Bitterblue - Kristin Cashore - ebook

Bitterblue ebook

Cashore Kristin

4,3

Opis

MAGICZNE DARY, ZAKLĘCIA I NAMIETNOŚCI RZĄDZĄ LOSAMI WŁADCÓW I PODDANYCH CAŁEGO KRÓLESTWA.

 

Odkąd księżniczka Bitterblue i jej kraj zostały ocalone z łap króla Lecka, upłynęło osiem lat. Bitterblue jest teraz królową Monsei, a w jej kraju nareszcie panuje pokój. Niestety zły wpływ jej ojca, psychopaty obdarzonego mocą kontroli umysłów, trwa nadal.

 

Przeszłość jest pełna mroku, a doradcy młodziutkiej królowej zamierzają ułaskawić łotrów z czasów Lecka i o wszystkim zapomnieć. Bitterblue, która chce zacząć rządzić samodzielnie, postanawia zakwestionować decyzje doradców. By poznać prawdę o swoim kraju, podejmuje wielkie ryzyko: zaczyna samotnie i w przebraniu wymykać się nocą z królewskiego zamku.

Spotkanie z dwoma złodziejami, którzy kradną tylko to, co już zostało skradzione, odmienia życie Bitterblue na zawsze. Ta dwójka posiada ważne informacje na temat rządów Lecka, a jeden z nich, chłopak o nieznanym Darze, zdobywa także klucz do jej serca

Czy Bitterblue uleczy swoje królestwo? Czy pokona zaklęcie rzucone przez jej szalonego ojca?

 

Kristin Cashore sprawi, że znikniecie z realnego świata na kilka godzin, a jak już powrócicie, to z wielkim uśmiechem na twarzy. To jest dokładnie to uczucie, dla którego uwielbiam czytać książki! Świetna i wciągająca fantastyka!”

Zuza Zaksiążkowana

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 656

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (19 ocen)
8
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isenor_Tarpanito

Dobrze spędzony czas

Trzecia część serii "Siedmiu Królestw" to powieść barwna, pełna magii, ale też intryg, mroku, złowrogiej atmosfery. Książka idealnie pozwala oderwać się od codzienności, w swoim nieco bajkowym klimacie.
00
super-bambusek

Dobrze spędzony czas

Świetna książka!
00
anetag51

Dobrze spędzony czas

👍
00
kroliczamama

Dobrze spędzony czas

Bardzo wciągająca, widać duży postęp między pierwszą częścią a ta.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bit­ter­blue
Co­py­ri­ght © 2012 by Kri­stin Ca­shore All ri­ghts re­se­rved Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kry­styna Cho­do­row­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Pro­jekt okładki: MI­CA­ELA AL­CA­INO
Mapy i ilu­stra­cje: © 2012 by Ian Scho­en­herr
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: MO­DE­STIA KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: PAU­LINA ZA­BO­REK, RA­FAŁ SARNA
Ad­ap­ta­cja okładki i map: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67195-72-0
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Od sa­mego po­czątku ta książkamiała być dla Do­ro­thy

Pro­log

Wiem, że gdy oj­ciec chwyta mamę za ra­mię i za­czyna cią­gnąć ją za sobą, to musi bo­leć, ale mama nie krzy­czy. Pró­buje ukryć cier­pie­nie, kiedy jed­nak na chwilę od­wraca się w moją stronę, jej twarz wy­krzy­wia się w udręce. Je­śli tylko oj­ciec zo­rien­tuje się, że mo­głam co­kol­wiek do­strzec, na­tych­miast za­stąpi ból ja­kimś in­nym uczu­ciem.

Po­wie na przy­kład:

– Ależ ko­cha­nie, prze­cież nic się nie dzieje. Nic cię nie boli i wcale się nie bo­isz.

A wtedy na twa­rzy mamy zo­ba­czę ślady wąt­pli­wo­ści i oszo­ło­mie­nia.

Oj­ciec bę­dzie mó­wił da­lej:

– Spójrz tylko na na­szą piękną córkę. Wi­dzisz, jacy je­ste­śmy szczę­śliwi? Nic złego się nie dzieje. Chodź ze mną, ko­cha­nie.

Mama spoj­rzy na niego, a po­tem na mnie, swoją uko­chaną córkę sie­dzącą w pięk­nym po­koju. Jej oczy zro­bią się pu­ste, twarz się wy­gła­dzi, a po­tem roz­kwit­nie w uśmie­chu na wi­dok na­szego szczę­ścia. Ja też się uśmiechnę, bo mój umysł wcale nie jest sil­niej­szy.

– Baw­cie się do­brze! – za­wo­łam. – I szybko wra­caj, ma­mu­siu.

Oj­ciec wyj­mie wtedy klu­cze, które pa­sują do drzwi za go­be­li­nem, a mama przez nie przej­dzie. Thiel, wy­soki i smutny, do­tąd sto­jący na środku po­koju, po­spie­szy za nimi.

Kiedy za­mek szczęk­nie za ich ple­cami, ja zo­stanę sama, za­sta­na­wia­jąc się, co wła­ści­wie ro­bi­łam, za­nim to wszystko się wy­da­rzyło. Za­nim Thiel, naj­waż­niej­szy z kró­lew­skich do­rad­ców, przy­szedł do kom­nat mamy, szu­ka­jąc mo­jego ojca. Trzy­ma­jąc ręce po bo­kach, przy­ci­śnięte do ciała tam mocno, że aż drżały, pró­bo­wał mu coś po­wie­dzieć. Króla tak obu­rzyły jego słowa, że aż wstał zza biurka, roz­rzu­ca­jąc pa­piery.

– Thielu! – oznaj­mił wście­kle. – Je­steś głup­cem nie­zdol­nym do po­dej­mo­wa­nia sen­sow­nych de­cy­zji. Chodź z nami. Po­każę ci, co się dzieje, kiedy pró­bu­jesz my­śleć sa­mo­dziel­nie.

A po­tem pod­szedł do ka­napy, chwy­cił mamę za rękę i szarp­nął tak mocno, że mama aż się za­chły­snęła. Upu­ściła ro­bótkę, ale nie krzyk­nęła.

– Wróć szybko! – wo­łam we­soło do za­my­ka­ją­cych się drzwi.

***

Stoję wpa­trzona w smutne nie­bie­skie śle­pia ko­nia wy­ha­fto­wa­nego na go­be­li­nie. Po­dmu­chy śnie­życy ude­rzają w okna, a ja pró­buję so­bie przy­po­mnieć, co ro­bi­łam, za­nim do­ro­śli wy­szli.

Co tu się wy­da­rzyło? Dla­czego nie mogę so­bie przy­po­mnieć, co stało się przed chwilą? Dla­czego czuję się taka...

Liczby.

Mama tłu­ma­czyła mi, że ile­kroć je­stem zdez­o­rien­to­wana albo nie mogę so­bie cze­goś przy­po­mnieć, po­win­nam po­ćwi­czyć li­cze­nie, bo liczby są ko­twicą dla umy­słu. Za­pi­sała mi kilka przy­kła­do­wych ćwi­czeń, że­bym w ta­kich chwi­lach mo­gła do nich się­gnąć. Są tu­taj, leżą obok pa­pie­rów ojca po­kry­tych jego dziw­nym pi­smem peł­nym za­wi­ja­sów.

1058 po­dzie­lić na 46.

Na pa­pie­rze mo­gła­bym to po­li­czyć w dwie se­kundy, ale mama za­wsze ka­zała mi li­czyć w gło­wie.

– To oczysz­cza umysł ze wszyst­kiego prócz liczb – mó­wiła. – Wy­ob­raź so­bie, że je­steś z tymi licz­bami sama w pu­stym po­koju.

Na­uczyła mnie paru sztu­czek. Na przy­kład 46 to pra­wie 50, a 1058 to tylko tro­chę wię­cej niż 1000. Za­tem 1000 po­dzie­lone przez 50 daje 20. Przyj­muję to jako punkt wyj­ścia i po­dą­żam da­lej. Chwilę póź­niej mam roz­wią­za­nie – 1058 po­dzie­lone przez 46 to 23.

