Zimogród - Kristin Cashore - ebook

Zimogród ebook

Cashore Kristin

4,3

Opis

 

Wartka akcja, polityczne rozgrywki, romantyczne napięcie i dylematy moralne we wspaniale zbudowanym świecie fantasy.

 

 

 

Kiedy na wschodzie zostaje odkryty Zimogród, kraj niezwykły, spokojny i demokratyczny, zamieszkany przez ludzi, którzy rozmawiają ze stworzeniami morskimi, adoptują władające telepatią lisy i latają sterowcami, królowa sąsiedniej Monsei wysyła do niego na zwiady posłów. Ci jednak nie wracają, a ich statek tonie w tajemniczych okolicznościach.

 

Bitterblue postanawia sama odkryć prawdę. Wraz z oddanym Giddonem i przybraną siostrą Havą wyrusza w podróż morską do Zimogrodu. W drodze spotyka ich straszliwa tragedia – młoda władczyni wypada za burtę i ślad po niej ginie. Zrozpaczeni towarzysze muszą sami kontynuować wyprawę.

 

Tymczasem w Zimogrodzie szesnastoletnia Lovisa Cavenda, córka dwojga prominentnych polityków, czuje coraz większy niepokój. Wie, że coś złego wisi w powietrzu, i zamierza poznać to jako pierwsza. Nie zna jednak ceny, jaką będzie musiała za to zapłacić.

 

Co dzieje się idyllicznej krainie? Co naprawdę stało się z Bitterblue? Jakie tajemnice skrywają błękitne lisy?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 650

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (9 ocen)
4
4
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Kolejna już czwarta część serii. Fantasy z przesłaniem, dającym mocno do myślenia. Magia, urok, intryga, nieszablonowy styl pisania, ogrom frajdy podczas czytania.
00
anetag51

Nie oderwiesz się od lektury

👍
00
iwona10302

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniały czwarty tom, czyta się jednym tchem. polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Win­ter­keep
Co­py­ri­ght © 2021 by Kri­stin Ca­shore All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kry­styna Cho­do­row­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Pro­jekt okładki: MI­CA­ELA AL­CA­INO
Mapy i ilu­stra­cje: © 2021 by IAN SCHO­EN­HERR
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: MO­DE­STIA KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: PAU­LINA ZA­BO­REK, RA­FAŁ SARNA
Ad­ap­ta­cja okładki i mapy: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-06-1
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ke­vina

Uwagido Czy­tel­ni­ków

Przy­znaję, że to mało praw­do­po­dobne, by w fik­cyj­nym świe­cie mo­jej po­wie­ści miesz­kańcy uży­wali me­tod okre­śla­nia czasu iden­tycz­nych z na­szym ka­len­da­rzem gre­go­riań­skim czy też po­słu­gi­wali się taką miarą jak sied­mio­dniowy ty­dzień. Z całą pew­no­ścią ludy Mon­sei i Zi­mo­grodu, jako za­miesz­ku­jące różne kon­ty­nenty, opra­co­wa­łyby wła­sne jed­nostki czasu – zu­peł­nie nie­za­leż­nie od sie­bie. Dla­tego gdy moi bo­ha­te­ro­wie okre­ślają dni we­dług zna­nego nam ka­len­da­rza, uznaj­cie to, pro­szę, za ro­dzaj przy­bli­że­nia do­ko­na­nego dla wy­gody czy­tel­nika. Chcia­łam, aby­ście mo­gli bez prze­szkód sku­pić się na prze­ży­ciach bo­ha­te­rów, za­miast pró­bo­wać ob­li­czyć, o ja­kim dniu lub mie­siącu ak­tu­al­nie mowa.

Pa­mię­taj­cie też, że dla uła­twie­nia na końcu książki umiesz­czono spis po­staci.

Straż­nik

Męż­czy­zna z bia­łym pa­sem­kiem we wło­sach znów nur­ko­wał zbyt bli­sko niej. Jak na czło­wieka był na­prawdę do­brym pły­wa­kiem. Scho­dził co­raz ni­żej, od­gar­nia­jąc wodę sil­nymi wy­rzu­tami ra­mion i ener­gicz­nymi ru­chami nóg.

Istota znie­ru­cho­miała, pró­bu­jąc opa­no­wać drże­nie koń­czyn, aby ów czło­wiek – je­śli zej­dzie dość głę­boko, by ją do­strzec – od­niósł wra­że­nie, że wi­dzi tylko zwy­kłą kępę wo­do­ro­stów po­ra­sta­ją­cych mor­skie dno. Może wtedy odej­dzie i prze­sta­nie ją stra­szyć.

