześle obok dużej chińskiej wazy porcelanowej można było wypocząć doskonale, oderwawszy się od odgłosów wielkiego miasta.

Długo siedział tu pogrążony w myślach. Wreszcie poczuł na sobie czyjś wzrok. Odwrócił głowę i zobaczył naprzeciw młodą osobę, jedno z tych uroczych stworzeń, które widuje się tak rzadko, a jeszcze rzadziej poznaje się osobiście. Gdy spojrzenia ich się spotkały, nie odwróciła głowy. Myślał już, że ma do czynienia z jedną z tych wesołych dziewczynek, które już o tak wczesnej porze szukają znajomości. Ale nie! Znał kobiety zbyt dobrze, by dłużej żywić to przypuszczenie... Z pewnością coś się jej przywidziało i bierze mnie za kogoś znajomego. Znowu pogrążył się w myślach. Jednak wzrok nieznajomej stawał się coraz przenikliwszy, a oczy jej były tak fascynujące, że chyba asceta nie zwróciłby ku nim głowy. Uśmiechnął się znów do niej. Lecz nie reagowała i pozostała poważna.

Przejmujący zapach perfum dolatywał od niej.

– Czy pani pozwoli – zaczął nieśmiało.

– Nie, nie pozwolę – odrzekła zimno.

– Proszę wybaczyć, ale pani obserwuje mnie już przez czas dłuższy – rzekł speszony Rull, nie oczekujący takiej odpowiedzi – musiałem więc przypuszczać...

– Pan się myli, mój panie! Patrzyłam na tę chińską wazę. Jest mi pan zupełnie obojętny – odrzekła, wyjmując papierosa z małego złotego etui.

Rull podał jej z szacunkiem płonącą zapałkę.

– Może pani pozwoli mi teraz zająć miejsce obok?

– Po co właściwie?

– Na wypadek, że będę mógł pani wyświadczyć i inne usługi. Czy może być coś milszego jak usłużenie tak pięknej pani?

Uśmiechnęła się po raz pierwszy. Rull przyjął ten uśmiech jako pozwolenie zajęcia miejsca obok. Przedstawił się i przysiadł.

– Czy pani jest cudzoziemką?

– Czy nie uważa pan, że to pytanie jest nudne? Teraz brakuje tylko, żeby pan zaczął mówić o pogodzie. Będę się czuła jak u fryzjera.

Rull tak się speszył jej odpowiedzią, że zamilkł na chwilę.

Po dłuższym namyśle rzekł:

– Wie pani, dla lokomotywy najtrudniej jest wyprowadzić pociąg z martwego punktu i wprawić go w ruch. Gdy to się stanie, koła toczą się prawie samo.

– Czy panu tak bardzo zależy na tym, by się toczyły kółka? – spytała.

Spojrzał z zachwytem w jej oczy, potem wzrok jego ześlizgnął się po jej pięknej twarzy, wreszcie po ręce spoczywającej na kolanach.

– Tak, bardzo... – odpowiedział.

Zaśmiała się cicho. A jemu zdawało się w tej chwili, że nigdy w życiu nie słyszał takiego śmiechu. Głos jej miał całkiem niezwykły dźwięk. Działał podniecająco i przebiegł mu po krzyżach miłym dreszczem.

– Ma pan dzisiejszy numer Matina? – zapytała nagle, wskazując głową na jego kieszeń, z której wystawał dziennik.

– Tak, pani – i podał jej gazetę.

Przebiegła kolumny, aż wzrok jej zatrzymał się na artykule Żółtej róży. Podczas gdy czytała, Rull patrzył na jej jak rzeźbiony profil, na pierś oddychającą miarowo, i wszystkie dzienniki świata były mu w tej chwili podziwu najzupełniej obojętne.

– Ta Żółta róża to całkiem niezwykłe zjawisko, prawda? – Patrzyła na niego badawczo, nieco niespokojnie.

– Tak, śledzi pani tę sprawę?

– O tyle, o ile kobieta w ogóle ma zrozumienie i zainteresowanie dla kryminalistyki. A co pan o tym myśli?

– O pani, ja jestem tak szczęśliwy, że mogę być z panią, nie chciałbym więc tej pięknej godziny zaciemniać ponurymi tematami. Kto wie, czy spotkamy się kiedy jeszcze?

– Chciałby mnie pan jeszcze zobaczyć?

– Czyż istnieją dwie odpowiedzi na to pytanie?

– Dobrze – odrzekła – a zatem dziś wieczór w Armenoville.

– Czy wolno mi spytać z kim mam zaszczyt?

– Gaby van Lind.

– Czy mogę panią odprowadzić?

– Teraz nie.

– Widocznie jakiś dyskretny spacer... – rzekł Rull speszony.

– Może... – Podała mu rękę i opuściła kawiarnię.

