Zbliżenia. Hania - Anna Poinc-Chrabąszcz - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zbliżenia. Hania ebook i audiobook

Anna Poinc-Chrabąszcz

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

W życiu Hani, Julii i Agi przyszedł czas na stabilizację. Hania otwiera się na relację z Tomkiem i nowe doświadczenia, Julia planuje ślub z Adamem, a Agnieszka wchodzi w związek, z którym łączy wielkie nadzieje. Sielanka? Nic bardziej mylnego. Przeszłość przypomina o sobie Hani, i to dwukrotnie, narażając ją na ogromne straty i odsłaniając nieznaną nikomu prawdę na jej temat. W świetle nowych informacji Hania jawi się wszystkim jako zupełnie inna osoba niż ktoś, za kogo przyjaciele mieli ją do tej pory. Jak to wpłynie na dotychczasowe relacje? Czy przyjaźń i miłość przetrwają trudną próbę? Czy Hania wyjdzie z kłopotów obronną ręką?

Perypetie Hani składają się na drugi tom serii „Zbliżenia”, opisującej losy trzech przyjaciółek. Hania, Julia i Aga zmagają się z życiem, ale zawsze mogą na siebie liczyć. Ich oddanie, humor i serdeczność pozwalają im przetrwać nawet najgorsze chwile i nie tracić nadziei, że po każdej burzy przychodzi słońce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 59 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Iwona KarlickaMonika PiaseckaMagda Zając

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł: Zbli­że­nia. Ha­nia

Frag­ment

Co­py­ri­ght © Anna Po­inc-Chra­bąszcz, 2025

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ma­ria Za­jąc

Ko­rekta: Ju­styna Ku­kian

ISBN 978-91-8076-650-0

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/SKla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Wszyst­kim ma­mom, które każ­dego dnia sta­rają się być wy­star­cza­jąco do­bre

1Ha­nia

Od po­nad pię­ciu lat nie upra­wia­łam seksu.

Ta myśl pul­suje mi w gło­wie w rytm pracy pani Włady, mło­dziut­kiej ko­sme­tyczki, która wpraw­nymi ru­chami raz po raz od­rywa ko­lejne wo­skowe pa­ski od skóry na mo­ich łyd­kach. Po­nad pięć lat to czas po­trzebny na od­cho­wa­nie czło­wieka, który ma już swoje zda­nie, po­trafi się tar­go­wać o jesz­cze jedną żelkę przed wie­czor­nym my­ciem zę­bów i pro­wa­dzić dys­ku­sje na te­mat sensu ist­nie­nia di­no­zau­rów. Bądźmy szcze­rzy: to szmat czasu. I o ile wcze­śniej ja­koś so­bie z tym smut­nym fak­tem ra­dzi­łam, o tyle ostat­nio ów brak prze­ro­dził się w bo­le­sną tę­sk­notę. Tym bo­le­śniej­szą, że niby mam te­raz szansę na zmianę, ale ta – nie wie­dzieć czemu – nie nad­cho­dzi.

Przy­gry­zam dolną wargę, żeby nie kląć z bólu, i mó­wię so­bie, że może ide­al­nie gładka skóra po­zwoli mi się prze­ła­mać i pójść o krok da­lej w mo­jej re­la­cji z Tom­kiem. A zde­cy­do­wa­nie po­trze­buję cze­goś, co doda mi pew­no­ści sie­bie. Zgrabna syl­wetka ode­szła w nie­pa­mięć po tym, jak uro­dzi­łam Staszka. Ni­gdy nie mia­łam czasu ani ener­gii, żeby coś z tym zro­bić, zresztą ni­gdy mi to nie prze­szka­dzało. W końcu wy­da­łam na świat do­rod­nego syna, moje ciało do­ko­nało cudu i zdo­było się na nie­mal nad­ludzki wy­si­łek – umia­łam to do­ce­nić i wy­ba­cza­łam so­bie tych kilka nad­mia­ro­wych ki­lo­gra­mów, fałdki tu i tam oraz wy­raź­nie za­okrą­glony brzuch. Trak­to­wa­łam je z wy­ro­zu­mia­ło­ścią, nie­mal z dumą, bo prze­cież są pa­miątką po ciąży i po tym, jak w za­sa­dzie w po­je­dynkę po­ra­dzi­łam so­bie ze swoim wy­ma­ga­ją­cym no­wo­rod­kiem. Mama zmarła na­gle na wy­lew, kiedy Staś miał trzy mie­siące, Ar­tur zo­sta­wił mnie tuż po tym, jak się do­wie­dział, że je­stem w ciąży.

A te­raz wy­sta­wiam się na śre­dnio­wieczne tor­tury, pra­wie do­słow­nie po­zwa­lam z sie­bie drzeć pasy, i do­dat­kowo fun­duję so­bie men­talne ka­tu­sze, my­śląc, że może po pro­stu ja Tomka nie kręcę, że może to wła­śnie przez mój wy­gląd on nie dąży do tego, żeby na­sza zna­jo­mość prze­stała być pla­to­niczna. Sama też ro­bię nie­wiele w tym kie­runku, mię­dzy in­nymi wła­śnie dla­tego, że boję się przed nim od­sło­nić swoje – zwy­kle skrzęt­nie skry­wane pod od­po­wied­nimi ubra­niami – nie­do­sko­na­ło­ści. Bo na­gle one za­częły mnie kłuć w oczy i bar­dzo mi prze­szka­dzać. Zwłasz­cza w ze­sta­wie­niu z jego od­zna­cza­ją­cym się pod do­pa­so­waną ko­szulą atle­tycz­nym tor­sem. To jed­nak nie zdo­łało mnie zmo­bi­li­zo­wać do bie­ga­nia albo od­pa­le­nia ja­kie­goś tre­ningu Cho­da­kow­skiej czy in­nej Le­wan­dow­skiej, która po­wie mi z uśmie­chem, że dam radę.

Bo ja wcale nie je­stem tego taka pewna. I o ile mor­der­cze pompki i wy­skoki można w każ­dej chwili prze­rwać, jed­nym do­tknię­ciem po­wo­du­jąc, że uśmiech­nięta, nie­ska­lana po­tem twarz tre­nerki z ide­al­nym ma­ki­ja­żem znik­nie z ekranu, o tyle prze­rwa­nie re­la­cji dam­sko-mę­skiej już ta­kie pro­ste nie jest. Zwłasz­cza kiedy obie strony mają dzieci. I tego wła­śnie naj­bar­dziej się boję. Że by­cie z męż­czy­zną po pro­stu mnie prze­ro­śnie.

Nie wiem, czy je­stem go­towa stwo­rzyć z kim­kol­wiek zwią­zek. Nie wiem, czy w ogóle po­tra­fię z kimś być – nie li­cząc li­ce­al­nych mi­ło­stek i dwu­let­niej re­la­cji na stu­diach z oj­cem mo­jego dziecka, nie mam ab­so­lut­nie żad­nego do­świad­cze­nia w tej kwe­stii. Ni­gdy nie miesz­ka­łam z fa­ce­tem, nie zbie­ra­łam osła­wio­nych po­roz­rzu­ca­nych po ca­łym domu skar­pe­tek ani nie opusz­cza­łam sto­ją­cej na bacz­ność de­ski se­de­so­wej na za­si­kaną muszlę. Ba, na­wet nie wiem, czy ta­kie za­cho­wa­nia są tylko ste­reo­ty­pem, czy ułom­no­ścią fak­tycz­nie wy­stę­pu­jącą u wszyst­kich do­ro­słych sam­ców homo sa­piens, wdru­ko­waną w ich ge­no­typ od czasu, kiedy dzie­lili z ko­bie­tami wspólną ja­ski­nię. Na­prawdę ni­gdy nie mia­łam oka­zji tego spraw­dzić, co do­piero mó­wić o pro­wa­dze­niu sta­ty­styk. A je­śli się okaże, że ta­kie drobne co­dzienne nie­do­god­no­ści zruj­nują mój z tru­dem wy­pra­co­wany jako taki ży­ciowy kom­fort i unie­moż­li­wią choćby my­śle­nie o ży­ciu z kimś we dwoje?

Ni­gdy do­tąd nie mu­sia­łam się nad tym za­sta­na­wiać – za­ło­ży­łam, że je­dy­nym męż­czy­zną w moim ży­ciu bę­dzie już za­wsze mój sy­nek. Nie szu­ka­łam ni­kogo, zbyt bo­le­śnie zra­niona przez utra­coną mi­łość. Poza tym randki z nie­mow­lę­ciem na ręku albo ga­da­tli­wym kil­ku­lat­kiem u boku? To nie mia­łoby szans się udać. Ale kiedy po­ja­wił się To­mek, prze­ko­na­łam się, że za­in­te­re­so­wa­nie do­ro­słego fa­ceta może wnieść do ży­cia ko­biety sporo do­brego.

No wła­śnie: „za­in­te­re­so­wa­nie”, bo tak na­prawdę nie wiem, jak tę na­szą zna­jo­mość za­kwa­li­fi­ko­wać. Spo­ty­kamy się czę­sto, do­brze się ro­zu­miemy i do­ga­du­jemy, swo­bod­nie się ze sobą czu­jemy i oboje je­ste­śmy bo­le­śnie świa­domi tru­dów wy­cho­wy­wa­nia ma­łego dziecka bez żad­nego wspar­cia. Ale mię­dzy nami nie iskrzy. A chyba po­winno. Wi­du­jemy się re­gu­lar­nie od maja, mamy te­raz dzięki Bogu paź­dzier­nik, a ognia w tej zna­jo­mo­ści jak nie było, tak nie ma. Nie wiem, do­kąd zmie­rzamy. Nie wiem, jaki kie­ru­nek sama chcia­ła­bym temu wszyst­kiemu nadać, i boję się ru­szyć da­lej. Naj­wy­raź­niej tak samo jak on. I oba­wiam się, że może już na za­wsze utkniemy we frien­dzo­nie. Cho­ciaż mózg pod­po­wiada, że przy­jaźń to prze­cież piękna sprawa i że to na­prawdę dużo, obu­dzone z dłu­giego uśpie­nia ciało wy­raź­nie do­maga się cze­goś in­nego. Tylko chyba już nie pa­mięta, jak do tego cze­goś do­pro­wa­dzić.

Może też być i tak, że To­mek po pro­stu nie jest go­towy na prze­nie­sie­nie na­szej re­la­cji na wyż­szy po­ziom. Bar­dzo ko­chał swoją żonę, los ode­brał mu ją na­gle i bez ostrze­że­nia, może on na­dal nie prze­bo­lał tej straty, nie prze­pra­co­wał traumy?

– I na brzuch po­pro­szę – wy­rywa mnie z za­my­śle­nia sta­now­czy głos pani Włady.

Po­słusz­nie zmie­niam po­zy­cję i po chwili czuję, jak ko­sme­tyczka na­kłada cie­pły wosk na tylną część mo­jej łydki. Czemu ja to so­bie ro­bię? – za­sta­na­wiam się po pierw­szym ode­rwa­nym pa­sku. Tył nóg jest naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wa­nie bar­dziej uner­wiony niż przód. Tylko mi się wy­daje czy ona od­kleja te pla­stry co­raz wol­niej, przez co czuję każdy wło­sek z osobna? A to niby-re­lak­su­jące plum­ka­nie w tle włą­czyła chyba tylko po to, żeby wku­rzać lu­dzi. Sa­dystka… Czy ja to wy­trzy­mam do końca?

Żeby się zmo­bi­li­zo­wać do po­zo­sta­nia na tym ma­de­jo­wym łożu, przy­po­mi­nam so­bie, dla­czego ja tu­taj w ogóle dzi­siaj je­stem. Otóż dzi­siaj przed­szkole or­ga­ni­zuje no­co­wankę. To­mek za­pro­sił mnie do sie­bie, więc wresz­cie mamy szansę po­być tro­chę tylko we dwoje, w spo­koju, bez stresu, czyli bez dzieci za ścianą. A za­pro­sze­nie ko­goś na noc w świe­cie do­ro­słych jest chyba dość jed­no­znaczne. W każ­dym ra­zie tak my­ślę. Może na­wet tro­chę na to li­czę. Może na­wet bar­dzo.

To pierw­sza taka oka­zja, od­kąd za­czę­li­śmy się spo­ty­kać. To­mek jest sza­le­nie za­pra­co­wany, a przy tym stara się jak naj­wię­cej czasu spę­dzać z córką, która jest dla niego naj­waż­niej­sza. Or­ga­ni­zuje so­bie dy­żury tak, żeby mieć po­po­łu­dnia dla Klary, i tylko w te noce, kiedy musi być w szpi­talu, po­zo­sta­wiać ją z opie­kunką. Ale to ozna­cza, że kiedy dzieci są w przed­szkolu, on jest w pracy, i nie bar­dzo mamy moż­li­wość cie­szyć się wspól­nie do­bro­dziej­stwami mo­jego wol­nego za­wodu…

Pani Włada prze­miesz­cza się z pla­strami co­raz wy­żej. Boli jak nie wiem, ja­sny gwint! Żeby od­cią­gnąć uwagę od dys­kom­fortu, wi­zu­ali­zuję so­bie Tom­kowe dło­nie su­nące po mo­jej je­dwa­bi­stej skó­rze. Świa­tło się przy­gasi, to może To­mek nie za­uważy cel­lu­litu. On ma ta­kie sek­sowne palce, dłu­gie i smu­kłe, mu­szą być wy­jąt­kowo sprawne, jak to u chi­rurga, któ­rego praca wiąże się prze­cież z pre­cy­zją, pew­no­ścią ru­chów i rów­no­cze­śnie de­li­kat­no­ścią. I do tego ana­to­mię zna na wy­rywki. No więc te­raz te palce suną po mnie, od ko­stek co­raz wy­żej i wy­żej, aż do­cie­rają do…

– AUA! – wy­rywa mi się, kiedy pani Włada do­ciera z pla­strami tuż pod mój po­śla­dek.

