Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
20 osób interesuje się tą książką
W życiu Hani, Julii i Agi przyszedł czas na stabilizację. Hania otwiera się na relację z Tomkiem i nowe doświadczenia, Julia planuje ślub z Adamem, a Agnieszka wchodzi w związek, z którym łączy wielkie nadzieje. Sielanka? Nic bardziej mylnego. Przeszłość przypomina o sobie Hani, i to dwukrotnie, narażając ją na ogromne straty i odsłaniając nieznaną nikomu prawdę na jej temat. W świetle nowych informacji Hania jawi się wszystkim jako zupełnie inna osoba niż ktoś, za kogo przyjaciele mieli ją do tej pory. Jak to wpłynie na dotychczasowe relacje? Czy przyjaźń i miłość przetrwają trudną próbę? Czy Hania wyjdzie z kłopotów obronną ręką?
Perypetie Hani składają się na drugi tom serii „Zbliżenia”, opisującej losy trzech przyjaciółek. Hania, Julia i Aga zmagają się z życiem, ale zawsze mogą na siebie liczyć. Ich oddanie, humor i serdeczność pozwalają im przetrwać nawet najgorsze chwile i nie tracić nadziei, że po każdej burzy przychodzi słońce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Zbliżenia. Hania
Fragment
Copyright © Anna Poinc-Chrabąszcz, 2025
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Justyna Kukian
ISBN 978-91-8076-650-0
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/SKlareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Wszystkim mamom, które każdego dnia starają się być wystarczająco dobre
1Hania
Od ponad pięciu lat nie uprawiałam seksu.
Ta myśl pulsuje mi w głowie w rytm pracy pani Włady, młodziutkiej kosmetyczki, która wprawnymi ruchami raz po raz odrywa kolejne woskowe paski od skóry na moich łydkach. Ponad pięć lat to czas potrzebny na odchowanie człowieka, który ma już swoje zdanie, potrafi się targować o jeszcze jedną żelkę przed wieczornym myciem zębów i prowadzić dyskusje na temat sensu istnienia dinozaurów. Bądźmy szczerzy: to szmat czasu. I o ile wcześniej jakoś sobie z tym smutnym faktem radziłam, o tyle ostatnio ów brak przerodził się w bolesną tęsknotę. Tym boleśniejszą, że niby mam teraz szansę na zmianę, ale ta – nie wiedzieć czemu – nie nadchodzi.
Przygryzam dolną wargę, żeby nie kląć z bólu, i mówię sobie, że może idealnie gładka skóra pozwoli mi się przełamać i pójść o krok dalej w mojej relacji z Tomkiem. A zdecydowanie potrzebuję czegoś, co doda mi pewności siebie. Zgrabna sylwetka odeszła w niepamięć po tym, jak urodziłam Staszka. Nigdy nie miałam czasu ani energii, żeby coś z tym zrobić, zresztą nigdy mi to nie przeszkadzało. W końcu wydałam na świat dorodnego syna, moje ciało dokonało cudu i zdobyło się na niemal nadludzki wysiłek – umiałam to docenić i wybaczałam sobie tych kilka nadmiarowych kilogramów, fałdki tu i tam oraz wyraźnie zaokrąglony brzuch. Traktowałam je z wyrozumiałością, niemal z dumą, bo przecież są pamiątką po ciąży i po tym, jak w zasadzie w pojedynkę poradziłam sobie ze swoim wymagającym noworodkiem. Mama zmarła nagle na wylew, kiedy Staś miał trzy miesiące, Artur zostawił mnie tuż po tym, jak się dowiedział, że jestem w ciąży.
A teraz wystawiam się na średniowieczne tortury, prawie dosłownie pozwalam z siebie drzeć pasy, i dodatkowo funduję sobie mentalne katusze, myśląc, że może po prostu ja Tomka nie kręcę, że może to właśnie przez mój wygląd on nie dąży do tego, żeby nasza znajomość przestała być platoniczna. Sama też robię niewiele w tym kierunku, między innymi właśnie dlatego, że boję się przed nim odsłonić swoje – zwykle skrzętnie skrywane pod odpowiednimi ubraniami – niedoskonałości. Bo nagle one zaczęły mnie kłuć w oczy i bardzo mi przeszkadzać. Zwłaszcza w zestawieniu z jego odznaczającym się pod dopasowaną koszulą atletycznym torsem. To jednak nie zdołało mnie zmobilizować do biegania albo odpalenia jakiegoś treningu Chodakowskiej czy innej Lewandowskiej, która powie mi z uśmiechem, że dam radę.
Bo ja wcale nie jestem tego taka pewna. I o ile mordercze pompki i wyskoki można w każdej chwili przerwać, jednym dotknięciem powodując, że uśmiechnięta, nieskalana potem twarz trenerki z idealnym makijażem zniknie z ekranu, o tyle przerwanie relacji damsko-męskiej już takie proste nie jest. Zwłaszcza kiedy obie strony mają dzieci. I tego właśnie najbardziej się boję. Że bycie z mężczyzną po prostu mnie przerośnie.
Nie wiem, czy jestem gotowa stworzyć z kimkolwiek związek. Nie wiem, czy w ogóle potrafię z kimś być – nie licząc licealnych miłostek i dwuletniej relacji na studiach z ojcem mojego dziecka, nie mam absolutnie żadnego doświadczenia w tej kwestii. Nigdy nie mieszkałam z facetem, nie zbierałam osławionych porozrzucanych po całym domu skarpetek ani nie opuszczałam stojącej na baczność deski sedesowej na zasikaną muszlę. Ba, nawet nie wiem, czy takie zachowania są tylko stereotypem, czy ułomnością faktycznie występującą u wszystkich dorosłych samców homo sapiens, wdrukowaną w ich genotyp od czasu, kiedy dzielili z kobietami wspólną jaskinię. Naprawdę nigdy nie miałam okazji tego sprawdzić, co dopiero mówić o prowadzeniu statystyk. A jeśli się okaże, że takie drobne codzienne niedogodności zrujnują mój z trudem wypracowany jako taki życiowy komfort i uniemożliwią choćby myślenie o życiu z kimś we dwoje?
Nigdy dotąd nie musiałam się nad tym zastanawiać – założyłam, że jedynym mężczyzną w moim życiu będzie już zawsze mój synek. Nie szukałam nikogo, zbyt boleśnie zraniona przez utraconą miłość. Poza tym randki z niemowlęciem na ręku albo gadatliwym kilkulatkiem u boku? To nie miałoby szans się udać. Ale kiedy pojawił się Tomek, przekonałam się, że zainteresowanie dorosłego faceta może wnieść do życia kobiety sporo dobrego.
No właśnie: „zainteresowanie”, bo tak naprawdę nie wiem, jak tę naszą znajomość zakwalifikować. Spotykamy się często, dobrze się rozumiemy i dogadujemy, swobodnie się ze sobą czujemy i oboje jesteśmy boleśnie świadomi trudów wychowywania małego dziecka bez żadnego wsparcia. Ale między nami nie iskrzy. A chyba powinno. Widujemy się regularnie od maja, mamy teraz dzięki Bogu październik, a ognia w tej znajomości jak nie było, tak nie ma. Nie wiem, dokąd zmierzamy. Nie wiem, jaki kierunek sama chciałabym temu wszystkiemu nadać, i boję się ruszyć dalej. Najwyraźniej tak samo jak on. I obawiam się, że może już na zawsze utkniemy we friendzonie. Chociaż mózg podpowiada, że przyjaźń to przecież piękna sprawa i że to naprawdę dużo, obudzone z długiego uśpienia ciało wyraźnie domaga się czegoś innego. Tylko chyba już nie pamięta, jak do tego czegoś doprowadzić.
Może też być i tak, że Tomek po prostu nie jest gotowy na przeniesienie naszej relacji na wyższy poziom. Bardzo kochał swoją żonę, los odebrał mu ją nagle i bez ostrzeżenia, może on nadal nie przebolał tej straty, nie przepracował traumy?
– I na brzuch poproszę – wyrywa mnie z zamyślenia stanowczy głos pani Włady.
Posłusznie zmieniam pozycję i po chwili czuję, jak kosmetyczka nakłada ciepły wosk na tylną część mojej łydki. Czemu ja to sobie robię? – zastanawiam się po pierwszym oderwanym pasku. Tył nóg jest najwyraźniej zdecydowanie bardziej unerwiony niż przód. Tylko mi się wydaje czy ona odkleja te plastry coraz wolniej, przez co czuję każdy włosek z osobna? A to niby-relaksujące plumkanie w tle włączyła chyba tylko po to, żeby wkurzać ludzi. Sadystka… Czy ja to wytrzymam do końca?
Żeby się zmobilizować do pozostania na tym madejowym łożu, przypominam sobie, dlaczego ja tutaj w ogóle dzisiaj jestem. Otóż dzisiaj przedszkole organizuje nocowankę. Tomek zaprosił mnie do siebie, więc wreszcie mamy szansę pobyć trochę tylko we dwoje, w spokoju, bez stresu, czyli bez dzieci za ścianą. A zaproszenie kogoś na noc w świecie dorosłych jest chyba dość jednoznaczne. W każdym razie tak myślę. Może nawet trochę na to liczę. Może nawet bardzo.
To pierwsza taka okazja, odkąd zaczęliśmy się spotykać. Tomek jest szalenie zapracowany, a przy tym stara się jak najwięcej czasu spędzać z córką, która jest dla niego najważniejsza. Organizuje sobie dyżury tak, żeby mieć popołudnia dla Klary, i tylko w te noce, kiedy musi być w szpitalu, pozostawiać ją z opiekunką. Ale to oznacza, że kiedy dzieci są w przedszkolu, on jest w pracy, i nie bardzo mamy możliwość cieszyć się wspólnie dobrodziejstwami mojego wolnego zawodu…
Pani Włada przemieszcza się z plastrami coraz wyżej. Boli jak nie wiem, jasny gwint! Żeby odciągnąć uwagę od dyskomfortu, wizualizuję sobie Tomkowe dłonie sunące po mojej jedwabistej skórze. Światło się przygasi, to może Tomek nie zauważy cellulitu. On ma takie seksowne palce, długie i smukłe, muszą być wyjątkowo sprawne, jak to u chirurga, którego praca wiąże się przecież z precyzją, pewnością ruchów i równocześnie delikatnością. I do tego anatomię zna na wyrywki. No więc teraz te palce suną po mnie, od kostek coraz wyżej i wyżej, aż docierają do…
– AUA! – wyrywa mi się, kiedy pani Włada dociera z plastrami tuż pod mój pośladek.
– Robimy przerwę? – pyta niewinnie.
– Nie, nie – sprzeciwiam się z bladym uśmiechem. – Wszystko dobrze – kłamię, bo chciałabym mieć tę całą depilację jak najszybciej za sobą.
A może on nie decyduje się na kolejny ruch ze względu na dzieci? Dla mnie, przyznam, to przez cały czas także jest potężny hamulec. Wprawdzie Klara i Staszek dogadują się świetnie, są najlepszymi przyjaciółmi, w zasadzie to nawet przedszkolną parą, jak sami twierdzą. Ale związek z dziećmi, patchworkowa rodzina, to co innego. Dla nas, dorosłych, to byłaby rewolucja, co dopiero dla pięciolatków? Zmiana nawyków i codziennych rytuałów, konieczność podporządkowania się decyzjom nowej, obcej osoby, nagle zyskane rodzeństwo w życiu wychuchanych jedynaków. A co, gdyby nam nie wyszło?
Nie, ja chyba wybiegam za daleko w przyszłość. I czemu od razu związek? Czy nie wystarczy przyjaźń z bonusem? Właśnie, czy nie możemy być po prostu przyjaciółmi, którzy uprawiają seks? Może i byłabym na coś takiego gotowa, ale do seksu to jeszcze daleka droga. Bo przez te dziwne okoliczności, powolne tempo i stałą obecność małoletnich, a także niewykluczone, że inne czynniki, o których boję się myśleć, my nawet nie mieliśmy okazji tak porządnie, namiętnie się pocałować! Były przyjacielskie buziaki w policzek, było kilka powierzchownych muśnięć w usta, często zdarzał się jakiś przelotny dotyk, ale temu wszystkiemu zawsze towarzyszyły mrugnięcie albo pobłażliwy uśmiech, który odziera takie momenty z głębi, odbiera im znaczenie.
– I znów na plecy proszę. Robić jakąś fryzurę czy na gładko rwiemy?
– Fryzurę? – pytam nieprzytomnie, zachrypniętym głosem, zdezorientowana, no bo gdzie ja w końcu jestem: na depilacji czy u fryzjera?
– No intymną fryzurę, kolor nawet mogę zrobić, kształt dowolny. Serduszko na przykład czerwone. Bo teraz okolice bikini będziemy rwać – przywraca mnie do rzeczywistości fachowa informacja pani Włady.
– Nie, dziękuję, nie trzeba… fryzury – mówię słabo. – Na gładko poproszę.
– No to pastą cukrową – decyduje moja oprawczyni i odwraca się tyłem do mnie, by przygotować specyfik.
Jak szaleć to szaleć, myślę ponuro.
„Okolice bikini” – to brzmi jak nazwa jakiegoś egzotycznego miejsca. Na mapie mojego ciała jest to miejsce od dawna bezludne, dodajmy. I nie żeby wcześniej odwiedzały je tłumy – moje doświadczenia w tej kwestii ograniczają się do jednego faceta, Artura. Co zresztą też mnie przeraża. Jest bardzo prawdopodobne, że jeżeli w ogóle do czegokolwiek między mną a Tomkiem wreszcie dojdzie, okażę się wielkim rozczarowaniem. Nie dość ładna, nie dość wprawna, nie dość dobra.
A może ja za dużo o tym wszystkim myślę, analizuję to na dziesiątą stronę, podczas gdy namiętność i seks powinny być wyluzowane i spontaniczne? Jak na potwierdzenie tego podejrzenia dalsze dywagacje uniemożliwia mi pani Włada.
– Gotowa? – pyta, zbliżając się do mnie z jakąś lepką kulką między palcami w różowej rękawiczce.
– Tak – mówię hardo. – Proszę czynić swoją powinność – dodaję dla żartu, widząc jej minę wyrażającą powątpiewanie i chyba lekką drwinę.
A potem wyrywa mi się już tylko zduszone „o kurwa!”, bodaj po raz pierwszy w życiu. Oby Tomek okazał się wart takich poświęceń…
Jesienny Kraków tonie w południowym słońcu. Drzewa wyglądają jak zapałki, które ktoś przed chwilą potarł o draskę, płoną czerwienią i pomarańczem. Idę do domu ulicą Retoryka, jedną z moich ulubionych. Wybrałam miniplanty pośrodku, na króciutkim odcinku między ulicami Piłsudskiego i Smoleńsk, od niedawna noszące szumną nazwę „skwer Praw Kobiet”. Jakie prawa, taki skwer, myślę ironicznie i cieszę oczy piękną zabudową po jego obu stronach.
Po prawej mam teraz Kamienicę pod Śpiewającą Żabą. Kieruję wzrok ku górze, żeby tradycyjnie pozdrowić uśmiechem muzykalnego płaza. Siedzi jak zawsze w półokrągłej lukarnie i przygrywa sobie na mandolinie, dzisiaj mam jednak wrażenie, że łypie na mnie jakoś drwiąco, z pobłażaniem. Jakby śpiewała zjadliwy kuplecik komentujący moje niedawne żałosne rozważania. No i masz rację, żabo, sama siebie nie poznaję, prostą sprawę rozkładam na czynniki pierwsze, jakbym miała włączony komplikator w mózgu. Zupełnie jak Julia. Kto z kim przestaje, takim się staje, zauważam, uśmiechając się w myślach.
Naprzeciwko żaby mieści się Dom Stu Balkonów – inna epoka, inny styl, ale kryje w sobie jakąś magię. Zawsze kojarzył mi się z gigantycznym katalogiem bibliotecznym, z którego ktoś powysuwał wszystkie szufladki.
O, trochę dalej po prawej kamienica z przesłaniem. Festina lente, grzmi. Serio, to do mnie? Spiesz się powoli? Wolniej się chyba nie da. Już lepsze Ars longa, vita brevis przy oknie poniżej. Sztuki nie tworzę, więc żaden ślad po mnie na długo nie pozostanie. Ale życie jest krótkie, właśnie, trzeba z niego czerpać pełnymi garściami, żeby nam nie przeszło koło nosa. Ja już i tak przez ostatnie lata sporo przegapiłam. Takie motto na dziś to ja rozumiem! Zwłaszcza że jeszcze osioł z kamienicy obok przypomina: Faber est suae quisque fortunae, każdy jest kowalem swojego losu. Racja, święta racja, i dlatego właśnie postanowiłam ociupinkę losowi pomóc.
Jak na razie idzie mi jednak raczej tak sobie. Nigdy dotąd nie byłam na profesjonalnej depilacji, musiały mi wystarczyć zwykła golarka i pianka z drogerii. No i do głowy mi nie przyszło, że po „rwaniu”, jak to uroczo nazywała pani Włada, moja skóra pokryje się czerwonymi kropkami, a w co delikatniejszych miejscach – ognistą plackowatą opuchlizną. Miało być ponętnie, wyszło jak zawsze. Szlag by to trafił. Przybijam sobie piątkę z kamienicznym osłem.
Gorączkowo się zastanawiam, jak zaradzić sytuacji. Pani Włada stwierdziła, że to się może utrzymywać i dwa–trzy dni, zależy od skóry, dlatego odradza depilację w dniu wielkiego wyjścia. Szkoda, że wspomniała mi o tym dopiero wtedy, kiedy przykładałam kartę do czytnika. Może jakiś balsam, żel chłodzący, zimny prysznic? Kamienica pod numerem 15 przypomina mi usłużnie: „Długo myśl, prędko czyń”. Okej, kwestii depilacji może i nie przemyślałam wystarczająco, ale za to jeśli chodzi o seks, to tę pierwszą część sentencji spokojnie mogę uznać za odhaczoną.
Zbliżam się do skrzyżowania ze Zwierzyniecką, a kiedy skręcam w prawo i moim oczom ukazuje się poczciwy dom handlowy Jubilat, doznaję olśnienia. Pończochy! Plus tysiąc do seksapilu, a jeśli wybiorę czarne, zasłonię te paskudne nowo zyskane czerwone piegi. I cellulitis. Jestem genialna jednak.
Automatyczne drzwi rozsuwają się przede mną dostojnie, uderza mnie unoszący się na parterze zapach dawnych wiejskich sklepików, który można poczuć już tylko tutaj, i wbiegam na pierwsze piętro, gdzie znajduje się dział uroczo i staroświecko nazwany „konfekcją damską”. To, co ukazuje się moim oczom, z pewnością kwalifikuje się jako moda 60+, więc z lekką obawą pytam o pończochy. Mają! I wbrew moim przypuszczeniom nie są to pasiaste wełniane kalesony na podwiązki. Wybieram samonośne, wykończone powabną koronką. Ekspedientka namawia mnie jeszcze na majtki i biustonosz do kompletu. I słusznie, uświadamiam sobie ze zgrozą, że nie mam ani jednej sztuki seksownej bielizny. Nie mam też odpowiednich butów, a przydałyby się szpilki. Najlepiej czerwone. I też są, za moimi plecami, w części z obuwiem! Przymierzam, pasują. Może to znak, że nie będzie jednak tak źle. Zerkam na zegarek. Zostało mi już mało czasu, więc pospiesznie płacę i pędzę do domu. Na Rynek Dębnicki, przy którym mieszkam, na szczęście mam stąd już tylko dwa kroki.
Wita mnie puste mieszkanie – Agnieszka i Julia są jeszcze pewnie w pracy, zresztą trochę się ostatnio mijamy, każda w biegu, zajęta swoimi sprawami. Jeśli chodzi o wybór ciuchów na wieczór, jestem więc zdana sama na siebie. Muszę zdecydować teraz, przy Staszku nie będę miała spokojnej głowy ani tym bardziej warunków do paradowania przed lustrem w kolejnych stylizacjach. Zaglądam do swojej szafy i oblewa mnie zimny pot. Że też nie pomyślałam o tym wcześniej! Skupiłam się na bieliźnie, a do głowy mi nie przyszło, że przecież trzeba ją będzie czymś przykryć. Mam do wyboru albo zupełnie casualowe legginsy, dżinsy i przepastne oversizowe topy, albo dyżurną czarną sukienkę na pogrzeb, albo komplet złożony ze spodni w kancik i marynarki na wypadek jakiegoś oficjalnego spotkania z klientem (do żadnego, dziękować niebiosom, jeszcze nigdy nie doszło). Nic randkowego, nic seksownego… Na szczęście jednak mam też dwie przyjaciółki, a zarazem współlokatorki. Muszę coś pożyczyć od dziewczyn, na pewno się nie pogniewają. Tylko czy ja się zmieszczę w jakikolwiek ich ciuch? Przypominam sobie, że Aga ma luźną sukienkę w stylu boho, granatową w czerwone wzory, do tego pożyczam luźny kardigan od Julii. Pasują. Sprawa załatwiona.
Zostało mi jeszcze pół godziny, zanim będę musiała biec po Staszka, w sam raz, żeby sprawdzić pocztę. Mam kilka nowych wiadomości od klientów, odpisuję na nie po kolei, zaczynając od najstarszej. Udaje mi się szybko uwinąć, już mam zamykać laptop, kiedy wskakuje nowy mejl. Na widok nadawcy robi mi się niedobrze. Znowu to samo. Czy to już można uznać za stalking? Powinnam to gdzieś zgłosić? Tytuł wiadomości wrzeszczy do mnie: PRZECZYTAJ, WAŻNE!!!, ale ja kasuję ją jak zawsze bez otwierania. Drżącą ręką zamykam pokrywę laptopa i robię długi, uspokajający wydech. Nie będę o tym myśleć. Ani dziś, ani jutro, ani w ogóle nigdy. A dziś na pewno nie pozwolę, żeby cokolwiek zepsuło mi wieczór.
Za pięć dziewiętnasta wychodzimy z Tomkiem z przedszkola i patrzymy na siebie z mieszaniną niedowierzania, ulgi i radości, jak uczniacy, którym udało się uciec z lekcji. Podpisawszy wszystkie niezbędne zgody i zobowiązania, zostawiliśmy nasze wyekwipowane dzieci w przyjaznych przedszkolnych murach i teraz mamy przed sobą długą noc, z którą możemy zrobić, co tylko będziemy chcieli.
– Idziemy najpierw coś zjeść czy od razu do mnie? – pyta Tomek, ujmując moją dłoń.
Puls mi przyspiesza pod wpływem jego dotyku. Chyba nie jestem jeszcze psychicznie gotowa na możliwy rozwój wypadków ani na oddalenie się od swojego syna wieczorową porą, więc rozwiązanie pośrednie w postaci wspólnej kolacji wydaje mi się w tej chwili idealnym pomysłem.
Zaszywamy się w niedużej greckiej knajpce. Ostatni maleńki wolny stolik, ukryty gdzieś w kącie, daje nam namiastkę intymności w tym zatłoczonym gwarnym lokalu. Tomek patrzy na mnie z ciepłym uśmiechem.
– Pięknie wyglądasz – mówi, a ja, mrucząc niezgrabne podziękowanie, oblewam się pensjonarskim rumieńcem.
Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnim razem usłyszałam komplement od mężczyzny. Czuję się niezręcznie, jestem spięta.
– Ciekawe, jak tam dzieciaki – wypalam, żeby jakoś zacząć rozmowę, a poza tym naprawdę się martwię, jak Staszek poradzi sobie w pierwszą noc bez mamy.
– O nie, błagam – jęczy Tomek – gadajmy o wszystkim, tylko nie o dzieciach. Są pod najlepszą opieką, nic im nie będzie, a my zróbmy sobie taki mały rodzicielski reset, co? W ogóle nie myśl teraz o Staszku, teraz jesteśmy tylko ty i ja, dobrze?
Ha, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Na szczęście nadchodzi kelnerka z zamówieniem, możemy więc się skupić na komentowaniu naszych pysznych sałatek cezar, wina, lokalu. Tomek opowiada mi o wyjątkowo przestraszonym pacjencie, którego dzisiaj przyjął, i jego nieporadnych próbach wywinięcia się od prostego planowego zabiegu. Jest zabawnie i miło, ale mnie co chwilę zalewa fala stresu, który zaciska mi żołądek. Nie jestem pewna, co tak na mnie działa: czy nocne rozstanie z dzieckiem, czy perspektywa tego, jak może się potoczyć ten wieczór. Ani się obejrzę, Tomek proponuje, żeby przenieść się do niego, a ja czuję się tak, jakbym miała skoczyć z klifu w odmęty czarnej wzburzonej wody.
Całujemy się. Namiętnie, żarliwie, w płaszczach, w przedpokoju. Ledwo zamknęły się za nami drzwi mieszkania, Tomek dopadł do mnie i wpił się wargami w moje usta, jakby były źródłem życiodajnej wody dla spragnionego wędrowca. Zatracam się w tym pocałunku, nie mając ani szansy, ani ochoty na jakieś szczególne przemyślenia. Zmarznięte dłonie Tomka obejmują moje zimne policzki, by po chwili przesunąć się na moją talię i przyciągnąć mnie bliżej. Torebka zsuwa mi się z ramienia i z hukiem spada na podłogę. To przywraca Tomka do rzeczywistości.
– Boże, już naprawdę myślałem, że nie doczekam tej chwili – dyszy, patrząc na mnie roziskrzonym wzrokiem.
Śmieję się, ale myślę to samo. Z ulgą, bo ten pocałunek był bardzo, ale to bardzo obiecujący i rozwiał wszystkie moje obawy.
– Może się przenieśmy w jakieś wygodniejsze miejsce – proponuje Tomek, jedną ręką rozpinając guziki mojego płaszcza, a drugą odwijając okręcony wokół mojej szyi długi szalik. A potem chwyta mnie za nadgarstek i prowadzi do salonu.
W jakimś bezsłownym porozumieniu dzielimy się zadaniami. Ja zapalam stojące na stoliku świece, Tomek nalewa nam wina i już po chwili siedzi na kanapie obok mnie i znowu całujemy się, jakbyśmy mieli po szesnaście lat. Zapalczywie, zachłannie, z ciekawością odkrywców, którzy właśnie postawili stopę na nowej ziemi. Tomek ma ciepłe, miękkie usta, pachnie obłędnie czymś drzewnym i świeżym, a we mnie narasta dziwna energia, która po chwili eksploduje w mojej piersi z taką mocą, jakby pierwsza wiosenna błyskawica rozbłysła na ciężkim od deszczowych chmur niebie. Kiedy język Tomka zaczyna błądzić w moich ustach, wyrywa mi się jęk, który zachęca go, żeby pochylić się nade mną jeszcze niżej i wsunąć dłoń pod moją sukienkę. Jego smukłe, chłodne palce wędrują w górę uda, a kiedy wyczuwają koronkę pończochy, Tomek mruczy z zachwytu. Jego oddech wyraźnie przyspiesza, gdy palce dotykają paska gołej skóry tuż pod moim biodrem. A ja gratuluję sobie pomysłu z wizytą u pani Włady i dzisiejszych zakupów. Dłoń wędruje coraz wyżej i wyżej, a mnie serce bije coraz mocniej, tak, że za chwilę chyba wyskoczy z piersi. Zalewa mnie panika, która w jednej chwili gasi całe podniecenie.
Tomek zaraz dotrze do mojej talii. Przekona się, jaka jestem gruba i zaniedbana. Nie ma nic seksownego w fałdkach tłuszczu i wystającym brzuchu. Nie jestem dla niego dość dobra, to się zaraz wyda. O właśnie, przestał mnie całować…
– Co się dzieje, Haniu?
Patrzę na niego z rozpaczą, niezdolna wydusić słowa. Pali mnie wstyd.
– Skarbie… – mówi miękko, zakładając mi kosmyk włosów za ucho.
– Dlaczego przerwałeś? – wyrywa mi się zadane zduszonym głosem, ledwo słyszalne pytanie.
– Bo cała zesztywniałaś, jakoś tak obronnie – wyjaśnia. – Zrobiłem coś nie tak? A może to dla ciebie za szybkie tempo? – Patrzy na mnie z paniką. – Rany, błagam, tylko mi nie mów, że o to chodzi. To znaczy… nie powinienem był tego mówić – dodaje ze skruchą.
Parskam z rozbawieniem na to rozpaczliwe wyznanie.
– Nie, Tomek, wszystko w porządku – zapewniam, gładząc go po dłoni.
– Na pewno?
– Mhm – mruczę i przysuwam się do niego, by wrócić do pocałunków.
Czar jednak prysł i potrzebujemy chwili, żeby wejść w nastrój. Przesuwam dłoń po karku Tomka i zatapiam ją w jego miękkich, lekko kręconych włosach. Staram się nie myśleć o niczym, skupić się na tu i teraz, dać się ponieść tej chwili. Znów jest błogo, znów jest dobrze… Dopóki jego dłoń nie wraca tam, gdzie skończyła poprzednio.
– Znowu to samo. – Tomek przerywa pieszczotę i z niepokojem zagląda mi głęboko w oczy. – Błagam, powiedz mi, o co chodzi. Nie mogę tak… Proszę – naciska.
Boję się przed nim w pełni odsłonić. Wzdycham ciężko i mówię:
– Po prostu… Bardzo dawno z nikim nie byłam… – Przyznanie się do tego też nie przychodzi mi z łatwością.
– Wiem, Haniu, ja przecież też nie – zauważa cicho i sięga po kieliszek. – Oboje mamy jakiś bagaż, oboje mamy wspomnienia. Ale czy nie wydaje ci się, że po tylu latach, samotnych i trudnych, zasłużyliśmy na jakiś nowy początek? – Zerka na mnie smutno.
Wyciągam ku niemu dłoń i kładę ją na jego policzku.
– Tomuś… – szepczę miękko.
– Tęsknię za bliskością – wyznaje, w rozbrajającym geście unosząc ramiona i uśmiechając się nieśmiało, z goryczą.
– Ja też – mówię cicho – chociaż zdałam sobie z tego sprawę dopiero całkiem niedawno.
– No to w czym rzecz? – pyta. – Nie podobam ci się? Nie chcesz, żebym to był ja?
O nie. To zmierza w zdecydowanie złym kierunku. A niedopowiedzenia tu na pewno w niczym nie pomogą. Tomek zasługuje na całą prawdę, więc zanim zdążę się zastanowić, jak to ubrać w słowa, wypalam prosto z mostu:
– Jestem gruba.
– Co?! – Brwi Tomka podjeżdżają po czole prawie do linii włosów.
– No tak – potwierdzam z mieszaniną smutku i zawstydzenia. – Jestem po prostu gruba i…
– Jesteś piękna – wchodzi mi w słowo Tomek. – Jesteś doskonała. Idealna. Mądra. Dobra. Szlachetna. Zabawna – wylicza, każde słowo przypieczętowując pocałunkiem: na linii mojej szczęki, na mojej szyi, obojczyku. – Jesteś cudem, na który dawno już przestałem w swoim życiu liczyć.
Pod wpływem jego słów coś we mnie pęka. Wstrząsa mną dawno wstrzymywany płacz, po moich policzkach płyną ciche łzy. To, co właśnie powiedział, jest jak kompres na moje ledwie podleczone rany, jak ciepły koc, który opatula moją zziębniętą duszę. Ujmuję w dłonie jego twarz i scałowuję z jego ust każde kolejne słowo.
– Ale poza tym wszystkim jesteś piękna – mówi Tomek żarliwie. – I pragnę cię, całym sobą cholernie cię pragnę.
To ostatnie zdanie działa na mnie tak, jakby ktoś dorzucił do ogniska całą stertę porządnie wysuszonych gałęzi. Iskry pożądania wzbijają się w moim ciemnym dotąd wnętrzu. Niewiele myśląc, przysuwam się i siadam na Tomku okrakiem. Niemal pochłaniamy się wzajemnie w namiętnych pocałunkach. Kiedy już-już sięgam do guzików jego koszuli, a on, podwinąwszy mi sukienkę, ujmuje w dłonie moje pośladki, w ciszy, mąconej dotąd tylko przez nasze przyspieszone oddechy, rozlega się jazgotliwy pisk komórki. Tomek nie wygląda, jakby miał zamiar zaprzątać sobie nią głowę, i sięgając za mną, nieprzytomnie mruczy mi w usta:
– Zaraz wyłączę.
Ja jednak zamieram.
– Może jednak sprawdź – mówię, wiedziona złym przeczuciem.
Tomek wzdycha, ale chyba przychodzi mu do głowy ta sama obawa.
– Dobry wieczór – odzywa się włączona na głośnomówiący przedszkolanka. – Bardzo proszę o odebranie Klarci. Płacze i upiera się, że chce wrócić do domu, a zgodnie z zasadami…
– Oczywiście, już jadę – odpowiada Tomek, tłumiąc westchnienie.
Po chwili dzwoni też moja komórka i dostaję taką samą wiadomość.
Patrzymy przez chwilę na siebie, po czym wybuchamy śmiechem, podszytym jednak rozczarowaniem i rezygnacją.
– Nie mogło być za dobrze – zauważa kwaśno Tomek.
– Ale to i tak jakiś postęp – staram się go chociaż trochę pocieszyć i opieram czoło o jego czoło.
– Always look on the bright side, co? – rzuca i z jękiem rozpaczy sięga po telefon, żeby zamówić taksówkę.
2Aga
– Od ponad pięciu tygodni nie jestem singielką! – krzyczę rozradowana, kiedy tylko na ekranie mojego laptopa pojawia się twarz Piotrka.
– Och, tobie też dzień dobry, ja też się cieszę, że cię widzę. Tak, u mnie wszystko w porządku, a jak ty się miewasz? – droczy się ze mną Pierożek, odpowiadając na niewybrzmiałe pytania, które powinny były paść na wstępie, ale uśmiecha się przy tym do mnie ciepło i z czułością.
– Oj tam, oj tam! – mruczę. – A jak myślisz, jak mogę się miewać? Wszystko po prostu cudownie, wszystko kwitnie wkoło! Jestem w związku. Od pięciu tygodni. Z mężczyzną.
– Okeeeej, gdzie tutaj jest haczyk? – Piotrek niby żartuje, ale spogląda na mnie z troską.
– A dlaczego zaraz haczyk?
– No wiesz, ja tam się wolę martwić, bo sądząc po wszystkich twoich licznych byłych…
– …los po prostu postanowił mi wynagrodzić wieloletnie cierpienia – kończę za niego. – Aha, tylko na razie nic nie wspominaj dziewczynom na ten temat. Tobie mówię pierwszemu.
– O rany, czuję się wyróżniony! – Piotrek uśmiecha się promiennie. Jego ciemne oczy zwężają się przy tym w dwa przecinki okolone siecią drobnych zmarszczek.
Jak ja się stęskniłam za tym wesołym spojrzeniem.
– Dlaczego nic nie powiedziałaś dziewczynom? – pyta.
– Powiem im niedługo – zapewniam go. – Po prostu nie chciałam zapeszyć, wiesz, mam duże szanse pobić własny rekord. Ale dzisiaj jakoś tak mnie radość rozpiera, że musiałam, po prostu musiałam wreszcie się tym z kimś podzielić. Padło na ciebie. – Uśmiecham się tak szeroko, że aż mnie bolą policzki. W zasadzie nie powinnam o tym wspominać nawet Piotrkowi, mój facet uważa, że na razie lepiej nie mówić o nas nikomu, bo to bardzo wczesny etap, a obecny porąbany świat tylko czyha, żeby zniszczyć wszelkie szczęście. Ale już po prostu nie mogłam dusić w sobie tej nowiny. Piotrek przecież na pewno się nie wygada.
– A nie boisz się, że cię teraz usłyszą?
Jest wprawdzie grubo po dwudziestej trzeciej, u Piotrka sześć godzin do tyłu, po siedemnastej, ale – o dziwo, nikogo poza mną nie ma w domu.
– No wyobraź sobie, że Hania i Julia gdzieś wybyły. Staś ma dziś nocowankę w przedszkolu, a Hanka zostawiła mi karteczkę z informacją, że będzie dopiero rano i że pożycza moją sukienkę. Taką seksowną, dodam.
– Uuu, to sytuacja z Tomkiem jest, widzę, rozwojowa. – Pierożek sugestywnie porusza brwiami.
– No wreszcie – przyznaję sarkastycznie.
– A Julia? – pyta Piotrek z odrobiną nieśmiałości, jak mi się wydaje.
– Też gdzieś się wyrwała, podejrzewam, że z Adamem. Ale nie wiem na pewno, bo nie zostawiła karteczki.
Gdybym nie znała Pierrota i jego smutnej historii, pewnie bym nie zauważyła, że jego oczy na tę wiadomość tracą odrobinę blasku, a usta lekko się zaciskają. Dla niepoznaki sięga po kubek i upija łyk, długo nie unosząc na mnie wzroku.
– No to opowiedz mi o tym swoim facecie – mówi wreszcie, przywracając na twarz łagodny uśmiech.
– A co chciałbyś wiedzieć? – droczę się.
– Wszystko! – stwierdza Pierożek, jakby to było oczywiste. – Ale mów po kolei i od początku. Jak się poznaliście i co to w ogóle za jeden – komenderuje.
Wzdycham, moszczę się w wygodnym kuchennym fotelu i szczelniej opatulam się kocem, bo ciągnie już od okien październikowym nocnym chłodem. Widzę, że Piotrek rozrzewnionym wzrokiem omiata przestrzeń za mną, pewnie tęskni za naszymi przyjacielskimi posiadówkami w Haninej kuchni albo we własnym wygodnym salonie.
– Ma na imię Sławomir i poznaliśmy się w bibliotece na Rajskiej.
– Co? Sławomir?! – prycha Pierożek. – To ile on ma lat, z pięćdziesiąt?!
– No faktycznie jest sporo starszy ode mnie – przyznaję, czując, jak rumieniec wypływa na moje policzki – ale pięćdziesiątka jeszcze mu nie stuknęła. I trochę mu do niej brakuje.
– Podczas gdy tobie trochę brakuje do trzydziestki – zauważa Piotrek, z troską marszcząc brwi. – Aga, ja cię błagam, nie wpakuj się znowu w coś…
– Piotruś, wyluzuj. To porządny facet, pracuje na uczelni.
– Jako kto niby?
– Jako wykładowca, a kto? Na AGH-u.
– I to miałoby mnie uspokoić? Przypominam, że Brunon K., ten piroman, który planował zamach na polskie władze, też pracował na uczelni. Na URol-u, czyli po sąsiedzku.
– Zapewniam cię, że to nie ten przypadek.
– No ale facet w tym wieku to musi mieć pewnie jakąś przeszłość, żonę, dzieci…
– Sławek jest… był singlem tak jak ja – informuję go.
– To jeszcze gorzej – zauważa Piotrek. – Może coś z nim jest nie tak. Mężczyźni z tego pokolenia to raczej się żenili tak koło trzydziestki najpóźniej. Socjologicznie na sprawę patrząc.
– Obowiązku ustawowego nie było – odcinam się. – A Sławek po prostu się skupił na pracy naukowej i nie miał czasu na układanie sobie życia prywatnego.
– A teraz nagle ma? – pyta Piotrek podejrzliwie. – I ochoty też nabrał niespodziewanie?
– Po prostu w końcu trafił na mnie, czyli najlepiej, jak tylko mógł.
Piotrek kręci głową ze śmiechem.
– No i ma już tytuł profesora. Belwederski – dodaję.
– Ale nie jesteś chyba jego pierwszą? – drąży Pierożek. – Bo pięćdziesięcioletni prawiczek to stanowczo jest ktoś, przed kim bym cię przestrzegał…
– Oj, nie marudź, oczywiście, że był w związkach. Ale podobnie jak ja: przelotnych.
Piotrek wzdycha i pociera palcami czoło. Na jego twarzy kładzie się cieniem zmęczenie – wiem, że miał ciężki tydzień w pracy, i widzę, że od razu po przyjściu do domu przebrał się w luźne ciuchy. Ma na sobie jasnoszarą bluzę GAP-a, której na pewno nie włożyłby do biura. Jako szef ważnego działu codziennie musi być pod krawatem i w garniturze. Wygląda w nich zresztą megaseksownie. Ale w casualowym wydaniu też prezentuje się świetnie, a przede wszystkim domowo, jak nasz Pierożek, sąsiad z naprzeciwka.
– No a co tam u ciebie, Piotrusiu? Już widzę, że wyluzowany jesteś piątkowo… – zaczynam ze ściśniętym z nagłego wzruszenia gardłem.
– O nie, nie bierz mnie pod włos, tak łatwo się nie wyłgasz. Ja jeszcze nie skończyłem – mówi Piotrek surowym głosem. – Pokaż mi jakieś zdjęcie tego swojego Sławusia – żąda. – Niech zobaczę, czy nie ma szalonego wzroku.
– Na zdjęciach to akurat dużo byś dojrzał. – Przewracam oczami.
– Niepokoi mnie ten tryb warunkowy – komentuje Piotrek z wyraźnie słyszalnym napięciem.
– No… nie mam żadnych jego zdjęć.
– Jak to? – dziwi się. – Po pięciu tygodniach w związku? Ale on pewnie twoje jakieś ma?
– Ma, ma… – Nie umiałabym go okłamać. Fakt, że są pośród nich nudesy, po prostu przemilczam.
– No to, przyznasz, jest już co najmniej podejrzane. Dlaczego nie masz żadnych jego fotek? To facet bez zęba na przedzie czy jakiś poszukiwany kryminalista? Tajniak? Czy o co chodzi?
– On po prostu nie lubi, jak mu się robi zdjęcia.
– Ale do tego stopnia? To naprawdę nie jest normalne. No to chociaż mi powiedz, jak on wygląda.
– Jak George Clooney dwadzieścia lat temu – mówię z rozmarzeniem. – Tylko przystojniejszy.
Piotrek patrzy na mnie z uniesionymi brwiami i miną wyrażającą bezbrzeżne zdumienie.
– Wiesz co, to ja się teraz naprawdę o ciebie boję – stwierdza w końcu. – Megaprzystojny, inteligentny, zapewne dobrze sytuowany prawie pięćdziesięcioletni singiel… Musi mieć zdrowo pochrzanione pod deklem. Uważaj na niego, mówię to śmiertelnie poważnie, i w razie czego od razu od niego wiej.
– Za dużo się horrorów naoglądałeś, Piotrusiu – odpowiadam ze śmiechem.
– Jeszcze nazwisko mi podaj. Żebym w razie czego mógł go wskazać policji jako głównego podejrzanego. A wcześniej wygooglować tego mistera AGH-u, może coś na jego temat znajdę.
– Serio, skończ z tymi horrorami.
– Nie żartuję, nazwisko Sławomira poproszę. Mam trochę znajomych po AGH-u i na samej uczelni, popytam o niego przy okazji.
Waham się przez chwilę, ale dochodzę do wniosku, że może to faktycznie dobry pomysł. No cóż, na początku naszej relacji rzeczywiście próbowałam znaleźć cokolwiek na temat Sławka w internecie, chyba wszyscy tak robią, ale poza notką uczelnianą bez zdjęcia i artykułami naukowymi nie znalazłam nic.
– Kowalski – mówię z ociąganiem.
– Nie żartuj sobie ze mnie, prawdziwe nazwisko mi podaj!
– To jest prawdziwe… Dobra, moją odpytkę możemy już chyba uznać za zaliczoną, co? To teraz zeznawaj, co tam u ciebie.
Piotrek, kręcąc głową z niedowierzaniem, popija łyk ze swojego wielkiego kubka (wszystko w tej całej Ameryce mają chyba w rozmiarze XL) i już bierze wdech, żeby coś powiedzieć, ale milknie, widząc moją przestraszoną minę. Drzwi wejściowe przed chwilą się otworzyły, a przedpokój wypełnił się rozpaczliwym szlochem Staszka.
– Co się dzieje? – pyta zaniepokojony Pierożek.
– Hania ze Stasiem wrócili – informuję go – i młody strasznie płacze.
– No to leć do nich – przykazuje. – Może coś się stało. Pogadamy później.
Przesyłam mu w powietrzu buziaka i z westchnieniem pospiesznie zamykam laptop.
– Dostałam przez was mikrozawału – mówię Hani tylko trochę żartobliwie, kiedy siedzimy w kuchni i popijamy herbatę. Nadal mam podniesione tętno, bo taki niespodziewany dramatyczny powrót kojarzy mi się z czymś jednoznacznie złym. Mam świeżo w pamięci noworoczne wydarzenia, które wywróciły życie Julii do góry nogami.
Hania położyła Stasia do łóżka – odpłynął, kiedy tylko przyłożył głowę do poduszki, taki był zmęczony brakiem snu i płaczem. Przyszła do mnie chwilę pogadać. Przerwałam sprawdzanie esejów piątoklasistów, żeby ją wesprzeć, bo jest wyraźnie roztrzęsiona.
– Ech – jęczy teraz z rezygnacją – nie tak miał wyglądać ten wieczór.
– A jak? – podchwytuję, zerkając na nią badawczo z niewinnym uśmiechem.
– Naprawdę musisz pytać? – Hania oblewa się szkarłatnym rumieńcem, jakby miała naście lat.
– Ha, sądząc po tym, że spiekłaś raczka i masz na sobie powabną sukienkę, rzeczywiście nie muszę. Ale lubię się czasem nad tobą trochę poznęcać.
– Już się nade mną los poznęcał dzisiaj. I też wyraźnie to lubi – komentuje Hania gorzko. – Pomijając już to, co mnie… hm… ominęło, żal mi Staszka. Wstydzi się, że nie wytrwał. Zarzeka się, że chciał wracać wyłącznie ze względu na Klarę, żeby ona nie była jedyną osobą, która pojechała do domu przed czasem. Założę się, że ona z kolei mówi Tomkowi, że poświęciła się dla Stasia…
– Tomek się musiał nieźle wkurzyć – zauważam.
– Nie, nie. – Hania wzdycha. – Raczej był rozczarowany, ale przecież nie wini dzieci. Staś i Klara po prostu nie są jeszcze gotowi na nocną rozłąkę z nami. Oboje są w specyficznej sytuacji… rodzinnej, pewnie będą dłużej dojrzewać psychicznie niż reszta dzieci. Ale i tak jestem zdania, że warto próbować. Kiedyś się wreszcie doczekamy – mówi grobowym tonem.
– No pewnie. Do osiemnastki nie tak dużo czasu, minie jak z bicza strzelił! – ironizuję. – Hania, ogarnijcie się, nie możecie wiecznie czekać na idealny moment, bo on nie nadejdzie. Zróbcie to kiedyś po prostu, jak oni pójdą w kimę.
– Aha, już to widzę. Będą się budzić na zmianę co pięć minut, a my z Tomkiem dostaniemy nerwicy. A co, jakby któreś weszło, kiedy my byśmy…? Na razie nie chcemy mówić dzieciom, że jesteśmy parą. No i na pewno nie umiałabym się wyluzować, wiedząc, że oni są tuż obok.
– „Dziecko spało za ścianą, czujne jak ptak…” – śpiewam ochryple, parodiując Felicjana Andrzejczaka z Budki Suflera.
Hania się śmieje i tylko puka się w czoło.
– No to zostawcie ich z nami i idźcie na randkę! Julia i Adam na pewno chętnie się włączą w ten projekt.
– Tak, jasne, Adam, już się nie może doczekać i rzuci wszystko w pracy, żeby niańczyć dwójkę narwanych pięciolatków… I z całą pewnością uda się dograć terminy wszystkich dorosłych i jeszcze namówić Klarę, żeby została z ciociami i wujkiem, których ledwie zna…
– Czy mi się zdaje, Haniu, czy ty piętrzysz problemy?
– Nie, po prostu wiem, jak bardzo teoria lubi się rozmijać z praktyką. Dobra, idę spać – mówi, po czym jednym haustem dopija herbatę. – I ty też nie siedź po nocy nad kartkówkami, bo oślepniesz.
– To nie są kartkówki, tylko eseje – informuję ją. – Dzieci miały napisać krótkie teksty inspirowane wizytą w Muzeum Narodowym w Warszawie.
– O nie, biedne dzieciaki. Myślały, że pojadą do stolicy się wyluzować, a musiały się wynudzić w muzeum i jeszcze esej napisać za karę.
– Ale przynajmniej każde zapamiętało chociaż jeden artefakt z dziedziny kultury, a nie tylko ze Złotych Tarasów. Nie musisz się o nie martwić, nic im nie będzie. I chyba ja jestem biedniejsza, bo teraz muszę to wszystko przeczytać. A czasami to nie wiem, czy bardziej śmieszno, czy straszno.
– Mnie od samego słuchania robi się nudno. – Na potwierdzenie tych słów Hania ziewa, a ja mówię:
– No, idźże już, bo mnie tu zaraz połkniesz.
Zostały mi jeszcze trzy teksty do sprawdzenia, ale nie chcę ich zostawiać na jutro, bo może Sławek zdoła ukraść dla mnie chwilę w ten weekend. Mój facet jest tak zapracowany, że do ostatniej chwili nie wiem, czy uda nam się spotkać, dlatego, zwłaszcza w weekendy, lubię być gotowa i móc bez wyrzutów sumienia rzucić wszystko w każdym momencie i jechać z nim gdzieś za miasto. On lubi takie wypady. Męczy go miejski zgiełk, więc kiedy tylko może, ucieka od niego jak najdalej. Mnie to też pasuje, zwłaszcza że nie miałam pojęcia, jakie malownicze są okolice Krakowa! Jakoś nigdy nie było okazji zapuszczać się tuż poza granice miasta. Zawsze brakowało mi czasu i kasy. Jeśli już dokądś jechałam, to dalej, najczęściej w góry. No i kiedy się nie ma samochodu i trzeba się dostosować do godzin kursowania komunikacji miejskiej, trudniej się zdecydować, że oto dzisiaj zjemy kolację w Lanckoronie. A właśnie z taką propozycją Sławek wyszedł w miniony wtorek. Zgarnął mnie spod Jubilata po siedemnastej i niecałą godzinę później siedzieliśmy już w przeuroczej knajpce Arka Cafe w urokliwym ryneczku otoczonym zabytkowymi chatami i popijaliśmy grzańca, czekając na zamówienie.
Robi mi się ciepło na sercu, kiedy sobie przypominam, jak Sławek na mnie patrzył. Cieszył go mój zachwyt, celowo wybrał miejsce, w którym można nie tylko coś zjeść, ale i nasycić oko rękodziełem i lokalną sztuką. Ciepłe światło świec wydobywało duszę z ceramicznych figurek, oblewało złotym blaskiem wiszące na ścianach obrazy. Uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Sławek nazywa mnie swoją dziewczynką. Wiem, że to ckliwe i tandetne, może nawet trochę patriarchalne, a mimo wszystko mnie się to podoba. Nie licząc mamy, nikt się do mnie tak czule nie zwracał. Kiedy jej zabrakło, wydawało mi się, że jestem twarda, wystarczająco zahartowana przez życie, żeby nie zwracać uwagi na takie nic nieznaczące detale. Ale przy Sławku moja skorupa pęka i nie mam już siły samej siebie okłamywać.
Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Nie chcę sobie teraz pozwalać na łzy, nie chcę się rozklejać. Przywołuję się do porządku i zmuszam się do czytania. Tekst, który właśnie sprawdzam, jest typową szkolną rozprawką – poprawnie skonstruowaną, ale nieciekawą, więc szybko tracę wątek i moje myśli znowu błądzą nieujarzmione. Piotrek trochę sobie kpił, a trochę chyba faktycznie się zmartwił dzielącą mnie z moim facetem sporą różnicą wieku. A ja myślę, że to błogosławieństwo. Jeszcze nigdy nie byłam w związku z tak dojrzałym, empatycznym, skupionym na moich potrzebach mężczyzną. Zapatrzeni w smartfony i szpanujący drogimi gadżetami smarkacze do pięt mu nie dorastają. Z żadnym ze swoich dotychczasowych facetów nie mogłam porozmawiać o sztuce, pójść na wystawę do galerii czy do teatru. Sławek to erudyta, interesuje się kulturą, jest na bieżąco. W dodatku traktuje mnie jak królową, patrzy na mnie, jakbym była ósmym cudem świata, i słucha mnie tak, jakby z moich ust spływały największe mądrości.
Prześlizguję się wzrokiem po kartce z kolejną pracą. Nie bardzo wiem, co czytam, może jednak powinnam odłożyć to na rano? Otrzeźwia mnie dźwięk nadchodzącej wiadomości na WhatsAppie. Uśmiecham się, kiedy widzę, że to od Piotrka.
„Popytałem trochę. Jeden z moich kolegów z pracy miał z tym Twoim Sławkiem wykłady, drugi kojarzy go z uczelni” – pisze. Musiał się mocno przejąć, skoro od razu przeszedł od słów do czynów. „Obaj twierdzą, że to spoko gość, kulturalny i życzliwy studentom”.
„No widzisz?” – odpowiadam mu natychmiast. „Możesz wyluzować. I odstaw horrory, to Ci dobrze zrobi”.
„A moja znajoma po AGH-u, która też go zna, stwierdziła, że wygląda jak Clooney. Więc chyba faktycznie coś jest na rzeczy”.
„Ha!” – triumfuję, puchnąc z dumy, że kogoś takiego mogę nazwać swoim mężczyzną. „A nie mówiłam?”
„Dobra, dobra, zwracam honor. Ale uważaj na siebie mimo wszystko”.
„To jedno mogę Ci obiecać” – zapewniam.
„I kładź się spać, przecież u Ciebie jest środek nocy! Całuję soczyście w oba policzki, pa!”
Odpowiadam mu trzema emotkami posyłającymi buziaka.
Walczę z coraz bardziej ogarniającą mnie sennością. Mimo zmęczenia sięgam jednak po ostatnią kartkę. I aż dostaję gęsiej skórki, czytając nagryzmolone na niej słowa.
Czuję się, jakbym patrzył w lustro. Nie jesteśmy do siebie podobni, ale dokładnie wiem, co on myśli i czuje. Zawsze sam, zawsze osobno, mogę tylko patrzeć i słuchać, ukryty za ścianą jak za parawanem. Za moimi plecami toczą się kłótnie, padają ostre słowa, wyzwiska, pretensje. Hejt, oskarżenia i oczekiwania. Nikt się nie orientuje, że wszystko rozumiem, bo dla wszystkich jestem tylko dzieckiem, tak jak on dla każdego był jedynie błaznem. Stańczyk to ja.
3Julia
Od ponad pięciu dni nie mogę spać. Nic nie pomaga. Ani tabletki, ani melisa, ani nudna książka czytana do poduszki, ani nawet seks. Który też, nawiasem mówiąc, ostatnio jest raczej kiepski, bo nie potrafię się wyluzować. Adam chyba niczego nie zauważył. Ogarnięty słodkim zmęczeniem, znów padł zaraz po i teraz pochrapuje beztrosko z ręką ciężko przewieszoną przez moją talię. A ja z mocno bijącym sercem wpatruję się w ciemność i nie mogę zmrużyć oka, skutecznie nakręcana przez kłębiące się w mojej głowie myśli.
To już jutro.
Jutro jedziemy do Białegostoku i Adam pozna moich rodziców.
Z jednej strony nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało to spotkanie, z drugiej wiem na pewno, że wszystko pójdzie źle. Adam nie zna takiego świata, takiego życia. Pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny, wychowywał się w dużym mieście i zupełnie innej kulturze. Nie wiem, czy jest gotowy na zderzenie z moją rzeczywistością. Podlasie to stan umysłu i widać to na każdym kroku.
Absolutnie się nie wstydzę swojego pochodzenia, ale boję się, że Adam po prostu dozna szoku, spojrzy na mnie z nowej perspektywy i jeszcze, nie daj Boże, zmieni o mnie zdanie. I o czym on będzie rozmawiał z moimi rodzicami, jakie może mieć z nimi wspólne tematy? Pewnie szybko zrobi się strasznie drętwo i niezręcznie. A mama coś chlapnie.
Na samą myśl o tym moje serce jeszcze przyspiesza i oblewa mnie zimny pot. Przypomina mi się, co mówiła, kiedy paparazzi przyłapali nas w walentynki na Rynku. Poza tym, delikatnie rzecz ujmując, nie pochwalała naszej decyzji o szybkich zaręczynach. Długo nie mogła uwierzyć, że zdecydowaliśmy się na ten krok nie z powodu mojej rzekomej ciąży, tylko z miłości, i bardzo się martwi, że ludzie będą gadali, że połaszczyłam się na kasę i zmusiłam Adama do oświadczyn, żeby mi takiej dobrej partii ktoś nie sprzątnął sprzed nosa.
I jest jeszcze coś, co spędza mi sen z powiek. U nas, na Podlasiu, sporo się pije. A już przy takiej okazji jak zaręczyny jedynej córki obowiązkowo wjedzie na stół jakaś domowa nalewka albo chociaż wino. Odmów się nie przyjmuje. Nie wspominałam rodzicom o alkoholowo-narkotykowej przeszłości Adama. Boję się, że on się ugnie pod wpływem natarczywych nacisków swoich przyszłych teściów.
Ostrożnie odwracam się na bok, twarzą do narzeczonego. Jego spokojny ciepły oddech omiata mój policzek. Patrzę na wyłaniające się z mroku regularne rysy jego twarzy, rozluźnionej przez spokojny sen, na długie jasne rzęsy, gęste brwi, ładnie zarysowaną linię szczęki. Kładę dłoń na jego ciepłym od snu policzku, a on odruchowo przechyla głowę w jej stronę. Uśmiecham się i myślę, jaką jestem szczęściarą.
Sama nie wiem, dlaczego nie umiem się zdecydować na przeprowadzkę do niego. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, Adamowi bardzo na tym zależy, a ja wciąż nie jestem gotowa. Coraz częściej zostaję u niego na noc, zwłaszcza w weekendy, mam tu trochę rzeczy, takich jak szczoteczka do zębów, kosmetyki czy coś do spania, ale nie potrafię zamieszkać z nim definitywnie i oficjalnie. Nie potrafię przenieść tu całego swojego życia.
Kolejna nieprzespana noc sprawia, że rano wyglądam blado, pod moimi oczami odznaczają się sińce i kręci mi się w głowie. Nie mam ochoty na śniadanie, wiem, że nic nie udałoby mi się przełknąć, więc Adam proponuje, żebyśmy się zatrzymali na posiłek gdzieś po drodze. Nie sądziłam, że zdecyduje się na to aż tak szybko – jeszcze w Krakowie skręca w jakieś osiedle i mówi, że zabiera mnie na coś pysznego.
Nigdy nie byłam w tej okolicy. Adam uświadamia mi, że to Kurdwanów, i prowadzi mnie alejką parkową do przytulnej kawiarni. Trochę mnie dziwi park w samym środku blokowiska, ale trzeba przyznać, że jest zadbany i prezentuje się naprawdę ładnie. Dużo tu zielonej przestrzeni, ciekawie zakomponowanej i obsadzonej całymi połaciami kwiatów, które jeszcze unoszą główki do słońca, chociaż to pewnie ich ostatnie dni. Kolorowe liście szeleszczą nam pod nogami, co przypomina mi, że to już przecież jesień, chociaż słońce przygrzewa jak w środku lata.
Kawiarnia nazywa się Półserio, jest przytulna i ciekawie urządzona. Sporo tu stolików, ale o tej porze nie ma jeszcze dużego ruchu, więc możemy się rozsiąść w wygodnych fotelach i spokojnie porozmawiać. Ostatnio mało mamy takich niespiesznych chwil we dwoje – Adam dużo pracuje, bo niedawno otwarta polska filia międzynarodowej kancelarii wymaga jeszcze olbrzymich wysiłków i podwójnej uwagi. Potem, jak twierdzi mój narzeczony, kiedy wszystko się rozhula i dotrze, on sam będzie mógł wrócić do normalnego trybu funkcjonowania, ale kiedy to nastąpi – dokładnie nie wiadomo.
W pomieszczeniu unosi się tak apetyczny zapach kawy, że nie daję się długo namawiać i decyduję się na rozgrzewające piernikowe latte.
– Na pewno nie chcesz nic zjeść? – dopytuje Adam z troską w oczach.
– Nie, nie dam rady niczego przełknąć.
– No dobrze, najwyżej się z tobą podzielę. – Mruga do mnie i zamawia sobie omlet z fetą i warzywami oraz wytrawny gofr z jajkiem sadzonym. – Co się dzieje, kochanie? – pyta. – Już od dłuższego czasu mam wrażenie, że coś cię gnębi. A ostatnio naprawdę zaczynam się o ciebie martwić, widzę, że się czymś zadręczasz.
– Po prostu się stresuję.
– Ale czym? – dziwi się. – Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że odwiedzinami u rodziców, co?
– Ech, wszystkim po trochu, dużo się przecież dzieje. Ale najbardziej tym dzisiejszym wyjazdem, tak.
– Nie żartuj! – Adam unosi brwi i uśmiecha się z niedowierzaniem. – Przecież to twój dom rodzinny, twoi rodzice.
– No właśnie – wzdycham.
– Chyba nie będzie aż tak źle.
– Obawiam się, że będzie – upieram się i kiwam głową kelnerce, by podziękować za przyniesione do naszego stolika kawy.
– Wątpisz w mój urok? Potrafię zrobić dobre wrażenie. – Adam błyska swoim hollywoodzkim uśmiechem i sugestywnie porusza brwiami.
– Oj, Adaś, jasne, że będą tobą zachwyceni. Ale obawiam się, że ty nimi już mniej.
– A nawet jeśli, to co z tego? Mieszkają daleko, widywać się za często nie będziemy, wtrącać się nie pozwolę, zresztą niezależnie od dzielącej nas odległości, więc jakoś to wszystko wytrzymam.
– Mam nadzieję… – mruczę.
Przed Adamem lądują dwa talerze pyszności. Wszystko pachnie tak pięknie, że zaczynam trochę żałować, że jednak nie wzięłam porcji dla siebie. Adam widzi zachwyt w moich oczach i zaczyna mnie karmić omletem.
– A nie mówiłem? – komentuje z uśmiechem, kiedy po pierwszym kęsie wyrywa mi się rozanielony pomruk. – Może zamówię ci osobną porcję?
– Nie zmieszczę tyle – sprzeciwiam się. – Ale… może jednak podjem troszeczkę od ciebie.
Adam pilnuje, żebym naprawdę coś zjadła, raz po raz podsuwając mi do ust swój widelec. Jest taki uroczy w tej trosce, że uśmiecham się do niego z rozrzewnieniem. Pochyla się w moją stronę i czule całuje mnie w skroń.
– Jakieś ostatnie rady przed czekającą mnie batalią? – pyta.
– Oj, dnia by mi nie starczyło – wzdycham. – Może po prostu nie poruszaj pewnych tematów… Takich jak polityka, religia i to, że sypiasz z ich córką przed ślubem.
– Postaram się. Chociaż z tego ostatniego jestem akurat dumny i najchętniej całemu światu bym to wykrzyczał.
– Ale może niekoniecznie akurat mojemu tatusiowi, co?
Adam się śmieje. Kupujemy jeszcze coś dla taty – piękny tort spośród wielu w witrynie, a także kilka zachwycających kolorowych ciastek, które wyglądają jak maleńkie dzieła sztuki, aż szkoda będzie je zjadać. Adam nie chce dawać przyszłemu teściowi zwyczajowego przy takich okazjach alkoholu, bo tata czułby się zobowiązany do postawienia go na stole. Przynależność do klubu AA oznacza konieczność ścisłego przestrzegania pewnych zasad. Bez żadnych wyjątków.
Kiedy wsiadamy do auta i zapinamy pasy, wyrywa mi się ciężkie westchnienie.
– Głowa do góry, skarbie! – mówi Adam, gładząc mnie po udzie. – Wszystko będzie dobrze, poradzimy sobie. Ale teraz naprawdę musimy już jechać. Gotowa?
– A my tu z ojcem martwili się, że stało się co po drodze! – wita nas mama od progu.
Kiedy parkowaliśmy pod niedużym blokiem, w którym mieszkają rodzice, sąsiadki już czekały w oknach, oparte łokciami na stosach ułożonych na parapetach poduszek. O moich zaręczynach wie pewnie cały Białystok. Adam, szczerze rozbawiony tym małomiasteczkowym widokiem, wyszedłszy z auta, demonstracyjnie ukłonił się wszystkim na obie strony i krzyknął: „Witam, piękne panie!”, po czym otworzył mi drzwi i pomógł wysiąść.
Niespeszone sąsiadki skłoniły głowy i nie spuszczały z nas wzroku, kiedy szliśmy do wejścia. Pewnie nie umknęło ich uwadze, że Adam niósł ogromny bukiet dla mamy. Taką szarmanckość znają niewątpliwie tylko z seriali.
– Zachodźcie, zachodźcie dalej! – Mama się odsuwa, ciągnąc za sobą ojca, żeby zrobić nam przejście w małym przedpokoju. – A ja zaraz jakie kapcie znajdę.
– Nie trzeba kapci, dziękuję – sprzeciwia się Adam, rozwiązując eleganckie buty.
Wiem, że najchętniej by w nich został, ale mama dała wyraźny sygnał, że to niemile widziane. Postanawiam interweniować:
– Mamo, wszyscy tacy eleganccy, może jednak zostaniemy w butach?
– Ale ja podłogi wczoraj cały dzień pastowała – syczy mama, co nie umyka uwadze mojego mężczyzny.
Adaś mruga do mnie krzepiąco i mówi ugodowo:
– Naprawdę będzie mi najwygodniej w skarpetkach.
Wzdycham i ja także zsuwam szpilki. Przechodzimy do maleńkiego pokoju gościnnego. Mama się postarała. Stół jest rozłożony, przykryty białym obrusem i ugina się od zimnych przekąsek. Mieszanina zapachów – sałatki z majonezem, domowej roboty galarety, lokalnych wędlin i śledzi w śmietanie z cebulą – w połączeniu z ostrą wonią pasty do podłogi i zaduchem niewywietrzonego pomieszczenia sprawia, że robi mi się niedobrze. Chyba zaraz zemdleję. Adam zerka na mnie i rusza, żeby otworzyć okno, ale mama krzyczy:
– Nie, nie, proszę nie otwierać, żeby nie zawiało! Ojciec ostatnio na korzonki skarżył się.
– Mamo, błagam, to może chociaż w kuchni, żeby tu trochę tlenu wpadło? – mówię słabo. – Przecież jest ciepło.
– Ja bym jednak przewietrzył – upiera się Adam, rozchylając drzwi balkonowe na oścież, a mama o dziwo się temu nie sprzeciwia, po prostu wychodzą z tatą do kuchni nastawić wodę na herbatę.
Adam w tym czasie rozszczelnia pozostałe dwa okna.
– Może nie zauważą – szepcze do mnie konspiracyjnie.
W całym tym zamieszaniu zapomnieliśmy o formalnościach, więc teraz stoimy na środku pokoju, czekając na rodziców, żebym mogła wszystkich sobie przedstawić. Adam trzyma dłoń na dole moich pleców. Patrzę na niego i staram się wyczytać coś z jego twarzy, ale malujący się na niej spokojny uśmiech niczego nie zdradza. Wreszcie mogę oficjalnie zaprezentować Adama rodzicom jako swojego narzeczonego. Adam wręcza mamie bukiet i pochyla się nisko, żeby pocałować ją w rękę.
– Piękne kwiaty, dziękuję, ale po co było pieniądze wydawać – kryguje się mama, widzę jednak, że jest zachwycona zarówno kwiatami, jak i staroświeckim gestem.
Wreszcie siadamy do stołu. Adam dzielnie pokonuje kolejne podsuwane przez przyszłą teściową przekąski, chwaląc kunszt pani domu, mocno na wyrost, ale mama przyjmuje wszystkie komplementy z płonącymi policzkami. Jednocześnie mój narzeczony cierpliwie odpowiada na kolejne pytania o pracę, rodzinę i szeroko pojętą przeszłość, które zadają mu oboje rodzice. Nawet tata, zwykle grający przy swojej energicznej żonie drugie albo i trzecie skrzypce, wyjątkowo się uaktywnia. Adaś radzi sobie świetnie, jest wyluzowany, żartuje. Widzę, że z każdą minutą podoba im się coraz bardziej. I kiedy już napięcie zaczyna mnie opuszczać i wydaje mi się, że może jednak nie będzie tak źle, pada pierwsze pytanie, którego tak bardzo się bałam:
– A może ja bym po kieliszeczku czegoś na rozgrzewkę…? – zwraca się ojciec do Adama.
Serce wali mi tak, że w jednej chwili robi mi się słabo. Kładę drżącą dłoń na kolanie narzeczonego pod stołem. Adaś przykrywa ją swoją ciepłą dłonią i mówi spokojnie:
– Ja dziękuję, ale sobie proszę nie odmawiać.
– Ale z tą rozgrzewką to ty wyskoczył – strofuje ojca mama. – To może po obiedzie, za wcześnie teraz, to i pan Adam odmówić musiał. Ja już pójdę rosół podgrzewać.
– Nie, nie, ja w ogóle nie piję alkoholu, ani po obiedzie, ani teraz.
Mama zatrzymuje się w pół drogi do kuchni i spogląda na Adama badawczo, ale zaraz rozpromienia się w uśmiechu.
– Aaa, bo to pewnie pan Adam krucjatę ma! Jak to teraz młodzi przed księdzem składają. A to czasowa czy do końca życia tak?
– Do końca życia – odpowiada Adam nieswoim głosem.
Nawet nie muszę na niego zerkać, żeby wiedzieć, że dusi się od powstrzymywanego śmiechu. W oczach mamy zyskał właśnie sto tysięcy bonusowych punktów.
– A można wiedzieć, w jakiej to intencji? – pyta mama z lekką dozą nietypowej dla siebie nieśmiałości.
– Proszę wybaczyć, ale powody wolałbym zostawić dla siebie – mówi Adaś. Nadałby się do dyplomacji, nie ma co.
Ja również śmieję się w duchu, ale jestem z niego dumna. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Adam odstępował od niepicia. Wiem, jak bardzo chce zrobić dobre wrażenie, ale nawet to nie staje się dla niego pretekstem do sięgnięcia po kieliszek.
Domowy rosół topi ostatnie lody i przy drugim daniu mama wytacza ciężkie działa.
– No a co z tym waszym ślubem? Kiedy planujecie pobrać się?
– Ja to bym i dzisiaj mógł. – Adam szczerzy się w uśmiechu, zerkając na mnie.
– Z pana Adasia to żartowniś jednak jest – zauważa mama ze śmiechem. – Na salę długo się czeka się, no i pospraszać wszystkich trzeba, rodzinę całą, sąsiadów, znajomych. Ja bym radziła dla was jutro do księdza pójść i zapowiedzi dać, skoro już taki kawał drogi wy przejechali.
No tak, zaczyna się. Nie podjęliśmy jeszcze z Adamem żadnych decyzji, ale mama już zdążyła to zrobić za nas. W dodatku, kiedy ona mówi o naszym ślubie jak o czymś realnym, co ma nastąpić już zaraz, za chwilę niemal, robi mi się jakoś dziwnie, ogarnia mnie panika. Pewnie to dlatego, że nie lubię takiej presji.
– Ale my jeszcze nie zdecydowaliśmy, co i jak, mamo. Dlaczego zakładasz, że chcemy brać ślub w tutejszym kościele?
– Dziecko, tu nie ma nic do decydowania. Zawsze ślub bierze się w parafii panny młodej, o tak o. To i pytać nie trzeba.
– Może dawniej faktycznie tak było, ale teraz się przecież sporo pozmieniało – perswaduje Adam delikatnie. – Mnie jest naprawdę wszystko jedno, gdzie Julia zostanie moją żoną. Ważne, żeby jej się podobało to miejsce.
– Ważne, żeby wszystko było po bożemu i jak tradycja każe – poucza go mama. – I żeby sąsiady widzieli, że nasza Julcia starą panną nie zostanie ani że obrazy boskiej żadnej nie ma, tfu! Jak teraz postaracie się, to i na przyszłe lato termin dla was znaleźć uda się.
– Ale po co ten pośpiech? – buntuję się. – Ja naprawdę jeszcze nie wiem, gdzie ten ślub chcę wziąć i czy chcę mieć huczne wesele, czy w ogóle wesele jakieś będzie. To są sprawy między mną a Adamem, musimy sobie to przedyskutować, a wy się dowiecie w odpowiednim czasie, jakie podjęliśmy decyzje.
– Święty Jacenty, słyszał ty?! – zwraca się matka do ojca. – Może jeszcze rodziców na ślub własny nie zaprosi, matki rodzonej! I czego ty taka? Jeszcze pan Adam rozmyśli się.
– A to jest akurat niemożliwe. – Adam uśmiecha się do mamy i ujmuje moją dłoń, po czym składa na niej pocałunek. Widzi, że jestem wkurzona i zdołowana.
Znów czuję się jak mała dziewczynka besztana tylko za to, że ma zupełnie inny pomysł na siebie, niż chciałaby matka. Póki tu mieszkałam, nie mogłam podjąć samodzielnej decyzji w żadnej, nawet najbłahszej kwestii. Ze wszystkiego musiałam się spowiadać, wszystko było poddawane krytycznej analizie, a koniec końców matka zawsze stawiała na swoim. To dlatego uciekłam na studia tak daleko, do Krakowa, chociaż bliżej miałam chociażby Uniwersytet Warszawski. Wiedziałam, że jeśli zostanę w rodzinnym mieście, nigdy nie będę naprawdę wolna.
– A wiecie państwo, że ja nie byłem dotąd w okolicy? – mówi Adam, przerywając niezręczną ciszę i uciekając od niewygodnego tematu. – Chętnie poszedłbym na mały spacer, zwłaszcza że po tak wspaniałym obiedzie dobrze by było trochę się poruszać.
Mam ochotę go ozłocić.
– A to wy, młodzi, idźcie, pewnie. Do kościoła możecie zajść przy okazji, jak pan Adam zobaczy, jaki ten w rynku fest, to może i Julię namówi. Tylko żeby wy co cieplejszego włożyli, bo już ciągnie. Jak słońce zajdzie, to zaraz zimno robi się. A Julia taka chuda i blada, że jak nic zaraz katar złapie apiać.
Rodzice mieszkają bardzo blisko Rynku Kościuszki, tylko piętnaście minut spacerem, więc właśnie tam zabieram narzeczonego. Zresztą to chyba najbardziej reprezentatywna i charakterystyczna część Białegostoku. Adaś jest wyraźnie urzeczony małomiasteczkowym urokiem moich okolic, którego ja już chyba nie dostrzegam. Cieszę się, że się stąd wyrwałam.
– No i co, chyba nie było aż tak źle? – pyta, patrząc na mnie z uśmiechem.
– Jeszcze się nie rozkręcili – mówię ponuro. – Omijanie niewygodnych tematów też ułatwia sprawę, a już tą swoją krucjatą kupiłeś mamę. Chyba po raz pierwszy w życiu nie patrzyli podejrzliwie na kogoś, kto odmówił kieliszeczka.
– Mniej wiedzą, dłużej pożyją – stwierdza Adam beztrosko. – To ty masz wiedzieć o mnie wszystko, oni nie muszą.
– A wiem? – pytam, unosząc brwi.
– Wiesz – potwierdza Adam z powagą. – Za to mam wrażenie, że ty nie mówisz mi wszystkiego.
– Na przykład? – rzucam lekkim tonem, unosząc brwi. Czuję jednak jakiś irracjonalny niepokój.
– Na przykład tego, dlaczego nie chcesz zacząć planować ślubu ani chociaż ze mną zamieszkać.
Wzdycham i zatrzymuję wzrok na fontannie, nazywanej tu wędrującą z powodu wielokrotnego zmieniania miejsca w obrębie rynku. Dziwię się, że jeszcze działa. Kiedy byłam dzieckiem, przestawała tryskać wodą niedługo po wakacjach. Jeden z trzech rzeźbionych młodzieńców wlepia we mnie wyczekujące spojrzenie. Podobnie jak mój Adaś.
– Przecież nie musimy się z niczym spieszyć – odpowiadam wymijająco.
– Prawda, ale opóźniać też niczego nie musimy – zauważa Adam. – Nabrałaś wątpliwości? Może zmieniłaś decyzję? – Przystaje i bierze mnie za ręce.
– Po prostu to wszystko działo się tak szybko – mówię wreszcie. – Może lepiej by było, gdybyśmy jeszcze trochę tak po prostu pobyli ze sobą, bez zobowiązań, na próbę. Wiem, że ty rozwodzisz ludzi na prawo i lewo, ale dla mnie decyzja o ślubie to jest wybór na całe życie. Chcę, żebyśmy oboje nie mieli wątpliwości, że dobrze wybraliśmy.
– Na pewno tylko o to chodzi? – Adam badawczo patrzy mi w oczy.
– Tak. – Staram się nadać głosowi jak najbardziej stanowcze brzmienie. – Na pewno.
Adam ujmuje moją twarz w dłonie i całuje mnie powoli i czule.
– Czy nie wydaje ci się w takim razie – kontynuuje po chwili i rusza wzdłuż rzędu niewysokich kamieniczek o zdobionych fasadach, które tak mu się podobają – że powinniśmy pójść o kroczek dalej i zamieszkać razem? Wiem, że rozmawialiśmy o tym wielokrotnie, i martwię się, że nic się w tej kwestii nie zmienia. A naprawdę nie ma lepszego sposobu, żeby się poznać, niż dzielić z kimś wspólną przestrzeń. Nie tylko w weekendy, nie tylko od święta. Na co dzień.
Wiem, że on ma rację. W dodatku naprawdę nie potrafię sama sobie wytłumaczyć, skąd we mnie ten opór, ten lęk przed połączeniem swojego życia z jego życiem jeszcze ściślej. Przecież planujemy ślub. Dlatego mówię:
– Dobrze, Adasiu, wprowadzę się do ciebie.
Adam wydaje okrzyk radości, podnosi mnie i kręci piruety ze mną w ramionach, śmiejąc się jak wariat.
– Tylko żebyś potem nie marudził, że nie ostrzegałam. Potrafię być straszną zołzą.
– Myślisz, że jeszcze nie zauważyłem? – Adam uśmiecha się szelmowsko.
– Uważaj, bo zmienię zdanie! – Grożę mu palcem.
– No dobra, żartowałem. I pozwól, że pójdę za ciosem: to co z tym naszym ślubem?
– Adam, nie przeginaj – jęczę. – Na razie myślę o tym, jak przetrwać dzisiejszy wieczór i jutrzejszą połowę dnia. A potem poniedziałek, bo mam sądny dzień w kancelarii.
– Ale wiesz, że wcale nie musisz tam pracować, prawda?
– Na razie nie znalazłam niczego innego, więc chyba jednak muszę.
– Nie to miałem na myśli. Przecież doskonale wiemy oboje, że to jest zajęcie znacznie poniżej twoich kwalifikacji. Pracowałaś z wielkimi muzykami, kompozytorami, a teraz jesteś po prostu sekretarką w zwykłej kancelarii… Możesz z tego zrezygnować, przecież ja nas oboje bez problemu utrzymam. Oboje, a potem troje czy czworo albo i pięcioro – mówi z rozmarzeniem.
– Yyy… co? Nie wiem, czy dobrze cię zrozumiałam, ale jeszcze przed chwilą rozmawialiśmy o tym, że się do ciebie wprowadzę, a teraz nagle jestem bezrobotną matką wielodzietną na utrzymaniu męża? Rany, Adaś, zwolnij trochę – śmieję się nerwowo, ale zamieram, kiedy się orientuję, że on wcale nie żartował.
– A właśnie, o dzieciach też nie rozmawialiśmy…
– Bo to przecież stanowczo za wcześnie!
– Ale to ważne… Chcesz je w ogóle mieć?
– Tak, Adam, kiedyś chcę, tylko że nie zaraz po ślubie…
– …którego też nie chcesz zaraz, dodajmy…
– …i raczej nie aż troje.
Przystajemy oboje, wzburzeni, i chyba zdziwieni tym, jak potoczyła się rozmowa.