Ciekawe – myślał Rull – dlaczego nie pozwoliła się odprowadzić? Sam nie wiedział o tym, że obudziła się w nim zazdrość. Chwycił kapelusz, rzucił na stół monetę i wybiegł na ulicę.

Zauważył ją od razu w tłumie. Niepostrzeżenie szedł za nią.

Z pewnością na rendez-vous – usiłował odgadnąć. Byłby wolał nie mieć słuszności.

Nagle zatrzymała się przed przekupką kwiatów. Oglądnęła się dyskretnie, potem kupiła żółtą różę i poszła dalej. Rull wstrząsnął się z wrażenia. Kupiła żółtą różę? Teraz, gdy świeżo przeczytała Matina! Był zupełnie ogłuszony tym odkryciem. Gdy wreszcie przyszedł do siebie, nie mógł jej już odnaleźć w tłumie ludzkim.

*     *

*

Pani Durand, która wynajmowała w dzielnicy Montmartre małe, kiepsko umeblowane pokoiki, zebrała całą swą odwagę i zapukała do drzwi swego lokatora. Drzwi te znajdowały się przy krętych schodach drewnianych. Zamiast biletu przylepiona była na nich kartka, na której ostrym pismem naszkicowano słowa: Kto nie jest proszony, nie znajdzie mnie w domu.

Pani Durand od wielu już lat wynajmowała pokoje. Przed jej małymi, zielonymi, kłującymi oczkami przesunęła się cała rewia ludzi rozmaitego wieku i zawodu. Ale nigdy jeszcze nie doświadczała takiego lęku jak przed tym dziwadłem, które wprowadziło się niedawno.

Gdy na pierwsze pukanie nikt się nie odezwał, zastukała znowu. Teraz usłyszała za drzwiami niezadowolone prychanie i ciche klęcie.

– Kogo znowu diabeł niesie! – wybuchnął nagle głos zza drzwi. Potem nagle rozwarły się szeroko. Na progu stanął mężczyzna niskiego wzrostu z długimi czarnymi włosami, spadającymi na uszy i dziwnymi oczami. Kapelusz o szerokim rondzie nacisnął głęboko na oczy, a na jego szczudlastych ramionach powiewała jak na szaragach szeroka peleryna. Widocznie miał zamiar wyjść. Gdy rozpoznał gospodynię, blada jego twarz przeciągnęła się grymasem pełnym niezadowolenia, jak gdyby ukąsił cytrynę, i ruchem głowy wskazał jej pokój.

– Czym mogę służyć pani Durand? – spytał, rzucając ostrym spojrzeniem.

– Dziś już ósmy, chciałabym dostać mój czynsz.

– Pani Durand, gdyby pani była sprytniejsza, nie zamęczałaby mnie pani pytaniami o pieniądze, lecz czekałaby pani cierpliwie aż nadejdzie ten dzień, kiedy, moje nazwisko będzie na ustach całego Paryża. Ooooch, ooooch! – dodał patetycznie, wznosząc ręce do góry. – Ten dzień będzie dniem mego zwycięstwa. A do moich kieszeni wpłynie tyle złota, że zapłacę pani za rok naprzód. Zrozumiano? Jeśli w ogóle zostanę wówczas w pani dziurze. – Rzucił pogardliwe spojrzenie na mizerne łóżko, zbite lustro i krzywą komodę.

– Ależ panie! Każdy człowiek wierzy, w jakiś swój szczęśliwy dzień, który przyjść musi. Lecz spełnia się to rzadko. Na pańskich nadziejach nie mogę opierać mego gospodarstwa.

Przybliżył usta do jej ucha i szeptał:

– Porównuje mnie pani z innymi? Inni są niczym, prochem na asfaltach Paryża. Ja jestem geniuszem, rozumie pani?

– Pan jest geniuszem? Także to zdaje się każdemu.

– Tak? Każdemu? Ale w moich rękach znajdują, się nici losów wielu. I pewnego pięknego dnia wyciągnę z tej gmatwaniny potrzebną nitkę na przekór prefektowi i całej Francji. Stanie się to wcześniej niż pani przypuszcza, madame Durand.

Stała przed nim, nie rozumiejąc właściwie o czym mówił. Przed niesamowitym mamrotaniem tego człowieka ogarniała ją nieopanowana trwoga. Nie umiała mu odpowiedzieć, gdyż słowa jego miały jakąś dziwną siłę sugestywną, której nie mogła się oprzeć. Nie ponowiła już swojej prośby o pieniądze i wysunęła się cicho z pokoju. Jej lokator zaś wyciągnął z kieszeni numer Matina i zagłębił się w artykule o Żółtej róży.

*     *

*

– Czy pan Livarie? – zapytał wchodząc słuszny mężczyzna z mocno opaloną twarzą.

– Tak jest, do usług.