Ro­bię ko­lejne za­da­nie: 2850 po­dzie­lone przez 75 to 38. I jesz­cze jedno: 1600 po­dzie­lone przez 32 to 50.

Och! Mama wy­brała do­bre liczby. Po­bu­dzają moją pa­mięć i ukła­dają się w pewną hi­sto­rię, bo mój oj­ciec ma pięć­dzie­siąt lat, a mama trzy­dzie­ści dwa. Są mał­żeń­stwem od czter­na­stu lat, a ja mam dzie­więć i pół roku. Mama jest księż­niczką z Lie­nidu. Oj­ciec przy­był do jej kró­le­stwa, gdy miała za­le­d­wie osiem­na­ście lat. Przy­wiózł ją tu­taj i od­tąd mama już ni­gdy nie od­wie­dziła swo­jej oj­czy­zny. Tę­skni za do­mem, za oj­cem, braćmi i sio­strami i za swoim bra­tem Ro­rem, który jest tam kró­lem. Cza­sami obie­cuje, że wy­śle mnie za mo­rze, do Lie­nidu, i że tam będę bez­pieczna. Wtedy jedną dło­nią za­kry­wam ma­mie usta, a drugą chwy­tam jej szal i z ca­łej siły przy­tu­lam się do niej, bo za nic jej tu nie zo­sta­wię.

A poza tym... czy to zna­czy, że tu­taj nie je­stem bez­pieczna?

Liczby i ta opo­wieść roz­ja­śniają mi umysł. Mam wra­że­nie, że spa­dam. Sku­piam się na od­de­chu.

Mój oj­ciec jest kró­lem Mon­sei. Nikt nie wie, że ma róż­no­ko­lo­rowe oczy, które zna­mio­nują Ob­da­rzeńca, po­nie­waż ukrywa swój strasz­liwy Dar, no­sząc prze­pa­skę na oku. Kiedy mówi, jego słowa mącą lu­dziom w gło­wach – słu­cha­cze wie­rzą we wszystko, co po­wie. Naj­czę­ściej są to kłam­stwa. Dla­tego te­raz, gdy sie­dzę przy biurku, liczby w mo­jej gło­wie są wy­raźne, ale inne rze­czy spo­wija mgła. Oj­ciec wła­śnie mnie okła­mał.

Te­raz wiem, dla­czego je­stem tu sama. Oj­ciec za­brał mamę i Thiela do swo­ich kom­nat i wła­śnie robi Thie­lowi coś okrop­nego, żeby ten na­uczył się po­słu­szeń­stwa i już wię­cej nie przy­no­sił ojcu wie­ści, które go roz­złosz­czą. Na czym po­le­gają te okro­pień­stwa, tego nie wiem, bo oj­ciec ni­gdy mnie nie za­biera ze sobą, a mama póź­niej ni­czego nie pa­mięta. Za­bro­niła mi cho­dzić do kom­nat ojca. Mówi, że ile­kroć po­my­ślę o pój­ściu za nim na dół, mu­szę na­tych­miast się za­trzy­mać i wy­ko­nać kilka ob­li­czeń. Mówi, że je­śli jej nie po­słu­cham, to ode­śle mnie do Lie­nidu.

Pró­buję. Na­prawdę się sta­ram. Ale dzi­siaj nie po­tra­fię uda­wać, że je­stem z licz­bami w pu­stym po­koju, i na­gle za­czy­nam krzy­czeć.

A po­tem ci­skam pa­piery ojca pro­sto do ko­minka. Bie­giem za­wra­cam do stołu, chwy­tam na­rę­cza kar­tek, po­ty­kam się o dy­wan i rzu­cam do­ku­menty w ogień. Wrzesz­czę, pa­trząc, jak pło­mie­nie po­chła­niają dzi­waczne, po­krę­cone pi­smo ojca. Po­ty­kam się o po­rzu­coną ro­bótkę mamy, po­ściel ha­fto­waną w gwiazdy, księ­życe, zamki, ko­lo­rowe kwiaty, klu­cze i świeczki. Nie­na­wi­dzę tych ha­ftów. To nic in­nego jak wiel­kie kłam­stwo – całe to szczę­śliwe ży­cie, które oj­ciec jej wmó­wił. Ro­bótka leci śla­dem pa­pie­rów.

Gdy oj­ciec wy­cho­dzi z ukry­tych drzwi, wciąż stoję przy ko­minku i wrzesz­czę. Po­wie­trze jest ostre, gry­zące, pełne za­pa­chu pa­lo­nego je­dwa­biu. Róg dy­wanu pło­nie. Oj­ciec pod­biega i za­dep­tuje ogień. Chwyta mnie za ra­miona, a po­tem po­trząsa z ca­łej siły, tak mocno, że gryzę się w ję­zyk.

– Bit­ter­blue! – woła, jest na­prawdę wstrzą­śnięty. – Czyś ty osza­lała? Mo­głaś się tu udu­sić!

– Nie­na­wi­dzę cię! – krzy­czę i splu­wam krwią.

Oj­ciec robi coś bar­dzo dziw­nego. Wi­dzę błysk w jego od­kry­tym oku, a po­tem sły­szę śmiech.

– To nie­prawda – mówi we­soło. – Ko­chasz mnie, a ja cie­bie.

– Nie­na­wi­dzę cię – po­wta­rzam, ale te­raz już nie je­stem tego taka pewna.

Oj­ciec przy­tula mnie do sie­bie.

– Ko­chasz mnie – po­wta­rza. – Je­steś moją wspa­niałą, silną, uko­chaną córką i kie­dyś zo­sta­niesz kró­lową. Chcia­ła­byś?

Przy­tu­lam się do ojca, który klę­czy przede mną na dy­wa­nie w po­koju peł­nym dymu. Oj­ciec jest duży i cie­pły, przy­jem­nie jest się do niego przy­tu­lić, cho­ciaż jego ko­szula ma dziwny za­pach. To woń cze­goś słod­ka­wego, jakby zgni­łego.

– Kró­lową Mon­sei? – py­tam za­dzi­wiona. Trudno mi wy­mó­wić te słowa. Ję­zyk mnie boli, ale nie wiem dla­czego.

– Kie­dyś zo­sta­niesz kró­lową – mówi oj­ciec. – Na­uczę cię wszyst­kich istot­nych rze­czy, po­mogę ci się przy­go­to­wać. Przed tobą na­prawdę wiele pracy, moja mała Bit­ter­blue, bo nie masz wszyst­kich mo­ich atu­tów. Ale ukształ­tu­jemy cię, prawda?

– Tak, oj­cze.

– I pa­mię­taj, że ni­gdy nie wolno mi się sprze­ci­wiać. Na­stęp­nym ra­zem, gdy znisz­czysz moje pa­piery, obe­tnę pa­lec two­jej matce.

– Oj­cze, nie mo­żesz tego zro­bić!

– A je­śli to się po­wtó­rzy – cią­gnie oj­ciec – wrę­czę ci nóż i ty utniesz jej pa­lec.

Znów spa­dam. Je­stem sama w po­wie­trzu, tylko ja i słowa ojca – aż w końcu lą­duję na czymś twar­dym. Te­raz już ro­zu­miem.

– Nie – mó­wię sta­now­czo. – Nie zmu­sisz mnie do tego.

– Chyba zda­jesz so­bie sprawę, że je­stem w sta­nie to zro­bić – od­po­wiada. Trzyma mnie mocno, za­ci­ska­jąc dło­nie na mo­ich ra­mio­nach. – Je­steś mą­drą dziew­czynką i do­brze wiesz, co po­tra­fię zro­bić. Może za­wrzemy pewną umowę, ko­cha­nie, co? Umówmy się, że od­tąd bę­dziemy ze sobą cał­ko­wi­cie szcze­rzy. Zro­bię z cie­bie wspa­niałą kró­lową.

– Ni­gdy nie zmu­sisz mnie, bym skrzyw­dziła mamę.

Oj­ciec pod­nosi rękę i ude­rza mnie w twarz. Ból jest ośle­pia­jący, z tru­dem chwy­tam po­wie­trze; te­raz na­prawdę bym upa­dła, gdyby oj­ciec mnie nie trzy­mał.

– Po­tra­fię zmu­sić każ­dego do wszyst­kiego – mówi cał­kiem spo­koj­nie.

– Ni­gdy nie zmu­sisz mnie, bym skrzyw­dziła mamę! – po­wta­rzam gło­śniej, cho­ciaż twarz mnie pali, łzy spły­wają po po­licz­kach i ciek­nie mi z nosa. – Któ­re­goś dnia będę duża, a wtedy cię za­biję!

Oj­ciec znów się śmieje.

– Ko­cha­nie! – woła i znów przy­gar­nia mnie do sie­bie. – Wi­dzisz, jaka je­steś uparta? Do­sko­nale! Bę­dziesz moim ar­cy­dzie­łem.

Gdy mama i Thiel wy­cho­dzą zza ukry­tych drzwi, oj­ciec mru­czy do mnie uspo­ka­ja­jąco, a ja opie­ram po­li­czek o jego ra­mię, bez­pieczna w oj­cow­skich ob­ję­ciach, i za­sta­na­wiam się, dla­czego po­kój jest pe­łen dymu, a nos tak bar­dzo mnie boli.

– Bit­ter­blue?

Po­znaję po gło­sie, że mama cze­goś się boi, więc uno­szę głowę. Wi­dzę, jak jej oczy ro­bią się wiel­kie. Mama pod­biega i wy­rywa mnie z ob­jęć ojca.

– Co ty jej zro­bi­łeś?! – sy­czy wście­kle. – Ude­rzy­łeś ją? Ty po­two­rze! Za­biję cię!

– Ależ, skar­bie, nie mów ta­kich rze­czy. – Oj­ciec pod­cho­dzi bli­żej, gó­ruje wzro­stem nad nami obiema.

Mama i ja je­ste­śmy ta­kie małe, zwłasz­cza gdy się obej­mu­jemy. Mama jest wście­kła.

– Nie ude­rzy­łem jej – mówi mój oj­ciec spo­koj­nie. – Ty to zro­bi­łaś.

– Nie­prawda!

– Ależ tak. Pró­bo­wa­łem cię po­wstrzy­mać, ale nie zdą­ży­łem.

– Ni­gdy nie wmó­wisz mi, że to zro­bi­łam – oznaj­mia mama.

Słowa brzmią wy­raź­nie, a jej głos jest piękny. Czuję, jak wi­bruje w jej piersi – w miej­scu, gdzie przy­ci­skam ucho.

– Cie­kawe – stwier­dza oj­ciec. Przez chwilę przy­gląda się nam obu, prze­krzy­wia­jąc głowę, a po­tem zwraca się do mamy: – Na­sza córka jest już duża. Czas, że­by­śmy le­piej po­znali się na­wza­jem. Od te­raz za­cznę jej udzie­lać pry­wat­nych lek­cji.

Mama od­wraca się i od­gra­dza mnie od ojca wła­snym cia­łem, jej ra­miona ota­czają mnie ni­czym sta­lowe za­pory.

– Nie zga­dzam się. Wyjdź stąd.

– Fa­scy­nu­jące – mówi oj­ciec. – To na­prawdę robi się co­raz cie­kaw­sze. A co, gdy­bym ci po­wie­dział, że to Thiel ją ude­rzył?

– Ty ją ude­rzy­łeś. A te­raz wyjdź.

– Wspa­niale! – wy­krzy­kuje oj­ciec i pod­cho­dzi do mamy. Jego pięść wy­ska­kuje na­przód i tra­fia mamę w śro­dek twa­rzy.

Mama pada na pod­łogę, a ja znów spa­dam, ale te­raz lecę ra­zem z nią.

– Ma­cie tro­chę czasu, żeby się do­pro­wa­dzić do po­rządku – stwier­dza oj­ciec, trą­ca­jąc nas bu­tem. – Mu­szę to prze­my­śleć. Wró­cimy do tej roz­mowy.

Po­tem od­cho­dzi.

Thiel klę­czy nad nami, krew ciek­nie mu ze świe­żych ran, które po­ja­wiły się na obu po­licz­kach.

– Ashen – mówi do mamy. – Ashen, tak mi przy­kro. Księż­niczko Bit­ter­blue, pro­szę, wy­bacz mi.

– Nie ude­rzy­łeś jej, Thielu – stwier­dza moja matka głu­cho, pod­no­sząc się z pod­łogi. Sa­dza mnie so­bie na ko­la­nach i ko­ły­sze, szep­cząc słowa po­cie­sze­nia.

Cze­piam się jej kur­czowo i pła­czę. Wszę­dzie wi­dzę krew.

– Obej­rzyj ją, do­brze? – zwraca się do Thiela mama.

Jego do­tyk jest sta­now­czy, ale ła­godny. Thiel maca mój nos, moje po­liczki i szczękę. Za­łza­wione oczy oglą­dają mnie uwa­ża­nie.

– Nic nie jest zła­mane – mówi w końcu. – Te­raz ty, Ashen. Och, pro­szę, wy­bacz mi.

Sie­dzimy na pod­ło­dze we trójkę, przy­tu­leni i za­pła­kani. Słowa mamy są te­raz ca­łym moim świa­tem. Gdy znów od­zywa się do Thiela, brzmi jak ktoś bar­dzo zmę­czony.

– Nie zro­bi­łeś nic złego, Thielu, i z całą pew­no­ścią to nie ty ją ude­rzy­łeś. To wszystko wina Lecka. Bit­ter­blue – zwraca się do mnie – mo­żesz my­śleć ja­sno?

– Tak, mamo – szep­czę. – Oj­ciec mnie spo­licz­ko­wał, a po­tem ude­rzył cie­bie. Chce zro­bić ze mnie do­brą kró­lową.

– Mu­sisz być silna, córko – mówi mama. – Sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek, bo od­tąd bę­dzie co­raz go­rzej.

Roz­dział 1

Kró­lowa Bit­ter­blue ni­gdy nie miała za­miaru okła­my­wać tylu osób.

***

Wszystko za­częło się od sprawy przed Są­dem Naj­wyż­szym, która do­ty­czyła pew­nego sza­leńca i ar­bu­zów. Rze­czony sza­le­niec, czło­wiek imie­niem Ivan, miesz­kał nad rzeką Do­linką we Wschod­nim Kwar­tale, w dziel­nicy obok Na­brzeża Han­dlo­wego. Jego dom z jed­nej strony są­sia­do­wał z warsz­ta­tem ka­mie­nia­rza i wy­twórcy na­grob­ków, z dru­giej zaś znaj­do­wała się grządka z ar­bu­zami. W środku nocy Ivan ja­kimś cu­dem zdo­łał w miej­scu każ­dego ar­buza po­sta­wić ka­mień na­grobny, a każdy na­gro­bek z po­dwórka ka­mie­nia­rza za­stą­pił ar­bu­zem. Na­stęp­nie wsu­nął ta­jem­ni­cze wska­zówki pod drzwi obu są­sia­dów, za­mie­rza­jąc za­pewne wy­pra­wić ich na ja­kąś sza­loną mi­sję w po­szu­ki­wa­niu skra­dzio­nych przed­mio­tów. Jed­nak po­su­nię­cie to było cał­ko­wi­cie po­zba­wione sensu w pierw­szym przy­padku i zby­teczne w dru­gim, po­nie­waż ho­dowca ar­bu­zów nie umiał czy­tać, a ka­mie­niarz od razu do­strzegł swoje za­gi­nione na­grobki na grządce są­siada. Obaj szybko się do­my­ślili, kto od­po­wiada za ten ba­ła­gan, po­nie­waż dow­cipy Ivana były znane w oko­licy. Za­le­d­wie mie­siąc wcze­śniej męż­czy­zna ukradł krowę in­nego są­siada i wpro­wa­dził ją na dach sklepu ze świe­cami. Krowa ry­czała ża­ło­śnie tak długo, aż w końcu ktoś wszedł na dach, by ją wy­doić. Na­stęp­nie spę­dziła tam kilka dni jako praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej zdzi­wiona krowa w Mon­sei, pod­czas gdy kilku po­tra­fią­cych czy­tać miesz­kań­ców dziel­nicy po­chy­lało się nad za­wi­łymi wska­zów­kami Ivana, tłu­ma­czą­cymi, jak zbu­do­wać sys­tem blocz­ków, by ścią­gnąć zwie­rzę z po­wro­tem na zie­mię. Ivan był z wy­kształ­ce­nia in­ży­nie­rem. Za cza­sów Lecka za­pro­jek­to­wał trzy miej­skie mo­sty.

