Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
Dla Teofila Kłoska świat skończył się we wrześniu 1939 roku. Rzucony w środek wojennego chaosu, szybko uświadamia sobie, że jako żołnierz kampanii wrześniowej walczy nie tylko z najeźdźcami. O wiele groźniejsze od Niemców i Sowietów są zmagania z wewnętrznym wrogiem – strachem, rozpaczą i zwątpieniem. Teofil, kiedy jego oddział zostaje rozbity, rozpoczyna niebezpieczną wędrówkę, ukrywając się w okupowanych miastach, w lasach i pośród ludzi, którzy nie zawsze są tymi, za których się podają. W końcu przybywa do Lwowa…
Ciernie i osty to dramatyczny zapis pierwszych tygodni drugiej wojny światowej, ukazujący dziejową zawieruchę oczami tych, którzy musieli stawić czoła jej bezlitosnym trybom. Andrzej H. Wojaczek, twórca bestsellerowego cyklu Wrzeciono Boga, powraca z trylogią Żniwo Ognia i ponownie zabiera czytelnika do świata, gdzie człowieczeństwo jest wartością najcenniejszą a zarazem najtrudniejszą do ocalenia.
Biblijna konotacja tytułu trylogii podpowiada, że mimo obrazów śmierci i zniszczenia, to nie historia zbiera tu plon. To opowieść o tym, jak pośród przemocy i strachu dokonuje się duchowe żniwo wśród ludzi, którzy mogą ocaleć… albo spłonąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Anna Damasiewicz
© Narodowe Archiwum Cyfrowe
© Rawpixel
Redakcja
Marta Jakubowska | Słowa na warsztat
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska | Słowa na warsztat
Wydanie I, Katowice 2025
Fabuła inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Imiona i nazwiska na potrzeby powieści zostały zmienione.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2025
Tekst © Copyright by Andrzej H. Wojaczek
ISBN 978-83-68674-04-0
Dla Żanety
Nie ma we mnie żadnej zapalczywości.
Kto wystawi osty i ciernie do walki ze mną, abym z nimi walczył?
Spaliłbym je do szczętu.
Niech raczej uchwyci moją siłę, aby zawrzeć ze mną pokój, a pokój ze mną uczyni.
Iz 27,4–5 (Pismo Święte, przekład UBG, Gdańsk 2017)
Wciąż o Ikarach głoszą – choć doleciał Dedal.
Ernest Bryll
Drugiego dnia wojny ujrzałem Pegaza.
Tak pomyślałem, gdy minął mnie w locie o włos. Pewnie spłoszył go wizg pocisku, który wypadł z żelaznej gardzieli niemieckiego czołgu i wgryzł się w ziemię na trasie mojego zaprzęgu. W jednej chwili huk detonacji zagłuszył bitewną wrzawę. Eksplozja zachwiała posadami świata, siejąc spustoszenie, potęgując wszechobecny chaos. Razem z fontanną piasku i gliny w powietrze wyleciała chłopska furmanka, która przetoczyła się nad parą zwierząt jak pudełko zapałek poderwane z blatu stołu prztyczkiem palca. W zdrowym odruchu powinienem był skulić się w sobie jak dziecko, które przed wjazdem do tunelu chowa głowę w ramionach, ale widok białego konia, szybującego nade mną w agonalnym locie, sparaliżował mnie do tego stopnia, że nie mogłem oderwać wzroku od tułowia nakrapianego karmazynem krwi. Pegaz z utrąconymi skrzydłami zakończył swój lot w przydrożnym rowie, gdzie spadł z kwikiem bólu i zdziwienia – okaleczony anioł, symbol wolności, mocy i transcendencji, zbrukanych strugami posoki.
Z trudem odwracam wzrok, bo symfonia zniszczenia dudni kolejnymi taktami grozy, ale obraz martwego zwierzęcia ukorzenia się w mojej pamięci jak wyjątkowo inwazyjny chwast. Widmo okrutnej i niezawinionej śmierci okrywa mnie niczym całun fatalistycznych prognoz.
Biały Pegaz.