– Miło mi bardzo pana poznać. Przy całym szacunku, jaki mam dla dyskrecji pańskiej firmy, uważam jednak, że biuro jest najniekorzystniejszym miejscem dla omawiania ważnych interesów, szczególnie tych, które są w toku. Trudno sobie inaczej wytłumaczyć, dlaczego urzędnicy tak wspaniale są zawsze poinformowani, z kim ich szef spędził wieczór.

Obaj roześmiali się głośno, opuszczając dom.

Mała separatka, wyścielona zielonym suknem i oświetlona dyskretnym bocznym światłem, była doskonałym locum dla poufnych rozmów. Kelner przyniósł wino, homary i owoce, po czym zamknął za sobą bezszelestnie drzwi.

– Widzi pan, panie Livarie, przechodzę zaraz do rzeczy – rozpoczął jego gość i utkwił badawcze spojrzenie w jego oczach. – Pańska fabryka perfum ma ogromną przyszłość. Jednak pańska Coty nie osiągnie nigdy pełnego sukcesu, gdyż temu przedsięwzięciu brakuje pędu do wielkości. W dzisiejszych czasach musimy brać wszyscy rozmach amerykański, zwłaszcza w dziedzinie interesów. Potrzeba nam więcej tempa w działaniu. Duża firma musi mieć poza tym rozgłos, musi się reklamować, wszyscy muszą o niej mówić. Ma pan w Banku Francuskim około trzech milionów czterystu tysięcy franków gotówki. Lecz ta suma nie posiada ekspansji zewnętrznej. W sferach giełdowych nie wiedzą o tym poważnym kapitale więcej niż o zawartości mojej kieszonki od kamizelki. Musi pan stworzyć towarzystwo akcyjne. Muszą o panu pisać i mówić.

– Jak pan sobie to przedstawia? – zapytał Livarie.

– Powinien pan podjąć pieniądze w Banku Francuskim i moim zdaniem przekazać do prywatnego banku Alliance w Marsylii. Tam otrzyma pan nieoficjalnie o dwa procent więcej. Prócz tego jestem pewien, że bank ten kupi pańskie akcje; przy takim przedsiębiorstwie jak pańskie, nie powinno być z tym trudności. A co najważniejsze: podjęcie pańskiej sumy z Banku Francuskiego zwróci na pana uwagę dyrekcji. Rozpoczną komentować pańskie tajemnicze pociągnięcia. Zaczną kombinować, co pan zrobi ze swoją gotówką. Potem pojawią się w gazetach notatki, że firma Livarie się powiększa i że zagranica okazuje dla niej duże zainteresowanie. Zobaczy pan, jak szybko stanie się pan popularny i jak wielki zbyt osiągną pańskie fabrykaty już po kilku tygodniach.

Livarie z zainteresowaniem słuchał nowego znajomego.

– Tak, ma pan słuszność. Widzę, że pozostałem nieco w tyle w tempie nowoczesnego życia. Ale pozwolę sobie na pytanie, jaki jest pański interes w tej kombinacji?

– Jak tylko bank Alliance zdeklaruje się z przystąpieniem do towarzystwa akcyjnego, będę kupcem na pańskie akcje. Szukam dobrej lokaty dla mego dużego kapitału leżącego do dyspozycji i chciałbym mieć udział w pańskim solidnym przedsiębiorstwie. Jeśliby bank Alliance zawiódł pana i nie przystąpił według mego projektu do towarzystwa akcyjnego, to nic stoi nic na przeszkodzie oddaniu pieniędzy z powrotem do Banku Francuskiego.

– Projekt pana mi się podoba.

– No widzi pan! Tylko o jedno chciałbym pana prosić... Moje nazwisko musi na razie pozostać nieznane. Jest to tym bardziej zrozumiałe, że nikt mnie i tak nie zna w tutejszych kołach fabrycznych.

– Ależ naturalnie – przystał Livarie.

Po opróżnieniu kilku flaszek szampana dwaj panowie rozstali się w przyjaźni.

*     *

*

W pawilonie Armenoville, leżącym nad wodą, prawie wszystkie stoliki były zajęte.

Frank Rull, ciekawy typ o postawnej figurze, szerokich ramionach, energicznej opalonej twarzy, ciemnych włosach i głęboko osadzonych szarych oczach, budził tego wieczoru powszechną uwagę.

– Stolik zarezerwowany – rzekł uśmiechając się uprzejmie starszy kelner i poprowadził go po dywanie ku niezajętemu stolikowi. Rull usiadł i krytycznie przypatrywał się stojącym nań kwiatom, które dziś rano zamówił telefonicznie.

Czerwone goździki w ciemnobłękitnej wazie wydały mu się nagle nieładne. Nie mógł zrozumieć, że sam je zamówił.

Skinął na kelnera.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.