Wtedy czło­wiek ru­szył w stronę po­wierzchni. Istota ode­tchnęła – na szczę­ście lu­dzie po­trze­bo­wali po­wie­trza. Na­wet ten czło­wiek, tak bar­dzo różny od po­zo­sta­łych. Lu­dzie w więk­szo­ści wska­ki­wali do wody ze swo­ich łó­dek i sza­mo­tali się w niej przez chwilę, jak ptaki pró­bu­jące nie spaść z nieba, a po­tem usa­tys­fak­cjo­no­wani gra­mo­lili się z po­wro­tem na ło­dzie. Istota nie wi­dy­wała ich póź­niej ni­gdy wię­cej.

Ale ten czło­wiek wra­cał re­gu­lar­nie i nur­ko­wał w tym sa­mym miej­scu, jakby do­strze­gał w tym ja­kiś cel. Bar­dzo ją to nie­po­ko­iło, bo miała tu wiele ukry­tych skar­bów, zgro­ma­dzo­nych na dnie mo­rza, i strze­gła ich za­zdro­śnie, a ten osob­nik wie­dział przy­naj­mniej o jed­nym z nich. Nie przy­pusz­czał, że ktoś strzeże tego przed­miotu, bo prze­cież nikt nie miał po­ję­cia o trwa­niu istoty, ale po­żą­dał go – wie­działa o tym, wy­czu­wała to w jego my­ślach. Oplo­tła swój skarb jedną z ma­cek, pró­bu­jąc ukryć go przed cie­kaw­skim wzro­kiem. Był to sta­tek.

Dwu­masz­to­wiec z wiel­kimi ża­glami. Cał­kiem nie­dawno spły­nął tu z góry i wy­lą­do­wał tuż przy niej. Wszyst­kie jej skarby – sieci, har­puny, ko­twice – opa­dały tu z ja­snych wód po­wierzch­nio­wych. Jed­nak statki sta­no­wiły rzad­kość, a ten był na­prawdę wy­jąt­kowy, bo gdy przy­tknęła jedno z oczu do bu­laju, była w sta­nie zo­ba­czyć ukryte wnę­trze, które sta­no­wiło jakby osobny świat. Ró­żowy po­koik z ma­łymi ka­na­pami i fo­te­lami, ob­razy na ścia­nach, lampy, świe­tlik za­bez­pie­czony że­la­zną kratą, drzwi z błysz­czącą gałką i dwa ró­żowe ludz­kie ciała, które wy­glą­dały na mięk­kie i na­puch­nięte. Bar­dzo jej się to spodo­bało. Na­zwała to wnę­trze Ba­śnio­świa­tem.

Naj­bar­dziej nie­zwy­kłą rze­czą w Ba­śnio­świe­cie była kłódka za­mo­co­wana na drzwiach od ze­wnątrz. Zwy­kle gdy sta­tek to­nął, lu­dzie wy­bie­gali na po­kład i wska­ki­wali do sza­lup albo wprost do wody, pró­bu­jąc prze­żyć. Nie za­my­kali się w ka­ju­tach na kłódkę.

Czło­wiek o ciem­no­brą­zo­wej skó­rze z bia­łym pa­sem­kiem we wło­sach znów za­nur­ko­wał, szu­ka­jąc statku. Cza­sem my­ślał przy tym o ko­bie­cie, ludz­kiej ko­bie­cie o sza­rych oczach i ciem­nych war­ko­czach, no­szą­cej na pal­cach mnó­stwo błysz­czą­cych pier­ścieni. Istota wie­działa, że męż­czy­zna po­szu­kuje statku, bo chce go ofia­ro­wać tej ko­bie­cie. I wcale jej się to nie po­do­bało.

Łódka tego nurka była nie­wielka. Istota miała ochotę chwy­cić ją za ko­twicę i po­cią­gnąć. Nor­mal­nie nie ro­biła ta­kich rze­czy. Gdyby wcią­gnęła łódź pod wodę, czło­wiek pew­nie by ją zo­ba­czył, a ona nie chciała zwra­cać ni­czy­jej uwagi. Ale bez swo­jej ło­dzi w końcu by uto­nął, a wtedy prze­stałby szu­kać jej ulu­bio­nego skarbu. Tak wła­ści­wie to sam w so­bie byłby wspa­nia­łym skar­bem. Jego włosy wy­glą­dały bar­dzo atrak­cyj­nie, gdy tak uno­siły się w wo­dzie wo­kół jego twa­rzy, miał pięk­nie wy­rzeź­bione ma­leń­kie mię­śnie, kształtne dło­nie i stopy oraz cu­downy czer­wony klej­not w pier­ście­niu na pra­wym kciuku. Istota uznała, że chęt­nie zdję­łaby ten pier­ścień z dłoni męż­czy­zny i no­siła go na ko­niuszku jed­nej ze swych trzy­na­stu ma­cek. Uwiel­biała ludz­kie bły­skotki. A czło­wiek w końcu by spuchł, pękł i zgnił, aż zo­stałby z niego gładki biały szkie­let odziany w resztki stroju. Te prze­miany też jej się po­do­bały. Wtedy mo­głaby go do­dać do swo­jej ko­lek­cji ko­ści. Oto­czyć mac­kami i chro­nić.