Upływa niemal ćwierć wieku od chwili, kiedy po raz pierwszy usłyszałem o tym dziwnym stworzeniu. Opowiedział nam o nim Fryderyk Ploschke, kierownik niemieckiej szkoły, do której wówczas uczęszczałem. Pewnego razu przyniósł na lekcję gruby album pełen kolorowych rycin. Przy bliższych oględzinach okazało się, że widniejące na nich postacie nie przypominały niczego, co do tej pory widzieliśmy. Na przykład taki Cerber okazał się psem o trzech głowach.
– Chciałbym mieć takiego psa – oznajmił Bolek Stachoń, jeden z moich najlepszych kolegów. – Bydlę spałoby w jednej budzie, ale larma narobiłoby za trzech.
– Czy ja wiem? – zaoponował Chimek Bugdoł, najlepszy przyjaciel z najlepszych, którego od zawsze cechowały zdrowy rozsądek i pragmatyczne podejście do życia. – Musiałbyś takiemu dawać trzy razy więcej żarcia.
Uwaga Chimka rozpętała ożywioną dyskusję. Gdy jedni podzielali jego zdanie, drudzy starali się wytknąć mu lukę w rozumowaniu, dowodząc, że pomimo trzech głów reszta psa wyglądała całkiem zwyczajnie. Nie doszliśmy do porozumienia, bo kierownik przykuł naszą uwagę do ilustracji jednookiego olbrzyma, którego określił mianem cyklopa. Na jego widok któraś z dziewcząt zauważyła, że taki to musiał zachować szczególną ostrożność, bo gdyby, nie daj Boże, skaleczył się w oko, to po ptokach. Ploschke pochwalił Marysię, a następnie przytoczył historię cyklopa Polifema, którego niejaki Odyseusz oślepił rozżarzonym drągiem. Ponieważ wszyscy mieliśmy w pamięci niedawny wypadek jednego z naszych kolegów, który stracił wzrok w wyniku wybuchu petardy, los Polifema przejął nas głębokim współczuciem.
Na następnej ilustracji znalazł się wizerunek konia, któremu z czoła wyrastał spiralny róg, ale o wiele większe wrażenie zrobił na nas pół człowiek, pół koń. Postać Centaura stała się punktem wyjścia do rozważań na temat szerokich możliwości wykorzystania cech potwora w wielu dziedzinach życia. Wszyscy byli zgodni co do tego, że szybkość i siła konia w połączeniu z ludzkim intelektem mogłyby przynieść imponujące i nieoczywiste rezultaty tak na polu walki, jak i w pracy na roli.
Kierownik zaskakująco pośpiesznie przewrócił następne dwie strony albumu, ale co bardziej spostrzegawczy zdążyli zauważyć, że jedna z pominiętych ilustracji przedstawiała pływające w morzu gołe baby z rybim ogonem, a na drugiej znajdował się wizerunek brodatego dzikusa ze sterczącą kuśką. Obie te zakazane ryciny odtworzył później mój kuzyn Józef Zaremba, skądinąd zdolny rysownik. Zdaniem tych, którzy mieli okazję podejrzeć album Ploschkego, kopia biła oryginał na głowę.
Wiele śmiechu wzbudził Feniks, ukazany na ilustracji w postaci ptaka z rozpostartymi skrzydłami, pod którym palił się ogień. Na nic zdały się słowa Ploschkego o powstawaniu z popiołów; w naszej świadomości Feniks zapisał się jako ptak, któremu kurzyło się spod ogona.
Ostatnim mitologicznym stworzeniem omawianym przez kierownika był Pegaz. Wizerunek skrzydlatego konia, na którym dzielny Bellerofont wyruszył w bój przeciwko Chimerze ziejącej ogniem, rozpalił moją wyobraźnię do tego stopnia, że odtąd moim marzeniem stało się posiadanie własnego konia.
O wszystkim tym przypomniałem sobie na widok pancernej kolumny nieprzyjaciela podobnej do gigantycznej stonogi. Rechotowi gąsienic niemieckich czołgów odpowiada kanonada polskiej artylerii. Stogi siana zapalają się jak pochodnie. Płonie słoma. Ogromne słupy białego dymu unoszą się ku błękitnemu niebu jak kadzidła palone w ofierze starożytnym bóstwom wojny i zniszczenia. Niewprawne oko z trudem odróżnia skutki pożogi od oparów gęstej mgły, w której grzęźniemy od bladego świtu. Dudnią działa, szczekają karabiny maszynowe, ale trudno ocenić przebieg bitwy ze względu na wszechobecny chaos.
