Saga warszawska. Narzeczona rewolucjonisty. Saga warszawska, tom 5 - Katarzyna Maludy - ebook

Saga warszawska. Narzeczona rewolucjonisty. Saga warszawska, tom 5 ebook

Katarzyna Maludy

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 308

Data ważności licencji: 10/9/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SAGA WARSZAWSKA

 

• Panny na wydaniu

• Podwójne zaręczyny

• Dom trzech wdów

• Małżeńskie więzi

• Narzeczona rewolucjonisty

• Tango dla trojga

 

 

Copyright © Katarzyna Maludy

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68560-33-6

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Jej pierwszy bal! Blask niedawnej bożonarodzeniowej gwiazdki gasł przy nim całkowicie. Już same przygotowania do tego wielkiego wydarzenia były ekscytujące. Dlatego jednegoz ostatnich dni roku Haneczka Żarska wędrowaław towarzystwie swojej matki ulicą Niecałą ciągnącą się wzdłuż sztachet ogrodu przynależnego do pałacu Brühla. Przeszły na drugą stronę, przemykając przed nadjeżdżającą dorożką,i wmieszały sięw rozgorączkowany tłum podobnych im pańi panien. Tu co krok na parterach niskich kamieniczek sklepowe wystawy migotały swoim bogactwem przed oczami zachwyconej dziewczyny. Światełka choinki blakły pod tęczowymi falami tiulów, batystów, zwojami cięższych materii, takich jak mora, tafta, aksamit. Wszystko to przepasane było pasmami wstążek, koronek, pasmanterii, taśm wyszywanych perłami, srebrem, złotem, błyszczącymi pajetami[1].

Bal panny Żarskiej to nie miał być byle jaki taneczny wieczorek urządzanyw prywatnych mieszkaniach, na których zwykła się bawić Warszawa podczas karnawału, ale prawdziwy, wielki bal urządzonyw Resursie Kupieckiej,w dawnym pałacu Mniszchów przy Senatorskiej. Jej matka, Zofia, wdowa po inżynierze Felicjanie Żarskim, od dawna współpracowałaz przedsiębiorstwem pod nazwą „Handel Koroneki Towarów Białych oraz Dom Mód Bogusław Herse”, który miał swoją siedzibę na tej samej ulicy. Haneczka uważała, że rosnąca popularność tego sklepui działającej przy nim pracowni krawieckiej byław dużej części zasługą jej rodzicielki, która projektowała dla niego sukniei dbałao estetykę reklam. Na bal miały pójść obiew towarzystwie najzacniejszych pracowników firmyi samego pryncypałaz małżonką.

Z tego więc powodu znalazły się na ulicy Niecałej,a tam, oprócz materiałów na suknie, wystawy wabiły takimi cudownościami jak wachlarze ze strusich piór alboz białej lub czarnej wykrochmalonej na sztywno gazy, albo maleńkie balowe torebeczki zwane ridicules, bogato haftowane chusteczki, kapturki, szale, atłasowe pantofelki wszystkich możliwych kolorów. Za szybami sklepowych okien leżały strojnei kosztowne grzebienie do wpinania we włosy, egrety[2], diademy, wianuszki sztucznych kwiatów.

Właśnie sztuczne kwiaty były specjalnością ulicy Niecałej, bo wiele tu było zakładów produkujących te ozdoby, ale największą mistrzyniąw tym zakresie była panna Siwińska. Jej pracownia mieściła się nieopodal skrzyżowaniaz ulicą Kotzebuego, która do niedawna nosiła nazwę Brühlowskiej[3]i nadal tak była nazywana przez warszawiaków.

Nowa nazwa na moment zwarzyła radość panny Żarskiej. Znowuw oczy zaczęły ją razić szyldy sklepów, gdzie obok polskich nazw panoszyły się rosyjskie, wypisane obcymi bukwami[4]. Haneczka nienawidziła wszystkiego co rosyjskie.

Ale humor popsuł jej się tylko na moment. Zły nastrój minął, kiedy weszły do bramy,a stamtąd na klatkę schodową, bo pracownia panny Siwińskiej mieściła się na pierwszym piętrze. Sztuczne róże czy fiołki można było kupićw każdym sklepie, ale tu rozkwitły wszystkie kwiaty na raz. Obok egzotycznych orchidei widniały skromniutkie stokrotki, kwiaty pomarańczy sąsiadowały ze swojską gałązką jabłoni. Pachniało to tajemniczo jak angielskie pot-pourri[5].

Pierwsza balowa suknia panny Żarskiej miała być przybrana fiołkowymi kwiatami irysówz ciemnymi żyłkowanymi płatkami rozjaśniającymi się do środka. Irys pasował do urody Haneczki jak żadna inna roślina. Podkreślał fioletowy blask jej oczu skontrastowanyz długimi ciemnymi rzęsamii brwiami prostymii stanowczymi jak liście tego kwiatu. Jego środek koloru kremu śmietankowego harmonizowałz cerą dziewczyny,a niezwykły kształtz nastrojami zamyślenia, co często nadawało jej twarzy wyrazu powagi,a czasem nawet cierpienia. Ale kiedy Haneczka się uśmiechała, jaśniał cały świat. Niestety nie robiła tego zbyt często.

Uśmiechnęła się jednak, kiedy mateczka zaprezentowała jej suknię,w której miała wystąpić. Widziała, co prawda, jak matka nad nią pracuje, lecz końcowy efekt przeszedł jej oczekiwania. Uszyta byłaz jedwabnej taftyw kolorze écrui była zadziwiająco skromna. Tylko dekolt odsłaniający ramiona obszyty był delikatną koronką,a spódnica ułożonaw trzy fałdy. Przez to wszystko ciągnęła się piękna girlandaz kwiatów irysów. Tren ułożony na niewielkiej turniurze też był przyozdobionyw podobny sposób.I tyle. Nie było niezliczonej ilości kokardek, koronek, falbanek, riuszek, którymi przystrajano modne suknie. Pani Żarska była jednak przekonana, że właśnie dlatego wszystkie oczy skierują się na jej córkę,a kwiaty irysa uwypuklą jej urodę. Panna Siwińska zrobiła je prześlicznie. Nie była tylko zwykłą rzemieślniczką, lecz artystką.

Sama pani Zofia zamierzała wystąpić na balu tak, jak chadzała ubrana na co dzień,w czarnej żałobnej sukni rozjaśnionej jedynie białym kołnierzykiem przy szyi. Zresztąw jej wieku nie wypadało nosić niczego innego. Nie wypadało też pokazywać się na balu. Zastanawiała się, czy ona, osoba bądź co bądź już prawie sześćdziesięcioletnia, wytrzyma, siedząc na kanapce aż do świtu. Czy nie zdrzemnie się na nieji nie okryje śmiesznością. Ale cóż winne było to dziewczę, że ma taką wiekową matkę? Nic!A bywaćw wielkim świecie musiała, bo to jedyna okazja, by znaleźć męża. Co prawda Haneczka była jeszcze bardzo młoda, ale pani Zofia nie zamierzała oddawać jej pierwszemu lepszemu, więc znalezienie odpowiedniego kandydata mogło potrwać. Poza tym, czy trafi im się jeszcze okazja uczestniczeniaw takim wielkim balu? Ona może już za rok nie mieć siły na takie ekscesy,a co to za życie bez wspomnieńo takim wydarzeniu! Pani Zofia nie mogła przecież pozbawić tego własnej, jedynej córki.

Bal miał się odbyćw pierwszy dzień karnawału. Zwyczajowo urządzano gow Święto Trzech Króli. Pierwszy raz Haneczka nie wyglądaław tym roku kolędników. Zawsze czekała na nichz bijącym sercem. Nadsłuchiwała odgłosów tupania topornych dziecięcych butów, czyjegoś karcącego basu, chichotów na klatce schodowej, potem szarpanego nieśmiałą ręką dzwonka. Wtedy wreszcie Rozalka Jurgawkówna, ich panna służąca, otwierała przebierańcom drzwi,a oni wtaczali się do przedpokoju, przynosząc ze sobą woń mrozu, wiatru, lekko zbutwiałej tekturyi zapalonej świeczki. Ten jedyny na świecie zapach kojarzył się Haneczce ze świętami tak samo mocno, jak aromat makowcai kompotuz suszonych owoców. Potem całe towarzystwo rozkładałow saloniku magię. Świeczka paliła sięw środku wielkiej kręcącej się gwiazdy umieszczonej na długim kiju, furkotały wstążki umocowane do jej ramion. Rozstawiała się maleńka scena na razie zasłonięta miniaturową kotarą. Zanim te śmieszne kulisy miały się odsłonić, któryśz dorosłych przebrany za diabła huczał basem:

– Królu Herodzie, zła cię nowina dochodzi:w Betlejem miasteczku nowy król się rodzi! – Przewracał przy tym oczami, szczerzył niekompletne zębyi straszył gębą umazaną na czarno sadzami.

Śmierćz wielką kosą przyodzianaw szarą kapę zwykle stała grzecznie koło szopki, bo widziała, że dziewczynka stanowiąca najistotniejszą część widowni jest już dostatecznie przestraszona. Zaciekawiona przyglądała się całemu przedstawieniu zza spódnicy matki.

Dziś jednak Haneczkę to nie obchodziło. Dziś już czuła się zbyt dorosła, by bać się Śmierci, od której unosił się lekki smrodek gorzałki,i nawet Turonia, co ośmielił się kłapnąćw jej stronę drewnianąi oklejoną baranią skórką paszczęką. Dziś obie panie Żarskie szybko podziękowały kolędnikom, dały im stosowną zapłatę, specjalnie na tę okazję upieczone ciastko,i zabrały się za przygotowanie Haneczki do balu.

To wszystko było pierwszy raz! Pierwszy raz wolno jej było nałożyć na twarz krem ogórkowy, pierwszy raz smarowała ręce oliwą,w której macerowały się płatki róży, pierwszy raz zamówiony fryzjer upiął jej włosy wysokow formie luźnego koka, używając do tego miliona szpileki sztucznych kwiatów irysa.W uszy mogła włożyć niewielkie kolczykii opasała szyję czarną aksamitkąz przyczepioną do niej kameą. Siedziała przed lustrem jak zaczarowana, podziwiając nigdy do tej pory nieodsłaniany kark, nowy zarys policzków, wokół których nie spadały jak zwykle warkocze. Ze zwierciadła toaletki patrzyła się na nią dorosła pannai zachwycało ją, że to była ona, Haneczka. Na dodatek podeszła do niej mamai delikatnie prysnęła na jej szyjęw okolicy ucha trochę swoich perfumz pięknego flakonika ze złotym napisem Guerlain. Dziewczyna kochała ten zapach.

Potem już musiały się spieszyć. Rozalka wpadła do pokojuz ponagleniem, że sanie czekają. Przyniosła im też cieplutkie salopki. Ubrały się więc pospiesznie, bo na dworze panował mróz,i zbiegły na ulicę. Niedaleko tętniły życiem Aleje Jerozolimskie, ale tutaj, na Nowogrodzkiej, było cichoi spokojnie. Mieszkaływ piętrowym drewniaku ze skrzypiącymi schodami wychodzącymi prosto na bramę wjazdową, przez którą można się było dostać na obszerne podwórze. Na przeciwko był duży skwer, pozostałość po dawnym Cmentarzu Świętokrzyskim. Od ponad pięćdziesięciu lat nikogo tu już nie chowano. Zaraz obok był Ogród Pomologiczny przypominający wiejski sad. Najpiękniej prezentował się wiosnąi toz jego powodu pani Zofia, wtedy świeża wdowa, zdecydowała się na zamieszkanie właśniew tym miejscu.

Dziś jednak wszystko pokryte było grubą warstwą śniegu. Czekające na nich sanki wyłożono baranicą,a stojący obok nich furman ubranyw sięgający do ziemi kożuch próbował się rozgrzać, zabijając po dorożkarsku ramiona[6]. Ciemno się już robiłoi mróz chwytał coraz mocniejszy.

Ulica Nowogrodzka była jeszcze nieoświetlona, ale kiedy tylko wyjechały na Aleje, zrobiło się jasno od świateł gazowych latarni. Koło Dworca Wiedeńskiego skręciliw Marszałkowską,a sankiz chrzęstem ślizgały się po ubitym śniegu. Przed dworcem na podróżnych czekałz pewnie ostatnim dziś kursem konny tramwaj. Haneczka nie miała pojęcia, dlaczego warszawiacy nazywają go ropuchą. Nie tak dawnoz ciekawości przejechały się nimz mateczką. Trasa wiodła od Marszałkowskiej przez Królewską,a potem Krakowskim Przedmieściem przez plac Zamkowy na most Kierbedzia[7],a po drugiej stronie Wisły, na Pradze, ulicą Targową dojeżdżał do Dworca Petersburskiego. Przejażdżka ta kosztowała piętnaście kopiejek, chyba że ktoś godził się na podróż na imperiale[8]. Tam było taniej, ale pani Zofia nigdy nie zdecydowałaby się na tak niewygodnąi niebezpieczną podróż.

Mijając inne sanie wiozące podekscytowanych warszawiaków przez Królewską, plac Saskii Wierzbową dotarły do Senatorskiej. Dawny pałac Mniszcha otoczony był metalowym ogrodzeniem zawieszonym na przęsłach między grubymi wysokimi słupami ozdobionymiu góry posągami jakichś bóstw, sfinksów,a może personifikacji. Czego? Nie wiedziała tego nawet dawna przyjaciółka pani Zofii, Ewa Majewska, która znała każdy kamień Warszawy.I już się nie dowie, bo zmarła kilka lat temu.

– Tak ciężko mateczka wzdycha. Nic mateczce nie dolega? – zatroszczyła się Hania.

– To tylko wspomnienia – odpowiedziała pani Żarska. Czuła jakiś trudny do określenia niepokój, ale za nicw świecie nie chciała swojej córce psuć nastroju tego wieczoru. Nie przyznała się do tego, co ją gnębi.

Sanie zajechały przed wejście osłonięte przez majestatyczną kolumnadę zwieńczoną klasycznym tympanonem. Kiedy znalazły się jużw ciepłym wnętrzu, pryncypał pani Zofii, Bogusław Herse, natychmiast je odnalazł. Rozebranez podbitych futrem szub,w balowych pantofelkach,w które przebrały sięw garderobie, ściągając zimowe botki,w towarzystwie szefa coraz bardziej słynnego warszawskiego domu mody weszły na salę balową. Rozemocjonowany szmer rozmów, zapach perfumi pudru, szelest sukieni wachlarzy, dźwięki orkiestry umieszczonejw wysoko pod sufitem zawieszonej lożyi strojącej instrumenty – to wszystko napawało panią Zofię niewytłumaczalnym niepokojem. Miała narastające przeczucie, że ten świat, któryz takim trudem odbudowała po śmierci ukochanego męża, zaraz runie. Popatrzyłaz niepokojem na córkę. Haneczka rozglądała się po sali roziskrzonym wzrokiemi też czegoś oczekiwała. Spodziewała się po tym miejscu śmiechu, radości, tańca, może miłości. Miała wrażenie, że to tu rozpoczynało się dla niej nowe, dorosłe życiei wchodziław nie pełna nadziei, że będzie szczęśliwe.

 

 

 

[1] Cekinami.

[2] Ozdoba do wpinania we włosy lub przyczepiana do nakrycia głowy w formie rozłożystego pióropusza wymyślona przez Marię Antoninę, a szczególnie popularna w latach 20. XX wieku.

[3] Dziś to ulica Aleksandra Fredry.

[4] Rosyjskie litery.

[5] Pięknie pachnące suszone kwiaty lub inne fragmenty roślin często dekoracyjnie ułożone w szklanych pojemnikach lub na porcelanowych tacach.

[6] Uderzając ramionami po plecach.

[7] Most zniszczony dwukrotnie w 1915 i w 1944 r. Dziś na jego miejscu wybudowano most Śląsko-Dąbrowski.

[8] Miejsca na dachu wagonu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

Kryształowe żyrandole żarzyły się setkami świec, choć głównym oświetleniem były zawieszone na ścianach lampy gazowe. Wygodne sofy czekały ustawionew niszach pod lożami. Po wielkiej balowej sali przechadzały się grupki ludzi. Dookoła pani Filipiny Hersowej zebrał się wianuszek pań zainteresowanych akcją wspierania szwaczek, które znalazły sięw trudnej sytuacji życiowej. Hersowie chcieli urządzić charytatywną loterię fantową. Ze swojej strony ofiarowywali piękny zimowy kostium obszywany futrem popielici komplet złożonyz rękawiczek, ciepłego kapeluszai mufki. Teraz pani Filipina przy każdej okazji szukała chętnych, którzy zechcieliby ofiarować jakieś fanty na tę loterię.

Zofia zgodziła się zaprojektować strój dopasowany do urody pani, która złoży największy datek na biedne szwaczki. Potem rozejrzała sięi zwróciła baczniejszą uwagę na swojego szefa. On jedenw sali pełnej poruszonych wspaniałością tego wieczoru ludzi wydawał jej się gnębiony jakimś niepokojem. Czyżby tak samo jak ona miał niedobre przeczucia?

– Coś cię gryzie? – spytała.

– Nie czasi nie miejsceo tym mówić – burknął prawie niegrzecznie, ale potem zreflektował się,a może po prostu koniecznie musiał podzielić sięz kimś swoim kłopotem, bo dodał: – Ona ciągle nie zapłaciła za to futro.

Pani Zofia doskonale wiedziała,o czym mówi. Firma Bogusława Hersego stawała się coraz bardziej znanaw Warszawie. Sama pani Lucyna Ćwierczakiewiczowa[9]w wielu swoich cotygodniowych felietonach, jakie pisała do „Bluszcza”[10], polecała ich kreacje,a była ona absolutnym warszawskim autorytetem we wszystkich sprawach dotyczących prowadzenia domui świata kobiet. Sklepi szwalnia rozwijały się świetnie,a mimo to zawisło nad nim niebezpieczeństwo. Futro było niezwykle kosztowne. Tak kosztowne, że Hersów nie było stać na jego kupno. Wypożyczyli je tylkoz Wiedniai wystawiliw swoim sklepie. Pech chciał, że odwiedziła ich wtedy żona warszawskiego generała-gubernatora Piotra Albedyńskiego[11], księżniczka Aleksandra Dołgoruka. Kazała sobie przysłać to futro do pałacui do tej pory nie zapłaciła za nie ani grosza.

– Sama rozumiesz, że nie mogłem jej odmówić. To groziło zsyłką na Sybir.

– Tak, tak – przytakiwała mu trochę bezwiednie, wspominając swoje zesłanie do Omska[12].W zasadzie nie było jej tam źle. Może to błąd, że wrócili? Tam,w Omsku, jej Felicjan nigdy nie spotkałby…

– Może masz ochotę się czegoś napić? Obawiam się, że wyglądamy jak dwa ponure gawronyw tym rozbawionym towarzystwie.

– Masz rację. Lampka wina dobrze mi zrobi – zgodziła się pani Zofia.

– Medam et mesje! – pokrzykiwał fatalną francuszczyzną wodzireji ustawiał długi korowód tancerzy do poloneza.

Bal się rozpoczynał. Haneczka staław jednejz dalszych parz głównym krojczym firmy, Stanisławem Hoplickim, człowiekiem na tyle poważnym, że jej matka poczuła się zwolniona na chwilę od bacznego śledzenia poczynań córki.

– Więc co zrobisz? – wróciła do tematu nieszczęsnego futra.

Utkwiłw niej wzrok, ale pani Zofia miała wrażenie, że jej nie widzi. Patrzył raczejw głąb siebiei to, co tam zobaczył, chyba nie napawało go optymizmem.

– Twoje zdrowie – powiedział, stukając sięz nią kieliszkiem pełnym koniakui ignorując jej pytanie.

Tymczasem Haneczka kroczyła majestatyczniew polonezowym rytmiei pilnie rozglądała się wokół. Nigdyw życiu nie czuła się tak wspaniale. Ten blask, ten szum, ten zapach! Wszystko to ją upajałoi wprawiałow ekstazę. Właśnie pary łączyły sięw czwórki zgodniez wykrzykiwanymi przez wodzireja poleceniami. Miała podać rękę jakiemuś młodzianowi, który tanecznym krokiem nadchodziłz drugiego końca sali, prowadząc swoją partnerkę. Wyciągnął do niej dłońw białej rękawiczce. Podała swoją, spojrzała na niego oczami pełnymi euforiii uśmiechnęła się promiennie. Zrobiło to na młodym człowieku wrażenie. Haneczka zauważyła jego lekki rumienieci błysk zainteresowaniaw oku. Ach, jak lekka była, jak płynęław tańcu, jak muzyka podpowiadała jej każdy gest, każde skinienie głowy! Ach, jakie piękne było życie!

Mecenas Florian Walewski nie był takim młodzieniaszkiem, jakim wydał się na pierwszy rzut oka Haneczce Żarskiej. Trafił na balw Resursie Kupieckiej trochę przez przypadek, przyciągnięty tu przez inżyniera Tadeusza Majewskiego. Tadeusz był człowiekiem poważnym, zajmującym wysokie stanowiskow dyrekcji Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Florian współpracowałz nim, bo stan prawny wszelkich inwestycjiw kolejnictwie był szalenie skomplikowany. Całe przedsięwzięcie było spółką opartą na prywatnym kapitale, ale miało tak ważne znaczenie dla rozwoju,a nawet obronności kraju, że musiało podlegać państwowemu nadzorowi.

Pani Tadeuszowa była znacznie młodsza od mężai zapatrzonaw niego jakw obrazek. Florian już zdążył na tym baluz nią porozmawiaći usłyszał, że jej mąż jest nie tylko doskonałym fachowcem, ale także człowiekiem niezwykle mądrym, znającym się na historii, filozofii, literaturze, geografii itede, itepe. Mecenas doskonaleo tym wiedział. Znałi cenił Tadeusza od lat. Teraz, kiedyw polonezie zetknął sięz pełnym radości spojrzeniem Haneczki, kiedy się do niego uśmiechnęła, pomyślał sobie, że taka dziewczyna jest zdolna do zachwytu,i nagle niz tego, niz owego zapragnąłbyć jego przyczyną. Zamarzyło mu się, by ktośo nim opowiadałz taką miłościąi dumą,z jaką przed chwiląo swoim mężu mówiła młoda pani Majewska.

Narcyz – zganił siebiew duchu, ale krążąc po sali, wypatrywał ciemnych włosów ozdobionych kwiatami irysów. Gdzieś mu zniknęła wśród tego tłumu różnobarwnych falbanek, kokardeki koronek przetykanego czarnymi smokingami. Wreszcie ją zauważył. Rozmawiałaz kimśz klanu Hersów. Tę rodzinę znały wszystkie warszawianki. Panowie raczej mieliz nią styczność tylko wtedy, kiedy przychodziło płacić całkiem niemałe rachunki. Jemu, choć nie miał żony ani córki, to nazwisko nie było obce za sprawą aferyz futrem. Florian nie orientował się dokładnie,o co chodzi, ale wiedział, że sprawa mocno śmierdzii będzie miała bardzo nieprzyjemne konsekwencje. Znana wiedeńska firma poprosiła goo zorientowanie się, jakie są szanse na uzyskanie zapłaty za drogocenne okrycie. Miał się tym zająć jutro.

Na razie jednak stał za filarem podtrzymującym lożę dla orkiestryi patrzyłz rosnącym zachwytem na tę panienkę, która terazz pociemniałymi od skupienia oczamiz uwagą słuchała wywodów jakiejś starszej matrony. To też wydało mu się niezwykłe. Panienkiw jej wieku są zwykle lekkomyślne, puste, zajęte tylko strojamii pozbawionymi znaczenia ploteczkami. Nie słuchają nikogoz takim zaciekawieniem. Znowu zapragnął, żeby ta dziewczyna tak głębokoi gruntownie była zainteresowana tym, co on do niej mówi, by jej oczy zmieniały się ze świetlistofiołkowychw niemal granatowe.

– No, narcyz – szepnął sobie po cichutku, by skuteczniej się zganić. Ale nic to nie dało. Coraz bardziej pragnął, by ta śliczna panienka zwróciła na niego uwagę.

Kiedy tak stałi na nią patrzył, ona na moment podniosła głowęi ich spojrzenia się spotkały. Ukłonił sięz daleka,a potem zebrał na odwagę, by podejśći zapytać, czy ma jeszcze jakiś wolny taniec. Miała. Na dodatek walca.

– Mecenas Florian Walewski – przedstawił się przy okazji ubranej na czarno starszej damie. Sądząc po podobieństwie, musiała to być matka dziewczyny.

– Walewski? – uśmiechnęła się trochę zdziwiona. – Zofia Felicjanowa Żarska.

Spojrzał na niąz lekka skonfundowany, bo gdzieśz tyłu głowy tłukła mu się myśl, że to nazwisko jest mu znane, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd.

– Czyżbyśmy byli spokrewnieni? – spytała. – Panz Francji?

Wkrótce oboje pogrążyli sięw rodzinnych zawiłościach genealogicznych. Tak, niedawno przyjechałz Francjii jest wnukiem Helenyz Żarskich Walewskiej.A onaz kolei wywodzi sięz drugiego małżeństwa hrabiego Hieronima Żarskiegoz Florentynąz domu Glińską,a raczej jej mąż się wywodził, niestety już nieżyjący.Z matką tej dziewczyny, Haneczki, rozmawiało się Florianowi bardzo dobrzei zbaczali co chwila na inny temat.A to mówili, że Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych strasznie gniecie sięw Hotelu Europejskimi najwyższy czas, by znalazło własną siedzibę,a to że Dwadzieścia tysięcy mil podwodnej żeglugi pana Jules’a Verne’a to niesamowicie ciekawa książka,a to szeptalio zamachach na życie cara Aleksandra II.

Tymczasem bal trwał. Zagrali mazura. Florian przyglądał się stającym do niego paromz przyjemnością. Sam raczej nie lubił tańczyć.A tu najpierw każdaz par po koleiw podskokach wbiegała na środek sali. Partner prowadził swoją panią przodem, sam zostając trochęz tyłu, jakby chciał ją chronić. Potem ona zataczała kręgi wokół niegow takt ludowego rytmu, do którego chciałoby się huknąć: już dziś, dziś! Ten taniec bardziej pasował do chłopskiej karczmy czy ziemiańskiego dworuw zapadłej wsi niż do eleganckiej sali balowej. Kontrastowałyz nim niemożebnie zdobnew koronki, falbankii riuszki suknie panieni sztywne fraki panów. Teni ów, chcąc się popisać tanecznym kunsztem, próbował wywinąć hołubca, co pasowało do chłopskich butów pod kolana, lnianych portkówi haftowanych sukman, ale na salonach wyglądało śmiesznie. Przynajmniej zdaniem Floriana.

Wreszcie doczekał się na Haneczkę. Wbiegła ze swoim partnerem. Raczej wfrunęła. Leciutko na paluszkach okrążyła swojego tancerzai oboje zatrzymali sięw oczekiwaniu na innych. Potem buchnął mazur! Furczały ozdobne spódnice, drobiły kroczki nóżkiw pantofelkach do tańca raz po raz wychylające się spod zwojów materii, pląsały ramiona pańi panien,a obok nich ruchami zadziornego koguta tańczyli panowie.

W końcu nadszedł walc. Florian skłonił się przed Haneczką, zastanawiając się, czy już jest zakochany, czy to tylko odurzenie tym wieczorem, zapachem perfum, jej urodąi wdziękiem. Ruszyli do tańca. Raz, dwa, trzy – liczył sobiew myślach, by nie zgubić rytmu, ale oszołomienie narastało. Czuł przez rękawiczkę ciepło jej dłoni, położył rękę na jej plecachi kontemplował to doznanie, bo wiedział, żew żadnej innej okazji nie będzie mu wolno tego zrobić. Pachniała delikatnie jaśminemi to wydawało mu się cudownym znakiem, bo jaśmin!... ach jaśmin!... Pachniał mu każdej wiosny pod oknem sypialniw rodzinnym domu niedaleko Lyonuu stóp Alp.

Krzewy jaśminu zakwitające wiosną tysiącem słodko pachnących śnieżnobiałych gwiazdek rosływ wielkich donicach. Kiedy wiał mistral[13], służba wnosiła je do sieni, by nie zmarzły. Ta dziewczyna też taka była. Cudowna, delikatna,a jednak silnai odurzająca jak zapach kwiatów tego krzewu. Wymagająca ochrony przed zimnym wiatrem.W tej chwili Florian gotów był poświęcić życie, byo nią dbać, by jej bronić.

Pod wpływem tych myśli miał ochotę przycisnąć ją do piersii walcować do utraty tchu, lecz dobre wychowanie nakazywało mu zachować przyzwoitą odległośći nie psuć szykuw tańcu. Raz, dwa, trzy – odliczałw myślach raczej dla uspokojenia wyobraźni niż dla zachowania rytmu. Może to tylko wino – próbował się nie dać temu zawrotowi głowyi szaleństwu serca, ale pojęcia nie miał, na ile jego wysiłki będą skuteczne.

– Medam et mesje! – krzyczał swoje wodzirej, bo walc niestety się kończył.

A Haneczka? Haneczka tak była odurzona wspaniałością tego wieczoru, tak rozkochanaw tańcui muzyce, tak szczęśliwa, że wszyscy wokół zamienili jej sięw jeden pełen szczęścia majak. Gdyby następnego dnia spotkała Floriana na ulicy, nie poznałaby goi jego ukłon mocno by ją zdziwił. Dziś kochała wszystkich. Wróciła, odprowadzana przez partnera, do mateczkii zerknęła do karnetu przypiętego do paska sukni, by sprawdzić, jaki czeka ją następny tanieci kto będzie jejw nim towarzyszył.

Nie zdążyła odczytać. Miły gwar, jaki ją dotychczas otaczał, ucichł.W niezwykłej jak na bal martwocie słychać było tylko twarde kroki po wywoskowanym parkiecie. Ręka jej matki znalazła jej dłońi ścisnęła mocno, bardzo mocno. Ból współgrałz rosnącym niepokojem.

– Wasin – usłyszały szept. – Pułkownik Jegor Wasin.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[9] Autorka najsławniejszej XIX-wiecznej książki kucharskiej pt.: 365 obiadów.

[10] Ilustrowany tygodnik kobiecy.

[11]Piotr Pawłowicz Albedyński – w latach 1880–1883 generał-gubernator Królestwa Polskiego i dowódca wojsk Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Przez warszawiaków wspominany stosunkowo dobrze, ale zdarzały mu się wpadki, bo historia z futrem jest autentyczna.

[12] Opowiadam o tym w tomie pt. „Małżeńskie więzi”.

[13] Suchy, zimny, porywisty wiatr wiejący w południowej Francji.