Na­gle zbli­żyło się do niej stado sre­bro­krów, więc po­sta­no­wiła zo­sta­wić ma­leńką łódkę w spo­koju. Sre­bro­krowy za­wsze pró­bo­wały ra­to­wać to­ną­cych lu­dzi. Każda z nich miała wiel­kość mniej wię­cej oka istoty, a w chwi­lach za­gro­że­nia pły­nęły bli­sko sie­bie, two­rząc ze swo­ich grzbie­tów ro­dzaj tra­twy – w ten spo­sób wy­no­siły to­piel­ców na po­wierzch­nię, w my­ślach za­chę­ca­jąc ich, by wal­czyli o ży­cie. Te­raz za­tem ry­zyko zwró­ce­nia na sie­bie uwagi jesz­cze się zwięk­szyło. Sre­bro­krowy wi­działy w wo­dzie znacz­nie le­piej od lu­dzi.

Nu­rek znów się wy­nu­rzył, by za­czerp­nąć po­wie­trza. Istota miała wra­że­nie, że bawi się tam ze sre­bro­kro­wami, plu­ska­jąc się i tur­la­jąc, śmie­jąc i wzno­sząc okrzyki. Czę­sto tak ro­bił. Sre­bro­krowy lu­biły go od­wie­dzać, a on wtedy za­wsze się śmiał.

Na­gle zda­rzyło się coś nie­zwy­kłego. Do wody wpa­dło dwóch no­wych lu­dzi za­wie­szo­nych na li­nach. Chwy­cili śmie­ją­cego się czło­wieka i pró­bo­wali po­cią­gnąć go za sobą. Bro­nił się – bił ich, ko­pał i wy­ry­wał się z ca­łych sił. Był na­prawdę wspa­niały, istota cze­kała z za­par­tym tchem, kiedy uda mu się wy­rwać. Ale po­tem chyba skoń­czyło mu się po­wie­trze, bo całe ciało mu zwiot­czało. Dwóch no­wych lu­dzi wy­strze­liło w górę na swo­ich li­nach i za­brało go ze sobą.

Istota była tak za­sko­czona, że nieco unio­sła się z dna, ba­lan­su­jąc ostroż­nie na swych trzy­na­stu mac­kach, i wy­cią­gnęła w górę dwa­dzie­ścia troje oczu na szy­puł­kach. Po­przez fa­lu­jącą wodę do­strze­gła w po­wie­trzu ste­ro­wiec zmie­rza­jący na pół­noc.

Po­tem przy­po­mniała so­bie o sre­bro­kro­wach i chcąc unik­nąć wy­kry­cia, znów opa­dła na dno. Nie za­uwa­żyły jej, bo ich pur­pu­ro­wo­nie­bie­skie py­ski były wy­sta­wione nad wodę, a wiel­kie ciemne oczy wpa­try­wały się w czło­wieka uno­szo­nego w górę na ste­rowcu. Ich głosy były za­nie­po­ko­jone. Po­ro­zu­mie­wały się ob­ra­zami i uczu­ciami, nie sło­wami, ale istota ro­zu­miała, co chcą prze­ka­zać.

„Wi­dzimy cię, przy­ja­cielu” – wo­łały. „Wiemy. Po­wiemy in­nym”.

* * *

Ile­kroć szu­kała skar­bów, zwy­kle ro­biła to w opusz­czo­nych ciem­nych miej­scach, bo nie chciała, by sre­bro­krowy ją wi­działy. One były stwo­rze­niami z po­wierzchni, isto­tami świa­tła. Ona zaś była istotą mroku – peł­za­jącą i prze­my­ka­jącą ukrad­kiem. W opusz­czo­nych miej­scach na­po­ty­kała różne zwie­rzęta, które ob­ser­wo­wały ją, jak peł­znie, pod­cią­ga­jąc się na swo­ich dłu­gich mac­kach, ale ich za­in­te­re­so­wa­nie było nie­istotne.

Dzi­siaj przy­była na roz­le­głą łąkę usianą ró­żo­wymi i bia­łymi kwia­tami, po czym za­nu­rzyła się w trzciny. Ko­niki mor­skie zer­kały na nią ze swo­ich ja­mek. Te zwie­rzęta za­po­mi­nały o wszyst­kim, co zni­kało im z oczu. Cza­sem zda­rzało się, że na jej wi­dok pro­sto­wały ogonki i umy­kały w ciem­ność, a po­tem za­po­mi­nały, przed czym wła­ści­wie ucie­kły, i znów wra­cały.