Na refleksję przyjdzie pora, gdy opadnie bitewny kurz, gdy przebrzmią echa kanonady i okolica pogrąży się w złowróżbnej ciszy. Spłyną zewsząd raporty i meldunki – te pierwsze dość oszczędne w słowach. Po nich przyjdzie czas na relacje pełne szczegółów, rzetelne w treści, ale i zatopione w emocjach, które tak często wykoślawiają obraz rzeczywistości. Pojawią się wczesne próby sporządzenia bilansu zysków i strat, co da początek smutnej prawdzie o klęsce polskiego września.
Unoszę się na koźle i ponaglam konie do szybszej jazdy. Bat ze świstem rozszczepia powietrze i spada na zwierzęce grzbiety. Odnoszę wrażenie, że wóz wręcz unosi się nad ziemią, jakby gnał bez obciążenia, czemu przeczy dwanaście ciężkich skrzyń wypełnionych amunicją. Idziemy w rozsypkę, żołnierze szóstego pal-u, posłuszni niemej komendzie: „Ratuj się, kto może!”, ścigani zmasowanym ogniem nieprzyjaciela, ludzkimi okrzykami i końskim rżeniem, ogłuszeni kakofonią dźwięków, prześladowani obrazami, spośród których najbardziej zapada w serce przejmujący widok białego Pegaza pohańbionego smugami czerwieni.
Zanim 6 Dywizja Piechoty wchodząca w skład Armii „Kraków” starła się z 5 Dywizją Pancerną wchodzącą w skład VIII Korpusu Armijnego należącego do Grupy Armii „Süd” w walce, którą historycy nazwą później „bitwą pszczyńską”, a prości żołnierze „mordownią”; zanim przed pierwszym wrześniowym świtem wojska niemieckie wdarły się na teren Rzeczpospolitej, warto uporządkować fakty, choćby ze względu na dokładność cechującą Ślązaków.
Nazywam się Teofil Kłosek. Pochodzę z Brzozowa, niewielkiej wioski na Górnym Śląsku. Mieszkam i pracuję w Miasteczku. W październiku (jeśli dożyję do października) stuknie mi trzydziesty siódmy rok życia. Jestem mężem Klary. O sobie mogę powiedzieć co najwyżej tyle, że od najwcześniejszych lat chciałem być żołnierzem, ale jako że dziecięce marzenia rzadko spełniają się w swoim pierwotnym kształcie, do wojska zmobilizowano mnie dopiero rankiem dwudziestego czwartego sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
W pociągu huczy od rozmów. Ktoś z przejęciem opowiada o pakcie Hitler–Stalin, zawartym w nocy przez niemiecką delegację przebywającą w Moskwie. Oficjalnie nazywają go traktatem o nieagresji pomiędzy Niemcami a Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich. „Chcą nas przestraszyć, skurwysyny”, odzywa się ktoś z końca przedziału. „Nie nas, tylko naszych sojuszników”, dopowiada ktoś inny. Nikogo nie trzeba przekonywać, że ze spółkowania nazistów z komunistami nie wyniknie nic dobrego.
Do Krakowa przybyłem przed południem. W koszarach 6 Pułku Artylerii Lekkiej zameldowałem się jako jeden z pierwszych, co mnie zdziwiło, bo przecież wszyscy zmobilizowani mieli na karcie napisane, żeby natychmiast zameldować się w swojej formacji. Na miejscu panował już prawdziwy nastrój mobilizacyjny, objawiający się głównie tym, że wszyscy uwijali się jak w ukropie. Gdziekolwiek spojrzeć – rezerwiści, zdezorientowany motłoch, w większości jeszcze po cywilu, ale zdarzali się i tacy, którzy mieli na sobie drelichowe mundury.