– Ro­bimy prze­rwę? – pyta nie­win­nie.

– Nie, nie – sprze­ci­wiam się z bla­dym uśmie­chem. – Wszystko do­brze – kła­mię, bo chcia­ła­bym mieć tę całą de­pi­la­cję jak naj­szyb­ciej za sobą.

A może on nie de­cy­duje się na ko­lejny ruch ze względu na dzieci? Dla mnie, przy­znam, to przez cały czas także jest po­tężny ha­mu­lec. Wpraw­dzie Klara i Sta­szek do­ga­dują się świet­nie, są naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, w za­sa­dzie to na­wet przed­szkolną parą, jak sami twier­dzą. Ale zwią­zek z dziećmi, pat­chwor­kowa ro­dzina, to co in­nego. Dla nas, do­ro­słych, to by­łaby re­wo­lu­cja, co do­piero dla pię­cio­lat­ków? Zmiana na­wy­ków i co­dzien­nych ry­tu­ałów, ko­niecz­ność pod­po­rząd­ko­wa­nia się de­cy­zjom no­wej, ob­cej osoby, na­gle zy­skane ro­dzeń­stwo w ży­ciu wy­chu­cha­nych je­dy­na­ków. A co, gdyby nam nie wy­szło?

Nie, ja chyba wy­bie­gam za da­leko w przy­szłość. I czemu od razu zwią­zek? Czy nie wy­star­czy przy­jaźń z bo­nu­sem? Wła­śnie, czy nie mo­żemy być po pro­stu przy­ja­ciółmi, któ­rzy upra­wiają seks? Może i by­ła­bym na coś ta­kiego go­towa, ale do seksu to jesz­cze da­leka droga. Bo przez te dziwne oko­licz­no­ści, po­wolne tempo i stałą obec­ność ma­ło­let­nich, a także nie­wy­klu­czone, że inne czyn­niki, o któ­rych boję się my­śleć, my na­wet nie mie­li­śmy oka­zji tak po­rząd­nie, na­mięt­nie się po­ca­ło­wać! Były przy­ja­ciel­skie bu­ziaki w po­li­czek, było kilka po­wierz­chow­nych mu­śnięć w usta, czę­sto zda­rzał się ja­kiś prze­lotny do­tyk, ale temu wszyst­kiemu za­wsze to­wa­rzy­szyły mru­gnię­cie albo po­błaż­liwy uśmiech, który odziera ta­kie mo­menty z głębi, od­biera im zna­cze­nie.

– I znów na plecy pro­szę. Ro­bić ja­kąś fry­zurę czy na gładko rwiemy?

– Fry­zurę? – py­tam nie­przy­tom­nie, za­chryp­nię­tym gło­sem, zdez­o­rien­to­wana, no bo gdzie ja w końcu je­stem: na de­pi­la­cji czy u fry­zjera?

– No in­tymną fry­zurę, ko­lor na­wet mogę zro­bić, kształt do­wolny. Ser­duszko na przy­kład czer­wone. Bo te­raz oko­lice bi­kini bę­dziemy rwać – przy­wraca mnie do rze­czy­wi­sto­ści fa­chowa in­for­ma­cja pani Włady.

– Nie, dzię­kuję, nie trzeba… fry­zury – mó­wię słabo. – Na gładko po­pro­szę.

– No to pa­stą cu­krową – de­cy­duje moja opraw­czyni i od­wraca się ty­łem do mnie, by przy­go­to­wać spe­cy­fik.

Jak sza­leć to sza­leć, my­ślę po­nuro.

„Oko­lice bi­kini” – to brzmi jak na­zwa ja­kie­goś eg­zo­tycz­nego miej­sca. Na ma­pie mo­jego ciała jest to miej­sce od dawna bez­ludne, do­dajmy. I nie żeby wcze­śniej od­wie­dzały je tłumy – moje do­świad­cze­nia w tej kwe­stii ogra­ni­czają się do jed­nego fa­ceta, Ar­tura. Co zresztą też mnie prze­raża. Jest bar­dzo praw­do­po­dobne, że je­żeli w ogóle do cze­go­kol­wiek mię­dzy mną a Tom­kiem wresz­cie doj­dzie, okażę się wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem. Nie dość ładna, nie dość wprawna, nie dość do­bra.

A może ja za dużo o tym wszyst­kim my­ślę, ana­li­zuję to na dzie­siątą stronę, pod­czas gdy na­mięt­ność i seks po­winny być wy­lu­zo­wane i spon­ta­niczne? Jak na po­twier­dze­nie tego po­dej­rze­nia dal­sze dy­wa­ga­cje unie­moż­li­wia mi pani Włada.

– Go­towa? – pyta, zbli­ża­jąc się do mnie z ja­kąś lepką kulką mię­dzy pal­cami w ró­żo­wej rę­ka­wiczce.

– Tak – mó­wię hardo. – Pro­szę czy­nić swoją po­win­ność – do­daję dla żartu, wi­dząc jej minę wy­ra­ża­jącą po­wąt­pie­wa­nie i chyba lekką drwinę.

A po­tem wy­rywa mi się już tylko zdu­szone „o kurwa!”, bo­daj po raz pierw­szy w ży­ciu. Oby To­mek oka­zał się wart ta­kich po­świę­ceń…

Je­sienny Kra­ków to­nie w po­łu­dnio­wym słońcu. Drzewa wy­glą­dają jak za­pałki, które ktoś przed chwilą po­tarł o dra­skę, płoną czer­wie­nią i po­ma­rań­czem. Idę do domu ulicą Re­to­ryka, jedną z mo­ich ulu­bio­nych. Wy­bra­łam mi­ni­planty po­środku, na kró­ciut­kim od­cinku mię­dzy uli­cami Pił­sud­skiego i Smo­leńsk, od nie­dawna no­szące szumną na­zwę „skwer Praw Ko­biet”. Ja­kie prawa, taki skwer, my­ślę iro­nicz­nie i cie­szę oczy piękną za­bu­dową po jego obu stro­nach.

Po pra­wej mam te­raz Ka­mie­nicę pod Śpie­wa­jącą Żabą. Kie­ruję wzrok ku gó­rze, żeby tra­dy­cyj­nie po­zdro­wić uśmie­chem mu­zy­kal­nego płaza. Sie­dzi jak za­wsze w pół­okrą­głej lu­kar­nie i przy­grywa so­bie na man­do­li­nie, dzi­siaj mam jed­nak wra­że­nie, że ły­pie na mnie ja­koś drwiąco, z po­bła­ża­niem. Jakby śpie­wała zja­dliwy ku­ple­cik ko­men­tu­jący moje nie­dawne ża­ło­sne roz­wa­ża­nia. No i masz ra­cję, żabo, sama sie­bie nie po­znaję, pro­stą sprawę roz­kła­dam na czyn­niki pierw­sze, jak­bym miała włą­czony kom­pli­ka­tor w mó­zgu. Zu­peł­nie jak Ju­lia. Kto z kim prze­staje, ta­kim się staje, za­uwa­żam, uśmie­cha­jąc się w my­ślach.

Na­prze­ciwko żaby mie­ści się Dom Stu Bal­ko­nów – inna epoka, inny styl, ale kryje w so­bie ja­kąś ma­gię. Za­wsze ko­ja­rzył mi się z gi­gan­tycz­nym ka­ta­lo­giem bi­blio­tecz­nym, z któ­rego ktoś po­wy­su­wał wszyst­kie szu­fladki.

O, tro­chę da­lej po pra­wej ka­mie­nica z prze­sła­niem. Fe­stina lente, grzmi. Se­rio, to do mnie? Spiesz się po­woli? Wol­niej się chyba nie da. Już lep­sze Ars longa, vita bre­vis przy oknie po­ni­żej. Sztuki nie two­rzę, więc ża­den ślad po mnie na długo nie po­zo­sta­nie. Ale ży­cie jest krót­kie, wła­śnie, trzeba z niego czer­pać peł­nymi gar­ściami, żeby nam nie prze­szło koło nosa. Ja już i tak przez ostat­nie lata sporo prze­ga­pi­łam. Ta­kie motto na dziś to ja ro­zu­miem! Zwłasz­cza że jesz­cze osioł z ka­mie­nicy obok przy­po­mina: Fa­ber est suae qu­isque for­tu­nae, każdy jest ko­wa­lem swo­jego losu. Ra­cja, święta ra­cja, i dla­tego wła­śnie po­sta­no­wi­łam ociu­pinkę lo­sowi po­móc.

Jak na ra­zie idzie mi jed­nak ra­czej tak so­bie. Ni­gdy do­tąd nie by­łam na pro­fe­sjo­nal­nej de­pi­la­cji, mu­siały mi wy­star­czyć zwy­kła go­larka i pianka z dro­ge­rii. No i do głowy mi nie przy­szło, że po „rwa­niu”, jak to uro­czo na­zy­wała pani Włada, moja skóra po­kryje się czer­wo­nymi krop­kami, a w co de­li­kat­niej­szych miej­scach – ogni­stą plac­ko­watą opu­chli­zną. Miało być po­nęt­nie, wy­szło jak za­wsze. Szlag by to tra­fił. Przy­bi­jam so­bie piątkę z ka­mie­nicz­nym osłem.

Go­rącz­kowo się za­sta­na­wiam, jak za­ra­dzić sy­tu­acji. Pani Włada stwier­dziła, że to się może utrzy­my­wać i dwa–trzy dni, za­leży od skóry, dla­tego od­ra­dza de­pi­la­cję w dniu wiel­kiego wyj­ścia. Szkoda, że wspo­mniała mi o tym do­piero wtedy, kiedy przy­kła­da­łam kartę do czyt­nika. Może ja­kiś bal­sam, żel chło­dzący, zimny prysz­nic? Ka­mie­nica pod nu­me­rem 15 przy­po­mina mi usłuż­nie: „Długo myśl, prędko czyń”. Okej, kwe­stii de­pi­la­cji może i nie prze­my­śla­łam wy­star­cza­jąco, ale za to je­śli cho­dzi o seks, to tę pierw­szą część sen­ten­cji spo­koj­nie mogę uznać za od­ha­czoną.

Zbli­żam się do skrzy­żo­wa­nia ze Zwie­rzy­niecką, a kiedy skrę­cam w prawo i moim oczom uka­zuje się po­czciwy dom han­dlowy Ju­bi­lat, do­znaję olśnie­nia. Poń­czo­chy! Plus ty­siąc do sek­sa­pilu, a je­śli wy­biorę czarne, za­sło­nię te pa­skudne nowo zy­skane czer­wone piegi. I cel­lu­li­tis. Je­stem ge­nialna jed­nak.

Au­to­ma­tyczne drzwi roz­su­wają się przede mną do­stoj­nie, ude­rza mnie uno­szący się na par­te­rze za­pach daw­nych wiej­skich skle­pi­ków, który można po­czuć już tylko tu­taj, i wbie­gam na pierw­sze pię­tro, gdzie znaj­duje się dział uro­czo i sta­ro­świecko na­zwany „kon­fek­cją dam­ską”. To, co uka­zuje się moim oczom, z pew­no­ścią kwa­li­fi­kuje się jako moda 60+, więc z lekką obawą py­tam o poń­czo­chy. Mają! I wbrew moim przy­pusz­cze­niom nie są to pa­sia­ste weł­niane ka­le­sony na pod­wiązki. Wy­bie­ram sa­mo­no­śne, wy­koń­czone po­wabną ko­ronką. Eks­pe­dientka na­ma­wia mnie jesz­cze na majtki i biu­sto­nosz do kom­pletu. I słusz­nie, uświa­da­miam so­bie ze zgrozą, że nie mam ani jed­nej sztuki sek­sow­nej bie­li­zny. Nie mam też od­po­wied­nich bu­tów, a przy­da­łyby się szpilki. Naj­le­piej czer­wone. I też są, za mo­imi ple­cami, w czę­ści z obu­wiem! Przy­mie­rzam, pa­sują. Może to znak, że nie bę­dzie jed­nak tak źle. Zer­kam na ze­ga­rek. Zo­stało mi już mało czasu, więc po­spiesz­nie płacę i pę­dzę do domu. Na Ry­nek Dęb­nicki, przy któ­rym miesz­kam, na szczę­ście mam stąd już tylko dwa kroki.

Wita mnie pu­ste miesz­ka­nie – Agnieszka i Ju­lia są jesz­cze pew­nie w pracy, zresztą tro­chę się ostat­nio mi­jamy, każda w biegu, za­jęta swo­imi spra­wami. Je­śli cho­dzi o wy­bór ciu­chów na wie­czór, je­stem więc zdana sama na sie­bie. Mu­szę zde­cy­do­wać te­raz, przy Staszku nie będę miała spo­koj­nej głowy ani tym bar­dziej wa­run­ków do pa­ra­do­wa­nia przed lu­strem w ko­lej­nych sty­li­za­cjach. Za­glą­dam do swo­jej szafy i ob­lewa mnie zimny pot. Że też nie po­my­śla­łam o tym wcze­śniej! Sku­pi­łam się na bie­liź­nie, a do głowy mi nie przy­szło, że prze­cież trzeba ją bę­dzie czymś przy­kryć. Mam do wy­boru albo zu­peł­nie ca­su­alowe leg­ginsy, dżinsy i prze­pastne over­si­zowe topy, albo dy­żurną czarną su­kienkę na po­grzeb, albo kom­plet zło­żony ze spodni w kan­cik i ma­ry­narki na wy­pa­dek ja­kie­goś ofi­cjal­nego spo­tka­nia z klien­tem (do żad­nego, dzię­ko­wać nie­bio­som, jesz­cze ni­gdy nie do­szło). Nic rand­ko­wego, nic sek­sow­nego… Na szczę­ście jed­nak mam też dwie przy­ja­ciółki, a za­ra­zem współ­lo­ka­torki. Mu­szę coś po­ży­czyć od dziew­czyn, na pewno się nie po­gnie­wają. Tylko czy ja się zmiesz­czę w ja­ki­kol­wiek ich ciuch? Przy­po­mi­nam so­bie, że Aga ma luźną su­kienkę w stylu boho, gra­na­tową w czer­wone wzory, do tego po­ży­czam luźny kar­di­gan od Ju­lii. Pa­sują. Sprawa za­ła­twiona.

Zo­stało mi jesz­cze pół go­dziny, za­nim będę mu­siała biec po Staszka, w sam raz, żeby spraw­dzić pocztę. Mam kilka no­wych wia­do­mo­ści od klien­tów, od­pi­suję na nie po ko­lei, za­czy­na­jąc od naj­star­szej. Udaje mi się szybko uwi­nąć, już mam za­my­kać lap­top, kiedy wska­kuje nowy mejl. Na wi­dok nadawcy robi mi się nie­do­brze. Znowu to samo. Czy to już można uznać za stal­king? Po­win­nam to gdzieś zgło­sić? Ty­tuł wia­do­mo­ści wrzesz­czy do mnie: PRZE­CZY­TAJ, WAŻNE!!!, ale ja ka­suję ją jak za­wsze bez otwie­ra­nia. Drżącą ręką za­my­kam po­krywę lap­topa i ro­bię długi, uspo­ka­ja­jący wy­dech. Nie będę o tym my­śleć. Ani dziś, ani ju­tro, ani w ogóle ni­gdy. A dziś na pewno nie po­zwolę, żeby co­kol­wiek ze­psuło mi wie­czór.

Za pięć dzie­więt­na­sta wy­cho­dzimy z Tom­kiem z przed­szkola i pa­trzymy na sie­bie z mie­sza­niną nie­do­wie­rza­nia, ulgi i ra­do­ści, jak uczniacy, któ­rym udało się uciec z lek­cji. Pod­pi­saw­szy wszyst­kie nie­zbędne zgody i zo­bo­wią­za­nia, zo­sta­wi­li­śmy na­sze wy­ekwi­po­wane dzieci w przy­ja­znych przed­szkol­nych mu­rach i te­raz mamy przed sobą długą noc, z którą mo­żemy zro­bić, co tylko bę­dziemy chcieli.

– Idziemy naj­pierw coś zjeść czy od razu do mnie? – pyta To­mek, uj­mu­jąc moją dłoń.

Puls mi przy­spie­sza pod wpły­wem jego do­tyku. Chyba nie je­stem jesz­cze psy­chicz­nie go­towa na moż­liwy roz­wój wy­pad­ków ani na od­da­le­nie się od swo­jego syna wie­czo­rową porą, więc roz­wią­za­nie po­śred­nie w po­staci wspól­nej ko­la­cji wy­daje mi się w tej chwili ide­al­nym po­my­słem.

Za­szy­wamy się w nie­du­żej grec­kiej knajpce. Ostatni ma­leńki wolny sto­lik, ukryty gdzieś w ką­cie, daje nam na­miastkę in­tym­no­ści w tym za­tło­czo­nym gwar­nym lo­kalu. To­mek pa­trzy na mnie z cie­płym uśmie­chem.

– Pięk­nie wy­glą­dasz – mówi, a ja, mru­cząc nie­zgrabne po­dzię­ko­wa­nie, ob­le­wam się pen­sjo­nar­skim ru­mień­cem.

Na­prawdę nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nim ra­zem usły­sza­łam kom­ple­ment od męż­czy­zny. Czuję się nie­zręcz­nie, je­stem spięta.

– Cie­kawe, jak tam dzie­ciaki – wy­pa­lam, żeby ja­koś za­cząć roz­mowę, a poza tym na­prawdę się mar­twię, jak Sta­szek po­ra­dzi so­bie w pierw­szą noc bez mamy.

– O nie, bła­gam – ję­czy To­mek – ga­dajmy o wszyst­kim, tylko nie o dzie­ciach. Są pod naj­lep­szą opieką, nic im nie bę­dzie, a my zróbmy so­bie taki mały ro­dzi­ciel­ski re­set, co? W ogóle nie myśl te­raz o Staszku, te­raz je­ste­śmy tylko ty i ja, do­brze?

Ha, ła­two po­wie­dzieć, trud­niej zro­bić. Na szczę­ście nad­cho­dzi kel­nerka z za­mó­wie­niem, mo­żemy więc się sku­pić na ko­men­to­wa­niu na­szych pysz­nych sa­ła­tek ce­zar, wina, lo­kalu. To­mek opo­wiada mi o wy­jąt­kowo prze­stra­szo­nym pa­cjen­cie, któ­rego dzi­siaj przy­jął, i jego nie­po­rad­nych pró­bach wy­wi­nię­cia się od pro­stego pla­no­wego za­biegu. Jest za­baw­nie i miło, ale mnie co chwilę za­lewa fala stresu, który za­ci­ska mi żo­łą­dek. Nie je­stem pewna, co tak na mnie działa: czy nocne roz­sta­nie z dziec­kiem, czy per­spek­tywa tego, jak może się po­to­czyć ten wie­czór. Ani się obej­rzę, To­mek pro­po­nuje, żeby prze­nieść się do niego, a ja czuję się tak, jak­bym miała sko­czyć z klifu w od­męty czar­nej wzbu­rzo­nej wody.

Ca­łu­jemy się. Na­mięt­nie, żar­li­wie, w płasz­czach, w przed­po­koju. Le­dwo za­mknęły się za nami drzwi miesz­ka­nia, To­mek do­padł do mnie i wpił się war­gami w moje usta, jakby były źró­dłem ży­cio­daj­nej wody dla spra­gnio­nego wę­drowca. Za­tra­cam się w tym po­ca­łunku, nie ma­jąc ani szansy, ani ochoty na ja­kieś szcze­gólne prze­my­śle­nia. Zmar­z­nięte dło­nie Tomka obej­mują moje zimne po­liczki, by po chwili prze­su­nąć się na moją ta­lię i przy­cią­gnąć mnie bli­żej. To­rebka zsuwa mi się z ra­mie­nia i z hu­kiem spada na pod­łogę. To przy­wraca Tomka do rze­czy­wi­sto­ści.

– Boże, już na­prawdę my­śla­łem, że nie do­cze­kam tej chwili – dy­szy, pa­trząc na mnie roz­iskrzo­nym wzro­kiem.

Śmieję się, ale my­ślę to samo. Z ulgą, bo ten po­ca­łu­nek był bar­dzo, ale to bar­dzo obie­cu­jący i roz­wiał wszyst­kie moje obawy.

– Może się prze­nie­śmy w ja­kieś wy­god­niej­sze miej­sce – pro­po­nuje To­mek, jedną ręką roz­pi­na­jąc gu­ziki mo­jego płasz­cza, a drugą od­wi­ja­jąc okrę­cony wo­kół mo­jej szyi długi sza­lik. A po­tem chwyta mnie za nad­gar­stek i pro­wa­dzi do sa­lonu.

W ja­kimś bez­słow­nym po­ro­zu­mie­niu dzie­limy się za­da­niami. Ja za­pa­lam sto­jące na sto­liku świece, To­mek na­lewa nam wina i już po chwili sie­dzi na ka­na­pie obok mnie i znowu ca­łu­jemy się, jak­by­śmy mieli po szes­na­ście lat. Za­pal­czy­wie, za­chłan­nie, z cie­ka­wo­ścią od­kryw­ców, któ­rzy wła­śnie po­sta­wili stopę na no­wej ziemi. To­mek ma cie­płe, mięk­kie usta, pach­nie obłęd­nie czymś drzew­nym i świe­żym, a we mnie na­ra­sta dziwna ener­gia, która po chwili eks­plo­duje w mo­jej piersi z taką mocą, jakby pierw­sza wio­senna bły­ska­wica roz­bły­sła na cięż­kim od desz­czo­wych chmur nie­bie. Kiedy ję­zyk Tomka za­czyna błą­dzić w mo­ich ustach, wy­rywa mi się jęk, który za­chęca go, żeby po­chy­lić się nade mną jesz­cze ni­żej i wsu­nąć dłoń pod moją su­kienkę. Jego smu­kłe, chłodne palce wę­drują w górę uda, a kiedy wy­czu­wają ko­ronkę poń­czo­chy, To­mek mru­czy z za­chwytu. Jego od­dech wy­raź­nie przy­spie­sza, gdy palce do­ty­kają pa­ska go­łej skóry tuż pod moim bio­drem. A ja gra­tu­luję so­bie po­my­słu z wi­zytą u pani Włady i dzi­siej­szych za­ku­pów. Dłoń wę­druje co­raz wy­żej i wy­żej, a mnie serce bije co­raz moc­niej, tak, że za chwilę chyba wy­sko­czy z piersi. Za­lewa mnie pa­nika, która w jed­nej chwili gasi całe pod­nie­ce­nie.

To­mek za­raz do­trze do mo­jej ta­lii. Prze­kona się, jaka je­stem gruba i za­nie­dbana. Nie ma nic sek­sow­nego w fałd­kach tłusz­czu i wy­sta­ją­cym brzu­chu. Nie je­stem dla niego dość do­bra, to się za­raz wyda. O wła­śnie, prze­stał mnie ca­ło­wać…

– Co się dzieje, Ha­niu?

Pa­trzę na niego z roz­pa­czą, nie­zdolna wy­du­sić słowa. Pali mnie wstyd.

– Skar­bie… – mówi miękko, za­kła­da­jąc mi ko­smyk wło­sów za ucho.

– Dla­czego prze­rwa­łeś? – wy­rywa mi się za­dane zdu­szo­nym gło­sem, le­dwo sły­szalne py­ta­nie.

– Bo cała ze­sztyw­nia­łaś, ja­koś tak obron­nie – wy­ja­śnia. – Zro­bi­łem coś nie tak? A może to dla cie­bie za szyb­kie tempo? – Pa­trzy na mnie z pa­niką. – Rany, bła­gam, tylko mi nie mów, że o to cho­dzi. To zna­czy… nie po­wi­nie­nem był tego mó­wić – do­daje ze skru­chą.

Par­skam z roz­ba­wie­niem na to roz­pacz­liwe wy­zna­nie.

– Nie, To­mek, wszystko w po­rządku – za­pew­niam, gła­dząc go po dłoni.

– Na pewno?

– Mhm – mru­czę i przy­su­wam się do niego, by wró­cić do po­ca­łun­ków.

Czar jed­nak prysł i po­trze­bu­jemy chwili, żeby wejść w na­strój. Prze­su­wam dłoń po karku Tomka i za­ta­piam ją w jego mięk­kich, lekko krę­co­nych wło­sach. Sta­ram się nie my­śleć o ni­czym, sku­pić się na tu i te­raz, dać się po­nieść tej chwili. Znów jest błogo, znów jest do­brze… Do­póki jego dłoń nie wraca tam, gdzie skoń­czyła po­przed­nio.

– Znowu to samo. – To­mek prze­rywa piesz­czotę i z nie­po­ko­jem za­gląda mi głę­boko w oczy. – Bła­gam, po­wiedz mi, o co cho­dzi. Nie mogę tak… Pro­szę – na­ci­ska.

Boję się przed nim w pełni od­sło­nić. Wzdy­cham ciężko i mó­wię:

– Po pro­stu… Bar­dzo dawno z ni­kim nie by­łam… – Przy­zna­nie się do tego też nie przy­cho­dzi mi z ła­two­ścią.

– Wiem, Ha­niu, ja prze­cież też nie – za­uważa ci­cho i sięga po kie­li­szek. – Oboje mamy ja­kiś ba­gaż, oboje mamy wspo­mnie­nia. Ale czy nie wy­daje ci się, że po tylu la­tach, sa­mot­nych i trud­nych, za­słu­ży­li­śmy na ja­kiś nowy po­czą­tek? – Zerka na mnie smutno.

Wy­cią­gam ku niemu dłoń i kładę ją na jego po­liczku.

– To­muś… – szep­czę miękko.

– Tę­sk­nię za bli­sko­ścią – wy­znaje, w roz­bra­ja­ją­cym ge­ście uno­sząc ra­miona i uśmie­cha­jąc się nie­śmiało, z go­ry­czą.

– Ja też – mó­wię ci­cho – cho­ciaż zda­łam so­bie z tego sprawę do­piero cał­kiem nie­dawno.

– No to w czym rzecz? – pyta. – Nie po­do­bam ci się? Nie chcesz, że­bym to był ja?

O nie. To zmie­rza w zde­cy­do­wa­nie złym kie­runku. A nie­do­po­wie­dze­nia tu na pewno w ni­czym nie po­mogą. To­mek za­słu­guje na całą prawdę, więc za­nim zdążę się za­sta­no­wić, jak to ubrać w słowa, wy­pa­lam pro­sto z mo­stu:

– Je­stem gruba.

– Co?! – Brwi Tomka pod­jeż­dżają po czole pra­wie do li­nii wło­sów.

– No tak – po­twier­dzam z mie­sza­niną smutku i za­wsty­dze­nia. – Je­stem po pro­stu gruba i…

– Je­steś piękna – wcho­dzi mi w słowo To­mek. – Je­steś do­sko­nała. Ide­alna. Mą­dra. Do­bra. Szla­chetna. Za­bawna – wy­li­cza, każde słowo przy­pie­czę­to­wu­jąc po­ca­łun­kiem: na li­nii mo­jej szczęki, na mo­jej szyi, oboj­czyku. – Je­steś cu­dem, na który dawno już prze­sta­łem w swoim ży­ciu li­czyć.

Pod wpły­wem jego słów coś we mnie pęka. Wstrząsa mną dawno wstrzy­my­wany płacz, po mo­ich po­licz­kach płyną ci­che łzy. To, co wła­śnie po­wie­dział, jest jak kom­pres na moje le­d­wie pod­le­czone rany, jak cie­pły koc, który opa­tula moją zzięb­niętą du­szę. Uj­muję w dło­nie jego twarz i sca­ło­wuję z jego ust każde ko­lejne słowo.

– Ale poza tym wszyst­kim je­steś piękna – mówi To­mek żar­li­wie. – I pra­gnę cię, ca­łym sobą cho­ler­nie cię pra­gnę.

To ostat­nie zda­nie działa na mnie tak, jakby ktoś do­rzu­cił do ogni­ska całą stertę po­rząd­nie wy­su­szo­nych ga­łęzi. Iskry po­żą­da­nia wzbi­jają się w moim ciem­nym do­tąd wnę­trzu. Nie­wiele my­śląc, przy­su­wam się i sia­dam na Tomku okra­kiem. Nie­mal po­chła­niamy się wza­jem­nie w na­mięt­nych po­ca­łun­kach. Kiedy już-już się­gam do gu­zi­ków jego ko­szuli, a on, pod­wi­nąw­szy mi su­kienkę, uj­muje w dło­nie moje po­śladki, w ci­szy, mą­co­nej do­tąd tylko przez na­sze przy­spie­szone od­de­chy, roz­lega się ja­zgo­tliwy pisk ko­mórki. To­mek nie wy­gląda, jakby miał za­miar za­przą­tać so­bie nią głowę, i się­ga­jąc za mną, nie­przy­tom­nie mru­czy mi w usta:

– Za­raz wy­łą­czę.

Ja jed­nak za­mie­ram.

– Może jed­nak sprawdź – mó­wię, wie­dziona złym prze­czu­ciem.

To­mek wzdy­cha, ale chyba przy­cho­dzi mu do głowy ta sama obawa.

– Do­bry wie­czór – od­zywa się włą­czona na gło­śno­mó­wiący przed­szko­lanka. – Bar­dzo pro­szę o ode­bra­nie Klarci. Pła­cze i upiera się, że chce wró­cić do domu, a zgod­nie z za­sa­dami…

– Oczy­wi­ście, już jadę – od­po­wiada To­mek, tłu­miąc wes­tchnie­nie.

Po chwili dzwoni też moja ko­mórka i do­staję taką samą wia­do­mość.

Pa­trzymy przez chwilę na sie­bie, po czym wy­bu­chamy śmie­chem, pod­szy­tym jed­nak roz­cza­ro­wa­niem i re­zy­gna­cją.

– Nie mo­gło być za do­brze – za­uważa kwa­śno To­mek.

– Ale to i tak ja­kiś po­stęp – sta­ram się go cho­ciaż tro­chę po­cie­szyć i opie­ram czoło o jego czoło.

– Al­ways look on the bri­ght side, co? – rzuca i z ję­kiem roz­pa­czy sięga po te­le­fon, żeby za­mó­wić tak­sówkę.

2Aga

– Od po­nad pię­ciu ty­go­dni nie je­stem sin­gielką! – krzy­czę roz­ra­do­wana, kiedy tylko na ekra­nie mo­jego lap­topa po­ja­wia się twarz Piotrka.

– Och, to­bie też dzień do­bry, ja też się cie­szę, że cię wi­dzę. Tak, u mnie wszystko w po­rządku, a jak ty się mie­wasz? – dro­czy się ze mną Pie­ro­żek, od­po­wia­da­jąc na nie­wy­brzmiałe py­ta­nia, które po­winny były paść na wstę­pie, ale uśmie­cha się przy tym do mnie cie­pło i z czu­ło­ścią.

– Oj tam, oj tam! – mru­czę. – A jak my­ślisz, jak mogę się mie­wać? Wszystko po pro­stu cu­dow­nie, wszystko kwit­nie wkoło! Je­stem w związku. Od pię­ciu ty­go­dni. Z męż­czy­zną.

– Oke­eeej, gdzie tu­taj jest ha­czyk? – Pio­trek niby żar­tuje, ale spo­gląda na mnie z tro­ską.

– A dla­czego za­raz ha­czyk?

– No wiesz, ja tam się wolę mar­twić, bo są­dząc po wszyst­kich two­ich licz­nych by­łych…

– …los po pro­stu po­sta­no­wił mi wy­na­gro­dzić wie­lo­let­nie cier­pie­nia – koń­czę za niego. – Aha, tylko na ra­zie nic nie wspo­mi­naj dziew­czy­nom na ten te­mat. To­bie mó­wię pierw­szemu.

– O rany, czuję się wy­róż­niony! – Pio­trek uśmie­cha się pro­mien­nie. Jego ciemne oczy zwę­żają się przy tym w dwa prze­cinki oko­lone sie­cią drob­nych zmarsz­czek.

Jak ja się stę­sk­ni­łam za tym we­so­łym spoj­rze­niem.

– Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łaś dziew­czy­nom? – pyta.

– Po­wiem im nie­długo – za­pew­niam go. – Po pro­stu nie chcia­łam za­pe­szyć, wiesz, mam duże szanse po­bić wła­sny re­kord. Ale dzi­siaj ja­koś tak mnie ra­dość roz­piera, że mu­sia­łam, po pro­stu mu­sia­łam wresz­cie się tym z kimś po­dzie­lić. Pa­dło na cie­bie. – Uśmie­cham się tak sze­roko, że aż mnie bolą po­liczki. W za­sa­dzie nie po­win­nam o tym wspo­mi­nać na­wet Piotr­kowi, mój fa­cet uważa, że na ra­zie le­piej nie mó­wić o nas ni­komu, bo to bar­dzo wcze­sny etap, a obecny po­rą­bany świat tylko czyha, żeby znisz­czyć wszel­kie szczę­ście. Ale już po pro­stu nie mo­głam du­sić w so­bie tej no­winy. Pio­trek prze­cież na pewno się nie wy­gada.

– A nie bo­isz się, że cię te­raz usły­szą?

Jest wpraw­dzie grubo po dwu­dzie­stej trze­ciej, u Piotrka sześć go­dzin do tyłu, po sie­dem­na­stej, ale – o dziwo, ni­kogo poza mną nie ma w domu.

– No wy­obraź so­bie, że Ha­nia i Ju­lia gdzieś wy­były. Staś ma dziś no­co­wankę w przed­szkolu, a Hanka zo­sta­wiła mi kar­teczkę z in­for­ma­cją, że bę­dzie do­piero rano i że po­ży­cza moją su­kienkę. Taką sek­sowną, do­dam.

– Uuu, to sy­tu­acja z Tom­kiem jest, wi­dzę, roz­wo­jowa. – Pie­ro­żek su­ge­styw­nie po­ru­sza brwiami.

– No wresz­cie – przy­znaję sar­ka­stycz­nie.

– A Ju­lia? – pyta Pio­trek z odro­biną nie­śmia­ło­ści, jak mi się wy­daje.

– Też gdzieś się wy­rwała, po­dej­rze­wam, że z Ada­mem. Ale nie wiem na pewno, bo nie zo­sta­wiła kar­teczki.

Gdy­bym nie znała Pier­rota i jego smut­nej hi­sto­rii, pew­nie bym nie za­uwa­żyła, że jego oczy na tę wia­do­mość tracą odro­binę bla­sku, a usta lekko się za­ci­skają. Dla nie­po­znaki sięga po ku­bek i upija łyk, długo nie uno­sząc na mnie wzroku.

– No to opo­wiedz mi o tym swoim fa­ce­cie – mówi wresz­cie, przy­wra­ca­jąc na twarz ła­godny uśmiech.

– A co chciał­byś wie­dzieć? – dro­czę się.

– Wszystko! – stwier­dza Pie­ro­żek, jakby to było oczy­wi­ste. – Ale mów po ko­lei i od po­czątku. Jak się po­zna­li­ście i co to w ogóle za je­den – ko­men­de­ruje.

Wzdy­cham, mosz­czę się w wy­god­nym ku­chen­nym fo­telu i szczel­niej opa­tu­lam się ko­cem, bo cią­gnie już od okien paź­dzier­ni­ko­wym noc­nym chło­dem. Wi­dzę, że Pio­trek roz­rzew­nio­nym wzro­kiem omiata prze­strzeń za mną, pew­nie tę­skni za na­szymi przy­ja­ciel­skimi po­sia­dów­kami w Ha­ni­nej kuchni albo we wła­snym wy­god­nym sa­lo­nie.

– Ma na imię Sła­wo­mir i po­zna­li­śmy się w bi­blio­tece na Raj­skiej.

– Co? Sła­wo­mir?! – pry­cha Pie­ro­żek. – To ile on ma lat, z pięć­dzie­siąt?!

– No fak­tycz­nie jest sporo star­szy ode mnie – przy­znaję, czu­jąc, jak ru­mie­niec wy­pływa na moje po­liczki – ale pięć­dzie­siątka jesz­cze mu nie stuk­nęła. I tro­chę mu do niej bra­kuje.

– Pod­czas gdy to­bie tro­chę bra­kuje do trzy­dziestki – za­uważa Pio­trek, z tro­ską marsz­cząc brwi. – Aga, ja cię bła­gam, nie wpa­kuj się znowu w coś…

– Pio­truś, wy­lu­zuj. To po­rządny fa­cet, pra­cuje na uczelni.

– Jako kto niby?

– Jako wy­kła­dowca, a kto? Na AGH-u.

– I to mia­łoby mnie uspo­koić? Przy­po­mi­nam, że Bru­non K., ten pi­ro­man, który pla­no­wał za­mach na pol­skie wła­dze, też pra­co­wał na uczelni. Na URol-u, czyli po są­siedzku.

– Za­pew­niam cię, że to nie ten przy­pa­dek.

– No ale fa­cet w tym wieku to musi mieć pew­nie ja­kąś prze­szłość, żonę, dzieci…

– Sła­wek jest… był sin­glem tak jak ja – in­for­muję go.

– To jesz­cze go­rzej – za­uważa Pio­trek. – Może coś z nim jest nie tak. Męż­czyźni z tego po­ko­le­nia to ra­czej się że­nili tak koło trzy­dziestki naj­póź­niej. So­cjo­lo­gicz­nie na sprawę pa­trząc.

– Obo­wiązku usta­wo­wego nie było – od­ci­nam się. – A Sła­wek po pro­stu się sku­pił na pracy na­uko­wej i nie miał czasu na ukła­da­nie so­bie ży­cia pry­wat­nego.

– A te­raz na­gle ma? – pyta Pio­trek po­dejrz­li­wie. – I ochoty też na­brał nie­spo­dzie­wa­nie?

– Po pro­stu w końcu tra­fił na mnie, czyli naj­le­piej, jak tylko mógł.

Pio­trek kręci głową ze śmie­chem.

– No i ma już ty­tuł pro­fe­sora. Bel­we­der­ski – do­daję.

– Ale nie je­steś chyba jego pierw­szą? – drąży Pie­ro­żek. – Bo pięć­dzie­się­cio­letni pra­wi­czek to sta­now­czo jest ktoś, przed kim bym cię prze­strze­gał…

– Oj, nie ma­rudź, oczy­wi­ście, że był w związ­kach. Ale po­dob­nie jak ja: prze­lot­nych.

Pio­trek wzdy­cha i po­ciera pal­cami czoło. Na jego twa­rzy kła­dzie się cie­niem zmę­cze­nie – wiem, że miał ciężki ty­dzień w pracy, i wi­dzę, że od razu po przyj­ściu do domu prze­brał się w luźne ciu­chy. Ma na so­bie ja­sno­szarą bluzę GAP-a, któ­rej na pewno nie wło­żyłby do biura. Jako szef waż­nego działu co­dzien­nie musi być pod kra­wa­tem i w gar­ni­tu­rze. Wy­gląda w nich zresztą me­ga­sek­sow­nie. Ale w ca­su­alo­wym wy­da­niu też pre­zen­tuje się świet­nie, a przede wszyst­kim do­mowo, jak nasz Pie­ro­żek, są­siad z na­prze­ciwka.

– No a co tam u cie­bie, Pio­tru­siu? Już wi­dzę, że wy­lu­zo­wany je­steś piąt­kowo… – za­czy­nam ze ści­śnię­tym z na­głego wzru­sze­nia gar­dłem.

– O nie, nie bierz mnie pod włos, tak ła­two się nie wy­łgasz. Ja jesz­cze nie skoń­czy­łem – mówi Pio­trek su­ro­wym gło­sem. – Po­każ mi ja­kieś zdję­cie tego swo­jego Sła­wu­sia – żąda. – Niech zo­ba­czę, czy nie ma sza­lo­nego wzroku.

– Na zdję­ciach to aku­rat dużo byś doj­rzał. – Prze­wra­cam oczami.

– Nie­po­koi mnie ten tryb wa­run­kowy – ko­men­tuje Pio­trek z wy­raź­nie sły­szal­nym na­pię­ciem.

– No… nie mam żad­nych jego zdjęć.

– Jak to? – dziwi się. – Po pię­ciu ty­go­dniach w związku? Ale on pew­nie twoje ja­kieś ma?

– Ma, ma… – Nie umia­ła­bym go okła­mać. Fakt, że są po­śród nich nu­desy, po pro­stu prze­mil­czam.

– No to, przy­znasz, jest już co naj­mniej po­dej­rzane. Dla­czego nie masz żad­nych jego fo­tek? To fa­cet bez zęba na prze­dzie czy ja­kiś po­szu­ki­wany kry­mi­na­li­sta? Taj­niak? Czy o co cho­dzi?

– On po pro­stu nie lubi, jak mu się robi zdję­cia.

– Ale do tego stop­nia? To na­prawdę nie jest nor­malne. No to cho­ciaż mi po­wiedz, jak on wy­gląda.

– Jak Geo­rge Clo­oney dwa­dzie­ścia lat temu – mó­wię z roz­ma­rze­niem. – Tylko przy­stoj­niej­szy.

Pio­trek pa­trzy na mnie z unie­sio­nymi brwiami i miną wy­ra­ża­jącą bez­brzeżne zdu­mie­nie.

– Wiesz co, to ja się te­raz na­prawdę o cie­bie boję – stwier­dza w końcu. – Me­ga­przy­stojny, in­te­li­gentny, za­pewne do­brze sy­tu­owany pra­wie pięć­dzie­się­cio­letni sin­giel… Musi mieć zdrowo po­chrza­nione pod de­klem. Uwa­żaj na niego, mó­wię to śmier­tel­nie po­waż­nie, i w ra­zie czego od razu od niego wiej.

– Za dużo się hor­ro­rów na­oglą­da­łeś, Pio­tru­siu – od­po­wia­dam ze śmie­chem.

– Jesz­cze na­zwi­sko mi po­daj. Że­bym w ra­zie czego mógł go wska­zać po­li­cji jako głów­nego po­dej­rza­nego. A wcze­śniej wy­go­oglo­wać tego mi­stera AGH-u, może coś na jego te­mat znajdę.

– Se­rio, skończ z tymi hor­ro­rami.

– Nie żar­tuję, na­zwi­sko Sła­wo­mira po­pro­szę. Mam tro­chę zna­jo­mych po AGH-u i na sa­mej uczelni, po­py­tam o niego przy oka­zji.

Wa­ham się przez chwilę, ale do­cho­dzę do wnio­sku, że może to fak­tycz­nie do­bry po­mysł. No cóż, na po­czątku na­szej re­la­cji rze­czy­wi­ście pró­bo­wa­łam zna­leźć co­kol­wiek na te­mat Sławka w in­ter­ne­cie, chyba wszy­scy tak ro­bią, ale poza notką uczel­nianą bez zdję­cia i ar­ty­ku­łami na­uko­wymi nie zna­la­złam nic.

– Ko­wal­ski – mó­wię z ocią­ga­niem.

– Nie żar­tuj so­bie ze mnie, praw­dziwe na­zwi­sko mi po­daj!

– To jest praw­dziwe… Do­bra, moją od­pytkę mo­żemy już chyba uznać za za­li­czoną, co? To te­raz ze­zna­waj, co tam u cie­bie.

Pio­trek, krę­cąc głową z nie­do­wie­rza­niem, po­pija łyk ze swo­jego wiel­kiego kubka (wszystko w tej ca­łej Ame­ryce mają chyba w roz­mia­rze XL) i już bie­rze wdech, żeby coś po­wie­dzieć, ale milk­nie, wi­dząc moją prze­stra­szoną minę. Drzwi wej­ściowe przed chwilą się otwo­rzyły, a przed­po­kój wy­peł­nił się roz­pacz­li­wym szlo­chem Staszka.

– Co się dzieje? – pyta za­nie­po­ko­jony Pie­ro­żek.

– Ha­nia ze Sta­siem wró­cili – in­for­muję go – i młody strasz­nie pła­cze.

– No to leć do nich – przy­ka­zuje. – Może coś się stało. Po­ga­damy póź­niej.

Prze­sy­łam mu w po­wie­trzu bu­ziaka i z wes­tchnie­niem po­spiesz­nie za­my­kam lap­top.

– Do­sta­łam przez was mi­kro­za­wału – mó­wię Hani tylko tro­chę żar­to­bli­wie, kiedy sie­dzimy w kuchni i po­pi­jamy her­batę. Na­dal mam pod­nie­sione tętno, bo taki nie­spo­dzie­wany dra­ma­tyczny po­wrót ko­ja­rzy mi się z czymś jed­no­znacz­nie złym. Mam świeżo w pa­mięci no­wo­roczne wy­da­rze­nia, które wy­wró­ciły ży­cie Ju­lii do góry no­gami.

Ha­nia po­ło­żyła Sta­sia do łóżka – od­pły­nął, kiedy tylko przy­ło­żył głowę do po­duszki, taki był zmę­czony bra­kiem snu i pła­czem. Przy­szła do mnie chwilę po­ga­dać. Prze­rwa­łam spraw­dza­nie ese­jów pią­to­kla­si­stów, żeby ją wes­przeć, bo jest wy­raź­nie roz­trzę­siona.

– Ech – ję­czy te­raz z re­zy­gna­cją – nie tak miał wy­glą­dać ten wie­czór.

– A jak? – pod­chwy­tuję, zer­ka­jąc na nią ba­daw­czo z nie­win­nym uśmie­chem.

– Na­prawdę mu­sisz py­tać? – Ha­nia ob­lewa się szkar­łat­nym ru­mień­cem, jakby miała na­ście lat.

– Ha, są­dząc po tym, że spie­kłaś raczka i masz na so­bie po­wabną su­kienkę, rze­czy­wi­ście nie mu­szę. Ale lu­bię się cza­sem nad tobą tro­chę po­znę­cać.

– Już się nade mną los po­znę­cał dzi­siaj. I też wy­raź­nie to lubi – ko­men­tuje Ha­nia gorzko. – Po­mi­ja­jąc już to, co mnie… hm… omi­nęło, żal mi Staszka. Wsty­dzi się, że nie wy­trwał. Za­rzeka się, że chciał wra­cać wy­łącz­nie ze względu na Klarę, żeby ona nie była je­dyną osobą, która po­je­chała do domu przed cza­sem. Za­łożę się, że ona z ko­lei mówi Tom­kowi, że po­świę­ciła się dla Sta­sia…

– To­mek się mu­siał nie­źle wku­rzyć – za­uwa­żam.

– Nie, nie. – Ha­nia wzdy­cha. – Ra­czej był roz­cza­ro­wany, ale prze­cież nie wini dzieci. Staś i Klara po pro­stu nie są jesz­cze go­towi na nocną roz­łąkę z nami. Oboje są w spe­cy­ficz­nej sy­tu­acji… ro­dzin­nej, pew­nie będą dłu­żej doj­rze­wać psy­chicz­nie niż reszta dzieci. Ale i tak je­stem zda­nia, że warto pró­bo­wać. Kie­dyś się wresz­cie do­cze­kamy – mówi gro­bo­wym to­nem.

– No pew­nie. Do osiem­nastki nie tak dużo czasu, mi­nie jak z bi­cza strze­lił! – iro­ni­zuję. – Ha­nia, ogar­nij­cie się, nie mo­że­cie wiecz­nie cze­kać na ide­alny mo­ment, bo on nie na­dej­dzie. Zrób­cie to kie­dyś po pro­stu, jak oni pójdą w kimę.

– Aha, już to wi­dzę. Będą się bu­dzić na zmianę co pięć mi­nut, a my z Tom­kiem do­sta­niemy ner­wicy. A co, jakby któ­reś we­szło, kiedy my by­śmy…? Na ra­zie nie chcemy mó­wić dzie­ciom, że je­ste­śmy parą. No i na pewno nie umia­ła­bym się wy­lu­zo­wać, wie­dząc, że oni są tuż obok.

– „Dziecko spało za ścianą, czujne jak ptak…” – śpie­wam ochry­ple, pa­ro­diu­jąc Fe­li­cjana An­drzej­czaka z Budki Su­flera.

Ha­nia się śmieje i tylko puka się w czoło.

– No to zo­staw­cie ich z nami i idź­cie na randkę! Ju­lia i Adam na pewno chęt­nie się włą­czą w ten pro­jekt.

– Tak, ja­sne, Adam, już się nie może do­cze­kać i rzuci wszystko w pracy, żeby niań­czyć dwójkę na­rwa­nych pię­cio­lat­ków… I z całą pew­no­ścią uda się do­grać ter­miny wszyst­kich do­ro­słych i jesz­cze na­mó­wić Klarę, żeby zo­stała z cio­ciami i wuj­kiem, któ­rych le­d­wie zna…

– Czy mi się zdaje, Ha­niu, czy ty pię­trzysz pro­blemy?

– Nie, po pro­stu wiem, jak bar­dzo teo­ria lubi się roz­mi­jać z prak­tyką. Do­bra, idę spać – mówi, po czym jed­nym hau­stem do­pija her­batę. – I ty też nie siedź po nocy nad kart­ków­kami, bo oślep­niesz.

– To nie są kart­kówki, tylko eseje – in­for­muję ją. – Dzieci miały na­pi­sać krót­kie tek­sty in­spi­ro­wane wi­zytą w Mu­zeum Na­ro­do­wym w War­sza­wie.

– O nie, biedne dzie­ciaki. My­ślały, że po­jadą do sto­licy się wy­lu­zo­wać, a mu­siały się wy­nu­dzić w mu­zeum i jesz­cze esej na­pi­sać za karę.

– Ale przy­naj­mniej każde za­pa­mię­tało cho­ciaż je­den ar­te­fakt z dzie­dziny kul­tury, a nie tylko ze Zło­tych Ta­ra­sów. Nie mu­sisz się o nie mar­twić, nic im nie bę­dzie. I chyba ja je­stem bied­niej­sza, bo te­raz mu­szę to wszystko prze­czy­tać. A cza­sami to nie wiem, czy bar­dziej śmieszno, czy straszno.

– Mnie od sa­mego słu­cha­nia robi się nudno. – Na po­twier­dze­nie tych słów Ha­nia ziewa, a ja mó­wię:

– No, idźże już, bo mnie tu za­raz po­łkniesz.

Zo­stały mi jesz­cze trzy tek­sty do spraw­dze­nia, ale nie chcę ich zo­sta­wiać na ju­tro, bo może Sła­wek zdoła ukraść dla mnie chwilę w ten week­end. Mój fa­cet jest tak za­pra­co­wany, że do ostat­niej chwili nie wiem, czy uda nam się spo­tkać, dla­tego, zwłasz­cza w week­endy, lu­bię być go­towa i móc bez wy­rzu­tów su­mie­nia rzu­cić wszystko w każ­dym mo­men­cie i je­chać z nim gdzieś za mia­sto. On lubi ta­kie wy­pady. Mę­czy go miej­ski zgiełk, więc kiedy tylko może, ucieka od niego jak naj­da­lej. Mnie to też pa­suje, zwłasz­cza że nie mia­łam po­ję­cia, ja­kie ma­low­ni­cze są oko­lice Kra­kowa! Ja­koś ni­gdy nie było oka­zji za­pusz­czać się tuż poza gra­nice mia­sta. Za­wsze bra­ko­wało mi czasu i kasy. Je­śli już do­kądś je­cha­łam, to da­lej, naj­czę­ściej w góry. No i kiedy się nie ma sa­mo­chodu i trzeba się do­sto­so­wać do go­dzin kur­so­wa­nia ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej, trud­niej się zde­cy­do­wać, że oto dzi­siaj zjemy ko­la­cję w Lanc­ko­ro­nie. A wła­śnie z taką pro­po­zy­cją Sła­wek wy­szedł w mi­niony wto­rek. Zgar­nął mnie spod Ju­bi­lata po sie­dem­na­stej i nie­całą go­dzinę póź­niej sie­dzie­li­śmy już w prze­uro­czej knajpce Arka Cafe w uro­kli­wym ry­neczku oto­czo­nym za­byt­ko­wymi cha­tami i po­pi­ja­li­śmy grzańca, cze­ka­jąc na za­mó­wie­nie.

Robi mi się cie­pło na sercu, kiedy so­bie przy­po­mi­nam, jak Sła­wek na mnie pa­trzył. Cie­szył go mój za­chwyt, ce­lowo wy­brał miej­sce, w któ­rym można nie tylko coś zjeść, ale i na­sy­cić oko rę­ko­dzie­łem i lo­kalną sztuką. Cie­płe świa­tło świec wy­do­by­wało du­szę z ce­ra­micz­nych fi­gu­rek, ob­le­wało zło­tym bla­skiem wi­szące na ścia­nach ob­razy. Uśmiech nie scho­dził mi z twa­rzy.

Sła­wek na­zywa mnie swoją dziew­czynką. Wiem, że to ckliwe i tan­detne, może na­wet tro­chę pa­triar­chalne, a mimo wszystko mnie się to po­doba. Nie li­cząc mamy, nikt się do mnie tak czule nie zwra­cał. Kiedy jej za­bra­kło, wy­da­wało mi się, że je­stem twarda, wy­star­cza­jąco za­har­to­wana przez ży­cie, żeby nie zwra­cać uwagi na ta­kie nic nie­zna­czące de­tale. Ale przy Sławku moja sko­rupa pęka i nie mam już siły sa­mej sie­bie okła­my­wać.

Za­my­kam oczy i biorę głę­boki wdech. Nie chcę so­bie te­raz po­zwa­lać na łzy, nie chcę się roz­kle­jać. Przy­wo­łuję się do po­rządku i zmu­szam się do czy­ta­nia. Tekst, który wła­śnie spraw­dzam, jest ty­pową szkolną roz­prawką – po­praw­nie skon­stru­owaną, ale nie­cie­kawą, więc szybko tracę wą­tek i moje my­śli znowu błą­dzą nie­ujarz­mione. Pio­trek tro­chę so­bie kpił, a tro­chę chyba fak­tycz­nie się zmar­twił dzie­lącą mnie z moim fa­ce­tem sporą róż­nicą wieku. A ja my­ślę, że to bło­go­sła­wień­stwo. Jesz­cze ni­gdy nie by­łam w związku z tak doj­rza­łym, em­pa­tycz­nym, sku­pio­nym na mo­ich po­trze­bach męż­czy­zną. Za­pa­trzeni w smart­fony i szpa­nu­jący dro­gimi ga­dże­tami smar­ka­cze do pięt mu nie do­ra­stają. Z żad­nym ze swo­ich do­tych­cza­so­wych fa­ce­tów nie mo­głam po­roz­ma­wiać o sztuce, pójść na wy­stawę do ga­le­rii czy do te­atru. Sła­wek to eru­dyta, in­te­re­suje się kul­turą, jest na bie­żąco. W do­datku trak­tuje mnie jak kró­lową, pa­trzy na mnie, jak­bym była ósmym cu­dem świata, i słu­cha mnie tak, jakby z mo­ich ust spły­wały naj­więk­sze mą­dro­ści.

Prze­śli­zguję się wzro­kiem po kartce z ko­lejną pracą. Nie bar­dzo wiem, co czy­tam, może jed­nak po­win­nam odło­żyć to na rano? Otrzeź­wia mnie dźwięk nad­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści na What­sAp­pie. Uśmie­cham się, kiedy wi­dzę, że to od Piotrka.

„Po­py­ta­łem tro­chę. Je­den z mo­ich ko­le­gów z pracy miał z tym Twoim Sław­kiem wy­kłady, drugi ko­ja­rzy go z uczelni” – pi­sze. Mu­siał się mocno prze­jąć, skoro od razu prze­szedł od słów do czy­nów. „Obaj twier­dzą, że to spoko gość, kul­tu­ralny i życz­liwy stu­den­tom”.

„No wi­dzisz?” – od­po­wia­dam mu na­tych­miast. „Mo­żesz wy­lu­zo­wać. I od­staw hor­rory, to Ci do­brze zrobi”.

„A moja zna­joma po AGH-u, która też go zna, stwier­dziła, że wy­gląda jak Clo­oney. Więc chyba fak­tycz­nie coś jest na rze­czy”.

„Ha!” – trium­fuję, puch­nąc z dumy, że ko­goś ta­kiego mogę na­zwać swoim męż­czy­zną. „A nie mó­wi­łam?”

„Do­bra, do­bra, zwra­cam ho­nor. Ale uwa­żaj na sie­bie mimo wszystko”.

„To jedno mogę Ci obie­cać” – za­pew­niam.

„I kładź się spać, prze­cież u Cie­bie jest śro­dek nocy! Ca­łuję so­czy­ście w oba po­liczki, pa!”

Od­po­wia­dam mu trzema emot­kami po­sy­ła­ją­cymi bu­ziaka.

Wal­czę z co­raz bar­dziej ogar­nia­jącą mnie sen­no­ścią. Mimo zmę­cze­nia się­gam jed­nak po ostat­nią kartkę. I aż do­staję gę­siej skórki, czy­ta­jąc na­gry­zmo­lone na niej słowa.

Czuję się, jak­bym pa­trzył w lu­stro. Nie je­ste­śmy do sie­bie po­dobni, ale do­kład­nie wiem, co on my­śli i czuje. Za­wsze sam, za­wsze osobno, mogę tylko pa­trzeć i słu­chać, ukryty za ścianą jak za pa­ra­wa­nem. Za mo­imi ple­cami to­czą się kłót­nie, pa­dają ostre słowa, wy­zwi­ska, pre­ten­sje. Hejt, oskar­że­nia i ocze­ki­wa­nia. Nikt się nie orien­tuje, że wszystko ro­zu­miem, bo dla wszyst­kich je­stem tylko dziec­kiem, tak jak on dla każ­dego był je­dy­nie bła­znem. Stań­czyk to ja.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

3Ju­lia

Od po­nad pię­ciu dni nie mogę spać. Nic nie po­maga. Ani ta­bletki, ani me­lisa, ani nudna książka czy­tana do po­duszki, ani na­wet seks. Który też, na­wia­sem mó­wiąc, ostat­nio jest ra­czej kiep­ski, bo nie po­tra­fię się wy­lu­zo­wać. Adam chyba ni­czego nie za­uwa­żył. Ogar­nięty słod­kim zmę­cze­niem, znów padł za­raz po i te­raz po­chra­puje bez­tro­sko z ręką ciężko prze­wie­szoną przez moją ta­lię. A ja z mocno bi­ją­cym ser­cem wpa­truję się w ciem­ność i nie mogę zmru­żyć oka, sku­tecz­nie na­krę­cana przez kłę­biące się w mo­jej gło­wie my­śli.

To już ju­tro.

Ju­tro je­dziemy do Bia­łe­go­stoku i Adam po­zna mo­ich ro­dzi­ców.

Z jed­nej strony na­wet nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić, jak bę­dzie wy­glą­dało to spo­tka­nie, z dru­giej wiem na pewno, że wszystko pój­dzie źle. Adam nie zna ta­kiego świata, ta­kiego ży­cia. Po­cho­dzi z do­brze sy­tu­owa­nej ro­dziny, wy­cho­wy­wał się w du­żym mie­ście i zu­peł­nie in­nej kul­tu­rze. Nie wiem, czy jest go­towy na zde­rze­nie z moją rze­czy­wi­sto­ścią. Pod­la­sie to stan umy­słu i wi­dać to na każ­dym kroku.

Ab­so­lut­nie się nie wsty­dzę swo­jego po­cho­dze­nia, ale boję się, że Adam po pro­stu do­zna szoku, spoj­rzy na mnie z no­wej per­spek­tywy i jesz­cze, nie daj Boże, zmieni o mnie zda­nie. I o czym on bę­dzie roz­ma­wiał z mo­imi ro­dzi­cami, ja­kie może mieć z nimi wspólne te­maty? Pew­nie szybko zrobi się strasz­nie drę­two i nie­zręcz­nie. A mama coś chlap­nie.

Na samą myśl o tym moje serce jesz­cze przy­spie­sza i ob­lewa mnie zimny pot. Przy­po­mina mi się, co mó­wiła, kiedy pa­pa­razzi przy­ła­pali nas w wa­len­tynki na Rynku. Poza tym, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, nie po­chwa­lała na­szej de­cy­zji o szyb­kich za­rę­czy­nach. Długo nie mo­gła uwie­rzyć, że zde­cy­do­wa­li­śmy się na ten krok nie z po­wodu mo­jej rze­ko­mej ciąży, tylko z mi­ło­ści, i bar­dzo się mar­twi, że lu­dzie będą ga­dali, że po­łasz­czy­łam się na kasę i zmu­si­łam Adama do oświad­czyn, żeby mi ta­kiej do­brej par­tii ktoś nie sprząt­nął sprzed nosa.

I jest jesz­cze coś, co spę­dza mi sen z po­wiek. U nas, na Pod­la­siu, sporo się pije. A już przy ta­kiej oka­zji jak za­rę­czyny je­dy­nej córki obo­wiąz­kowo wje­dzie na stół ja­kaś do­mowa na­lewka albo cho­ciaż wino. Od­mów się nie przyj­muje. Nie wspo­mi­na­łam ro­dzi­com o al­ko­ho­lowo-nar­ko­ty­ko­wej prze­szło­ści Adama. Boję się, że on się ugnie pod wpły­wem na­tar­czy­wych na­ci­sków swo­ich przy­szłych te­ściów.

Ostroż­nie od­wra­cam się na bok, twa­rzą do na­rze­czo­nego. Jego spo­kojny cie­pły od­dech omiata mój po­li­czek. Pa­trzę na wy­ła­nia­jące się z mroku re­gu­larne rysy jego twa­rzy, roz­luź­nio­nej przez spo­kojny sen, na dłu­gie ja­sne rzęsy, gę­ste brwi, ład­nie za­ry­so­waną li­nię szczęki. Kładę dłoń na jego cie­płym od snu po­liczku, a on od­ru­chowo prze­chyla głowę w jej stronę. Uśmie­cham się i my­ślę, jaką je­stem szczę­ściarą.

Sama nie wiem, dla­czego nie umiem się zde­cy­do­wać na prze­pro­wadzkę do niego. Roz­ma­wia­li­śmy o tym wie­lo­krot­nie, Ada­mowi bar­dzo na tym za­leży, a ja wciąż nie je­stem go­towa. Co­raz czę­ściej zo­staję u niego na noc, zwłasz­cza w week­endy, mam tu tro­chę rze­czy, ta­kich jak szczo­teczka do zę­bów, ko­sme­tyki czy coś do spa­nia, ale nie po­tra­fię za­miesz­kać z nim de­fi­ni­tyw­nie i ofi­cjal­nie. Nie po­tra­fię prze­nieść tu ca­łego swo­jego ży­cia.

Ko­lejna nie­prze­spana noc spra­wia, że rano wy­glą­dam blado, pod mo­imi oczami od­zna­czają się sińce i kręci mi się w gło­wie. Nie mam ochoty na śnia­da­nie, wiem, że nic nie uda­łoby mi się prze­łknąć, więc Adam pro­po­nuje, że­by­śmy się za­trzy­mali na po­si­łek gdzieś po dro­dze. Nie są­dzi­łam, że zde­cy­duje się na to aż tak szybko – jesz­cze w Kra­ko­wie skręca w ja­kieś osie­dle i mówi, że za­biera mnie na coś pysz­nego.

Ni­gdy nie by­łam w tej oko­licy. Adam uświa­da­mia mi, że to Kur­dwa­nów, i pro­wa­dzi mnie alejką par­kową do przy­tul­nej ka­wiarni. Tro­chę mnie dziwi park w sa­mym środku blo­ko­wi­ska, ale trzeba przy­znać, że jest za­dbany i pre­zen­tuje się na­prawdę ład­nie. Dużo tu zie­lo­nej prze­strzeni, cie­ka­wie za­kom­po­no­wa­nej i ob­sa­dzo­nej ca­łymi po­ła­ciami kwia­tów, które jesz­cze uno­szą główki do słońca, cho­ciaż to pew­nie ich ostat­nie dni. Ko­lo­rowe li­ście sze­lesz­czą nam pod no­gami, co przy­po­mina mi, że to już prze­cież je­sień, cho­ciaż słońce przy­grzewa jak w środku lata.

Ka­wiar­nia na­zywa się Pół­se­rio, jest przy­tulna i cie­ka­wie urzą­dzona. Sporo tu sto­li­ków, ale o tej po­rze nie ma jesz­cze du­żego ru­chu, więc mo­żemy się roz­siąść w wy­god­nych fo­te­lach i spo­koj­nie po­roz­ma­wiać. Ostat­nio mało mamy ta­kich nie­spiesz­nych chwil we dwoje – Adam dużo pra­cuje, bo nie­dawno otwarta pol­ska fi­lia mię­dzy­na­ro­do­wej kan­ce­la­rii wy­maga jesz­cze ol­brzy­mich wy­sił­ków i po­dwój­nej uwagi. Po­tem, jak twier­dzi mój na­rze­czony, kiedy wszystko się roz­hula i do­trze, on sam bę­dzie mógł wró­cić do nor­mal­nego trybu funk­cjo­no­wa­nia, ale kiedy to na­stąpi – do­kład­nie nie wia­domo.

W po­miesz­cze­niu unosi się tak ape­tyczny za­pach kawy, że nie daję się długo na­ma­wiać i de­cy­duję się na roz­grze­wa­jące pier­ni­kowe latte.

– Na pewno nie chcesz nic zjeść? – do­py­tuje Adam z tro­ską w oczach.

– Nie, nie dam rady ni­czego prze­łknąć.

– No do­brze, naj­wy­żej się z tobą po­dzielę. – Mruga do mnie i za­ma­wia so­bie omlet z fetą i wa­rzy­wami oraz wy­trawny gofr z jaj­kiem sa­dzo­nym. – Co się dzieje, ko­cha­nie? – pyta. – Już od dłuż­szego czasu mam wra­że­nie, że coś cię gnębi. A ostat­nio na­prawdę za­czy­nam się o cie­bie mar­twić, wi­dzę, że się czymś za­drę­czasz.

– Po pro­stu się stre­suję.

– Ale czym? – dziwi się. – Nie chcesz mi chyba po­wie­dzieć, że od­wie­dzi­nami u ro­dzi­ców, co?

– Ech, wszyst­kim po tro­chu, dużo się prze­cież dzieje. Ale naj­bar­dziej tym dzi­siej­szym wy­jaz­dem, tak.

– Nie żar­tuj! – Adam unosi brwi i uśmie­cha się z nie­do­wie­rza­niem. – Prze­cież to twój dom ro­dzinny, twoi ro­dzice.

– No wła­śnie – wzdy­cham.

– Chyba nie bę­dzie aż tak źle.

– Oba­wiam się, że bę­dzie – upie­ram się i ki­wam głową kel­nerce, by po­dzię­ko­wać za przy­nie­sione do na­szego sto­lika kawy.

– Wąt­pisz w mój urok? Po­tra­fię zro­bić do­bre wra­że­nie. – Adam bły­ska swoim hol­ly­wo­odz­kim uśmie­chem i su­ge­styw­nie po­ru­sza brwiami.

– Oj, Adaś, ja­sne, że będą tobą za­chwy­ceni. Ale oba­wiam się, że ty nimi już mniej.

– A na­wet je­śli, to co z tego? Miesz­kają da­leko, wi­dy­wać się za czę­sto nie bę­dziemy, wtrą­cać się nie po­zwolę, zresztą nie­za­leż­nie od dzie­lą­cej nas od­le­gło­ści, więc ja­koś to wszystko wy­trzy­mam.

– Mam na­dzieję… – mru­czę.

Przed Ada­mem lą­dują dwa ta­le­rze pysz­no­ści. Wszystko pach­nie tak pięk­nie, że za­czy­nam tro­chę ża­ło­wać, że jed­nak nie wzię­łam por­cji dla sie­bie. Adam wi­dzi za­chwyt w mo­ich oczach i za­czyna mnie kar­mić omle­tem.

– A nie mó­wi­łem? – ko­men­tuje z uśmie­chem, kiedy po pierw­szym kę­sie wy­rywa mi się roz­anie­lony po­mruk. – Może za­mó­wię ci osobną por­cję?

– Nie zmiesz­czę tyle – sprze­ci­wiam się. – Ale… może jed­nak pod­jem tro­szeczkę od cie­bie.

Adam pil­nuje, że­bym na­prawdę coś zja­dła, raz po raz pod­su­wa­jąc mi do ust swój wi­de­lec. Jest taki uro­czy w tej tro­sce, że uśmie­cham się do niego z roz­rzew­nie­niem. Po­chyla się w moją stronę i czule ca­łuje mnie w skroń.

– Ja­kieś ostat­nie rady przed cze­ka­jącą mnie ba­ta­lią? – pyta.

– Oj, dnia by mi nie star­czyło – wzdy­cham. – Może po pro­stu nie po­ru­szaj pew­nych te­ma­tów… Ta­kich jak po­li­tyka, re­li­gia i to, że sy­piasz z ich córką przed ślu­bem.

– Po­sta­ram się. Cho­ciaż z tego ostat­niego je­stem aku­rat dumny i naj­chęt­niej ca­łemu światu bym to wy­krzy­czał.

– Ale może nie­ko­niecz­nie aku­rat mo­jemu ta­tu­siowi, co?

Adam się śmieje. Ku­pu­jemy jesz­cze coś dla taty – piękny tort spo­śród wielu w wi­try­nie, a także kilka za­chwy­ca­ją­cych ko­lo­ro­wych cia­stek, które wy­glą­dają jak ma­leń­kie dzieła sztuki, aż szkoda bę­dzie je zja­dać. Adam nie chce da­wać przy­szłemu te­ściowi zwy­cza­jo­wego przy ta­kich oka­zjach al­ko­holu, bo tata czułby się zo­bo­wią­zany do po­sta­wie­nia go na stole. Przy­na­leż­ność do klubu AA ozna­cza ko­niecz­ność ści­słego prze­strze­ga­nia pew­nych za­sad. Bez żad­nych wy­jąt­ków.

Kiedy wsia­damy do auta i za­pi­namy pasy, wy­rywa mi się cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Głowa do góry, skar­bie! – mówi Adam, gła­dząc mnie po udzie. – Wszystko bę­dzie do­brze, po­ra­dzimy so­bie. Ale te­raz na­prawdę mu­simy już je­chać. Go­towa?

– A my tu z oj­cem mar­twili się, że stało się co po dro­dze! – wita nas mama od progu.

Kiedy par­ko­wa­li­śmy pod nie­du­żym blo­kiem, w któ­rym miesz­kają ro­dzice, są­siadki już cze­kały w oknach, oparte łok­ciami na sto­sach uło­żo­nych na pa­ra­pe­tach po­du­szek. O mo­ich za­rę­czy­nach wie pew­nie cały Bia­ły­stok. Adam, szcze­rze roz­ba­wiony tym ma­ło­mia­stecz­ko­wym wi­do­kiem, wy­szedł­szy z auta, de­mon­stra­cyj­nie ukło­nił się wszyst­kim na obie strony i krzyk­nął: „Wi­tam, piękne pa­nie!”, po czym otwo­rzył mi drzwi i po­mógł wy­siąść.

Nie­spe­szone są­siadki skło­niły głowy i nie spusz­czały z nas wzroku, kiedy szli­śmy do wej­ścia. Pew­nie nie umknęło ich uwa­dze, że Adam niósł ogromny bu­kiet dla mamy. Taką szar­manc­kość znają nie­wąt­pli­wie tylko z se­riali.

– Za­chodź­cie, za­chodź­cie da­lej! – Mama się od­suwa, cią­gnąc za sobą ojca, żeby zro­bić nam przej­ście w ma­łym przed­po­koju. – A ja za­raz ja­kie kap­cie znajdę.

– Nie trzeba kapci, dzię­kuję – sprze­ci­wia się Adam, roz­wią­zu­jąc ele­ganc­kie buty.

Wiem, że naj­chęt­niej by w nich zo­stał, ale mama dała wy­raźny sy­gnał, że to nie­mile wi­dziane. Po­sta­na­wiam in­ter­we­nio­wać:

– Mamo, wszy­scy tacy ele­ganccy, może jed­nak zo­sta­niemy w bu­tach?

– Ale ja pod­łogi wczo­raj cały dzień pa­sto­wała – sy­czy mama, co nie umyka uwa­dze mo­jego męż­czy­zny.

Adaś mruga do mnie krze­piąco i mówi ugo­dowo:

– Na­prawdę bę­dzie mi naj­wy­god­niej w skar­pet­kach.

Wzdy­cham i ja także zsu­wam szpilki. Prze­cho­dzimy do ma­leń­kiego po­koju go­ścin­nego. Mama się po­sta­rała. Stół jest roz­ło­żony, przy­kryty bia­łym ob­ru­sem i ugina się od zim­nych prze­ką­sek. Mie­sza­nina za­pa­chów – sa­łatki z ma­jo­ne­zem, do­mo­wej ro­boty ga­la­rety, lo­kal­nych wę­dlin i śle­dzi w śmie­ta­nie z ce­bulą – w po­łą­cze­niu z ostrą wo­nią pa­sty do pod­łogi i za­du­chem nie­wy­wie­trzo­nego po­miesz­cze­nia spra­wia, że robi mi się nie­do­brze. Chyba za­raz ze­mdleję. Adam zerka na mnie i ru­sza, żeby otwo­rzyć okno, ale mama krzy­czy:

– Nie, nie, pro­szę nie otwie­rać, żeby nie za­wiało! Oj­ciec ostat­nio na ko­rzonki skar­żył się.

– Mamo, bła­gam, to może cho­ciaż w kuchni, żeby tu tro­chę tlenu wpa­dło? – mó­wię słabo. – Prze­cież jest cie­pło.

– Ja bym jed­nak prze­wie­trzył – upiera się Adam, roz­chy­la­jąc drzwi bal­ko­nowe na oścież, a mama o dziwo się temu nie sprze­ci­wia, po pro­stu wy­cho­dzą z tatą do kuchni na­sta­wić wodę na her­batę.

Adam w tym cza­sie roz­sz­czel­nia po­zo­stałe dwa okna.

– Może nie za­uważą – szep­cze do mnie kon­spi­ra­cyj­nie.

W ca­łym tym za­mie­sza­niu za­po­mnie­li­śmy o for­mal­no­ściach, więc te­raz sto­imy na środku po­koju, cze­ka­jąc na ro­dzi­ców, że­bym mo­gła wszyst­kich so­bie przed­sta­wić. Adam trzyma dłoń na dole mo­ich ple­ców. Pa­trzę na niego i sta­ram się wy­czy­tać coś z jego twa­rzy, ale ma­lu­jący się na niej spo­kojny uśmiech ni­czego nie zdra­dza. Wresz­cie mogę ofi­cjal­nie za­pre­zen­to­wać Adama ro­dzi­com jako swo­jego na­rze­czo­nego. Adam wrę­cza ma­mie bu­kiet i po­chyla się ni­sko, żeby po­ca­ło­wać ją w rękę.

– Piękne kwiaty, dzię­kuję, ale po co było pie­nią­dze wy­da­wać – kry­guje się mama, wi­dzę jed­nak, że jest za­chwy­cona za­równo kwia­tami, jak i sta­ro­świec­kim ge­stem.

Wresz­cie sia­damy do stołu. Adam dziel­nie po­ko­nuje ko­lejne pod­su­wane przez przy­szłą te­ściową prze­ką­ski, chwa­ląc kunszt pani domu, mocno na wy­rost, ale mama przyj­muje wszyst­kie kom­ple­menty z pło­ną­cymi po­licz­kami. Jed­no­cze­śnie mój na­rze­czony cier­pli­wie od­po­wiada na ko­lejne py­ta­nia o pracę, ro­dzinę i sze­roko po­jętą prze­szłość, które za­dają mu oboje ro­dzice. Na­wet tata, zwy­kle gra­jący przy swo­jej ener­gicz­nej żo­nie dru­gie albo i trze­cie skrzypce, wy­jąt­kowo się uak­tyw­nia. Adaś ra­dzi so­bie świet­nie, jest wy­lu­zo­wany, żar­tuje. Wi­dzę, że z każdą mi­nutą po­doba im się co­raz bar­dziej. I kiedy już na­pię­cie za­czyna mnie opusz­czać i wy­daje mi się, że może jed­nak nie bę­dzie tak źle, pada pierw­sze py­ta­nie, któ­rego tak bar­dzo się ba­łam:

– A może ja bym po kie­li­szeczku cze­goś na roz­grzewkę…? – zwraca się oj­ciec do Adama.

Serce wali mi tak, że w jed­nej chwili robi mi się słabo. Kładę drżącą dłoń na ko­la­nie na­rze­czo­nego pod sto­łem. Adaś przy­krywa ją swoją cie­płą dło­nią i mówi spo­koj­nie:

– Ja dzię­kuję, ale so­bie pro­szę nie od­ma­wiać.

– Ale z tą roz­grzewką to ty wy­sko­czył – stro­fuje ojca mama. – To może po obie­dzie, za wcze­śnie te­raz, to i pan Adam od­mó­wić mu­siał. Ja już pójdę ro­sół pod­grze­wać.

– Nie, nie, ja w ogóle nie piję al­ko­holu, ani po obie­dzie, ani te­raz.

Mama za­trzy­muje się w pół drogi do kuchni i spo­gląda na Adama ba­daw­czo, ale za­raz roz­pro­mie­nia się w uśmie­chu.

– Aaa, bo to pew­nie pan Adam kru­cjatę ma! Jak to te­raz mło­dzi przed księ­dzem skła­dają. A to cza­sowa czy do końca ży­cia tak?

– Do końca ży­cia – od­po­wiada Adam nie­swoim gło­sem.

Na­wet nie mu­szę na niego zer­kać, żeby wie­dzieć, że dusi się od po­wstrzy­my­wa­nego śmie­chu. W oczach mamy zy­skał wła­śnie sto ty­sięcy bo­nu­so­wych punk­tów.

– A można wie­dzieć, w ja­kiej to in­ten­cji? – pyta mama z lekką dozą nie­ty­po­wej dla sie­bie nie­śmia­ło­ści.

– Pro­szę wy­ba­czyć, ale po­wody wo­lał­bym zo­sta­wić dla sie­bie – mówi Adaś. Nadałby się do dy­plo­ma­cji, nie ma co.

Ja rów­nież śmieję się w du­chu, ale je­stem z niego dumna. Jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam, żeby Adam od­stę­po­wał od nie­pi­cia. Wiem, jak bar­dzo chce zro­bić do­bre wra­że­nie, ale na­wet to nie staje się dla niego pre­tek­stem do się­gnię­cia po kie­li­szek.

Do­mowy ro­sół topi ostat­nie lody i przy dru­gim da­niu mama wy­ta­cza cięż­kie działa.

– No a co z tym wa­szym ślu­bem? Kiedy pla­nu­je­cie po­brać się?

– Ja to bym i dzi­siaj mógł. – Adam szcze­rzy się w uśmie­chu, zer­ka­jąc na mnie.

– Z pana Ada­sia to żar­tow­niś jed­nak jest – za­uważa mama ze śmie­chem. – Na salę długo się czeka się, no i po­spra­szać wszyst­kich trzeba, ro­dzinę całą, są­sia­dów, zna­jo­mych. Ja bym ra­dziła dla was ju­tro do księ­dza pójść i za­po­wie­dzi dać, skoro już taki ka­wał drogi wy prze­je­chali.

No tak, za­czyna się. Nie pod­ję­li­śmy jesz­cze z Ada­mem żad­nych de­cy­zji, ale mama już zdą­żyła to zro­bić za nas. W do­datku, kiedy ona mówi o na­szym ślu­bie jak o czymś re­al­nym, co ma na­stą­pić już za­raz, za chwilę nie­mal, robi mi się ja­koś dziw­nie, ogar­nia mnie pa­nika. Pew­nie to dla­tego, że nie lu­bię ta­kiej pre­sji.

– Ale my jesz­cze nie zde­cy­do­wa­li­śmy, co i jak, mamo. Dla­czego za­kła­dasz, że chcemy brać ślub w tu­tej­szym ko­ściele?

– Dziecko, tu nie ma nic do de­cy­do­wa­nia. Za­wsze ślub bie­rze się w pa­ra­fii panny mło­dej, o tak o. To i py­tać nie trzeba.

– Może daw­niej fak­tycz­nie tak było, ale te­raz się prze­cież sporo po­zmie­niało – per­swa­duje Adam de­li­kat­nie. – Mnie jest na­prawdę wszystko jedno, gdzie Ju­lia zo­sta­nie moją żoną. Ważne, żeby jej się po­do­bało to miej­sce.

– Ważne, żeby wszystko było po bo­żemu i jak tra­dy­cja każe – po­ucza go mama. – I żeby są­siady wi­dzieli, że na­sza Jul­cia starą panną nie zo­sta­nie ani że ob­razy bo­skiej żad­nej nie ma, tfu! Jak te­raz po­sta­ra­cie się, to i na przy­szłe lato ter­min dla was zna­leźć uda się.

– Ale po co ten po­śpiech? – bun­tuję się. – Ja na­prawdę jesz­cze nie wiem, gdzie ten ślub chcę wziąć i czy chcę mieć huczne we­sele, czy w ogóle we­sele ja­kieś bę­dzie. To są sprawy mię­dzy mną a Ada­mem, mu­simy so­bie to prze­dys­ku­to­wać, a wy się do­wie­cie w od­po­wied­nim cza­sie, ja­kie pod­ję­li­śmy de­cy­zje.

– Święty Ja­centy, sły­szał ty?! – zwraca się matka do ojca. – Może jesz­cze ro­dzi­ców na ślub wła­sny nie za­prosi, matki ro­dzo­nej! I czego ty taka? Jesz­cze pan Adam roz­my­śli się.

– A to jest aku­rat nie­moż­liwe. – Adam uśmie­cha się do mamy i uj­muje moją dłoń, po czym składa na niej po­ca­łu­nek. Wi­dzi, że je­stem wku­rzona i zdo­ło­wana.

Znów czuję się jak mała dziew­czynka besz­tana tylko za to, że ma zu­peł­nie inny po­mysł na sie­bie, niż chcia­łaby matka. Póki tu miesz­ka­łam, nie mo­głam pod­jąć sa­mo­dziel­nej de­cy­zji w żad­nej, na­wet naj­błah­szej kwe­stii. Ze wszyst­kiego mu­sia­łam się spo­wia­dać, wszystko było pod­da­wane kry­tycz­nej ana­li­zie, a ko­niec koń­ców matka za­wsze sta­wiała na swoim. To dla­tego ucie­kłam na stu­dia tak da­leko, do Kra­kowa, cho­ciaż bli­żej mia­łam cho­ciażby Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski. Wie­dzia­łam, że je­śli zo­stanę w ro­dzin­nym mie­ście, ni­gdy nie będę na­prawdę wolna.

– A wie­cie pań­stwo, że ja nie by­łem do­tąd w oko­licy? – mówi Adam, prze­ry­wa­jąc nie­zręczną ci­szę i ucie­ka­jąc od nie­wy­god­nego te­matu. – Chęt­nie po­szedł­bym na mały spa­cer, zwłasz­cza że po tak wspa­nia­łym obie­dzie do­brze by było tro­chę się po­ru­szać.

Mam ochotę go ozło­cić.

– A to wy, mło­dzi, idź­cie, pew­nie. Do ko­ścioła mo­że­cie zajść przy oka­zji, jak pan Adam zo­ba­czy, jaki ten w rynku fest, to może i Ju­lię na­mówi. Tylko żeby wy co cie­plej­szego wło­żyli, bo już cią­gnie. Jak słońce zaj­dzie, to za­raz zimno robi się. A Ju­lia taka chuda i blada, że jak nic za­raz ka­tar zła­pie apiać.

Ro­dzice miesz­kają bar­dzo bli­sko Rynku Ko­ściuszki, tylko pięt­na­ście mi­nut spa­ce­rem, więc wła­śnie tam za­bie­ram na­rze­czo­nego. Zresztą to chyba naj­bar­dziej re­pre­zen­ta­tywna i cha­rak­te­ry­styczna część Bia­łe­go­stoku. Adaś jest wy­raź­nie urze­czony ma­ło­mia­stecz­ko­wym uro­kiem mo­ich oko­lic, któ­rego ja już chyba nie do­strze­gam. Cie­szę się, że się stąd wy­rwa­łam.

– No i co, chyba nie było aż tak źle? – pyta, pa­trząc na mnie z uśmie­chem.

– Jesz­cze się nie roz­krę­cili – mó­wię po­nuro. – Omi­ja­nie nie­wy­god­nych te­ma­tów też uła­twia sprawę, a już tą swoją kru­cjatą ku­pi­łeś mamę. Chyba po raz pierw­szy w ży­ciu nie pa­trzyli po­dejrz­li­wie na ko­goś, kto od­mó­wił kie­li­szeczka.

– Mniej wie­dzą, dłu­żej po­żyją – stwier­dza Adam bez­tro­sko. – To ty masz wie­dzieć o mnie wszystko, oni nie mu­szą.

– A wiem? – py­tam, uno­sząc brwi.

– Wiesz – po­twier­dza Adam z po­wagą. – Za to mam wra­że­nie, że ty nie mó­wisz mi wszyst­kiego.

– Na przy­kład? – rzu­cam lek­kim to­nem, uno­sząc brwi. Czuję jed­nak ja­kiś ir­ra­cjo­nalny nie­po­kój.

– Na przy­kład tego, dla­czego nie chcesz za­cząć pla­no­wać ślubu ani cho­ciaż ze mną za­miesz­kać.

Wzdy­cham i za­trzy­muję wzrok na fon­tan­nie, na­zy­wa­nej tu wę­dru­jącą z po­wodu wie­lo­krot­nego zmie­nia­nia miej­sca w ob­rę­bie rynku. Dzi­wię się, że jesz­cze działa. Kiedy by­łam dziec­kiem, prze­sta­wała try­skać wodą nie­długo po wa­ka­cjach. Je­den z trzech rzeź­bio­nych mło­dzień­ców wle­pia we mnie wy­cze­ku­jące spoj­rze­nie. Po­dob­nie jak mój Adaś.

– Prze­cież nie mu­simy się z ni­czym spie­szyć – od­po­wia­dam wy­mi­ja­jąco.

– Prawda, ale opóź­niać też ni­czego nie mu­simy – za­uważa Adam. – Na­bra­łaś wąt­pli­wo­ści? Może zmie­ni­łaś de­cy­zję? – Przy­staje i bie­rze mnie za ręce.

– Po pro­stu to wszystko działo się tak szybko – mó­wię wresz­cie. – Może le­piej by było, gdy­by­śmy jesz­cze tro­chę tak po pro­stu po­byli ze sobą, bez zo­bo­wią­zań, na próbę. Wiem, że ty roz­wo­dzisz lu­dzi na prawo i lewo, ale dla mnie de­cy­zja o ślu­bie to jest wy­bór na całe ży­cie. Chcę, że­by­śmy oboje nie mieli wąt­pli­wo­ści, że do­brze wy­bra­li­śmy.

– Na pewno tylko o to cho­dzi? – Adam ba­daw­czo pa­trzy mi w oczy.

– Tak. – Sta­ram się nadać gło­sowi jak naj­bar­dziej sta­now­cze brzmie­nie. – Na pewno.

Adam uj­muje moją twarz w dło­nie i ca­łuje mnie po­woli i czule.

– Czy nie wy­daje ci się w ta­kim ra­zie – kon­ty­nu­uje po chwili i ru­sza wzdłuż rzędu nie­wy­so­kich ka­mie­ni­czek o zdo­bio­nych fa­sa­dach, które tak mu się po­do­bają – że po­win­ni­śmy pójść o kro­czek da­lej i za­miesz­kać ra­zem? Wiem, że roz­ma­wia­li­śmy o tym wie­lo­krot­nie, i mar­twię się, że nic się w tej kwe­stii nie zmie­nia. A na­prawdę nie ma lep­szego spo­sobu, żeby się po­znać, niż dzie­lić z kimś wspólną prze­strzeń. Nie tylko w week­endy, nie tylko od święta. Na co dzień.

Wiem, że on ma ra­cję. W do­datku na­prawdę nie po­tra­fię sama so­bie wy­tłu­ma­czyć, skąd we mnie ten opór, ten lęk przed po­łą­cze­niem swo­jego ży­cia z jego ży­ciem jesz­cze ści­ślej. Prze­cież pla­nu­jemy ślub. Dla­tego mó­wię:

– Do­brze, Ada­siu, wpro­wa­dzę się do cie­bie.

Adam wy­daje okrzyk ra­do­ści, pod­nosi mnie i kręci pi­ru­ety ze mną w ra­mio­nach, śmie­jąc się jak wa­riat.

– Tylko że­byś po­tem nie ma­ru­dził, że nie ostrze­ga­łam. Po­tra­fię być straszną zołzą.

– My­ślisz, że jesz­cze nie za­uwa­ży­łem? – Adam uśmie­cha się szel­mow­sko.

– Uwa­żaj, bo zmie­nię zda­nie! – Grożę mu pal­cem.

– No do­bra, żar­to­wa­łem. I po­zwól, że pójdę za cio­sem: to co z tym na­szym ślu­bem?

– Adam, nie prze­gi­naj – ję­czę. – Na ra­zie my­ślę o tym, jak prze­trwać dzi­siej­szy wie­czór i ju­trzej­szą po­łowę dnia. A po­tem po­nie­dzia­łek, bo mam sądny dzień w kan­ce­la­rii.

– Ale wiesz, że wcale nie mu­sisz tam pra­co­wać, prawda?

– Na ra­zie nie zna­la­złam ni­czego in­nego, więc chyba jed­nak mu­szę.

– Nie to mia­łem na my­śli. Prze­cież do­sko­nale wiemy oboje, że to jest za­ję­cie znacz­nie po­ni­żej two­ich kwa­li­fi­ka­cji. Pra­co­wa­łaś z wiel­kimi mu­zy­kami, kom­po­zy­to­rami, a te­raz je­steś po pro­stu se­kre­tarką w zwy­kłej kan­ce­la­rii… Mo­żesz z tego zre­zy­gno­wać, prze­cież ja nas oboje bez pro­blemu utrzy­mam. Oboje, a po­tem troje czy czworo albo i pię­cioro – mówi z roz­ma­rze­niem.

– Yyy… co? Nie wiem, czy do­brze cię zro­zu­mia­łam, ale jesz­cze przed chwilą roz­ma­wia­li­śmy o tym, że się do cie­bie wpro­wa­dzę, a te­raz na­gle je­stem bez­ro­botną matką wie­lo­dzietną na utrzy­ma­niu męża? Rany, Adaś, zwol­nij tro­chę – śmieję się ner­wowo, ale za­mie­ram, kiedy się orien­tuję, że on wcale nie żar­to­wał.

– A wła­śnie, o dzie­ciach też nie roz­ma­wia­li­śmy…

– Bo to prze­cież sta­now­czo za wcze­śnie!

– Ale to ważne… Chcesz je w ogóle mieć?

– Tak, Adam, kie­dyś chcę, tylko że nie za­raz po ślu­bie…

– …któ­rego też nie chcesz za­raz, do­dajmy…

– …i ra­czej nie aż troje.

Przy­sta­jemy oboje, wzbu­rzeni, i chyba zdzi­wieni tym, jak po­to­czyła się roz­mowa.