Istota my­ślała o czło­wieku z bia­łym pa­sem­kiem, o jego po­ry­wa­czach i sre­bro­kro­wach wo­ła­ją­cych: „Wi­dzimy. Wiemy. Po­wiemy in­nym”.

Co wi­działy? Co wie­dzą? Komu chcą o tym po­wie­dzieć? Istota nie miała ochoty szu­kać od­po­wie­dzi na te py­ta­nia. Bar­dzo od­po­wia­dało jej ży­cie w głę­bi­nach z dala od świa­tła, w któ­rego bla­sku po­wierzch­niowe istoty bez prze­rwy na sie­bie wpa­dały.

Do­tarła w końcu do miej­sca, gdzie kępki mchu ro­sły u pod­nóża ko­ra­lo­wej góry. Miesz­kały tam gąbki, które miały ma­leń­kie, we­sołe umy­sły pełne głu­piut­kich słów.

„Straż­nik!” „Na­sza są­siadka!” „Straż­nik! Mu­zyka! Śmiech! Ta­niec!” „Straż­nik! Straż­nik!”

Śpie­wały chó­rem i wi­tały ją tak za każ­dym ra­zem, gdy macką zry­wała kępki mchu i wkła­dała so­bie do py­ska. Była tak przy­zwy­cza­jona do ich pio­senki, że nie zwra­cała na nią uwagi. Gąbki nie były spe­cjal­nie mą­dre. Kie­dyś, wie­dziona ka­pry­sem, spró­bo­wała zjeść jedną z nich. Gąbka za­no­siła się śmie­chem, gdy macką pró­bo­wała ode­rwać ją od skały. „Straż­nik!” – wo­łała. „Za­bawa! Żarty! Za­bawa!” Istota dała so­bie spo­kój i wy­pu­ściła zwie­rzątko; od tej pory po pro­stu igno­ro­wała gąbki.

Po po­siłku zwy­kle szu­kała skar­bów w głę­bo­kich, ciem­nych dziu­rach za ko­ra­lową górą. Dzi­siaj jed­nak nie mu­siała wiele szu­kać, po­nie­waż te same prądy, które przy­no­siły jej je­dze­nie, do­star­czyły mały upo­mi­nek. Nie­wielki dro­biazg – me­ta­lową kulkę przy­cze­pioną do ga­łązki ko­ra­lowca. Zro­biona przez czło­wieka, ale nie przy­po­mi­nała ni­czego, co istota wi­działa do tej pory. Przed­miot miał kształt jajka, a na jed­nym końcu me­ta­lową ob­rączkę przy­mo­co­waną do szpilki. Za­równo ob­rączka, jak i szpilka były przy­jem­nie błysz­czące, choć oczy­wi­ście nie tak piękne jak czer­wony klej­not na palcu nurka.

Istota pod­nio­sła przed­miot i unio­sła go do oka. Po­gła­dziła me­ta­lowe kółko, za­sta­na­wia­jąc się, co się sta­nie, je­śli za nie po­cią­gnie, bo wie­działa już, że ludz­kie przed­mioty cza­sem ro­bią różne rze­czy, je­śli do­tknie się je w od­po­wied­nim miej­scu. Jed­nym z jej skar­bów było pu­dełko, które samo otwie­rało się i za­my­kało. Inną dro­go­cenną rze­czą był łań­cu­szek owi­nięty wo­kół me­ta­lo­wego cy­lin­dra, do któ­rego przy­mo­co­wano rączkę, dzięki któ­rej ca­łość się ob­ra­cała. Na końcu łań­cuszka znaj­do­wała się mała ko­twica, która stu­kała o dno, gdy istota się nią ba­wiła.

Uznała, że za­chowa so­bie tę przy­jem­ność na póź­niej i po­czeka z po­cią­ga­niem za me­ta­lowe kółko. Za­nio­sła przed­miot do domu i do­rzu­ciła do reszty swo­ich skar­bów.

* * *

Za­pa­dła już noc, gdy istota ze­rwała się prze­bu­dzona nie­zna­nym uczu­ciem. Na oświe­tlo­nej księ­ży­cem po­wierzchni, wy­soko w gó­rze, sre­bro­krowy krzy­czały przez sen.

Zdez­o­rien­to­wana wy­cią­gnęła szyję i ob­ró­ciła wo­kół oczami. W gó­rze roz­bły­sły świa­tła i na­gle krzyki sre­bro­krów za­brzmiały tak prze­raź­li­wie, że prze­szyły ją jak szty­lety. Przez całe jej ciało prze­biegł dreszcz, ostry i elek­try­zu­jący. Stwo­rze­nia krzy­czały i za­wo­dziły w roz­pa­czy jak jesz­cze ni­gdy przed­tem. Ich ból tak przy­tło­czył istotę, że zro­biła coś, czego nie zro­biła ni­gdy wcze­śniej – wy­sta­wiła oczy po­nad po­wierzch­nię wody.

Pod roz­gwież­dżo­nym nie­bem lu­dzie na ma­łych łód­kach rzu­cali oszcze­pami w sre­bro­krowy.

Istota znów za­nur­ko­wała. Co to miało zna­czyć? Nikt ni­gdy wcze­śniej nie za­bi­jał sre­bro­krów! „Scho­waj się” – po­wie­działa sama do sie­bie. „Ukryj się, aż to wszystko się skoń­czy!”

Ale gdy pró­bo­wała za­nur­ko­wać i skryć się po­śród swo­ich skar­bów, w pę­dzie mi­nęły ją cztery sre­bro­krowy. Zo­ba­czyły istotę, za­wie­szoną w pod­świe­tlo­nej księ­ży­cem wo­dzie, i za­pa­trzyły się jak urze­czone.

„Uda­waj­cie, że mnie tu nie ma” – po­pro­siła, drżąc na ca­łym ciele. „Uda­waj­cie, że mnie nie wi­dzi­cie”.

„Czy ty je­steś Straż­ni­kiem?!” – za­wo­łały, na­cie­ra­jąc na nią swoim bó­lem, ob­my­wa­jąc ją swoim stra­chem. „To na pewno ty! Je­steś na­szym bo­ha­te­rem! Ura­tuj na­szych przy­ja­ciół!”

Istota nie wie­działa, o co w tym cho­dzi. Trzy sre­bro­krowy były ranne, jedna wy­jąt­kowo ciężko.

„Nie na­zy­wam się Straż­nik” – od­parła. „Nie mam żad­nego imie­nia. My­li­cie mnie z kimś in­nym”.

„Po­móż nam!” – krzy­czały. „Co się z tobą stało?! Je­steś bo­ha­te­rem Zi­mo­grodu! Mu­sisz nas chro­nić!”

Po­sta­no­wiła uda­wać, że nie sły­szy ich wo­ła­nia, i po­grą­żyła się w mroku na dnie oce­anu.

Roz­dział 1

Gid­don niósł wła­śnie śpiące dziecko po­przez ska­li­sty tu­nel, gdy po raz pierw­szy do­tarło do niego, że coś złego dzieje się w Zi­mo­gro­dzie.

Dziew­czynka na­zy­wała się Se­lie, miała osiem lat i by­naj­mniej nie była drobna. Gid­don za­sta­na­wiał się na­wet, czy to moż­liwe, że przez sen tro­chę uro­sła. Zda­wała mu się o wiele cięż­sza niż dwie go­dziny wcze­śniej, gdy wy­cią­gnęła do niego ręce – ten gest wcale go nie zdzi­wił, bo dzieci cią­gle chciały, żeby niósł je na rę­kach przez tu­nele. Był więk­szy, bar­dziej in­te­re­su­jący i mniej wy­stra­szony niż ich ro­dzice, a przy­naj­mniej dzieci tak uwa­żały. Prawda wy­glą­dała ina­czej – pod­czas mi­sji prze­myt­ni­czych w Es­tillu i Mon­sei bał się prak­tycz­nie cały czas, ale bar­dzo sta­ran­nie ukry­wał te lęki, nie po­zwa­la­jąc, by ktoś do­strzegł je w jego oczach lub usły­szał w to­nie głosu. Uznał, że po­wi­nien wy­glą­dać na spo­koj­nego i pew­nego sie­bie.

A za­tem niósł Se­lie, nie zwa­ża­jąc na ból ra­mion i drę­twie­nie rąk. Stą­pał ostroż­nie z ka­mie­nia na ka­mień przy świe­tle la­tarni nie­sio­nej przez star­szą sio­strę dziew­czynki. Cza­sem zer­kał na ścią­gnięte stra­chem, po­bla­dłe twa­rze ro­dzi­ców, pró­bu­jąc oce­nić, jak bar­dzo są zmę­czeni. Ra­nie, sio­stra Se­lie, miała dzie­więt­na­ście lat i co ja­kiś czas rzu­cała mu ukrad­kowe za­lotne spoj­rze­nia. To też nie było dla niego żadną no­wo­ścią. Szybko wy­ro­bił so­bie na­wyk, by w roz­mo­wach jak naj­czę­ściej wspo­mi­nać o uko­cha­nej na­rze­czo­nej, cho­ciaż nie miał ni­kogo ta­kiego. Po pro­stu tak było ła­twiej.

Uniósł dłoń, by pod­trzy­mać opa­da­jącą głowę Se­lie. „Dzieci są za­dzi­wia­jąco ela­styczne” – po­my­ślał. Cza­sem miał wra­że­nie, że lada chwila głowa dziew­czynki sto­czy się z ra­mion i po­turla mię­dzy skały. To wła­śnie z po­wodu Se­lie cała ro­dzina wy­ru­szyła w drogę do Mon­sei, po­nie­waż dziew­czynka była Ob­da­rzeń­cem, uro­dziła się z Da­rem – była umy­sło­znaw­czy­nią. W Es­tillu Ob­da­rzeńcy sta­no­wili wła­sność no­wego rządu, który bez skru­pu­łów wy­ko­rzy­sty­wał ich ta­lenty. Wśród lu­dzi zda­rzały się naj­roz­ma­it­sze Dary – po­czy­na­jąc od ba­nal­nych sztu­czek w ro­dzaju na­śla­do­wa­nia gło­sów pta­ków aż po uży­tecz­niej­sze rze­czy, jak nad­ludzka szyb­kość, zdol­ność prze­po­wia­da­nia po­gody, od­por­ność na ma­ni­pu­la­cję lub od­czy­ty­wa­nie cu­dzych my­śli. W Mon­sei rzą­dzo­nej przez kró­lową Bit­ter­blue Ob­da­rzeńcy byli wol­nymi ludźmi.

Rada – or­ga­ni­za­cja, która nie miała in­nej na­zwy, za­wsze na­zy­wano ją po pro­stu „Radą” – zo­stała za­ło­żona wiele lat wcze­śniej przez Gid­dona i kilku jego przy­ja­ciół – Raf­fina, Banna, Katsę i Po. Obec­nie miała po­stać mię­dzy­na­ro­do­wej siatki szpie­gów, wo­jow­ni­ków, ra­tow­ni­ków i stra­te­gów, a jej człon­ko­wie przy­by­wali na ra­tu­nek każ­demu miesz­kań­cowi sied­miu kró­lestw, który spo­tkał się z nie­spra­wie­dli­wym trak­to­wa­niem. Rada roz­po­częła dzia­łal­ność ja­kieś czter­na­ście lub pięt­na­ście lat wcze­śniej, ale te­raz jej wpływy się­gały na­prawdę da­leko.

Gid­don i jego przy­ja­ciele wspo­mo­gli Es­til­l­czy­ków w pro­ce­sie oba­le­nia ich de­spo­tycz­nego władcy, ale póź­niej pro­wi­zo­ryczna re­pu­blika, która za­stą­piła mo­nar­chię, oka­zała się bar­dziej zmi­li­ta­ry­zo­wana, niż kto­kol­wiek przy­pusz­czał. Rada ni­gdy nie współ­pra­co­wała z żad­nym rzą­dem, który uci­skał Ob­da­rzeń­ców.

A za­tem Gid­don po­ta­jem­nie do­po­ma­gał ro­dzi­nom Ob­da­rzeń­ców w ucieczce przed rzą­dem, który sam wcze­śniej po­mógł usta­no­wić. By umknąć uzbro­jo­nym żoł­nie­rzom, któ­rzy nie­dawno za­częli pa­tro­lo­wać lasy, ze­szli do tu­neli.

Miecz cią­żył mu przy pa­sku. Zna­lazł w so­bie jesz­cze nieco siły i moc­niej przy­tu­lił Se­lie, żeby dziew­czynka nie zmar­zła. Był do­piero po­czą­tek maja, a pod zie­mią pa­no­wało lo­do­wate zimno. Przez ostat­nich dwa­dzie­ścia mi­nut ka­pała na nich woda z pod­ziem­nego stru­mie­nia i Gid­don od­krył, że czapka i sza­lik dziecka są prze­mo­czone. Za ja­kieś dwie go­dziny ścieżka miała ich po­pro­wa­dzić ła­god­nym sto­kiem w dół, aż do wyj­ścia w le­sie w po­bliżu sto­licy Mon­sei, gdzie mieli cze­kać na nich sprzy­mie­rzeńcy. Gid­don za­mie­rzał prze­ka­zać ucie­ki­nie­rów pod ich opiekę i wró­cić na za­mek, paść do łóżka, spać przez rok, a po­tem od­szu­kać Bit­ter­blue.

– Czy mój oj­ciec prze­ka­zał ci wia­do­mość? – spy­tała Ra­nie.

Mó­wiła tak ci­cho, że mu­siał się przy­su­nąć, by ją zro­zu­mieć.

– Jaką wia­do­mość? – spy­tał i za­uwa­żył, że po­doba mu się dźwięk gło­sów roz­brzmie­wa­ją­cych pod skle­pie­niem tu­nelu, zmie­nia­ją­cych się w szepty ni­czym pły­nąca woda.

– Tato? – Ra­nie od­wró­ciła się do ły­sie­ją­cego męż­czy­zny, który nie­zmor­do­wa­nie drep­tał za nimi z nie­mow­lę­ciem za­wie­szo­nym w no­si­dełku na piersi.

Przy jego boku ma­sze­ro­wała żona, jej za­cięta mina zdra­dzała, że ko­bieta jest go­towa ma­sze­ro­wać do końca świata, je­śli tylko bę­dzie trzeba. Gid­don do­brze znał ten wy­raz twa­rzy – wy­czer­pany, lecz zde­ter­mi­no­wany. Po­dej­rze­wał, że matka Se­lie ma całe stopy po­kryte bą­blami. Dla bez­pie­czeń­stwa swo­ich dzieci ro­dzice byli cza­sem go­towi do­ko­nać bo­ha­ter­skich rze­czy.

– Tato, nie mia­łeś prze­ka­zać ja­kiejś wia­do­mo­ści panu Gid­do­nowi?

– A tak, tak. – Męż­czy­zna za­mru­gał, jakby za­sko­czony siłą wła­snego głosu.

Tak wpły­wał na lu­dzi marsz tu­ne­lami – na­bie­rali wra­że­nia, że pa­trzą na świat jakby z wła­snego wnę­trza. Zwy­kła roz­mowa mo­gła za­brzmieć nie­przy­jem­nie.

– To wia­do­mość o dwóch mon­se­ań­skich stat­kach, które za­to­nęły u wy­brzeży Zi­mo­grodu. Zna pan taki sta­tek Mu­szelka?

Gid­don przy­po­mniał so­bie na­gle twarz kró­lo­wej Bit­ter­blue sto­ją­cej u wej­ścia do jego kom­naty. W ręku ści­skała list, twarz miała mo­krą od łez. Jej po­seł Mikka i je­den z do­rad­ców imie­niem Brek byli na po­kła­dzie za­to­pio­nego statku, który za­gi­nął gdzieś na dru­gim krańcu świata. „To wy­pa­dek” – za­pew­niał Gid­don, przy­ci­ska­jąc ją do sie­bie. Ona jed­nak i tak ob­wi­niała się o wszystko, po­nie­waż to ona wy­słała tych lu­dzi na śmierć, tak da­leko od domu.

– Tak – od­parł po­nuro. – Sły­sza­łem o tych za­gi­nio­nych Mon­se­ań­czy­kach.

– Ka­zano mi po­wie­dzieć, że ci lu­dzie mieli prze­ka­zać wie­ści o czymś, co na­zywa się zil­fium.

– Wie­ści o zil­fium? – Gid­don uznał, że to dość nie­ja­sna in­for­ma­cja. O ile pa­mię­tał, zil­fium było ro­dza­jem pa­liwa wy­ko­rzy­sty­wa­nego w Zi­mo­gro­dzie. – Ja­kie wie­ści?

– Nie wiem – od­parł męż­czy­zna. – Sły­sza­łem tylko, że chcieli po­wie­dzieć kró­lo­wej coś o zil­fium, ale po­tem wy­brali się w rejs i za­to­nęli.

– Kto prze­ka­zał ci wia­do­mość?

– Czło­wiek, który przy­pro­wa­dził nas do tu­neli: Bann, to­wa­rzysz księ­cia Raf­fina z Mid­dla­nów. Po­wie­dział, że on sam do­stał ją od księ­cia Raf­fina, który otrzy­mał list na­pi­sany przez jed­nego z tych Mon­se­ań­czy­ków, za­nim uto­nęli.

Rada czę­sto prze­ka­zy­wała so­bie w ten spo­sób in­for­ma­cje – z ust do ust.

– Czy do­sta­łeś prócz tego coś na pi­śmie?

– Nie – od­parł męż­czy­zna. – Tylko tyle że Mon­se­ań­czycy z za­to­pio­nego statku chcieli prze­ka­zać kró­lo­wej Bit­ter­blue coś na te­mat zil­fium, a za­tem ona po­winna za­in­te­re­so­wać się tą sprawą.

Wia­do­mość go zi­ry­to­wała i to nie tylko dla­tego, że był wy­czer­pany i dźwi­gał dziecko, które cią­żyło mu, jakby było z oło­wiu. Po pierw­sze, nie ro­zu­miał jej tre­ści. Po dru­gie, po­dej­rze­wał, że bra­kuje ja­kie­goś frag­mentu. Po trze­cie, wspo­mnie­nie za­gi­nio­nych po­słów praw­do­po­dob­nie do­pro­wa­dzi Bit­ter­blue do pła­czu.

Ra­nie znów zbli­żyła się do niego i po­wie­działa coś tak ci­cho, że mu­siał się do niej na­chy­lić. Za­czął po­dej­rze­wać, że dziew­czyna robi to spe­cjal­nie.

– Co to jest zil­fium? – spy­tała.

Kro­pla lo­do­wa­tej wody spa­dła mu na kark.

– Nie je­stem pe­wien – od­parł opry­skli­wie.

– Ona robi to spe­cjal­nie – wy­mru­czała Se­lie, a on aż pod­sko­czył. Był prze­ko­nany, że dziew­czynka śpi.

– Co robi?

– Ra­nie spe­cjal­nie mówi tak ci­cho, że­byś pod­szedł do niej bli­żej – szep­nęła dziew­czyna. – A poza tym wiem, że nie masz żad­nej na­rze­czo­nej.

– Ach tak? A wiesz, że je­steś cięż­sza niż koń?

Se­lie za­chi­cho­tała.

– Nie martw się. Ni­komu nie po­wiem.

* * *

Kilka go­dzin póź­niej wy­szli z tu­nelu pro­sto w ró­żowy blask świtu prze­świe­ca­jący mię­dzy drze­wami, a wtedy łzy spły­nęły matce dziew­czy­nek po twa­rzy. Usia­dła na dy­wa­nie bu­twie­ją­cych li­ści i wes­tchnęła ciężko.

– Mu­szę dać od­po­cząć sto­pom, ko­chani.

– Po­zwól, że je obej­rzę. – Gid­don po­sta­wił Se­lie na ziemi. Dziew­czynka za­pro­te­sto­wała ję­kiem i pró­bo­wała się go cze­piać. – Te­raz mu­sisz iść sama. Wi­dzisz ten las? Je­ste­śmy w Mon­sei. Jak ci się po­doba?

Ota­cza­jący ich las prak­tycz­nie nie róż­nił się od lasu w Es­tillu w miej­scu, gdzie we­szli do tu­nelu – tak samo gę­sto ro­sły tu wy­so­kie drzewa po­kryte ja­sno­zie­lo­nymi pącz­kami oraz ciem­no­zie­lone so­sny. Wiał wiatr, sły­chać było świer­got pta­ków, szum pły­ną­cej wody i szcze­bio­ta­nie wie­wió­rek.

Ale Se­lie za­częła pła­kać.

– Jest brzydki!

Gid­don to ro­zu­miał – pod­czas ucie­czek czę­sto tak by­wało. Osoba ucie­ka­jąca z wła­snego kraju nie zda­wała so­bie sprawy, jak da­leko od domu się znaj­dzie, do­póki na chwilę nie przy­sta­nęła.

– Chodź tu, Se­lie! – Jej matka wy­cią­gnęła rękę. – Do­trzy­maj mi to­wa­rzy­stwa, gdy pan Gid­don bę­dzie drę­czył moje stopy.

– Twoja wiara w moje umie­jęt­no­ści me­dyczne jest wzru­sza­jąca – od­ciął się męż­czy­zna. – Po­cze­kaj, znajdę tylko kilka za­ostrzo­nych pa­ty­ków.

Se­lie wciąż tro­chę po­pła­ki­wała, ale umo­ściła się u boku matki, która za­sy­pała ją po­ca­łun­kami. Gid­don zdjął ko­bie­cie trze­wiki i od­krył, że stopy są tak za­krwa­wione, iż trudno bę­dzie zdjąć skar­pety bez od­ry­wa­nia skóry. W my­ślach wy­rzu­cał so­bie, że do­piero te­raz za­brał się do oglę­dzin. Po­tem oce­nił, ile jesz­cze mają do przej­ścia. Go­spo­darz, który zgo­dził się przy­jąć uchodź­ców, miał w domu ła­zienkę, leki i wy­godne łóżko, w któ­rym ko­bieta mo­gła się po­ło­żyć. Jego dom znaj­do­wał się w miarę nie­da­leko, a po­zo­stali człon­ko­wie ro­dziny byli w sta­nie iść.

Nie­mowlę za­częło pła­kać. Ko­bieta wy­cią­gnęła wolną rękę, przy­tu­liła dziecko do sie­bie i przy­sta­wiła je do piersi. Jej mąż i Ra­nie stali nie­opo­dal, jakby bar­dzo chcieli się do cze­goś przy­dać.

„Naj­le­piej bę­dzie za­cze­kać ze zdej­mo­wa­niem tych skar­pet” – po­my­ślał Gid­don. „Całe szczę­ście, że je­stem taki duży”.

Gdy nie­mowlę skoń­czyło ssać, ko­bieta od­dała je mę­żowi. Gid­don dał jej ta­bletkę prze­ciw­bó­lową, a po­tem pod­niósł z ziemi i niósł na rę­kach przez resztę drogi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki