Zesłana miłość. Cień od wschodu, tom 1 - Katarzyna Maludy - ebook

Zesłana miłość. Cień od wschodu, tom 1 ebook

Katarzyna Maludy

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Opowieść o beznadziejnej miłości, tęsknocie za krajem, podróży w nieludzkich warunkach i woli walki na przekór trudnościom.

Młoda Polka Justyna i jej brat Marian zostają wysłani po powstaniu styczniowym w głąb Rosji. W pociągu spotykają Edmunda i Cecylię, małżeństwo z małym synkiem. Justyna mimowolnie ulega urokowi Edmunda i zaczyna zazdrościć jego żonie. Swoje uczucia próbuje przelać w powieść, kreśląc historię o Niceforze Czernichowskim - jednym z pierwszych Polaków na Syberii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 415

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

Copyright © Katarzyna Maludy

 

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

 

Korekta

MAQ PROJECTS

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

 

eISBN 978-83-68364-91-0

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

1  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Drzwi zgrzytnęły przeraźliwie, kiedy kazano Justynie przez nie przejść. Zrobiła to niemal z ulgą. Odgrodziła się od harmideru, płaczu, nawoływań, głośnych poleceń, pełnych paniki pytań: „A gdzież to Antoni?”, „Niech Bóg prowadzi…”, „Jak ty sobie, biedaku, będziesz tam żył?”; czy też dobrych rad: „Pamiętaj o czapce, bez niej najłatwiej się zaziębić.”, „Uważaj, żeby cię nie okradli, bo podobno kradną…”. A wszystkich przebiła jakaś wariatka, która darła się jak opętana „Julek! Julek!” i przepychała się przez tłum rozczochrana i bez kapelusza! Jak to wszystko nie pasowało do eleganckich wnętrz Dworca Petersburskiego w Warszawie! Jak bardzo do tego dworca nie pasowali rosyjscy żandarmi, którzy szpalerem obstawili żegnających i żegnanych, a tu, na peronie, wszystkich nachalnie obmacywali wzrokiem. Stała jak inni, spokojnie czekając, kiedy pozwolą im wsiąść do wagonów właśnie wjeżdżającego na tory pociągu. Złapała brata za rękaw, jakby w obawie, że się zgubią na samym progu wielkiej wędrówki.

Nagle ten męczący harmider dworcowej poczekalni, ten, od którego właśnie oddzieliły ją zgrzytliwe drzwi, zabrzmiał innymi tonami. Tam, za tymi drzwiami, było wszystko to, czemu Justyna poświęciła swoje siły, dla czego zaryzykowała wolność, a nawet życie. Tam były wszystkie jej myśli, pragnienia. Tam ciągle jeszcze trwało powstanie. A tu? Wiatr targał jej salopką, przenikliwy chłód wciskał się pod obszerny, znoszony płaszcz. Martwota ciszy przerażała. Przechodząc przez drzwi prowadzące na peron, weszła w świat, w którym nic już od niej nie zależało, w którym była więźniem, banitą gnanym rozkazem w ogromne, śnieżne przestrzenie, by tam zaginąć, rozwiać się, zniknąć w tumanie mroźnej mgły i niepamięci. Trudno jej było wyobrazić sobie jakieś życie w tej dalekiej, groźnej Syberii.

Ocknęła się z tych przygnębiających myśli i rozejrzała wokół. Na swoje nieszczęście zobaczyła dwoje ludzi. On, wysoki, postawny, z ciemnymi włosami z lekka przetykanymi siwizną, obejmował szarą, niewielką kobietkę tulącą do siebie jakiś tłumoczek. Obejmował ją gestem, który rozkroił Justynie serce, jeszcze bardziej rozdygotał i rozkleił. Tyle w tym było troski, tyle chęci, by odgrodzić tę drogocenną kobiecinkę od strasznej rzeczywistości, tyle było miłości. Justyna nigdy takiego gestu nie zaznała, choć miała już dwadzieścia pięć lat. Idiotyczny kapelusik („skromny i dziewczęcy”) przewiązany czarną wstążką oznajmiał wszem i wobec jej staropanieństwo. Nie, żeby nigdy nie widziała błysku zainteresowania w męskich oczach. O, widziała go bardzo często! Ale ten błysk gasł natychmiast lub zamieniał się w lubieżny uśmieszek pod lodowatym tchnieniem słów, które wcześniej czy później paść musiały z czyichś życzliwych ust: „To tylko guwernantka”.

Mężczyzna nachylił się nad swoją kobietką i powiedział coś do niej, a ona podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się. Uśmiechnięta była prawie ładna. Jej mąż miał szlachetne rysy, oczy będące samą dobrocią, wysoką, szczupłą sylwetkę i opiekuńcze, szerokie ramiona. Tłumoczek okazał się być niemowlęciem.

Szaleni ludzie – pomyślała – na Syberię z dzieckiem. Wariaci!

Próżno jednak było szukać oznak szaleństwa na ich twarzach. Justyna dostrzegła raczej determinację. W pewnej chwili zorientowała się, że zbyt natarczywie przygląda się obcej parze. Gwałtownie odwróciła wzrok i zobaczyła, że ze znaną jej doskonale maślaną miną, wpatruje się w nią jeden z żandarmów. Kiedy ich oczy się spotkały, spod konopnej czupryny rozszedł się szeroki uśmiech odsłaniający poważne braki w uzębieniu.

– Szlag by to trafił – syknęła wściekła.

– Coś mówiłaś? – spytał jej brat z mało przytomną miną.

– Że przejdę się trochę. Czuję, że muszę się trochę poruszać. Czeka nas taka długa podróż.

Ukryć łzy! Koniecznie ukryć łzy! Ruszyła w stronę toalety podejrzanie szybkim krokiem. Ale tam też był tłok. Pochyliła się nad umywalnią i zmoczyła twarz. To przyniosło ulgę, ale wewnętrzne rozdygotanie nie ustało.

„Kurwa twoja mać” – powiedziała sobie bardzo głęboko w duchu i pod wpływem tych absolutnie zakazanych słów poczuła tak wielką ulgę i rozluźnienie, że musiała oprzeć się o ścianę.

– Czy pani dobrze się czuje? – zapytała obserwowana przed chwilą kobiecinka, która widocznie przyszła tu tuż za nią. – Musimy być dzielne.

– Wszystko w porządku – odpowiedziała zbyt ostrym tonem Justyna i dodała łagodniej: – Dziękuję.

– Cecylia Ojrzanowska. – Kobieta wyciągnęła do niej rękę. – Poznajmy się, nie będziemy już same i zagubione w tym wielkim świecie.

– Będzie raźniej – dodała, widząc jej wahanie i posłała uśmiech. Nie była taka szara i nijaka, jak wydawało się Justynie na pierwszy rzut oka.

– Justyna Dubiecka.

Wyszły już razem. Justyna z niepokojem szukała wzrokiem brata. Był! Na twarzy malował mu się wyraz cierpienia.

– Przepraszam – rzuciła tylko nowej znajomej i podeszła do niego.

– Musisz gdzieś usiąść, kochany. – Podprowadziła go do niskiego parapetu wielkiego okna. Przysiadł na nim z ulgą. Widać było, że dręczyła go gorączka. Siedział też nienaturalnie wyprostowany z twarzą wykrzywioną bólem.

– Julek! – zawołała Ojrzanowska, która już zdążyła ocenić sytuację. – Jesteś potrzebny.

Podszedł do nich ten sam młody człowiek o kanciastej twarzy, na którego przed chwilą rzucała się w poczekalni rozczochrana wariatka.

– Co pana boli? – spytał.

– Mam poranione plecy i chyba z tego powodu gorączkę.

– Pan pozwoli, że obejrzę, jestem lekarzem. Może trzeba zdezynfekować, zmienić opatrunek?

– Nie sądzę. Przed wyjazdem opatrzył mnie kolega, dobry lekarz. Za jakiś czas jednak będę wdzięczny za pomoc.

– Służę panu. A teraz może przynajmniej podam środek przeciwbólowy?

Kanciasty pogrzebał w wielkiej lekarskiej torbie i wyjął jakieś krople.

– Trochę opium nie zaszkodzi. – Odmierzył dawkę i dodał:

– Powinienem się przedstawić. Julian Janicki.

– Marian Dubiecki[1].

Dworcowy dzwon obwieścił, że pociąg zaraz ruszy. Nakazano wsiadać. Bagażowi kończyli upychać liczne walizy i kufry w wagonie towarowym. Ojrzanowscy, Dubieccy i Janicki rozlokowali się na sąsiednich ławkach w niepodzielonym na przedziały wagonie trzeciej klasy. Ohydny zapaszek więziennej celi, który na peronie już zdawał się być niewyczuwalny, znowu dał o sobie znać. Justyna marzyła, by móc się umyć i zmienić odzież. Na razie to było niemożliwe.

Twarde drewniane siedzenia zapowiadały nużącą, niewygodną podróż. Otoczenie przesiąknięte było kolejowym zapachem kurzu i dziegciu. Justyna rozlokowała podręczny bagaż tak, by zostawić sporo miejsca dla walizek Ojrzanowskich i Janickiego. Wyjrzała przez okno. Peron pustoszał. Zostali na nim tylko żandarmi, których misja konwojowania zesłańców właśnie się kończyła. Przejmą ją inni.

Podróżni przywarli wzrokiem do tego, co działo się na dworcu. Świadomość, że żegnają się ze wszystkim, co jest im drogie, świadomość klęski, uzmysłowienie sobie, że nie od nich zależy cel podróży i wreszcie myśl, że wrócić nie będą mogli tak szybko, jakby chcieli, piekła ich w oczy, mroziła wszelkie słowa, zmiotła nakazy uprzejmości.

Jedno szarpnięcie i widok za oknem zaczął się przesuwać. Zasłonił go na chwilę obłok dymu, który wyglądał tak, jakby ich świat na pożegnanie zamachał im chusteczką. Przynajmniej tak się ten widok skojarzył Justynie. Miasto już zniknęło, a jego miejsce zajęły pola. Płaska równina Mazowsza urozmaicona niewielkimi zagajnikami, gęsto rozlokowanymi wioskami i miasteczkami przesuwała się przed ich oczami, a oni ciągle trwali w milczeniu, z żalem patrząc na znany i bliski krajobraz, który otrząsał się z zimowego marazmu, rozdziewając domy, lasy, pola z przybrudzonej już białej szuby, i szykował do wiosny.

Słońce świeciło bystro, ale jego promienie z trudem przedzierały się przez zakurzoną szybę. Żegnany świat był niemy, bo wszystko zagłuszał monotonny stukot kół. Ten stukot uspokajał jednak Justynę. Jej rozszalałe serce i myśli powoli się do niego dostosowywały. Jechali ku nieznanemu, ale żyli. Marian żył, a tak niewiele brakowało…

Pierwsza oderwała oczy od uciekającego krajobrazu pani Cecylia. Dziecko, Andrzejek, wiercił się niespokojnie na jej kolanach.

– Przepraszam państwa najmocniej – odezwała się strasznie skrępowana.

Dopiero kiedy zaczęła rozwiązywać koronkowy becik, Justyna zorientowała się dlaczego. Dziecku trzeba było zmienić pieluszkę. Rzecz zwykła i domowa, tu, w wagonie kolejowym, wydawała się bardzo nie na miejscu. Każdemu z nich z innego względu. Marian zorientował się, że dziecko będzie wymagającym towarzyszem, Justyna lekkim pociągnięciem nosa skonstatowała, że gama zapachów panujących w przedziale uległa urozmaiceniu i to nie bardzo jej odpowiadało, a Janicki pomyślał, że podróż może okazać się jeszcze bardziej uciążliwa dla Ojrzanowskich, niż sądził do tej pory. Ojrzanowscy zaś byli bardzo zakłopotani, bo mniej lub bardziej z tych wszystkich reakcji współpasażerów zdawali sobie sprawę.

Miało to wszystko jednak swoją dobrą stronę. Milczenie zostało złamane, a każde słowo, które potem padło, ratowało ich przed rozpaczą.

– Chcąc, nie chcąc, muszą nas państwo chyba przyjąć do rodziny. – Marian uśmiechnął się przepraszająco do pani Cecylii. – Takie intymne sytuacje będą się zdarzały. Z mojej strony też.

Edmund Ojrzanowski popatrzył na niego z taką wdzięcznością, że Justyna przez moment idiotycznie pozazdrościła bratu tego spojrzenia.

– Bardziej chcąc, proszę wierzyć. – Pan Edmund wyraźnie ucieszył się z możliwości konwersacji.

Uwaga wszystkich skoncentrowała się na Marianie. Zresztą już wcześniej zerkali na niego, bo siedział nienaturalnie wyprostowany, bojąc się dotknąć poranionymi plecami do oparcia siedzenia.

– Państwo z Kresów? – zapytał Janicki, wychwytując w słowach Dubieckiego ledwie słyszalny miękki zaśpiew.

– Spod Zasławia. Ale to dawne dzieje, bo to jeszcze rodzice utracili tam majątek. Ostatnio mieszkaliśmy w Kijowie – odpowiedziała Justyna.

– Kijów kojarzy mi się z człowiekiem, którego zawsze będę pamiętał.

– Któż to? Świat czasem okazuje się taki mały. – Dubiecki spojrzał na Juliana z zainteresowaniem.

– Narcyz Jankowski[2].

– Naprawdę znał pan Narcysia Jankowskiego?! – Marian najpierw rozpromienił się nagle, a potem spochmurniał. – Straszne wieści o nim do nas dotarły.

– Tak – zasępił się Julian.

– To chyba jakaś bardzo interesująca osoba. – Pani Cecylia płonęła z ciekawości. – Może nas ktoś objaśni?

– Spotkałem go w Związku Trojnickim – zaczął opowiadać Marian. – Mir tam miał niesamowity wśród młodzieży, bo opromieniony był żołnierską sławą. Jako porucznik brał udział w wojnie krymskiej. On i jego towarzysze założyli organizację jednoczącą Wołyń, Polesie i Ukrainę – właśnie ten związek. Z zamiarem wywołania powstania, oczywiście. Wyjechał do Warszawy, kiedy jeszcze studiowałem, ale legendy o nim opowiadano, bo o siebie ten człowiek nie dbał wcale. Cały poświęcał się sprawie. Nawet majątek sprzedał.

– Właśnie zaczynałem studia, kiedy natknąłem się na niego – przejął opowieść Janicki. – Nie należałem do tych jego kółek, bo studiowałem za pieniądze mojego dobroczyńcy i nie mogłem narażać się na relegowanie z uczelni. Ale podziw miałem dla tego człowieka, który wszystkie własne fundusze poświęcał dla dobra młodzieży i narodu. Ilu tam za jego pieniądze książki kupowało! Ilu dożywiał! Organizował grupy i szkolił w jeździe konnej, strzelaniu, walce…

– A nie słyszeliśmy o nim w czasie powstania – wtrąciła pani Cecylia.

– Jeszcze przed powstaniem został aresztowany. Miał jakieś kontakty z Mierosławskim[3], jeździł do Paryża – opowiadał dalej Julian. – W więzieniu poddano go tak brutalnemu śledztwu, że stracił rozum.

– Jak usłyszałem, że tym razem na katorgę jadę do Irkucka, to się nawet ucieszyłem. Może da Bóg go spotkać, zająć się nim, bo podobno został wywieziony właśnie w te okolice. – Dubiecki uścisnął dłoń Juliana.

– Jak to „tym razem”? – zdziwił się Ojrzanowski.

– Już mi się zdarzyło. Za udział w demonstracji w Horodle mnie aresztowali i wywieźli do Tambowa.

– To w Azji? – zapytała pani Cecylia.

– Nie, to jeszcze Europa. Po roku wróciłem.

– No tak. Europa. Wrócić łatwiej – powiedziała zszarzałym głosem. Widać było, że ta Azja wydaje jej się dalą, z której nie ma już powrotu.

A jednak zdecydowała się zanurzyć w jej bezkresnych drogach – pomyślała Justyna, patrząc na nią ciekawie. – Cóż może miłość…

Ojrzanowski okrył ją troskliwie szalem.

– Dziękuję, Edi, kochany – powiedziała.

Justynie to zdrobnienie wydało się pretensjonalne. Już zaczynała nawet lubić tę całą Ojrzanowską, ale teraz jej przeszło.

– Bardzo dobrze znaliśmy za to innego państwa krajana – podjął przerwany wątek pan Edmund. – Zygmunt Padlewski[4].

– Ach, tak – powiedziała Justyna trochę smutno, bo w tych czasach niemal za każdym nazwiskiem czaiła się tragedia. – Przyjaźnił się ze Stefanem Bobrowskim[5], pamiętasz? – zwróciła się do brata.

– I z Zygmuntem Sierakowskim[6]. Obaj byli w korpusie kadetów. Obaj zginęli. Zresztą Stefan też.

– Straciliśmy w tym powstaniu najwartościowszych ludzi – z goryczą powiedział Janicki.

– Też się zastanawiam, jak nas osądzi historia. A zdawało się[7], że to dobry moment. Rosja osłabiona, nowy car liberalny[8], tyle tajnych organizacji wśród studentów powstawało i należeli do nich i Polacy, i Rosjanie. – Dubiecki kręcił głową. – Nie mogę tego zrozumieć.

– Z naszej perspektywy wyglądało to inaczej. – Julian pozostawał raczej krytyczny wobec powstania. – Rosja była potężna, a my słabi. Na współdziałanie Rosjan nigdy nie liczyłem.

– To jakim cudem jest pan tutaj? – nieco szorstkim tonem zapytała Justyna.

– Prosta sprawa. Jestem lekarzem i stawiłem się tam, gdzie mnie najbardziej potrzebowano.

Ta odpowiedź jej się spodobała. Uśmiechnęła się do niego.

– To może teraz zajmie się pan plecami mojego brata?

– Och, tak. Zaczyna już szarzeć. Trzeba, koniecznie.

Kobiety dyskretnie przeniosły się w okolice okna i z wielkim zajęciem obserwowały mijane lasy. Gdzieniegdzie błyskała tafla jeziora. Zbliżali się do Wilna. Tam mogli liczyć na krótki postój.

– Jezu, drogi, straszne! – Usłyszały przejęty głos Janickiego. – Ale goi się panu, jak na psie.

Teraz już Marian nie miał odwrotu. Musiał im opowiedzieć wszystko o sobie.

 

 

 

[1] Marian Karol Dubiecki był uczestnikiem powstania styczniowego, zesłańcem syberyjskim i historykiem badającym dzieje Polaków na Syberii.

[2] Narcyz Jankowski – polski spiskowiec, organizator kółek konspiracyjnych, zesłaniec.

[3] Ludwik Mierosławski – generał, działacz niepodległościowy, między innymi pierwszy dyktator powstania styczniowego.

[4] Zygmunt Padlewski – generał, dowódca powstańców styczniowych na Mazowszu.

[5] Stefan Bobrowski – powstaniec styczniowy, członek Komitetu Centralnego Narodowego i Tymczasowego Rządu Narodowego – powstańczych władz. Zginął w pojedynku.

[6] Zygmunt Sierakowski – generał, dowódca powstania styczniowego na Żmudzi. Został powieszony w Wilnie.

[7] Rosja wyszła osłabiona z wojny krymskiej (1853-1856), którą stoczyła z Turcją wspomaganą przez wielką Brytanię i Francję. Wojna obnażyła techniczną słabość armii, brak umiejętności organizacji działań wojennych jej dowództwa, korupcję i kradzieże w administracji wojskowej i cywilnej.

[8] Aleksander II.

 

 

 

 

 

 

 

2  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Na peronie w Wilnie panował tłok i rozgardiasz, nad którym próbowali zapanować rozstawieni na całej długości żandarmi. Tyle spraw chciałoby się załatwić podczas tego postoju – poszukać okazji, by choćby przez okno, przez szparę zerknąć na ostatnie polskie miasto na trasie ich podróży, przesłać wiadomości, odebrać przesyłki od znajomych, którzy tu akurat byli, wyjaśnić coś, a coś zagmatwać, załatwić sprawę, nadać bieg rzeczom, coś kupić, z kimś pogadać. Nawoływania, nerwowe rozglądanie się po obcym miejscu, gwałtowne gesty, to wszystko było po to, by bezładną aktywnością zatrzeć upokarzające uczucie, że tak właściwie, to nie ma już rzeczy, którym mogliby nadać bieg, nie ma spraw, koło których należałoby chodzić, żadne przesyłki ich nie dogonią, a nadawać nie mieli jeszcze czego. Jedynie kupić coś mogli, bo rozstawieni wkoło kozacy pozwolili wejść na peron przekupkom, dlatego obok oferujących jedzenie od razu zebrały się grupki zesłańców.

Jedynie ci, którzy podróżowali w ostatnich wagonach służących do przewozu bydła, stali w rozsuniętych drzwiach i patrzyli na wszystko bezradnie. Nie udawali, że cokolwiek od nich zależy. Ogłuszeni wyrwaniem z domu, z sąsiedzkiej okolicy, nie widzieli innego wyjścia, jak biernie poddać się losowi. W tym nieszczęściu nie wszyscy byli równi. Liczyło się pochodzenie. Tym ze szlachty nawet tu carska władza oferowała względną troskę o wygody, dlatego mieli śmiałość dopominać się o…, ganić za…, domagać się. Kto herbem się nie pieczętował, wiedział, że nie należy mu się nic.

Justyna i pani Cecylia zdążyły kupić u przekupek trochę prowiantu na dalszą drogę. Później okazało się, że kanapki były sowicie posypane nasionami konopi, co Ojrzanowscy i Dubieccy przyjęli z uznaniem. Jedynie Julian lekko kręcił nosem. Smakował też „ser ziemniaczany” z twarogiem i kminkiem, który należało jeść ze śmietaną. Ale próbowali tych wileńskich przysmaków dopiero na śniadanie, bo wieczorem zjedli porządną kolację (a raczej obiad na kolację) w dworcowej restauracji też na tę okazję obstawioną żandarmami. Ostrożniejsi Ojrzanowscy raczyli się zupą grzybową i niesamowicie pachnącą pieczoną gęsią. Edmundowi smakowało, ale pani Cecylia odsunęła od siebie talerz.

– Coś nie mogę jeść – powiedziała ze zbolałą miną.

– To z nerwów, kochana. Przejdzie – pocieszył ją mąż i zabrał się do rumianego gęsiego udka.

Dubieccy, zawsze ciekawi świata, zamówili sobie specjały regionalnej kuchni – zupę z czarnego chleba i suszonych owoców oraz cielęcinę, którą tu nazywano gintaras, co po litewsku znaczyło bursztyn. Były to fantastycznie przyprawione maleńkie kawałki słoniny zawinięte w płaty cielęciny i przyrządzone jak szaszłyki.

Wsiedli do pociągu, gdy dzwon dworcowy odezwał się już trzeci raz. Kiedy wyjeżdżali z Wilna, za oknem panowała całkowita ciemność. Niskie chmury zasłoniły gwiazdy. Mrok jednak podróżnym nie przeszkadzał. W jego cieniu łatwiej było oddać się swoim myślom. A te ciągle krążyły wokół tego, że zostawiali za sobą dogorywające powstanie, swoje marzenia o wolnej Polsce, które utonęły w walce i kłótniach. Że musieli porzucić całe swoje życie. Tymczasem pociąg wiózł ich ku nieznanej, groźnej doli, w obcy daleki świat, a oni próbowali się umościć jak najwygodniej na twardych ławkach.

– Kiedy rano się obudzimy, będziemy już pewnie gdzieś pod Petersburgiem – powiedziała pani Ojrzanowska. W ciemności doskonale słychać było smutek w jej głosie. Usłyszał go także jej mąż.

– Nie mogę się pozbyć myśli, że nie powinienem się zgodzić, żebyś jechała ze mną.

– Ależ, drodzy państwo, proszę nie myśleć tak fatalistycznie. Wszędzie człowiek może odnaleźć cele i zadania, które nadadzą sens jego życiu – odezwał się Dubiecki.

– Ty, Marysiu, jesteś człowiekiem czynu. – Justyna nieco lepiej rozumiała, co czuli Ojrzanowscy. – Wiele kobiet patrzy na świat nieco inaczej. Są bardziej przywiązane do domu, miejsca…

– Tym większe mam wyrzuty sumienia. – Ojrzanowski w ciemności gładził ramię żony. – Choć Cecylia mówi, że będzie się czuła bezpieczniejsza przy mnie na Syberii niż beze mnie w Polsce. A dom i tak musieliśmy sprzedać. Groziła nam konfiskata majątku.

Spokojne posapywanie pani Cecylii świadczyło o prawdzie jego słów. Zasnęła.

– Trudno się domyśleć, co siedzi w duszy kobiety. Ale jest tam na pewno miejsce na wielkie przywiązanie, dużo takiej miłości, o której my, mężczyźni, nie mamy pojęcia – mówił Dubiecki. – Można by dla przykładu opowiedzieć o żonach dekabrystów[9]…

Oho, Maryś wsiadł na swojego ulubionego konika – pomyślała sobie Justyna. – Swoim wykładem uśpi publikę. Przecież wszyscy zmęczeni.

– Państwo pewnie słyszeli o tej historii. – Marian mówił tak spokojnym i kojącym głosem, jakby umyślnie chciał ich wszystkich ukołysać do snu. – Zachwycać się trzeba tymi kobietami, bo pozostawiły wszystko: swoje wysokie urodzenie, bogactwo, znajomych, przyjaciół i rodzinę. Nazwałbym ich czyn ofiarą, największym obowiązkiem moralnym, jaki tylko mógł istnieć. Choć nie popełniły żadnego przestępstwa, przez dwadzieścia pięć lat zechciały dzielić los swych skazanych na zesłanie mężów.

Jaki to sympatyczny człowiek – pomyślał sobie Janicki, ale nie odezwał się słowem, bo w marzeniach powędrował do małej mazowieckiej wioski, gdzie obiecała czekać na niego najpiękniejsza i najdzielniejsza dziewczyna, jaką znał. Kochała go. Na dworcu widział to w jej oczach. Och, Anielko…

Co za gadanie o kobiecej duszy – zżymała się Justyna na słowa brata – mężczyznom się wydaje, że jesteśmy wszystkie takie same w swoich cnotach i wadach. A przecież to nieprawda. Ojrzanowska najwyraźniej umiera ze strachu przed tą podróżą w nieznane. A mnie ona fascynuje. To może wstyd… Ale wydaje mi się, że wielką rację miał Maryś, mówiąc, że wszędzie jest coś do zrobienia, co nada sens naszemu życiu. Wielką rację…

Zatopiona w swoich myślach Justyna nie zauważyła, że Maryś już lekko pochrapuje. Sama też na skraju jawy i snu błądziła już po jakiejś zaśnieżonej okolicy. Zimno jej się zrobiło, więc nieświadomie okryła się szczelniej pledem i przytuliła do brata. Ale to niewiele pomogło. Zasypiała. Zimno miało zadziwiającą właściwość wciskania się do umysłu i serca. Ogarniało przygnębieniem i szarpało upokorzeniem. Wokół zrobiło się pusto. Nigdzie nie było śladu najmniejszego domostwa, ba, nawet rachitycznego drzewa. Z wysokich zasp wiatr unosił tumany śniegu, a każdy z nich ze świstem przelatywał nad jej głową, niosąc wspomnienia, które tak bardzo chciała zostawić za sobą. Pewien gabinet widziany w biegu przez uchylone drzwi i słowa: „Och, panna Justyna stroi się w skromne minki, ale tylko marzy, by któregoś z nas złowić na wędkę swoich wdzięków”. Altana… Aż się obudziła na to wspomnienie… Oburzenie dławiło ją. Odbierało oddech.

Ale jednostajny stuk kół uspokajał. Wcisnęła się w kąt koło okna i poddała kołyszącemu rytmowi rozpędzonego pociągu. Sen obejmował ją tym pięknym gestem, którym Ojrzanowski przytulał swoją żonę. Ciepło biło z jego dobrych oczu. Ciepło i bezpieczeństwo. Justyna resztką świadomości zdała sobie sprawę, że nie rozumie, dlaczego pani Cecylia tak bardzo boi się podróży w głąb Syberii. Widać to było wyraźnie i żadne jej słowa nie zdołały zwieść panny Dubieckiej. Czyżby jednak nie czuła się bezpiecznie u boku Edmunda? I już we śnie przemknęło dziewczynie przez głowę, że ona by się czuła.

 

*

 

Kiedy rano Justyna otworzyła oczy, wzrok jej padł na zasępioną twarz Janickiego śledzącego krajobraz za oknem. Ledwie się zorientował, że ona nie śpi, natychmiast przybrał pogodny wyraz twarzy.

Chce udawać, że wszystko jest w porządku – pomyślała i postanowiła podjąć jego grę. Grę w udawanie, że wygnanie nie boli tak bardzo, oddalanie się od domu jest rzeczą do zniesienia. Dla niej tak. Jakiż ona miała dom? Te obce pokoje? Ludzie traktujący ją z wyższością przy stole? Rozkapryszone panienki robiące łaskę, że czegokolwiek się nauczą, i mężczyźni, którzy dawali jej do zrozumienia, że miła z niej laleczka – zabaweczka? Ale Boże broń ktoś więcej!

– Dzień dobry. Zdaje się, że wstaje słoneczny dzień. – Udało jej się uśmiechnąć. By ukryć niewesołe myśli spróbowała doprowadzić do porządku bujne, jasne włosy. Także wyjrzała za okno.

– Dojeżdżamy do Pskowa – pospieszył z informacją Julian.

– Ach, Psków! Jakże się to kojarzy!

– Tak, nasze dawne zwycięstwa nad Rosją, Stefan Batory[10]…

– Mnie to kojarzy się z opowieścią o silnej kobiecie – powiedziała Justyna.

– Proszę opowiedzieć. Trudno wyobrazić sobie lepsze okoliczności do snucia różnych historii. – Janicki najwyraźniej chciał uciec od palących myśli.

Ten na pewno będzie miał za kim tęsknić – pomyślała z zazdrością, przypominając sobie potarganą wariatkę.

– Tutaj urodziła się Olga[11], żona Igora Rurykowicza. – Mówiła z werwą, by odgonić nastroje rozgoryczenia i zazdrości. – Jej mąż zginął zamordowany przez plemię Drewlan, od których domagał się haraczu. Olga pomściła go. Podbiła wrogów i całe lata władała Rusią.

– To musiało być dawno temu.

– O, tak. Dziesiąty wiek. Ruś dopiero się tworzyła, zresztą Igor miał w tym swój wielki udział. Drewlanie zabili go w tradycyjny sposób: przyciągnęli do ziemi dwa wierzchołki drzew i przywiązali do nich księcia. Uwolnione z więzów drzewa, prostując się, rozerwały jego ciało.

Choć rozmawiali szeptem, reszta pasażerów także się obudziła.

– Jak to dobrze, że nie żyjemy w tak barbarzyńskich czasach – westchnęła pani Ojrzanowska, która zdążyła usłyszeć opowieść o śmierci Igora.

– Wbrew pozorom, wydaje się, że to była szybka, a więc w miarę humanitarna śmierć – odezwał się jej mąż. – A barbarzyństwa dziś nie brakuje. Ale, kochana, nie martw się, my przecież oddalamy się od niego.

Wszyscy zerkali na Dubieckiego. Jego poranione plecy najdobitniej świadczyły o barbarzyństwie czasów, w których żyli. Marian nie miał ochoty na zwierzenia, ale zdawał sobie sprawę, że jeśli nic nie powie, sprawa będzie się kładła cieniem braku zaufania na ich wszystkich rozmowach. A kto wie, ile czasu mieli spędzić razem.

– Byliśmy bliskimi współpracownikami Traugutta – wyjaśnił.

– Byliśmy? Czyli panna Justyna też? – Ojrzanowski z uznaniem spojrzał na dziewczynę.

– Justyna pracowała ze mną. Byłem sekretarzem Romualda. Pośredniczyłem w kontaktach z władzami powstania, a potem uczyniono mnie sekretarzem Rusi w Rządzie Narodowym. Wiedziałem, że wcześniej czy później będę aresztowany. A Justyny nie miałem gdzie odesłać. Jesteśmy sami. Majątku nie posiadamy. Tyle rodzice zdołali dla nas zrobić, że zapewnili nam wykształcenie.

– Maryś był przesłuchiwany bardzo brutalnie. Mnie tego oszczędzono. Skazano go na karę śmierci, ale koledzy z uniwersytetu kijowskiego wybłagali, że zamieniono ją na katorgę. Ja dostałam tylko zesłanie.

– Oni obaj zostali aresztowani z Zygmuntem Padlewskim. – Pani Cecylia czuła się zobowiązana, by także opowiedzieć o swoich. – Zygmunt nie żyje. Nie chciał prosić o łaskę. Rozstrzelano go.

– To był człowiek bezkompromisowy – dodał pan Edmund. – Liczył się ze śmiercią. Pan z panów, bo jego matka wywodziła się z Potockich, a walczył o sprawę uwłaszczenia włościan. Nigdy nie zapomnę, jak mówił: „Jako żołnierz regularnej armii pojmuję całą trudność dzisiejszego położenia; wiem, że nic lepszego nie zrobię, jak umrę, niosąc kmiotkowi własną ręką to, co mu się od nas i przez nas należy”[12].

Może i dobrze, że wjechali na peron dworca w Pskowie. Taka rozmowa raczej nie służyła samopoczuciu pani Ojrzanowskiej. Godzinny postój pozwolił rozprostować nogi i dokarmić Andrzejka sycącą mleczną zupą, bo pokarm matki już mu nie wystarczał. Spodziewali się, że na obiad będą już w Petersburgu, skąd wyruszyć dalej mieli dopiero następnego dnia wieczorem.

Justyna marzyła o Petersburgu, bo słyszała, że tam można skorzystać z łaźni. Na razie jednak musieli wrócić do dusznego wagonu i podjęli przerwaną rozmowę

– Świat jest zaskakujący – powiedziała w pewnej chwili panna Dubiecka – dlatego lepiej wychodzić mu naprzeciw z ciekawością niż ze strachem.

Stropiła się, usłyszawszy swoje słowa. Nie miała przecież prawa udzielać takich rad kobiecie zamężnej i matce. Choć były pewnie równolatkami, to Justynę z uwagi na jej panieństwo często traktowano jako wiecznie niedorosłą dziewczynkę. Jakie to żałosne! Wiele widziała takich nawet pięćdziesięcioletnich „dziewczątek” całujących w rękę o pokolenie młodsze szczęśliwe (bądź nie) mężatki.

Idiotyzm! – pomyślała zła na siebie i głupi obyczaj.

– Całkiem roztropna z pani dziewczyna – usłyszała cichutki śmiech pani Cecylii, a jej mąż popatrzył się na nią z uznaniem i pocałował w rękę. Widać Ojrzanowska potrafiła traktować siebie z dystansem. Podróż była długa, a oni umilali sobie czas rozmową. Dzielne żony dekabrystów były pretekstem, by mówić o wybitnych kobietach Emilii Plater, Świętosławie, córce Mieszka I czy Oldze-Helenie, żonie Igora Rurykowicza, dzielnej, okrutnej i świętej. Justyna i Maryś opowiadali o nich długo i ze szczegółami.

– Skąd u państwa takie zainteresowanie historią? – Chciała wiedzieć Ojrzanowska.

– Maryś jest historykiem i zaraził mnie swoją pasją.

Justyna bardzo się starała, ale i tak cała ta rozmowa wydała jej się fałszem, choć nie padło w niej ani jedno słowo nieprawdy. Bardzo się starała być dzielna, ale najchętniej załamałaby teraz ręce nad głową i zawodziła szeroko i żałośliwie jak chłopka nad zmarłym dzieckiem. Bo żadne z tych słów, uładzonych i obojętnych, nie oddawało tej ssącej pustki, tego bezsensu, niepotrzebności. Im dalej pociąg unosił ją od jej życia, jej zaangażowania, tym bardziej czuła się jak ryba wyrzucona na brzeg. Bez wody umrze, umrze bez czegoś, co znowu nie napełni jej umysłu i serca natężeniem, emocją. Popatrzyła na współtowarzyszy podróży. Była przekonana, że oni czują to samo.

Ojrzanowscy przez chwilę skoncentrowali uwagę na Andrzejku, który wiercił się nieco znudzony tak długim przebywaniem w małym pomieszczeniu.

– Kiedy się rodził, miałam nadzieję, że będzie dorastał w wolnej Polsce – powiedziała pani Cecylia, ze smutkiem i miłością patrząc na syna. – A tymczasem to wielkie zadanie jemu chyba zostawimy.

– Przeliczyliśmy się – dodał pan Edmund. – Mieliśmy nadzieję, że rozpoczętą przez nas walkę podejmą także Rosjanie.

– Bo lepiej byłoby chyba, gdyby to powstanie wybuchło w Rosji. My byśmy pomogli braciom Rosjanom w obalaniu caratu na pewno! – dodał Janicki.

Jego słowa wywarły niezwykłe wrażenie na Dubieckim.

– Na Boga! Przecież pan masz rację!

Wjechali właśnie na peron dworca petersburskiego. Dubiecki bez słowa porwał czapkę i wysiadł z wagonu. Ojrzanowscy spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Coś się stało? – zapytał Justynę Janicki.

– Maryś chyba usłyszał w pana słowach coś istotnego. Przepraszam państwa za brata. Kiedy skoncentruje się na jakimś problemie, czasem zapomina o manierach. Ale to jest bardzo dobry człowiek.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[9] Dekabryści – grupa rosyjskich rewolucjonistów wywodzących się ze szlacheckich rodzin, którzy 26 grudnia 1825 roku doprowadzili do wybuchu antycarskiego powstania.

[10] Stefan Batory oblegał Psków, ale nie zdobył miasta. Jednak to oblężenie zmusiło cara Iwana Groźnego do zrzeczenia się Inflant na rzecz Polski.

[11] Olga Kijowska – wielka księżna kijowska, święta kościoła katolickiego i prawosławnego.

[12] Cytuję za Stefanem Kieniewiczem, który te słowa umieścił w swoim Powstaniu styczniowym (Warszawa 2009).