Moment oddania do depozytu cywilnego ubrania jakoś szczególnie zapadł mi w pamięć. Rozstając się z garniturem uszytym na miarę przez krawca Zwinkę, białą koszulą z bawełny, którą dostałem od Klary w prezencie pod choinkę, z krawatem, spinkami i lakierowanymi butami, czułem się trochę tak, jakbym rozstawał się z całym dotychczasowym życiem. Przyszłość pokazała, że moje odczucia były słuszne – zawartość depozytu przepadła w odmętach historii, a wraz z nią jakaś cząstka mnie. Nie żebym nad tym ubolewał – sentymentalne lata mojego życia albo już minęły, albo miały dopiero nadejść. Kiedy byłem młodszy, skrzętnie zbierałem pojedyncze włosy Klary i przechowywałem je w okrągłej tubie po angielskich papierosach, a gdy uzbierało się ich naprawdę sporo, zaplotłem je w króciutki warkocz przypominający dojrzały kłos pszenicy. Traktowałem go jak talizman i na co dzień nosiłem w wewnętrznej kieszeni marynarki, lecz mimo że był dla mnie cenny jak relikwia, nie zabrałem go ze sobą na wojnę. Przed wyjazdem z rozmysłem włożyłem go do szuflady nocnego stoliczka, zostawiając cząstkę Klary w bezpiecznej przystani naszego mieszkania, aby mieć do czego wracać.
W mundurze żołnierza poczułem się jak ryba w wodzie, o wiele lepiej niż w cywilnym wydaniu woźnego-kasztelana pracującego na co dzień w Sądzie Grodzkim w Miasteczku. Trochę przed innymi, ale bardziej przed samym sobą, zgrywałem starego wiarusa, który żołnierskie zwyczaje ma w małym palcu. O ile w oczach młodzików byłem za takiego postrzegany, o tyle kadra traktowała mnie na równi z rekrutami, jeśli nie gorzej, bo dowódcy, o połowę młodsi ode mnie, uważali mnie za starego pryka o znikomej wartości bojowej. Przekonałem się o tym niezliczoną ilość razy, ale nie miałem o to pretensji, bo szczęśliwie pamiętał wół, jak cielęciem był.
– Widzę, że tęskno wam do koni, szeregowy, więc radzi będziecie móc wykazać się w działaniu – powiedział dowódca, który oddelegował mnie do kompletowania sprzętu z magazynów mob.
Oddałem salut w postawie zasadniczej, sprawnie wykonałem w tył zwrot i energicznie odmaszerowałem ku swoim obowiązkom. Przez resztę dnia pobieraliśmy z magazynów pułkowych i z głównych umundurowanie, ekwipunek, broń, szable, pistolety, bagnety, maski przeciwgazowe, siodła, uprząż, troki, a następnie zwoziliśmy to wszystko do koszar i składowaliśmy na placu alarmowym.
Po kilku godzinach ciągłego krzątania się z niecierpliwością czekałem na upragniony fajrant, ale z uwagi na ciągły niedostatek rezerwistów otrzymałem rozkaz pilnowania ekwipunku przez całą noc. Służba nie drużba. Podobnymi słowami sam nieraz zrywałem chłopaków z łóżek w środku nocy, ale co wolno wojewodzie…
Ludzie w moim wieku mają swoje rytuały, które porządkują im dzień i pomagają przetrwać trudniejsze godziny. Dla Izydora Kani, komendanta policji w Miasteczku, takim rytuałem było parzenie kawy. Odprawiany każdorazowo ceremoniał przygotowywania ulubionego napoju był w życiu Kani świętem, jakim dla innych było cowieczorne przesiadywanie w Anulce, czyli największej mordowni w mieście. Moim rytuałem stało się palenie fajki, ale miałem też zdrowsze nawyki. Charakter mojej pracy wymagał stałego przebywania w ponurych wnętrzach gmachu sądu, co było bardzo uciążliwe, dlatego od jakiegoś czasu praktykowałem długie spacery wokół leśnego kompleksu dawnych stawów hodowlanych, które w miejscowym narzeczu noszą nazwę Wodnisko. Spacery miały tę dodatkową zaletę, że studziły emocje, które buzowały we mnie szczególnie w ostatnich, niespokojnych miesiącach.
Nie jest prawdą, że po rozprawieniu się z bojówką Kurta Hamana do Miasteczka wrócił spokój. Volksbund był jak Hydra, której rycina – nawiasem mówiąc – też znalazła się w albumie kierownika Ploschkego. W miejscu jednej odciętej głowy hitlerowskiej agentury natychmiast wyrastała następna, a im bliżej było do września, tym śmielej poczynali sobie Niemcy. Szykując się na przyjęcie Hitlera, zrobili się niemal zupełnie bezkarni, jakby towarzyszyło im przekonanie, że czas działa na ich korzyść. Stawaliśmy na głowie, żeby temu zaradzić, ale coraz częściej dopadało nas zwątpienie, bo nasze starania w większości przypominały opędzanie się przed dokuczliwym robactwem.