Sie­dząc na swoim miej­scu w sali są­do­wej, Bit­ter­blue czuła się po­iry­to­wana za­cho­wa­niem swo­ich do­rad­ców, któ­rych za­da­nie po­le­gało na oce­nia­niu, ja­kie sprawy są­dowe są godne uwagi kró­lo­wej. Miała wra­że­nie, że cią­gle jej to ro­bią – po­sy­łali po nią, by wy­słu­chi­wała naj­głup­szych moż­li­wych pro­ce­sów, a kiedy od­cho­dziła, ścią­gali z po­wro­tem, gdy tylko po­ja­wiało się coś in­try­gu­ją­cego.

– To chyba pro­sta skarga o nę­ka­nie, prawda? – zwró­ciła się do ośmiu osób sie­dzą­cych po jej le­wej i pra­wej stro­nie, ośmiu sę­dziów, któ­rzy mieli wspie­rać ją w wy­da­wa­niu wy­roku i zaj­mo­wać się tym sa­mo­dziel­nie, gdy kró­lo­wej nie było. – A je­śli tak, chyba po­zo­sta­wię to w wa­szej ge­stii.

– Ko­ści – po­wie­dział sę­dzia Qu­all sie­dzący po jej pra­wej stro­nie.

– Co?

Sę­dzia Qu­all spoj­rzał na Bit­ter­blue, a po­tem spio­ru­no­wał wzro­kiem po­zwa­nego i po­wo­dów cze­ka­ją­cych na pro­ces.

– Każdy, kto w trak­cie roz­prawy choćby wspo­mni o ko­ściach, zo­sta­nie uka­rany grzywną – stwier­dził su­rowo. – Nie chcę na­wet sły­szeć tego słowa. Czy to ja­sne?

– Lor­dzie Qu­allu. – Bit­ter­blue zmie­rzyła sę­dziego spoj­rze­niem zmru­żo­nych oczu. – O czym pan, u li­cha, mówi?

– Pod­czas nie­daw­nej sprawy roz­wo­do­wej po­zwany cały czas mam­ro­tał coś o ko­ściach, za­cho­wy­wał się, jakby stra­cił ro­zum. Nie mam ochoty tego po­wta­rzać. To było stre­su­jące!

– Ale prze­cież czę­sto roz­strzyga pan w spra­wach o mor­der­stwo! Je­stem pewna, że re­gu­lar­nie sły­szy pan wzmianki o ko­ściach!

– Ale to sprawa o kra­dzież ar­bu­zów. Ar­buzy są bez­krę­gow­cami!

– Do­brze, w po­rządku. – Bit­ter­blue po­ma­so­wała twarz, pró­bu­jąc za­ma­sko­wać nie­do­wie­rza­nie. – Ani słowa o ko...

Qu­all aż się wzdry­gnął.

„...ko­ściach” – do­koń­czyła w my­ślach. „Przy­się­gam, wszy­scy tu są sza­leni...”.

– Chcia­ła­bym coś do­dać do wer­dyktu mo­ich sza­now­nych ko­le­gów – oznaj­miła, wsta­jąc. – Nie­pi­śmienni są­sie­dzi Ivana, miesz­kańcy ulicy w po­bliżu Na­brzeża Han­dlo­wego, mają otrzy­mać lek­cje czy­ta­nia na koszt kró­lo­wej. Zro­zu­miano?

Od­po­wie­działa jej ci­sza tak głę­boka, że aż drgnęła za­sko­czona. Sę­dzio­wie spo­glą­dali na kró­lową wy­raź­nie za­nie­po­ko­jeni. Bit­ter­blue po­wtó­rzyła w my­ślach wła­sne słowa. „Miesz­kańcy mają otrzy­mać lek­cje czy­ta­nia”. Chyba nie było w tym nic złego?

– Masz prawo uczy­nić taką de­kla­ra­cję, wa­sza wy­so­kość – od­parł w końcu Qu­all, kła­dąc na­cisk na każde słowo, jakby chciał jej dać do zro­zu­mie­nia, że po­stą­piła ab­sur­dal­nie.

Ale dla­czego pa­trzył na nią z taką wyż­szo­ścią? Bit­ter­blue do­sko­nale wie­działa, że ma prawo uczy­nić taką de­kla­ra­cję, po­dob­nie jak miała prawo usu­nąć do­wolną osobę ze składu sę­dziow­skiego. Ho­dowca ar­bu­zów pa­trzył na nią z bez­brzeż­nym zdu­mie­niem. Roz­ba­wione miny lu­dzi sto­ją­cych za jego ple­cami spra­wiły, że ru­mie­niec wy­pełzł kró­lo­wej na szyję.

„Ja­kie to ty­powe” – po­my­ślała. „Wszy­scy za­cho­wują się jak po­my­leni, a kiedy mó­wię coś sen­sow­nego, ga­pią się, jak­bym to ja była nie­spełna ro­zumu”.

– Pro­szę do­pil­no­wać, by tak się stało – po­wie­działa do Qu­alla, po czym od­wró­ciła się z za­mia­rem wyj­ścia z sali.

Scho­dząc z pod­wyż­sze­nia, zmu­siła się, by na­piąć ra­miona i wy­pro­sto­wać plecy, choć wcale nie czuła się dumna.

***

W jej okrą­głym ga­bi­ne­cie okna były otwarte, świa­tło zmie­niało barwę na wie­czorną, a do­radcy nie byli za­do­wo­leni.

– Na­sze za­soby nie są nie­ogra­ni­czone, wa­sza wy­so­kość – oznaj­mił Thiel, sta­lo­wo­włosy i sta­lo­wo­oki męż­czy­zna sto­jący przed nią jak lo­do­wiec. – Taką pu­bliczną de­kla­ra­cję trudno bę­dzie od­wo­łać.

– Ale dla­czego mia­ła­bym ją od­wo­ły­wać? Chyba po­winna nas mar­twić wia­do­mość, że we Wschod­nim Kwar­tale jest cała ulica, gdzie lu­dzie nie po­tra­fią czy­tać?

– W mie­ście za­wsze znaj­dzie się ja­kaś nie­pi­śmienna osoba. Nie jest to sprawa, która wy­maga bez­po­śred­niej in­ter­wen­cji ko­rony. A te­raz, pani, stwo­rzy­łaś pre­ce­dens, który sta­nowi, że ad­mi­ni­stra­cja kró­lo­wej winna za­pew­nić edu­ka­cję każ­demu, kto zjawi się na dwo­rze i po­wie, że jest nie­pi­śmienny.

– Nasi oby­wa­tele nie po­winni się bać przy­cho­dzić do nas z ta­kimi spra­wami. Mój oj­ciec od­ma­wiał im po­rząd­nej edu­ka­cji przez trzy­dzie­ści pięć lat. Stan pi­śmien­nic­twa po­wi­nien nas ob­cho­dzić!

– Jed­nak nie mamy czasu ani środ­ków, by zaj­mo­wać się z osobna każ­dym przy­pad­kiem, wa­sza wy­so­kość. Nie je­steś na­uczy­cielką, pani, lecz kró­lową Mon­sei. Po­win­naś za­cho­wy­wać się jak na mo­nar­chi­nię przy­stało, tak by lu­dzie wie­dzieli, że ich kró­le­stwo jest w do­brych rę­kach.

– W każ­dym ra­zie – wtrą­cił Run­ne­mood, drugi z jej do­rad­ców, który aku­rat przy­siadł na pa­ra­pe­cie okna – pra­wie wszy­scy w kró­le­stwie po­tra­fią czy­tać. Nie przy­szło ci do głowy, wa­sza wy­so­kość, że osoby, które nie po­sia­dły tej umie­jęt­no­ści, po pro­stu nie mają ochoty na na­ukę? Są­sie­dzi Ivana mają pracę i ro­dziny do wy­kar­mie­nia. Kiedy znajdą czas na lek­cje?

– A skąd mam to wie­dzieć?! – wy­krzyk­nęła Bit­ter­blue. – Co ja wła­ści­wie wiem o ich pracy?!

Cza­sem, sie­dząc za tym biur­kiem na środku ga­bi­netu, czuła się taka za­gu­biona. Me­bel był dla niej o wiele za duży i przez to czuła się jesz­cze mniej­sza. Sły­szała w sło­wach do­rad­ców to, czego przez wzgląd na do­bre ma­niery nie mó­wili na głos: że się wy­głu­piła, że wy­szła na młodą, na­iwną i nie­do­świad­czoną. A prze­cież miała wra­że­nie, że po­wie­działa wła­ściwą rzecz. Czyżby in­stynkt ją za­wo­dził?

– W po­rządku, Bit­ter­blue – do­dał nieco ła­god­niej Thiel. – Za­ła­twimy tę sprawę.

Wy­czuła życz­li­wość w jego gło­sie i za­uwa­żyła, że użył jej imie­nia za­miast ty­tułu – lo­do­wiec w jego oczach zma­lał. Bit­ter­blue spoj­rzała mu w twarz i zo­ba­czyła, że ten czło­wiek się mar­twi, jest za­nie­po­ko­jony, że zbyt­nio ją skry­ty­ko­wał.

– Nie będę wię­cej czy­nić żad­nych pu­blicz­nych de­kla­ra­cji, nie kon­sul­tu­jąc wcze­śniej ich tre­ści z tobą – po­wie­działa ci­cho.

– O, pro­szę. – Thiel wes­tchnął z ulgą. – Roz­tropna de­cy­zja. To wła­śnie jest mą­drość godna kró­lo­wej.

***

Przez ja­kąś go­dzinę Thiel trzy­mał ją uwię­zioną za stertą pa­pie­rów. Run­ne­mood prze­ciw­nie – krą­żył po po­koju, prze­cha­dza­jąc się pod oknami. Za­chwy­cony ró­żo­wa­wym bla­skiem słońca, ko­ły­sał się na sto­pach i ra­czył ją ko­lej­nymi opo­wie­ściami o za­do­wo­lo­nych z ży­cia anal­fa­be­tach. W końcu na szczę­ście od­szedł, by udać się na wie­czorne spo­tka­nie z ja­ki­miś lor­dami. Run­ne­mood był miły w obej­ściu i bar­dzo po­ży­teczny, naj­bar­dziej bie­gły w od­pra­wia­niu z kwit­kiem mi­ni­strów i lor­dów, któ­rzy chcieli za­wra­cać kró­lo­wej głowę swo­imi proś­bami, skar­gami i po­chleb­stwami. Uda­wało mu się to dla­tego, że sam był bar­dzo ko­mu­ni­ka­tywny. Jego młod­szy brat Rood także pia­sto­wał sta­no­wi­sko do­radcy kró­lo­wej. Ci dwaj oraz Thiel i Darby, jej se­kre­tarz i za­ra­zem czwarty do­radca, byli po sześć­dzie­siątce. Run­ne­mood nie wy­glą­dał na swój wiek, ale po­zo­stali ow­szem. Wszy­scy czte­rej wcze­śniej byli do­rad­cami króla Lecka.

– Czy mamy dziś kom­plet? – spy­tała Bit­ter­blue, zwra­ca­jąc się do Thiela. – Od rana nie wi­dzia­łam Ro­oda.

– Rood dziś od­po­czywa – od­parł Thiel. – A Darby źle się czuje.

– Ach! – Bit­ter­blue zro­zu­miała alu­zję. Rood miał ko­lejny atak ner­wowy, a Darby był pi­jany. Na mo­ment oparła czoło o biurko, oba­wia­jąc się, że ina­czej wy­buch­nie śmie­chem.

Cie­kawe, co jej wuj, władca Lie­nidu, po­my­ślałby o ta­kich do­rad­cach. Czy ich dzi­siej­sze za­cho­wa­nie w ogóle by go zdzi­wiło? A może do­radcy Rora byli rów­nie barw­nymi po­sta­ciami? Może we wszyst­kich sied­miu kró­le­stwach sprawy wy­glą­dały po­dob­nie?

Choć w su­mie to było bez zna­cze­nia. Wła­ści­wie nie miała swoim do­rad­com wiele do za­rzu­ce­nia. Nowe pa­piery, które co­dzien­nie pię­trzyły się na jej biurku, po­ja­wia­jąc się wręcz co go­dzinę, były na­ma­cal­nym do­wo­dem ich sta­rań. Do­ku­menty do­ty­czyły na­ło­żo­nych po­dat­ków, wy­da­nych wy­ro­ków, za­twier­dzo­nych pro­jek­tów bu­dow­la­nych, no­wych sta­tu­tów miej­skich. Czy­tała tak długo, aż w końcu jej palce za­czy­nały pach­nieć pa­pie­rem, oczy za­cho­dziły łzami na sam wi­dok kar­tek, a głowa pul­so­wała bó­lem.

– Ar­buzy – wy­mam­ro­tała Bit­ter­blue, przy­ci­ska­jąc twarz do blatu biurka.

– Tak, wa­sza wy­so­kość?

Bit­ter­blue po­tarła cięż­kie war­ko­cze upięte w ko­ronę wo­kół głowy i wy­pro­sto­wała plecy.

– Nie wie­dzia­łam, że w na­szej oko­licy są uprawy ar­bu­zów, Thielu. Czy mo­gła­bym je obej­rzeć pod­czas na­stęp­nej in­spek­cji mia­sta?

– Na­stępna kró­lew­ska in­spek­cja wy­pada w stycz­niu, wa­sza wy­so­kość, rów­no­le­gle z wi­zytą two­jego wuja. Nie je­stem eks­per­tem od ar­bu­zów, ale po­dej­rze­wam, że w zi­mie nie są szcze­gól­nie do­rodne.

– Czy mo­gła­bym zro­bić in­spek­cję te­raz?

– Wa­sza wy­so­kość, jest śro­dek sierp­nia. Ja­kim cu­dem mamy zna­leźć czas na ta­kie przed­się­wzię­cie w sierp­niu?

Niebo wo­kół wieży miało ko­lor ar­bu­zo­wego miąż­szu. Wy­soki ze­gar na ścia­nie od­mie­rzał mi­nuty wie­czoru, a przez szklany su­fit wi­dać było, jak świa­tło ciem­nieje, przy­bie­ra­jąc od­cień pur­pury. Na nie­bie za­lśniła pierw­sza gwiazda.

– Thielu – wes­tchnęła Bit­ter­blue. – Zo­staw mnie samą, do­brze?

– Jak so­bie ży­czysz, wa­sza wy­so­kość. Ale naj­pierw chciał­bym omó­wić kwe­stię two­jego mał­żeń­stwa.

– Nie.

– Masz osiem­na­ście lat, wa­sza wy­so­kość, i jesz­cze nie po­wi­łaś dzie­dzica. Sze­ściu oko­licz­nych kró­lów ma sy­nów wol­nego stanu, a dwaj twoi ku­zyni...

– Thielu, je­śli jesz­cze raz za­czniesz wy­mie­niać imiona róż­nych ksią­żąt, ob­leję cię atra­men­tem. A je­śli usły­szę imię mo­jego ku­zyna...

– Wa­sza wy­so­kość – wszedł jej w słowo nie­zra­żony tą uwagą Thiel – nie chcę cię de­ner­wo­wać, ale pora sta­no­wić czoło rze­czy­wi­sto­ści. Wy­kształ­ci­łaś do­bre re­la­cje ze swym ku­zy­nem Skye’em pod­czas jego wi­zyt dy­plo­ma­tycz­nych. Gdy król Ror zje­dzie do nas w zi­mie, praw­do­po­dob­nie weź­mie ze sobą mło­dego księ­cia. Mu­simy wcze­śniej po­czy­nić nie­zbędne usta­le­nia.

– Nie – po­wtó­rzyła Bit­ter­blue. – Nie ma czego usta­lać.

– Ależ tak.

Bit­ter­blue od­kryła, że je­śli po­pa­trzyło się uważ­nie, wciąż można było do­strzec dawno za­go­jone bli­zny – dwie cien­kie kre­ski – na po­licz­kach Thiela.

– Jest coś in­nego, co chcia­ła­bym z tobą omó­wić – oznaj­miła. – Czy pa­mię­tasz ten dzień, gdy wsze­dłeś do kom­nat mo­jej matki i po­wie­dzia­łeś coś, co roz­wście­czyło mo­jego ojca? Za­brał cię na dół, uży­li­ście ukry­tych drzwi. Co on ci tam zro­bił?

Jakby zdmuch­nęła świecę. Thiel stał przed nią – wy­soki, chudy i za­gu­biony. Świa­tło w oczach męż­czy­zny zga­sło. Po­woli wy­gła­dził przód ko­szuli, wbi­ja­jąc wzrok w ma­te­riał i na­cią­ga­jąc go tak, jakby schludny wy­gląd był te­raz sprawą naj­wyż­szej wagi. Po­tem skło­nił się szybko, ob­ró­cił na pię­cie i opu­ścił ga­bi­net.

***

Po jego wyj­ściu Bit­ter­blue przez jaki czas prze­kła­dała pa­piery, pod­pi­sy­wała do­ku­menty, ki­chała z po­wodu ku­rzu i bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała się po­zbyć po­czu­cia winy. Zro­biła to ce­lowo – wie­działa, że Thiel nie znie­sie tego py­ta­nia. Wła­ści­wie wszy­scy lu­dzie pra­cu­jący w jej ad­mi­ni­stra­cji, od do­rad­ców, po­przez mi­ni­strów, po zwy­kłych urzęd­ni­ków czy człon­ków straży, wzdry­gali się na każdą wzmiankę o rzą­dach Lecka. Uży­wała tej wie­dzy jak broni, ile­kroć któ­ryś z do­rad­ców po­su­nął się za da­leko, po­nie­waż była to je­dyna broń, jaką miała do dys­po­zy­cji. Po­dej­rze­wała, że przez ja­kiś czas te­mat mał­żeń­stwa nie bę­dzie po­ru­szany.

Jej do­radcy po­tra­fili być bar­dzo uparci, gdy sku­pili się na jed­nej spra­wie. Z tego po­wodu roz­mowy o mał­żeń­stwie tak bar­dzo ją prze­ra­żały. Rze­czy, które roz­po­czy­nały się od swo­bod­nych po­ga­du­szek, na­gle sta­wały się fak­tami nie­pod­le­ga­ją­cymi dys­ku­sji, i to jesz­cze za­nim zdo­łała je zro­zu­mieć czy wy­ro­bić so­bie wła­sne zda­nie. Tak było z po­wszechną amne­stią za zbrod­nie z cza­sów Lecka. Tak było z ustawą sta­tu­tową po­zwa­la­jącą mia­stom uwol­nić się spod wła­dzy lo­kal­nego lorda i rzą­dzić się sa­mo­dziel­nie. Tak samo po­trak­to­wano su­ge­stię – za­le­d­wie su­ge­stię – by za­ba­ry­ka­do­wać wej­ście do daw­nych kom­nat Lecka, usu­nąć jego klatki dla zwie­rząt z tyl­nego ogrodu i spa­lić jego rze­czy.

Nie była ja­koś szcze­gól­nie prze­ciwna żad­nemu z tych dzia­łań ani nie ża­ło­wała, że udzie­liła im apro­baty, gdy w końcu do­tarło do niej, co wła­ści­wie pod­pi­sała. Po pro­stu zło­ściło ją, że nie wie, co o tym my­śleć, że po­trze­buje wię­cej czasu niż jej do­radcy, że nie do­trzy­muje im kroku, a już na­prawdę nie lu­biła tych chwil, gdy spo­glą­dała wstecz i zda­wała so­bie sprawę, że dała się w coś wma­new­ro­wać.

– To ce­lowe, wa­sza wy­so­kość – tłu­ma­czyli. – To po­li­tyka przy­szło­ściowa, zo­rien­to­wana na roz­wój, bez sku­pia­nia się cią­gle na prze­szłych wy­da­rze­niach. Słusz­nie ro­bisz, po­pie­ra­jąc tę fi­lo­zo­fię.

– Ale...

– Wa­sza wy­so­kość – wy­ja­śniał ła­god­nie Thiel. – Pró­bu­jemy wy­rwać lu­dzi spod uroku Lecka i po­móc im ru­szyć na­przód. Ro­zu­miesz, co mam na my­śli? Ina­czej lu­dzie będą bez końca roz­pa­mię­ty­wać do­znane krzywdy. Czy roz­ma­wia­łaś, pani, o tym ze swoim wu­jem?

Ow­szem, roz­ma­wiała. Po śmierci Lecka wuj Bit­ter­blue prze­był pół świata, by oso­bi­ście asy­sto­wać sio­strze­nicy. Po­mógł ufun­do­wać w Mon­sei nowe po­mniki, utwo­rzyć mi­ni­ster­stwa i sądy, wy­brać urzęd­ni­ków, aż w końcu prze­ka­zał kró­le­stwo w ręce dzie­się­cio­let­niej Bit­ter­blue. Był obecny przy cia­ło­pa­le­niu zwłok Lecka i roz­pa­czał nad śmier­cią swo­jej sio­stry, matki Bit­ter­blue. Ror po­mógł wy­dźwi­gnąć Mon­seę z cha­osu.

– Wspo­mnie­nie o Lecku wciąż tkwi głę­boko w umy­słach wielu lu­dzi – po­wie­dział wtedy. – Jego Dar to prze­wle­kła cho­roba, kosz­mar senny, o któ­rym miesz­kańcy kró­le­stwa mu­szą w końcu za­po­mnieć.

Ale jak można było za­po­mnieć? Czy ona także miała za­po­mnieć o wła­snym ojcu? Albo o tym, że to on za­mor­do­wał jej matkę? Jak mo­gła za­po­mnieć gwałt na wła­snym umy­śle?

Bit­ter­blue odło­żyła pióro i ostroż­nie po­de­szła do wy­cho­dzą­cego na wschód okna. Oparła się o fra­mugę i przy­ło­żyła czoło do szyby. Za­mknęła oczy i cze­kała, by wra­że­nie spa­da­nia mi­nęło. U pod­nóża wieży pły­nęła rzeka Do­linka, wy­zna­cza­jąca na­tu­ralną pół­nocną gra­nicę mia­sta. Bit­ter­blue otwo­rzyła oczy i po­dą­żyła wzro­kiem wzdłuż po­łu­dnio­wego brzegu rzeki, na wschód, mi­ja­jąc trzy mo­sty oraz Na­brzeża: Srebrne, Drzewne, Rybne i Han­dlowe.

– Plan­ta­cja ar­bu­zów – po­wie­działa do sie­bie, choć było zbyt ciemno, a do tego znaj­do­wała się za da­leko, żeby wy­pa­trzeć coś ta­kiego.

Na wy­so­ko­ści pół­noc­nych mu­rów zamku Do­linka pły­nęła wolno i roz­le­wała się sze­roko ni­czym za­toka. Ba­gni­sty grunt po prze­ciw­nej stro­nie był nie­za­go­spo­da­ro­wany i mało kto się tam za­pusz­czał z wy­jąt­kiem miesz­kań­ców pół­noc­nej czę­ści Mon­sei, ale z ja­kie­goś nie­wy­tłu­ma­czal­nego po­wodu jej oj­ciec ka­zał po­sta­wić trzy mo­sty, każdy z nich więk­szy i po­tęż­niej­szy, niż na­ka­zy­wa­łaby lo­gika. Skrzy­dlaty Most, sto­jący naj­bli­żej zamku, miał łuk wy­bu­do­wany z mar­muru bia­łego i nie­bie­skiego jak ob­łoki na nie­bie. Po­tworny Most, naj­wyż­szy z nich, miał kładkę dla pie­szych wzno­szącą się na wy­so­kość naj­wyż­szego fi­laru. Wy­kła­dany lu­strami Zi­mowy Most w ciągu dnia ciężko było od­róż­nić od nieba, a w nocy lśnił od­bi­ciem gwiazd, wody i świa­teł mia­sta. W bla­sku za­cho­dzą­cego słońca mo­sty były pur­pu­rowe i szkar­łatne, nie­re­alne i nie­mal zwie­rzęce. Wiel­kie, smu­kłe istoty wy­cią­ga­jące grzbiety po­nad wodą ku pół­nocy, w stronę ka­wałka bez­u­ży­tecz­nego lądu.

Znów miała wra­że­nie, że spada. Oj­ciec opo­wie­dział jej kie­dyś hi­sto­rię o pew­nym lśnią­cym mie­ście le­żą­cym nad rwącą rzeką, któ­rej wody spa­dały z urwi­ska, po czym zni­kały w głę­bi­nach po­ło­żo­nego da­lej mo­rza. Bit­ter­blue śmiała się w za­chwy­cie, wy­obra­ża­jąc so­bie tę la­ta­jącą rzekę. Miała wtedy pięć czy sześć lat. Słu­chała tej hi­sto­rii, sie­dząc na ko­la­nach ojca.

„Na ko­la­nach Lecka, który drę­czył zwie­rzęta” – po­my­ślała. „Lecka, który po­ry­wał małe dziew­czynki i setki in­nych lu­dzi. Lecka, który miał ob­se­sję na moim punk­cie i ści­gał mnie przez pół świata.

Dla­czego w ogóle pod­cho­dzę do okien, skoro wiem, że za­raz do­stanę za­wro­tów głowy i nic nie zo­ba­czę? Co ja w ogóle pró­buję do­strzec?”

***

Gdy prze­kro­czyła próg swo­ich kom­nat i skrę­ciła w prawo do sa­lo­niku, za­stała tam Heldę sie­dzącą z ro­bótką na so­fie. Słu­żąca imie­niem Li­sica wła­śnie myła okna.

Helda słu­żyła Bit­ter­blue jako och­mi­strzyni, dama dworu i na­czelny szpieg. Te­raz ko­bieta się­gnęła do kie­szeni i po­dała kró­lo­wej dwa li­sty.

– Pro­szę, ko­cha­nie, to do cie­bie. Za­raz za­dzwo­nię po wie­cze­rzę – oznaj­miła. Wstała z ka­napy i przy­gła­dziła siwe włosy.

– Och! – za­wo­łała Bit­ter­blue za­ru­mie­niona z ra­do­ści. – Aż dwa li­sty! – Zła­mała pie­czę­cie i zaj­rzała do środka.

Obie wia­do­mo­ści były za­szy­fro­wane, obie na­pi­sane zna­jo­mym cha­rak­te­rem pi­sma. Krzywe ba­zgroły wy­szły spod ręki lady Katsy z Mid­dla­nów. Sta­wiane ostroż­nie li­tery, na­kre­ślone mocno przy­ci­ska­nym pi­sa­kiem, wy­szły spod ręki księ­cia Po – młod­szego brata Skye’a, jed­nego z dwóch nie­żo­na­tych sy­nów Rora, z któ­rymi Thiel pra­gnął ją ze­swa­tać. Jej zda­niem obaj by­liby okrop­nymi mę­żami.

Bit­ter­blue zna­la­zła so­bie wy­godny ką­cik na so­fie i naj­pierw za­częła czy­tać list od Po. Nadawca przed ośmiu laty stra­cił wzrok. Nie był w sta­nie od­czy­tać słów na pa­pie­rze, bo choć jego Dar po­zwa­lał mu wy­czu­wać kształty ota­cza­ją­cych go rze­czy, co re­kom­pen­so­wało mu wiele nie­do­god­no­ści śle­poty, miał jed­nak kło­pot z ana­li­zo­wa­niem pła­skich po­wierzchni, nie wi­dział też ko­lo­rów. Pi­sał du­żymi li­te­rami, uży­wa­jąc ostrego ka­wałka gra­nitu, po­nie­waż ła­twiej było mu się nim po­słu­gi­wać niż atra­men­tem. Ko­rzy­stał z li­nijki, żeby sta­wiać znaki równo, bo nie wi­dział wła­snego pi­sma. Miał także mały ze­staw drew­nia­nych li­ter, by móc ła­twiej szy­fro­wać w my­ślach swoje wia­do­mo­ści.

Tym ra­zem do­no­sił, że prze­bywa w pół­noc­nym kró­le­stwie Nan­der, an­ga­żu­jąc się w ko­lejną awan­turę. Bit­ter­blue się­gnęła po drugi list i do­wie­działa się, że Katsa, nie­zrów­nana wo­jow­niczka z Da­rem prze­trwa­nia, dzieli obec­nie czas po­mię­dzy kró­le­stwa Es­tillu, Sun­deru i We­steru, gdzie rów­nież an­ga­żuje się w awan­tury. Ta dwójka Ob­da­rzeń­ców wraz z nie­wielką grupką przy­ja­ciół od­da­wała się temu przez całe ży­cie – oboje or­ga­ni­zo­wali awan­tury na wielką skalę. Ła­pówki, wy­mu­sze­nia, sa­bo­taże, zor­ga­ni­zo­wane bunty – wszystko, byle tylko ukró­cić sa­mo­wolę naj­bar­dziej sko­rum­po­wa­nych wład­ców w sied­miu kró­le­stwach.

Król Drow­den z Nan­deru za­czął wtrą­cać do wię­zie­nia swo­ich wa­sali i za­rzą­dzać lo­sowe eg­ze­ku­cje, bo wie, że nie­któ­rzy lor­do­wie spi­skują prze­ciw niemu, ale nie jest pe­wien, któ­rzy kon­kret­nie – pi­sał Po. Za­mie­rzamy uwol­nić ich z wię­zie­nia. Gid­don i ja uczymy też miej­sco­wych sa­mo­obrony. Nie­długo bę­dzie tu re­wo­lu­cja, ku­zynko.

Oba li­sty koń­czyły się po­do­bną wzmianką. Po i Katsa nie wi­dzieli się już od wielu mie­sięcy, a oboje nie spo­tkali się z Bit­ter­blue od po­nad roku. Za­mie­rzali ją od­wie­dzić, gdy tylko praca im na to po­zwoli, i zo­stać tak długo, jak tylko się da.

Bit­ter­blue była tak szczę­śliwa, że zwi­nęła się w kłę­bek na so­fie, wtu­liła w po­duszkę i sie­działa tak przez całą mi­nutę.

W prze­ciw­le­głym krańcu po­koju Li­sica zdo­łała wspiąć się na sam szczyt wy­so­kiego okna, za­pie­ra­jąc się rę­kami i no­gami o fra­mugę. Tam za­częła ener­gicz­nie po­le­ro­wać wła­sne od­bi­cie, aż szyba za­lśniła. Ubrana w nie­bie­skie ku­loty do­sko­nale wpa­so­wy­wała się w oto­cze­nie, po­nie­waż sa­lo­nik Bit­ter­blue cały był urzą­dzony w błę­ki­tach – od dy­wanu, przez nie­bie­sko-złote ściany, aż po su­fit, gra­na­towy jak nocne niebo, usiany zło­tymi i szkar­łat­nymi gwiaz­dami. Na ho­no­ro­wym miej­scu trzy­mano kró­lew­ską ko­ronę, spo­czy­wa­jącą – poza ofi­cjal­nymi ce­re­mo­niami – na błę­kit­nym ak­sa­mi­cie. Go­be­lin przed­sta­wia­jący błę­kit­nego ko­nia o zie­lo­nych oczach za­sła­niał ukryte drzwi, które kie­dyś pro­wa­dziły do po­ko­jów Lecka, za­nim służba na po­le­ce­nie do­rad­ców kró­lo­wej za­ba­ry­ka­do­wała schody.