Niełatwo człowiekowi zostawiać niedokończone sprawy. Owszem, powierzyłem je Opatrzności, ale w tamtym okresie życia wyznawałem maksymę „strzeżonego Pan Bóg strzeże” i częstokroć sam brałem sprawy w swoje ręce, wyręczając Boga w działaniu. Byłem wszędzie, gdzie dochodziło do niepokojących sytuacji, ciągle w pogotowiu, pierwszy na linii – lider, dowódca, szef – wydawałem rozkazy, nie zawsze łatwe. Świeciłem przykładem, bardzo często z próżnej miłości do blasku światła, jaki daje podziw ludzi. Samo bycie na świeczniku wciąż jeszcze łaskotało moją próżność, spychając na bok ulotną refleksję, że bezpośrednia bliskość światła grozi ryzykiem oparzenia.
Ludzie, którzy nadal zarzucali mi lekkomyślność, dokonywali w sercu przedwczesnego osądu, bolesnego, bo niesprawiedliwego. Śmierć Ryśka Mieleckiego do cna wypaliła we mnie ten rodzaj egoizmu, który osadził mnie za kratami więzienia, gdzie z całą przejrzystością ujawniły się motywacje stojące za moimi działaniami. W pragnieniu kroczenia na przodzie nie ma niczego złego, pod warunkiem że kroczy się we właściwą stronę i ku właściwym celom. Jeszcze bardziej pojąłem tę prawdę w połowie września, gdy wojska Hitlera parły na wschód w zatrważającym marszu zagłady i powszechnego zniszczenia. Nie bez wstydu uświadomiłem sobie wówczas, że i ja przez wiele lat życia zachowywałem się podobnie – gnałem naprzód, czerpiąc satysfakcję z samego przemarszu. Cel był mglistym pojęciem, zarysowany na mapie życia, nie miał nazwy ani współrzędnych. Nad drogą też niespecjalnie się zastanawiałem. Było mi obojętne, czy poruszam się utwardzonym szlakiem, piaszczystym duktem czy przez rabatkę sąsiadki. Liczyło się wrażenie, jakie wywoływał mój przemarsz, raz podziw i uznanie, kiedy indziej strach i towarzysząca mu wściekłość, czasami ból i o wiele za częsty smutek skropiony łzami. Śmierć czternastoletniego Ryśka boleśnie skonfrontowała mnie z prawdą, że czas, jaki został nam dany na tym świecie, nie był nieskończony. Miał swoje ściśle wyznaczone ramy, w których zamykało się całe ludzkie życie – jego kierunek, cel i droga, o wiele bardziej istotna od tego, co znajdowało się na końcu jej ziemskiego etapu.
Noc była ciepła i pogodna. W księżycowym świetle budynki koszar przypominały geometryczne bryły porozrzucane na płaskim terenie. Z niedalekich stajni od czasu do czasu dobiegało parskanie koni. Ćmiłem fajkę i wpatrywałem się w gwiazdy srebrzące się na bezchmurnym niebie. Z zadartą głową wypatrywałem Saturna, błyszczącego Jowisza i czerwonego Marsa. W ich sąsiedztwie odnalazłem gwiazdozbiór Pegaza, który w połączeniu z Andromedą tworzył tak zwany Olbrzymi Wóz. W ciemnościach najmocniej jaśniała gwiazda Enif, zwana końskim nosem, niebieskobiała Markab – siodło, Czerwony Olbrzym Scheaf, czyli ramię, i Algenib – skrzydło.
– Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś?
Bogdan Małek, który trzymał ze mną wartę tej nocy, pochodził z Bochni. Był ode mnie trochę młodszy, skończył trzydzieści pięć lat. Zauważyłem, że w jego pytaniu kryła się niechęć. Gdybym był profesorem na uniwersytecie albo lekarzem, jego reakcja z pewnością byłaby inna, ale jako że wiedział, kim jestem i czym się zajmuję (bo już trochę zdążyliśmy się poznać), uznał mnie za pyszałka, czego nie potrafił albo nie chciał zakamuflować.
– W szkole – skłamałem.
– Musisz mieć cholernie dobrą pamięć. Ja z trudem przypominam sobie, co wydarzyło się w zeszłym tygodniu.
Też tak miałem, dopóki żyłem przyszłością, gdy w amoku wyczekiwania na jutro ignorowałem bieżące wydarzenia.
– Nie masz się czym przejmować – odparłem. – Poza tym nie wszystko jest warte zapamiętania.
– Mam w to uwierzyć komuś, kto sypie trudnymi słowami jak z rękawa? – Małek okrasił swoje pytanie uśmiechem. Chyba w końcu poczuł nade mną przewagę, bo w przeciwnym razie nie byłoby mu tak wesoło. – I do czego ci ta wiedza?
Wzruszyłem ramionami. W pewnych okolicznościach lepiej jest po prostu delektować się smakiem tytoniu, niż silić na odpowiedź, która i tak zostanie uznana albo za oznakę pychy, albo za kłamstwo.
– Ja tam niczego nie pamiętam ze szkoły poza tym, że jej nie cierpiałem – oświadczył Małek i strzyknął śliną w ciemność. – Ledwo kojarzę, że do niej chodziłem. Największą szkołę odebrałem od życia.
To frazes, pod którym mogłaby podpisać się większość ludzi. Małek nie powiedział tego jednak po to, aby przydać sobie wartości, ale żeby móc na czymś oprzeć opowieść, którą uraczył mnie z sobie tylko wiadomych względów. Nie była to długa historia, bo w jego życiu – jak sam przyznał – nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Od razu po szkole trafił do kopalni, gdzie pracował po dziś dzień. Po drodze ożenił się i spłodził trójkę dzieci. Mieszkał z teściami. Hodował króliki, które bił na mięso i skórki. Nosa nie wyściubił poza rodzinne miasto. Czasami pomagał kuzynowi w warsztacie. Koniec opowieści.
– A ty, Kłosek?
Nocy by nie starczyło, gdybym uznał, że warto zaspokoić jego ciekawość i opowiedzieć mu, choćby w największym skrócie, o tym, co przeżyłem.
– Co ja?
– Jak to z tobą bywało?
– Różnie.
– Gdzie wcześniej pracowałeś?
– Tu i ówdzie.
– W kopalni?
– Też, ale po tym, jak wpadłem do szybu i omal nie zginąłem, postanowiłem więcej nie zjeżdżać pod ziemię.
– Masz dzieci?
– Nie mam.
To najlepsza odpowiedź, na jaką mnie stać, bo stawia Małka w kłopotliwej sytuacji. Widzę, że aż korci go, by pociągnąć mnie za język. Nic nie poradzę, że pewni ludzie już tak mają. Małek długo zmaga się ze sobą, w końcu to, co w nim lepsze, bierze górę i pozwala mu poskromić wścibstwo.
– A w wojsku byłeś?
– Byłem.
– Gdzie służyłeś?
W Szwadronie Karabinów Maszynowych 8 Pułku Ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego – pomyślałem.
– Z czego się śmiejesz, Kłosek?
– Wcale się nie śmieję.
– Właśnie, że się śmiejesz. Od ucha do ucha. Gdybyś ich nie miał, śmiałbyś się dookoła głowy. Co cię tak rozbawiło?
– Wspomnienia.
– To może spraw, żebyśmy pośmiali się razem, co? Przynajmniej nie będzie chciało nam się spać.
Masz babo placek. Jeżeli powiem mu, kim byłem, to tym razem nie zdoła oprzeć się pokusie, aby wydobyć ze mnie odpowiedź na pytanie, co właściwie tutaj robię. Urażona duma boli jak drzazga wbita pod paznokieć. Nie pozwala o sobie zapomnieć i doskwiera nawet wtedy, kiedy jej nie widać.
Przełykam obelgę, która ciśnie mi się na usta, i przywołuję się do porządku. Niełatwo trzymać rękę na pulsie. Można długo opowiadać o zmianach, które zaszły w człowieku, ale najbardziej istotne są te, które następują w nim tu i teraz.
Chrząkam i mówię prawdę.