Li­sica była Ob­da­rzeń­cem, jedno oko miała ja­sno­szare, a dru­gie ciem­no­szare i była za­dzi­wia­jąco uro­dziwa, może na­wet piękna ze swo­imi ja­sno­ru­dymi wło­sami i wy­ra­zi­stymi ry­sami. Jej Dar rów­nież był dziwny: brak stra­chu. Ale nie ozna­czało to lek­ko­myśl­no­ści, po pro­stu Li­sica nie znała tego nie­przy­jem­nego uczu­cia, które nor­malni lu­dzie okre­ślali jako strach. Po­sia­dała za to nie­mal ma­te­ma­tyczną umie­jęt­ność oce­nia­nia fi­zycz­nych kon­se­kwen­cji do­wol­nego dzia­ła­nia. Wie­działa le­piej niż kto­kol­wiek, co się sta­nie, je­śli wy­pad­nie z wy­so­kiego okna. Ta wie­dza spra­wiała, że była ostroż­niej­sza, niż gdyby nor­mal­nie się bała.

Bit­ter­blue uwa­żała, że taki Dar mar­nuje się u ko­goś na sta­no­wi­sku słu­żą­cej, ale w Mon­sei – w każ­dym ra­zie po upadku Lecka – Ob­da­rzeńcy nie byli wła­sno­ścią mo­nar­chów, mo­gli pra­co­wać, gdzie tylko chcieli. A Li­sica naj­wy­raź­niej lu­biła wy­ko­ny­wać różne prace kon­ser­wa­cyjne na gór­nych pię­trach pół­noc­nego skrzy­dła – cho­ciaż Helda kilka razy wspo­mniała, że chcia­łaby uczy­nić z niej szpiega.

– Miesz­kasz w zamku, Li­sico? – spy­tała Bit­ter­blue.

– Nie, wa­sza wy­so­kość – od­parła ko­bieta. – Miesz­kam w domu we Wschod­nim Kwar­tale.

– Masz dziwne go­dziny pracy.

– To mi od­po­wiada, wa­sza wy­so­kość. Cza­sem pra­cuję przez całą noc.

– Jak udaje ci się wcho­dzić do zamku i wy­cho­dzić z niego o tak dziw­nej po­rze? Czy straż­nik przy wej­ściu cię nie za­trzy­muje?

– Wyj­ście nie jest pro­ble­mem, każdy może so­bie wyjść. Aby wejść do zamku w nocy, prze­cho­dząc koło stró­żówki, po­ka­zuję bran­so­letkę, którą dała mi Helda, a żeby mi­nąć lie­nidz­kiego straż­nika sto­ją­cego przy drzwiach do two­ich kom­nat, znów po­ka­zuję bran­so­letkę i po­daję ha­sło.

– Ha­sło?

– Co­dzien­nie jest inne.

– A skąd je znasz?

– Helda zo­sta­wia je scho­wane w róż­nych za­ka­mar­kach, każdy dzień w ty­go­dniu ma przy­pi­sane inne miej­sce.

– Tak? A ja­kie jest dziś ha­sło?

– „Cze­ko­la­dowy na­le­śnik”, wa­sza wy­so­kość.

Bit­ter­blue po­ło­żyła się na wznak, tra­wiąc tę nową in­for­ma­cję. Każ­dego ranka przy śnia­da­niu Helda pro­siła ją, by po­dała kilka słów lub fraz, które mo­głyby słu­żyć jako klu­cze do za­szy­fro­wa­nych wia­do­mo­ści. Wczo­raj Bit­ter­blue wy­my­śliła wła­śnie „cze­ko­la­dowy na­le­śnik”.

– A ja­kie ha­sło obo­wią­zy­wało wczo­raj?

– „So­lony kar­mel”.

Był to klucz sprzed dwóch dni.

– Sma­ko­wite ha­sła – stwier­dziła, roz­wa­ża­jąc pe­wien po­mysł.

– Tak, za­wsze ro­bię się od nich głodna.

Na po­rę­czy sofy le­żała opoń­cza z kap­tu­rem w ko­lo­rze głę­bo­kiego błę­kitu. Z całą pew­no­ścią na­le­żała do Li­sicy, Bit­ter­blue już wcze­śniej wi­działa ją w po­dob­nych stro­jach o pro­stym kroju. Była to odzież o wiele skrom­niej­sza niż ubra­nia kró­lo­wej.

– Jak czę­sto zmie­nia się lie­nidzki straż­nik przy wej­ściu?

– O każ­dej peł­nej go­dzi­nie, wa­sza wy­so­kość.

– Co go­dzinę! To dość czę­sto.

– Tak, wa­sza wy­so­kość – od­parła obo­jęt­nie Li­sica. – Naj­wy­raź­niej nie za­leży im, żeby ra­porty były spójne.

Stała te­raz znów na pod­ło­dze, po­chy­lona nad wia­drem my­dlin, ty­łem do kró­lo­wej.

Bit­ter­blue chwy­ciła opoń­czę, wci­snęła ją so­bie pod pa­chę i wy­śli­zgnęła się z po­koju.

***

Wi­działa już wcze­śniej szpie­gów prze­my­ka­ją­cych do jej kom­nat – skry­tych pod kap­tu­rami, przy­gar­bio­nych, nie­roz­po­zna­wal­nych, do­póki nie zdjęli za­słony. Człon­ko­wie jej Lie­nidz­kiej Gwar­dii – daru od króla Rora – strze­gli głów­nej bramy i wej­ścia do ko­mat kró­lo­wej, byli przy tym bar­dzo dys­kretni. Nie od­po­wia­dali przed ni­kim, z wy­jąt­kiem Heldy i kró­lo­wej, na­wet przed Mon­se­ań­ską Strażą, która sta­no­wiła ofi­cjalną straż miej­ską i woj­sko kró­le­stwa. Dzięki temu oso­bi­ści szpie­dzy Bit­ter­blue zy­ski­wali wię­cej swo­body w po­ru­sza­niu się po zamku, nie przy­cią­ga­jąc uwagi kró­lew­skiej ad­mi­ni­stra­cji. Ror miał u sie­bie dość po­do­bny układ.

Bran­so­letka nie sta­no­wiła pro­blemu. Helda wrę­czała wszyst­kim swoim szpie­gom znak – pro­sty skó­rzany rze­mień z re­pliką jed­nego z pier­ścieni kró­lo­wej Ashen. Była to do­bra lie­nidzka ro­bota – ob­rączka z czy­stego złota, w któ­rym osa­dzono nie­wiel­kie lśniące szare oczka. Każdy pier­ścień na ręce Lie­nida sym­bo­li­zo­wał ja­kie­goś członka ro­dziny, a to był pier­ścień ozna­cza­jący Bit­ter­blue.

Po­czuła wzru­sze­nie, wią­żąc so­bie rze­mień na nad­garstku. Matka po­ka­zy­wała jej ten pier­ścień tak wiele razy, wspo­mi­na­jąc, że spe­cjal­nie do­brała ka­mie­nie – pod ko­lor oczu córki. Bit­ter­blue przy­ci­snęła nad­gar­stek do piersi, za­sta­na­wia­jąc się, co matka po­my­śla­łaby o tym, co wła­śnie jej córka za­mie­rzała zro­bić.

„No cóż. Mama i ja też kie­dyś wy­mknę­ły­śmy się ra­zem z zamku. Cho­ciaż wtedy wy­szły­śmy przez okno, no i mia­ły­śmy do­bry po­wód. Mama pró­bo­wała mnie oca­lić.

I udało się jej. Wy­słała mnie przo­dem, a sama zo­stała, by osła­niać tyły. Przy­pła­ciła to ży­ciem.

Mamo, przy­znam, że nie je­stem pewna, co za­mie­rzam zro­bić. Ale cze­goś mi bra­kuje. Nic, tylko sterty pa­pie­rów na biurku, dzień po dniu. Nie­moż­liwe, żeby to było wszystko, co można w ży­ciu ro­bić. Ro­zu­miesz mnie, prawda?”

***

Skra­da­nie się było czymś w ro­dzaju oszu­stwa, prze­bra­nie rów­nież. Tuż po pół­nocy, ubrana w ciemne spodnie i opoń­czę Li­sicy, Bit­ter­blue wy­mknęła się ze swo­ich kom­nat, by wkro­czyć w świat opo­wie­ści i kłamstw.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki