Zatruty kielich - Robert Jackson Bennett - ebook

Zatruty kielich ebook

Robert Jackson Bennett

5,0
52,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Osobliwa zbrodnia. Genialna śledcza. Zagadka na epicką skalę. W wytwornej rezydencji na obrzeżach Imperium leży martwy funkcjonariusz imperialny – uśmiercony nagłym wyrośnięciem drzewa z ciała. Nawet tutaj, gdzie szerzą się skażenia, a krew lewiatanów powoduje dziwaczne przemiany, jest to śmierć zarówno przerażająca, jak i niepojęta. Do rozwiązania sprawy zostaje wezwana Ana Dolabra – śledcza, której geniuszowi dorównuje jedynie jej ekscentryczność. U jej boku stoi nowy asystent, Dinios Kol, mnemorytownik zmodyfikowany tak, by posiadał pamięć doskonałą. Wkrótce śledztwo naprowadza ich na spisek, który zagraża bezpieczeństwu całego Imperium. Dla Any to smakowicie zagmatwana łamigłówka, wreszcie coś, co jest godne jej uwagi. A Din? Jemu pozostaje mocno się trzymać, żeby przetrwać tę szaloną przygodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 490

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Mamy i Babci, które wpro­wa­dziły mnie w świat kry­mi­na­łów

Stopnie wojskowe

Mapa

Część pierwsza. Człowiek w drzewie

Część pierw­sza

Czło­wiek w drze­wie

Rozdział pierwszy

Z poran­nej mgły wyło­niło się przede mną ogro­dze­nie posia­dło­ści, dłu­gie, ciemne, obłe niczym bok jakie­goś mor­skiego stwo­rze­nia wyrzu­co­nego na brzeg. Sze­dłem wzdłuż niego, usi­łu­jąc zigno­ro­wać łomot serca i spły­wa­jące po karku strużki potu. Z przodu, gdzieś we mgle, migo­tało błę­kitne świa­tło, które z każ­dym kro­kiem nabie­rało kształtu, aż stało się latar­nią mai umiesz­czoną nad przej­ściem dla służby. Obok, oparty o ścianę, tkwił umun­du­ro­wany męż­czy­zna w lśnią­cym sta­lo­wym heł­mie. Cze­kał na mnie.

Prin­ceps obser­wo­wał, jak nad­cho­dzę, a im bli­żej byłem, tym wyżej uno­sił brwi.

Gdy się przed nim zatrzy­ma­łem, nie­malże wpeł­zły mu we włosy. Chrząk­ną­łem ze sto­sow­nym auto­ry­te­tem, jak mia­łem nadzieję.

– Signum Dinios Kol, asy­stent śled­czego. Przy­sze­dłem w spra­wie zwłok.

Prin­ceps zamru­gał i zmie­rzył mnie spoj­rze­niem od stóp do głów, co zajęło mu chwilę, bo byłem od niego wyż­szy nie­mal o głowę.

– Rozu­miem, panie. – Ukło­nił się oszczęd­nie, była to może ćwierć regu­lar­nego ukłonu, nie ruszył się jed­nak z miej­sca.

– Bo są tu zwłoki, tak? – upew­ni­łem się.

– Ow­szem, panie, są – zgo­dził się nie­śpiesz­nie i spoj­rzał ponad moim ramie­niem w głąb zasnu­tej mgłą alejki.

– Zatem w czym pro­blem?

– No cóż… hm… – Znów zer­k­nął w uliczkę za mną. – Pro­szę wyba­czyć, ale gdzie ta druga osoba?

– Słu­cham? – spy­ta­łem. – Jaka druga?

– No ta śled­cza? Kiedy się zjawi?

Stłu­mi­łem ukłu­cie nie­po­koju. Nie­raz już odpo­wia­da­łem na to pyta­nie, gdy zaj­mo­wa­łem się innymi spra­wami dla mojej zwierzch­niczki, teraz jed­nak, ponie­waż sytu­acja doty­czyła mar­twego czło­wieka, sprawa wyglą­dała zupeł­nie ina­czej.

– Śled­cza nie może przy­być – powie­dzia­łem. – Mam obej­rzeć miej­sce zda­rze­nia, prze­słu­chać per­so­nel, ewen­tu­al­nych świad­ków i zdać jej raport.

– Śled­cza zamie­rza pro­wa­dzić docho­dze­nie… nie bio­rąc w nim oso­bi­stego udziału? Czy mogę zapy­tać dla­czego?

Zlu­stro­wa­łem roz­mówcę. Krótka kol­czuga lśniła w sła­bym świe­tle, każde kółeczko poły­ski­wało od skro­plo­nej wil­goci. Bar­dzo ele­gancko. Nad klamrą ozdob­nego pasa wisiał wydatny, miękki brzuch – kon­se­kwen­cja wcze­snego wieku śred­niego. Efek­tem tego samego były pasma siwi­zny w bro­dzie. Czarne buty lśniły, a ich cho­lewki wykoń­czono skórą bar­wioną wodo­ro­stami. Do stan­dar­do­wego wypo­sa­że­nia nale­żały jedy­nie długi miecz w pochwie oraz ciem­no­czer­wony płaszcz, oznaka kor­pusu – był apo­te­ka­rzem, funk­cjo­na­riu­szem odpo­wie­dzial­nym za zarzą­dza­nie istot­nymi mody­fi­ka­cjami impe­rial­nymi. Resztę ekwi­punku musiał kupić sobie sam, praw­do­po­dob­nie za iście bajoń­ską sumę.

Wszystko to wska­zy­wało, że cho­ciaż jako signum prze­wyż­sza­łem go rangą, sto­jący przede mną czło­wiek góro­wał nade mną nie tylko wie­kiem i bogac­twem, ale praw­do­po­dob­nie i widział pod­czas swo­jej kariery wię­cej, niż potra­fi­łem sobie wyobra­zić. Nic dziw­nego, że ktoś taki wyra­ził zdzi­wie­nie fak­tem, że śled­cza wysłała na miej­sce zda­rze­nia dwu­dzie­sto­let­niego chło­paka w dziu­ra­wych butach.

– Śled­cza zazwy­czaj nie bie­rze oso­bi­ście udziału w docho­dze­niu, prin­cep­sie – wyja­śni­łem. – Wysyła mnie, bym oce­nił sytu­ację, i na pod­sta­wie mojego raportu wyciąga sto­sowne wnio­ski.

– Sto­sowne wnio­ski – powtó­rzył prin­ceps.

– Wła­śnie – potwier­dzi­łem.

Cze­ka­łem, aż pozwoli mi wejść do środka. Ale on na­dal stał w miej­scu. Zaczą­łem się oba­wiać, że będę musiał wydać mu roz­kaz. Ni­gdy wcze­śniej nie wyda­wa­łem bez­po­śred­niego roz­kazu urzęd­ni­kowi innych insty­tu­cji cesar­stwa. Na szczę­ście nie musia­łem tego robić i tym razem.

– Tak jest – powie­dział ku mojej uldze i wyjął z kie­szeni mały, brą­zowy krą­żek z osa­dzoną pośrodku szklaną fiolką, z któ­rej sączył się czarny płyn. – Musisz się, panie, trzy­mać bli­sko mnie. Ta brama jest stara. Bywa kapry­śna.

Odwró­cił się w stronę wej­ścia dla służby, zaokrą­glo­nego otworu w gład­kiej, czar­nej powierzchni ogro­dze­nia. Drugą stronę przej­ścia prze­sła­niała kur­tyna poro­śnię­tych wło­skami zie­lon­kawo-żół­tych pną­czy. Gdy prin­ceps się zbli­żył, zadrżały dziw­nie, nie­po­ko­jąco, a potem roz­su­nęły się, umoż­li­wia­jąc nam przej­ście.

Trzy­ma­łem się bli­sko, pochy­la­jąc się, by głową nie szo­ro­wać o skle­pie­nie bramy. Pną­cza łasko­tały mnie w kark, wydzie­la­jąc słod­kawy, mdlący zapach. Praw­do­po­dob­nie zostały zmie­nione, by łak­nąć mięsa i gdyby nie miał przy sobie swo­jego „klu­cza”, czyli fiolki z reagen­tem, roślina spa­ra­li­żo­wa­łaby nas, albo nawet gorzej.

Wyszli­śmy na wewnętrzny dzie­dzi­niec, gdzie pół­mrok świtu roz­pra­szało migo­tliwe świa­tło dzie­sią­tek lam­pio­nów zawie­szo­nych na stro­mym dachu wiel­kiego domu posa­do­wio­nego na wzgó­rzu. Budowlę, opa­sy­wała weranda, a paję­czyna poro­śnię­tych ozdob­nym mchem sznu­rów osła­niała okna przed poran­nym słoń­cem. Sze­ro­kie, drew­niane posadzki lśniły gład­ko­ścią, a na wschod­nim krańcu znaj­do­wała się wydzie­lona część wypo­sa­żona w mięk­kie podu­chy, coś w rodzaju minia­tu­ro­wego pawi­lonu her­ba­cia­nego, tyle że za sto­lik słu­żyła masywna czaszka zwie­rzę­cia, przy­cięta tak, by jej szczyt two­rzył równy blat. Dość upiorna ozdoba dla tak pięk­nego miej­sca – a było to piękne miej­sce, z pew­no­ścią naj­pięk­niej­szy dom, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łem.

Zauwa­żyw­szy moje zdu­mie­nie, prin­ceps uśmiech­nął się pod nosem. Popra­wi­łem za mały w ramio­nach płaszcz Jurysu. Nagle poczu­łem się głu­pio, wci­śnięty w to błę­kitne, nie­wy­godne okry­cie, nie­do­pa­so­wane do mojej syl­wetki, ponie­waż nie zna­leźli odpo­wied­niego dla mnie roz­miaru.

– Jak się nazy­wasz, prin­cep­sie? – zapy­ta­łem.

– Prze­pra­szam, panie, zapo­mnia­łem się przed­sta­wić. Oti­rios.

– Czy ziden­ty­fi­ko­wano osta­tecz­nie ciało zmar­łego, Oti­rio­sie? Bo zro­zu­mia­łem, że był z tym pewien pro­blem?

– Tak sądzimy, panie. Przy­pusz­czamy, że to Taqtasa Blas, z Inży­nie­rii.

– Sądzi­cie? – powtó­rzy­łem. – Przy­pusz­cza­cie? A zatem nie jeste­ście pewni?

– Myśla­łem, że zosta­li­ście poin­for­mo­wani, że śmierć nastą­piła w wyniku mody­fi­ka­cji? – Mówiąc to, mój roz­mówca uciekł wzro­kiem w bok.

– Ow­szem.

– No cóż, mody­fi­ka­cje mogą utrud­nić roz­po­zna­nie ciała. – Ruszy­li­śmy przez mostek prze­rzu­cony nad stru­my­kiem. – A nawet – dodał – stwier­dze­nie, czy to jedno ciało. Wła­śnie po to jeste­śmy tu my, apo­te­ka­rze.

Wska­zał na roz­cią­ga­jącą się przed nami mgłę, z któ­rej wyłu­ska­łem wzro­kiem postaci wędru­jące po ogro­dach. Odziane w ciem­no­czer­wone płasz­cze i pele­ryny, nosiły w rękach coś na kształt kla­tek na ptaki, ale zamiast pta­ków umiesz­czono w nich deli­katne papro­cie.

– Spraw­dzamy, czy nie doszło do ska­że­nia – wyja­śnił Oti­rios. – Ale jak dotąd nie zna­leź­li­śmy nic nie­po­ko­ją­cego. Żadna z roślin nie zbrą­zo­wiała ani nie uschła. Na tere­nie posia­dło­ści brak śla­dów ska­że­nia.

Apo­te­karz zapro­wa­dził mnie do drzwi z papieru papro­cio­wego. Kiedy się zbli­ży­li­śmy, wydało mi się, że z głębi rezy­den­cji dobiegł mnie prze­cią­gły dźwięk. Krzyk, poją­łem.

– Co to? – zdzi­wi­łem się.

– Praw­do­po­dob­nie słu­żące. Zna­la­zły ciało i wciąż są dość poru­szone, jak łatwo się domy­ślić.

– Czyż to nie stało się już dobre parę godzin temu?

– Tak, ale na­dal są wzbu­rzone. Zro­zu­miesz, panie, dla­czego, kiedy pokażę ciało.

Wsłu­chu­jąc się w osza­lałe, histe­ryczne zawo­dze­nia, sta­ra­łem się zacho­wać kamienną twarz.

Naka­za­łem sobie pano­wa­nie nad emo­cjami. Jako funk­cjo­na­riusz Jurysu, impe­rial­nego kor­pusu zarzą­dza­ją­cego try­bu­na­łami, odpo­wie­dzial­nego za wymie­rza­nie spra­wie­dli­wo­ści w całym cesar­stwie, mia­łem obo­wią­zek wejść do tego pięk­nego domu, nawet jeśli wypeł­niały go nie­po­ko­jące odgłosy.

Oti­rios otwo­rzył drzwi. Krzyki stały się gło­śniej­sze.

Pomy­śla­łem, że god­ność mojego urzędu wymaga, by moje siki pozo­stały w ciele, jed­nak oba­wia­łem się, że jeśli ten raban nie usta­nie, może się to oka­zać nie­moż­liwe.

Prin­ceps wpro­wa­dził mnie do środka.

* * *

Pierw­sze, co ude­rzyło mnie w tym miej­scu, to panu­jąca wszę­dzie czy­stość. Nie cho­dziło o sam brak brudu, smug czy zacie­ków, ale o ste­ryl­ność wszyst­kiego, na czym spo­czął mój wzrok. Ele­ganc­kie sofy były zbyt gład­kie i nie­ska­lane, jakby nie­uży­wane, a tkane z jedwa­biu kwa­dra­towe maty na pod­ło­dze wyglą­dały na nie­tknięte stopą. Całe wnę­trze domu robiło wra­że­nie tak przy­tulne i wygodne jak skal­pel chi­rurga.

Nie zna­czy to, że nie pano­wał w nim prze­pych. Z sufitu zwi­sały minia­tu­rowe drzewka mai, któ­rych korony peł­niły rolę żyran­doli. Ni­gdy nie widzia­łem cze­goś podob­nego. Owoce wypeł­nione robacz­kami mai jarzyły się błę­kit­nym świa­tłem, zale­wa­jąc pomiesz­cze­nia migo­tli­wym bla­skiem. Prze­mknęło mi przez głowę, że chyba nawet powie­trze w tym domu jest kosz­towne i zaraz prze­ko­na­łem się, że tra­fi­łem w sedno – w rogu każ­dego pomiesz­cze­nia wbu­do­wano wiel­kie kir­pisy, czarne grzyby fil­tru­jące. Ich grzyb­nie zasy­sały, a potem wyda­lały oczysz­czone i schło­dzone powie­trze.

W głębi domu znów roz­le­gły się wrza­ski. Zadrża­łem lekko i wie­dzia­łem, że nie ma to nic wspól­nego z tem­pe­ra­turą panu­jącą w rezy­den­cji.

– Zgod­nie z pole­ce­niem śled­czej zatrzy­ma­li­śmy w domu cały per­so­nel oraz świad­ków – powie­dział Oti­rios. – Przyj­muję, że będzie pan chciał ich prze­słu­chać.

– Dzię­kuję, prin­cep­sie. Ilu ich jest?

– Łącz­nie sied­mioro. Cztery słu­żące, kucharka, ogrod­nik i gospo­dyni.

– Kto jest wła­ści­cie­lem posia­dło­ści? Zakła­dam, że nie pre­fekt Blas?

– Nie, panie. Ten dom należy do klanu Haza. Nie zauwa­ży­łeś insy­gnium? – Wska­zał na mały sym­bol nad drzwiami wej­ścio­wymi, pióro pomię­dzy dwoma drze­wami.

Dało mi to do myśle­nia. Hazo­wie, jeden z naj­bo­gat­szych rodów Impe­rium, posia­dali roz­le­głe tery­to­ria w Wewnętrz­nych Pier­ście­niach. Osza­ła­mia­jący luk­sus tego miej­sca nabrał sensu, jed­nak reszta stała się jesz­cze bar­dziej nie­zro­zu­miała.

– Hazo­wie i posia­dłość w Dare­ta­nie? – zapy­ta­łem, szcze­rze zdez­o­rien­to­wany.

– Nie wiem, panie. – Oti­rios wzru­szył ramio­nami. – Może gdzie indziej zabra­kło im już domów do kupie­nia.

– Czy prze­bywa tu obec­nie któ­ryś z człon­ków klanu?

– Jeśli tak, to cho­ler­nie dobrze się ukrywa. Gospo­dyni powinna wie­dzieć coś wię­cej.

Podą­ża­li­śmy dłu­gim kory­ta­rzem aż do czar­nych drzwi z kamien­nego drewna. W ich pobliżu uno­sił się słaby zapach słod­ka­wej stę­chli­zny, dopra­wio­nej nutą zjeł­cze­nia.

Poczu­łem szarp­nię­cie w żołądku i musia­łem napo­mnieć się w duchu, że mam trzy­mać wysoko głowę i zacho­wać sto­icki wyraz twa­rzy, jak praw­dziwy asy­stent śled­czego. A potem znów zga­ni­łem się w myślach, bo prze­cież, do cho­lery, byłem praw­dziwym asy­stentem śled­czego.

– Nad wie­loma spra­wami doty­czą­cymi śmierci pra­co­wa­łeś, panie? – zapy­tał Oti­rios.

– A co?

– Nic, po pro­stu jestem cie­kaw, bio­rąc pod uwagę naturę tej sprawy.

– Nie, dotych­czas zaj­mo­wa­li­śmy się ze śled­czą głów­nie oszu­stwami płat­ni­czymi wśród funk­cjo­na­riu­szy w Dare­ta­nie.

– To nie wy zaj­mo­wa­li­ście się tym mor­der­stwem w zeszłym roku? Pijany war­tow­nik, zaata­ko­wał kogoś na rogat­kach?

Poczu­łem, jak napina mi się skóra na policzku.

– Urząd śled­czego Jurysu został utwo­rzony zale­d­wie cztery mie­siące temu.

– Ach, tak. A w poprzed­nim miej­scu pra­co­wa­li­ście ze śled­czą nad spra­wami śmierci?

Mię­sień na moim policzku naprę­żył się jesz­cze moc­niej.

– Po przy­by­ciu śled­czej zosta­łem wybrany spo­śród tutej­szych funk­cjo­na­riu­szy na sta­no­wi­sko jej asy­stenta. A więc nie.

Krok Oti­riosa na mgnie­nie zmie­nił rytm.

– Ach tak? A więc pra­cuje pan dla Jurysu dopiero od czte­rech mie­sięcy?

– O co wam cho­dzi, prin­cep­sie? – ziry­to­wa­łem się.

I znów ujrza­łem igra­jący na war­gach Oti­riosa uśmie­szek.

– No cóż, panie, ja oso­bi­ście nie chciał­bym, żeby wła­śnie ten przy­pa­dek śmierci był moim pierw­szym – oświad­czył i otwo­rzył drzwi.

* * *

Sypial­nia dorów­ny­wała prze­stron­no­ścią i wspa­nia­ło­ścią resz­cie pomiesz­czeń w rezy­den­cji. Kró­lo­wało w niej sze­ro­kie łoże z mięk­kiego mchu, zaś za prze­pie­rze­niem z papro­cio­wego papieru wydzie­lono, jak się domy­śla­łem, prze­strzeń łaziebną. Ni­gdy nie widzia­łem niszy kąpie­lo­wej wewnątrz budynku, ale sły­sza­łem o nich. W dwóch rogach pokoju po prze­kąt­nej stały lam­pion mai oraz kir­pis fil­tru­jący. Obok dostrze­głem dwa kufry oraz skó­rzaną torbę miesz­czące zapewne doby­tek pre­fekta Blasa.

Jed­nakże to kępa ulist­nio­nych drzew pośrodku sta­no­wiła naj­nie­zwy­klej­szy ele­ment w tym pomiesz­cze­niu. Naj­nie­zwy­klej­szy, ponie­waż wyra­stała z czło­wieka. A raczej prze­ra­stała przez jego ciało.

Zwłoki tkwiły zawie­szone pośrodku kom­naty, prze­szyte smu­kłymi pniami, ale zgod­nie z zapo­wie­dzią Oti­riosa, począt­kowo trudno było dostrzec w nich ludz­kie ciało. Widoczne w gęstwi­nie frag­ment tuło­wia oraz lewa noga zda­wały się nale­żeć do męż­czy­zny w śred­nim wieku, ubra­nego w pur­pu­rowe barwy Impe­rial­nego Jaletu Inży­nie­ryj­nego. Pra­wego ramie­nia bra­ko­wało, zaś nogę pochło­nęło kłę­bo­wi­sko korzeni wgry­za­ją­cych się w posadzkę z kamien­nego drewna.

Po chwili wpa­try­wa­nia się w skoł­tu­nioną masę wyda­wało mi się, że dostrze­gam w niej różo­wawy guzek kości udo­wej.

Na pod­ło­dze wokół drzewa roz­lała się ogromna kałuża krwi, gładka i poły­skliwa jak lustro z czar­nego szkła.

Poczu­łem podrygi w żołądku, zupeł­nie jakby ożył w nim węgorz, który usi­ło­wał się wydo­stać na zewnątrz.

Naka­za­łem sobie sku­pie­nie. Powścią­gli­wość i opa­no­wa­nie. Zaczą­łem oddy­chać. To teraz była moja praca, zapew­nia­jąca mi utrzy­ma­nie.

– Można bez­piecz­nie podejść, panie – zachę­cił mnie Oti­rios, tro­chę nazbyt rado­śnie. – Spraw­dzi­li­śmy całe pomiesz­cze­nie. Bez obaw.

Pod­sze­dłem do zaro­śli, które z bli­ska oka­zały się nie sku­pi­skiem cien­kich drze­wek, a kępą trawy o dłu­gich, ela­stycz­nych łody­gach, podob­nych do pustych zdrew­nia­łych pędów rośliny, z któ­rych robiono rury i rusz­to­wa­nia. Wyglą­dało na to, że łodygi wyła­niały się spo­mię­dzy barku i szyi Blasa. Dostrze­gł­szy zaplą­tane w nie kręgi, musia­łem stłu­mić kolejną falę mdło­ści.

Naj­bar­dziej nie­zwy­kła była twarz Blasa. Zda­wało się, że pędy, prze­biw­szy tors, roz­ga­łę­ziły się i jedna z odro­śli prze­biła czaszkę, prze­krzy­wia­jąc głowę pod upior­nym kątem; a następ­nie owi­nęła się powy­żej gór­nej szczęki, poże­ra­jąc, nos, czoło i uszy. Z głowy Blasa pozo­stała tylko żuchwa, obwi­sła w nie­mym krzyku, a ponad nią, z pofał­do­wa­nej kory wyła­niał się łuk zębów i pod­nie­bie­nia.

Przy­pa­trzy­łem się pod­bród­kowi. Cień sza­ra­wego zaro­stu i led­wie widoczna bli­zna po jakimś wypadku lub bójce. Spoj­rza­łem na pozo­stałe czę­ści ciała. Lewą rękę pora­stały jasno­brą­zowe wło­ski, skóra na pal­cach pokryta odci­skami i spę­kana od cięż­kiej pracy. Spodnie tak mocno prze­sią­kły krwią, że zebrała się ona w bucie, wypeł­nia­jąc go niczym opi­wino kie­lich.

Poczuw­szy kro­plę cie­czy, która spa­dła mi we włosy, zadar­łem głowę. Pędy prze­biły dach domu, a mgła wpły­wała do środka, zmie­nia­jąc się w rosę.

– Łodygi wystają jakieś dzie­sięć spa­nów ponad dach, jeśli chciał­byś wie­dzieć, panie – poin­for­mo­wał mnie Oti­rios. – Prze­biły się przez czte­ro­spa­nowe pokry­cie jak przez rybi tłuszcz. Nie­zła siła wzro­stu. Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łem.

– Jak długo to trwało? – zapy­ta­łem ochry­ple.

– Nie­całe pięć minut. Tak twier­dzi służba. Dom tak się trząsł, że myśleli, że to trzę­sie­nie ziemi.

– Czy apo­te­ka­rze dys­po­nują czymś, co mogłoby spo­wo­do­wać coś takiego?

– Nie, panie. Ow­szem, Jalet Apo­te­kar­ski posiada wsz­czepy i nasy­ce­nia mody­fi­ku­jące wzrost roślin, które mogą na przy­kład skró­cić doj­rze­wa­nie zboża do jed­nej czwar­tej cyklu roz­wo­jo­wego, bądź wpły­nąć na plony, zwięk­sza­jąc trzy lub czte­ro­krot­nie gaba­ryty owo­ców. Ni­gdy jed­nak nie stwo­rzy­li­śmy sub­stan­cji, która umoż­li­wi­łaby osią­gnię­cie peł­nej doj­rza­ło­ści rośliny w kilka minut. Nie mówiąc o takiej, która pobu­dzi­łaby jej wzrost we wnę­trzu czło­wieka.

– Czy mamy powód przy­pusz­czać, że śmierć Blasa jest wyni­kiem celo­wego dzia­ła­nia?

– Trudno powie­dzieć, panie. Ale jako inży­nier dużo podró­żo­wał, może więc przy­pad­kowo coś połknął albo uległ ska­że­niu. Nie jeste­śmy w sta­nie tego stwier­dzić.

– Czy odwie­dzał jesz­cze kogoś? Albo zetknął się z innym zain­fe­ko­wa­nym urzęd­ni­kiem lub funk­cjo­na­riu­szem cesar­skim?

– Nic na to nie wska­zuje. Z tego, co wiemy, przy­był tu pro­sto z innego kan­tonu, nie spo­ty­ka­jąc się z nikim po dro­dze.

– Czy kie­dy­kol­wiek odno­to­wano przy­pa­dek takiej skazy?

Oti­rios wydął pogar­dli­wie wargi.

– Cóż, skazy wystę­pują w całym cesar­stwie. Dzi­cze­jące wsz­czepy, wypa­czone nasy­ce­nia, samo­istne mody­fi­ka­cje… Każdy przy­pa­dek jest inny. Musiał­bym to spraw­dzić.

– Jed­nak jeśli to skaza, powinna się roz­prze­strze­niać, czyż nie?

– Taka jest natura ska­żeń, panie.

– A więc jak to moż­liwe, że dotknęło tylko jed­nego czło­wieka i nikogo wię­cej?

– Trudno w tej chwili odpo­wie­dzieć na to pyta­nie, panie – przy­znał Oti­rios. – Obec­nie spraw­dzamy poczy­na­nia Blasa. Wiemy, że prze­pro­wa­dzał lustra­cję zewnętrz­nych kan­to­nów, w tym murów mor­skich, doko­nu­jąc oglę­dzin kon­struk­cji. – Prin­ceps zawa­hał się i urwał. – Nie­długo pora desz­czowa, panie.

Ski­ną­łem z kamienną twa­rzą. Nad­cia­ga­jąca pora desz­czowa cią­żyła nad zewnętrz­nymi kan­to­nami tak nie­uchron­nie, że usi­ło­wa­nie zigno­ro­wa­nia tego byłoby rów­nie sku­teczne, jak próba zapo­mnie­nia o ist­nie­niu słońca.

– I nikt nie prze­by­wał w tym pomiesz­cze­niu, zanim nie wszedł do niego Blas? – zapy­ta­łem. – Nikt niczego nie doty­kał?

– Natu­ral­nie wcho­dziła tu służba. Musimy pole­gać na ich zezna­niach.

– Żad­nych oznak wska­zu­ją­cych na próbę wła­ma­nia do posia­dło­ści?

– Nie, panie. To miej­sce posiada wię­cej zabez­pie­czeń niż samo Cesar­skie Sank­tu­arium. Nawet żeby się tu zbli­żyć trzeba posia­dać klu­cze reagen­towe.

Zasta­no­wi­łem się nad tym, przy­po­mi­na­jąc sobie liczbę okien i drzwi w domu.

– Byłoby dobrze, panie, gdyby udało ci się to wyja­śnić – ode­zwał się Oti­rios.

– Słu­cham?

– Dosko­nała sprawa, żeby wypły­nąć. – Kolejny jego uśmie­szek miał odcień okru­cień­stwa. – Bo prze­cież tego pra­gniesz, panie? Awansu. To chyba cel każ­dego funk­cjo­na­riu­sza?

– Moim celem jest nale­żyte wypeł­nia­nie obo­wiąz­ków – odpar­łem.

– Ależ oczy­wi­ście, panie.

Popa­trzy­łem na niego prze­cią­gle.

– Zostaw mnie na chwilę samego, prin­cep­sie – popro­si­łem. – Muszę wyryć to miej­sce w pamięci.

* * *

Oti­rios zosta­wił mnie przy zma­sa­kro­wa­nych przez drzewo zwło­kach i zamknął za sobą drzwi. Otwo­rzy­łem torbę mne­mo­ry­tow­nika, którą zawsze nosi­łem przy sobie. Wewnątrz znaj­do­wały się rzędy zakor­ko­wa­nych bute­le­czek zawie­ra­ją­cych po kilka kro­pel róż­no­ra­kich pły­nów, nie­które bla­do­po­ma­rań­czowe, inne jasno­zie­lone. Wydo­by­łem jedną, odkor­ko­wa­łem i przy­ło­żyw­szy do nosa, zacią­gną­łem się mocno.

Ostry zapach ługu wyci­snął mi łzy z oczu. Wetch­ną­łem woń jesz­cze raz, by pozo­stała wyraźna w mojej gło­wie. Potem zamkną­łem oczy i zaczerp­ną­łem tchu.

Poczu­łem za oczami trze­pot czy łasko­ta­nie, jakby moją czaszkę wypeł­niała woda, w któ­rej ska­czą małe rybki. I przy­wo­ła­łem wspo­mnie­nie. W uszach zaszem­rał mi głos zwierzch­niczki: Dokład­nie obej­rzyj miej­sce zda­rze­nia, Din. Przy­patrz się wszyst­kiemu, czego mógł doty­kać nie­bosz­czyk. Myśl o zaka­mar­kach, łatwych do prze­ocze­nia, do pomi­nię­cia, o któ­rych czysz­cze­niu służba mogła nie pomy­śleć.

Otwo­rzy­łem oczy, poto­czy­łem spoj­rze­niem po pomiesz­cze­niu i skon­cen­tro­wa­łem się pil­nie, a woń ługu na­dal kłę­biła mi się w czaszce.

Stu­dio­wa­łem ściany, pod­łogę, usta­wie­nie każ­dego mebla, układ każ­dego przed­miotu, linię każ­dego cie­nia, fałdę każ­dego koca – a dzięki sku­pie­niu uwagi, wszyst­kie te obrazy wryły mi się w pamięć.

Nie­biań­skie Cesar­stwo Kha­num dawno temu udo­sko­na­liło sztukę kształ­to­wa­nia życia, for­mo­wa­nia korze­nia i gałęzi, ciała i kości. I tak jak grzyb kir­pis został zmo­dy­fi­ko­wany, by oczysz­czać i chło­dzić powie­trze, tak ja, jako cesar­ski mne­mo­ry­tow­nik, zosta­łem ukształ­to­wany, by pamię­tać wszystko, czego doświad­cza­łem w każ­dej chwili i na zawsze.

Patrzy­łem i patrzy­łem, od czasu do czasu wącha­jąc trzy­maną w dłoni fiolkę. Rytow­nicy zapa­mię­ty­wali wszystko, ale póź­niej­sze przy­wo­ły­wa­nie tych wspo­mnień sta­no­wiło zupeł­nie inną kwe­stię. Zapach wyko­rzy­sty­wano w tym przy­padku jako wska­zówkę: podob­nie jak zwy­czajni ludzie, rytow­nicy koja­rzyli wspo­mnie­nia z wonią, więc póź­niej, kiedy sze­dłem z rapor­tem do zwierzch­niczki, otwie­ra­łem tę samą fiolkę, wypeł­nia­łem czaszkę tymi samymi opa­rami i uży­wa­łem zapa­chu jako bramy wio­dą­cej do zbioru prze­żyć. Z tego powodu nie­któ­rzy nazy­wali rytow­ni­ków „wącha­czami szkła”.

Kiedy skoń­czy­łem z poko­jem, pod­sze­dłem do kępy i mru­żąc oczy, przy­glą­da­łem się pędom, obcho­dząc roślinę dookoła. Zauwa­ży­łem na jed­nej z łodyg kwiat, samotny, deli­katny, ale jed­nak kwiat.

Zbli­ży­łem się doń, uwa­ża­jąc, żeby nie wdep­nąć w kałużę krwi, i przyj­rza­łem się mu uważ­nie. Wydzie­lał mdły zapach, który koja­rzył mi się z wymio­ci­nami po nad­uży­ciu opi­wina. Na wewnętrz­nych, jasno­fio­le­to­wych płat­kach żół­ciły się plamki, a ciemne prę­ciki były skrę­cone. Mały, paskudny kwia­tek.

Następ­nie wydo­by­łem z bagaży wszyst­kie rze­czy Blasa i uło­ży­łem je przed sobą. Sakiewkę z talin­to­wymi mone­tami, mały nóż, kilka koszul, kafta­nów, spodni i pas. Do tego pochwę z impe­rial­nym mie­czem o ozdob­nym jelcu, lekką kol­czugę, praw­do­po­dob­nie na wypa­dek jakiejś nie­prze­wi­dzia­nej sytu­acji – zbroję bojową trudno byłoby dźwi­gać w bagażu – a na koniec mały sło­iczek z ole­jem.

Pową­cha­łem. Aro­mat prze­bi­jał panu­jący w tym miej­scu smród. Przy­prawy korzenne, liście oranżu, może kadzi­dło. Przy­mkną­łem powieki, szu­ka­jąc w pamięci podob­nego zapa­chu – i odna­la­złem podobny.

Nieco ponad rok wcze­śniej: Leonie, moja przy­ja­ciółka, pod­su­nęła mi pod nos mały sło­iczek.

– Olejki tera­peu­tyczne. Do masażu i innych rze­czy. Żadna tanio­cha! – powie­działa.

Jed­nak naczy­nie Blasa było o wiele bar­dziej wyszu­kane. Obró­ci­łem je w dłoni, a potem wsu­ną­łem z powro­tem do torby. Robiąc to, zauwa­ży­łem coś, co wcze­śniej prze­oczy­łem: mały notes. Serce mi zamarło. Wyją­łem ksią­żeczkę i prze­wer­to­wa­łem kilka stron. Pokry­wało je drobne pismo, które byłoby ledwo czy­telne dla więk­szo­ści ludzi, ale przed moimi oczyma drobne literki tań­czyły i podry­gi­wały i wie­dzia­łem, że będę miał ogromne trud­no­ści z ich odczy­ta­niem.

Spoj­rza­łam przez ramię na zamknięte drzwi. Sły­sza­łam głos Oti­riosa w kory­ta­rzu. Skrzy­wi­łem się, cho­wa­jąc notes do kie­szeni. Zabie­ra­nie dowo­dów z miej­sca zda­rze­nia to poważne naru­sze­nie zasad, ale mia­łem wła­sny spo­sób na czy­ta­nie. Nie mogłem go wyko­rzy­stać tutaj.

Zajmę się tym póź­niej, powie­dzia­łem sobie. A potem odło­żymy notes na miej­sce.

Następ­nie spraw­dzi­łem pomiesz­cze­nie łaziebne. Znaj­do­wała się w nim balia z kamien­nego drewna oraz jedno, wysoko umiesz­czone okienko, zbyt małe, aby kto­kol­wiek mógł przez nie wejść. Mimo to zano­to­wa­łem w duchu, żeby póź­niej zba­dać trawę pod nim. Spoj­rza­łem na lustro z pole­ro­wa­nego brązu wiszące na ścia­nie i postu­ka­łem w nie, upew­nia­jąc się, że przy­lega do ściany. Przyj­rza­łem się rurom z łodyg strze­li­słomki, po czym odsu­ną­łem się i powio­dłem wzro­kiem po ścia­nach i sufi­cie, zasta­na­wia­jąc się, w jaki spo­sób rury dopro­wa­dzają gorącą wodę z odle­głego zbior­nika. Uzna­łem, że to praw­dziwy cud, epo­kowy wyna­la­zek.

Zer­k­ną­łem prze­lot­nie przez ramię, a potem odwró­ci­łem się, żeby spraw­dzić, czy dobrze widzę. Wzdłuż gór­nej kra­wę­dzi papie­ro­wego prze­pie­rze­nia tu i ówdzie ciem­niły się małe plamki – wykwity ple­śni.

Ni­gdy nie widzia­łem, żeby na ścian­kach z papro­cio­wego papieru poja­wiła się pleśń. A już na pewno nie spo­dzie­wa­łem się zna­leźć jej tutaj, na tych tak czy­stych, bia­łych ścia­nach. Miesz­kańcy obrzeży cesar­stwa powszech­nie sto­so­wali ten papier jako budu­lec, wła­śnie ze względu na jego odpor­ność na pleśń, a także lek­kość, bowiem gdy pod­czas czę­stych w tam­tych rejo­nach trzę­sień ziemi waliły się budynki, lepiej było, żeby ich ściany były z papieru niż z kamie­nia.

Przyj­rza­łem się uważ­nie ple­śni i ponow­nie pową­cha­łem fiolkę z ługiem, by łatwo przy­po­mnieć sobie ten widok. Jesz­cze raz spoj­rza­łem na pół­trupa, zasty­głego w ago­nal­nym krzyku. Kapiąca z góry kro­pla spa­dła na kra­wędź buta Blasa, wzbu­dza­jąc maleńką fon­tannę, i po cho­lewce spły­nęła czer­wona strużka, zasi­la­jąc jeziorko krwi na posadzce. Kałuża powięk­szyła się o mili­span.

Żołą­dek znów bole­śnie dał o sobie znać. Obró­ci­łem głowę, spo­glą­da­jąc w brą­zowe zwier­cia­dło, i zamar­łem. Z gład­kiej tafli wpa­try­wało się we mnie obli­cze.

Twarz z odbi­cia nale­żała do bar­dzo mło­dego męż­czy­zny. Spod gęstej, czar­nej czu­pryny wyglą­dały ciemne, zatro­skane oczy oko­lone skórą o lekko sza­ra­wym odcie­niu, typo­wym dla osoby pod­da­nej zna­czą­cym mody­fi­ka­cjom. Deli­kat­nie zary­so­wany pod­bró­dek, długi nos – regu­larne rysy, ani męskie, ani surowe, ani przy­stojne, tylko ładne, co wyglą­dało nieco dziw­nie u osoby moich słusz­nych gaba­ry­tów.

Twarz ta nie paso­wała do asy­stenta śled­czego Jurysu. Nie paso­wała do kogoś, kto miał prawo stać w tym miej­scu. Co naj­wy­żej do chłopca bawią­cego się w prze­bie­ranki, besz­ta­ją­cego przed­sta­wi­ciela wła­dzy, któ­rego ni­gdy nawet mu się nie śniło roz­sta­wiać po kątach.

A co, gdyby ktoś odkrył, w jaki spo­sób dosta­łem obecne sta­no­wi­sko?

Mój żołą­dek skrę­cał się, pod­ska­ki­wał, tań­czył. Pod­bie­głem do okienka w pomiesz­cze­niu łazieb­nym, wychy­li­łem się i zwy­mio­to­wa­łem.

– Niech to szlag! – usły­sza­łem i sapiąc po wysiłku, spoj­rza­łem w dół. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy Apo­teki stało w ogro­dzie, gapiąc się na mnie z nie­skry­wa­nym obu­rze­niem.

– Niech to… – stęk­nął jeden z nich.

– Zaraza – wark­ną­łem. Cof­ną­łem się do środka i zatrza­sną­łem okno.

* * *

Z braku chu­s­teczki otar­łem usta pod­szewką płasz­cza. Potem pową­cha­łem plamę i prze­łkną­łem, trzy… cztery… pięć razy, usi­łu­jąc zatrzy­mać w sobie kwa­śny posmak i zapach. Omi­ja­jąc ostroż­nie kałużę krwi, pod­sze­dłem do drzwi i otwo­rzy­łem, chcąc wyjść. Przy­sta­ną­łem jed­nak w progu.

Dobiegł mnie głos Oti­riosa roz­ma­wia­ją­cego z innym funk­cjo­na­riu­szem Apo­teki:

– …mikry, nadęty kutas, led­wie co mleko pod nosem stra­cił – mówił prin­ceps. – To chyba o nim sły­sza­łem od innych Sub­li­mów. Ponoć naj­głup­szy z nich, już ze sto razy omal nie wyle­ciał. Nie mogę uwie­rzyć, że pra­cuje dla śled…

Ruszy­łem w stronę gło­sów.

– Prin­cep­sie.

Gdy wyło­ni­łem się zza zakrętu, Oti­rios nie­zgrab­nie sta­nął na bacz­ność.

– Tak, panie?

– Zanim poroz­ma­wiam ze świad­kami, zamie­rzam obej­rzeć dom i teren – oznaj­mi­łem. – W tym cza­sie pro­szę umie­ścić świad­ków w osob­nych pomiesz­cze­niach i pil­no­wać ich tak, żeby nie mogli się poro­zu­mie­wać. Niech wasi funk­cjo­na­riu­sze pil­nują rów­nież wszyst­kich wyjść, na wypa­dek gdyby ktoś jed­nak posia­dał dodat­kowy klucz reagen­towy i usi­ło­wał dostać się lub opu­ścić posia­dłość.

Oti­rios zbladł, wyraź­nie nie­za­do­wo­lony z per­spek­tywy zarzą­dza­nia tak liczną grupą przez tak długi czas. Otwo­rzył usta, by zapro­te­sto­wać, po czym zamknął je nie­chęt­nie.

– I jesz­cze jedno, prin­cep­sie. – Uśmiech­ną­łem się do niego sze­roko. – Nie­zmier­nie doce­niam pań­skie wspar­cie.

Odcho­dząc, nie prze­sta­wa­łem się uśmie­chać. Ni­gdy dotąd nie wyda­łem podob­nego roz­kazu i bar­dzo mi się to spodo­bało. Nie mogłem co prawda zga­nić Oti­riosa, gdyż nale­żał do innego jaletu, innej jed­nostki admi­ni­stra­cyj­nej, ale mogłem przy­dzie­lić mu gów­niane zada­nie, przy któ­rym utknie na dłuż­szy czas.

Wędro­wa­łem po rezy­den­cji, od czasu do czasu wącha­jąc fiolkę, spraw­dza­łem każdy kory­tarz, każde pomiesz­cze­nie, a przy każ­dych drzwiach naty­ka­łem się na insy­gnia rodu Haza – pióro pomię­dzy drze­wami.

Hazów z pew­no­ścią stać było na kir­pisy w każ­dym więk­szym pomiesz­cze­niu, jed­nak ten w zachod­nim końcu budynku, przy kuchni, zasy­chał i zamie­rał. Zano­to­wa­łem sobie ów fakt, po czym ruszy­łem dalej, sta­ran­nie spraw­dza­jąc wszyst­kie okna i drzwi. Zauwa­ży­łem, że więk­szość z nich wyko­nano z papro­cio­wego papieru. Wszyst­kie śnież­no­białe i praw­do­po­dob­nie warte wię­cej niż moja mie­sięczna pen­sja.

Prze­sze­dłem przez kuch­nię i wtedy zauwa­ży­łem coś pod pie­cem: plamkę krwi. Dotkną­łem jej deli­kat­nie. Wciąż była wil­gotna i ciemna. Oczy­wi­ście krew w kuchni to nic nie­zwy­czaj­nego, ale wyry­łem sobie ten obra­zek w pamięci. Następ­nie wysze­dłem na zewnątrz.

Ogrody urzą­dzono z pie­ty­zmem i ze sma­kiem. Nad malow­ni­czymi stru­my­kami prze­rzu­cono uro­kliwe mostki. Widoki jak z bajek o duchach dla dzieci, mimo to, wędru­jąc ścież­kami i kła­nia­jąc się apo­te­ka­rzom, wciąż szu­ka­ją­cym ska­że­nia, nie zna­la­złem nic cie­ka­wego.

W końcu dotar­łem do miej­sca, gdzie zwy­mio­to­wa­łem przez okno i spraw­dzi­łem, czy w tra­wie­nie kryją się ślady dra­biny lub cze­goś podob­nego. Rów­nież i tu niczego nie zna­la­złem.

Na koniec zosta­wi­łem sobie domek dozorcy. Uro­czy, jak wszystko wokół, został zbu­do­wany z papie­ro­wych połaci. Na licz­nych pół­kach zie­le­niły się maleń­kie roślinki, które dozorca naj­wy­raź­niej roz­mna­żał. Do tego kolo­rowe kwiatki, nie­które świeże, inne już więd­nące. W chatce znaj­do­wał się cał­kiem spory gli­niany piec. Zaj­rza­łem do środka i na dnie zauwa­ży­łem popiół, a gdy dotkną­łem cegły, odkry­łem, że jest jesz­cze lekko cie­pła, jakby węgle tliły się przez noc.

Ponow­nie obsze­dłem ogrody, aby spraw­dzić, czy zoba­czy­łem wszystko, co było do zoba­cze­nia. Następ­nie rozej­rza­łem się i upew­niw­szy, że jestem sam, wycią­gną­łem z kie­szeni notes Blasa. Otwo­rzy­łem go, przy­mru­ży­łem oczy, wpa­tru­jąc się w roz­tań­czone słowa, i zaczą­łem czy­tać na głos.

– Seg­ment muru… 3C – mam­ro­ta­łem. – Data inspek­cji: czwarty egina… dwie tony pia­sku, dwie tony gliny…

Czy­ta­łem mozol­nie, zaci­na­jąc się na drob­nych liter­kach i słu­cha­jąc wła­snego głosu. Mia­łem duże pro­blemy z czy­ta­niem i zapa­mię­ty­wa­niem tek­stu, ale jeśli odczy­ty­wa­łem go na głos i słu­cha­łem słów, mogłem je zapi­sać w pamięci, podob­nie jak wszystko inne, co sły­sza­łem.

Czy­ta­łem tak szybko, jak zdo­ła­łem. Był to głów­nie zapis z inspek­cji pre­fekta z wpi­sami takimi jak: „ck. 6 do 8 egin, mosty Paytasız w pół­noc­nej czę­ści kan­tonu Tala – wszyst­kie prze­jezdne” itd. Naj­wy­raź­niej w mie­siącu egin, ponad cztery tygo­dnie temu, pre­fekt był bar­dzo zajęty. Nie mia­łem poję­cia, czy w zapi­skach znaj­do­wało się coś istot­nego, ale jako mne­mo­ry­tow­nik mia­łem obo­wią­zek wszystko wyryć w pamięci.

Skoń­czyw­szy zapa­mię­ty­wać notes, ruszy­łem w stronę domu, po dro­dze poko­nu­jąc kolejne mostki. Ni­gdy wcze­śniej nie prze­słu­chi­wa­łem świad­ków, a już na pewno nie pra­cow­ni­ków szla­chec­kiego rodu. Zasta­na­wia­łem się, jak zacząć.

W jed­nym ze stru­mieni wychwy­ci­łem swoje odbi­cie, poszar­pane i roz­myte przez nurt. Przy­sta­ną­łem na mostku. Nie spie­przmy tego, dobra? – przy­ka­za­łem swo­jej falu­ją­cej twa­rzy.

Poko­naw­szy ostat­nią kładkę, wró­ci­łem do domu.

* * *

Jako pierw­sze przy­ci­sną­łem dziewki słu­żebne, jako że to one miały dostęp do pokoju Blasa. Zaczą­łem od tej roz­hi­ste­ry­zo­wa­nej, drob­nej chu­dzinki o wąskich ramion­kach i cien­kich nad­garst­kach. Trudno mi było sobie wyobra­zić, jak ktoś o tak nikłej postu­rze nosił góry naczyń po tych dłu­gich kory­ta­rzach. To ona przy­bie­gła, sły­sząc krzyki Blasa. Jego woła­nia o pomoc roz­le­gły się o ósmej rano, jak mi powie­działa, tuż przed śnia­da­niem.

– Wołał o pomoc? – upew­ni­łem się.

Ski­nęła, a łza, która spły­nęła jej po policzku, zawi­sła nie­pew­nie w zagłę­bie­niu przy skrzy­dełku nosa.

– Mówił, że… że boli go za most­kiem. Że ciężko mu zła­pać oddech. Scho­dził na śnia­da­nie, ale zawró­cił z drogi do pokoju. Weszłam tam i chcia­łam, żeby się poło­żył na pod­ło­dze, a wtedy… wtedy…

Pochy­liła głowę, a nie­zde­cy­do­wana łza spły­nęła jej po war­dze. Potem roz­pła­kała się na dobre.

– Prze…prze­pra­szam – łkała, sta­ra­jąc się bez­sku­tecz­nie opa­no­wać. – Za…apo­mnia­łam zapyta…ać. Napije się pan, hhe…rbaty?

– Ach, nie, bar­dzo dzię­kuję.

Nie wiem dla­czego, ale moja odmowa wywo­łała w niej kolejną falę szlo­chów. Odcze­ka­łem, aż się uspo­koi, a ponie­waż nie prze­sta­wała pła­kać, pozwo­li­łem jej odejść.

Zawo­ła­łem następną dziew­czynę, star­szą słu­żącą. Ephi­nas usia­dła powoli. Poru­szała się ostroż­nie, z namy­słem, jak ktoś nawy­kły do tego, że stale jest obser­wo­wany. Potwier­dziła wer­sję pierw­szej słu­żą­cej. Blas przy­był póź­nym wie­czo­rem, wziął kąpiel i poszedł spać. Wszystko wyda­wało się zupeł­nie nor­malne aż do rana, kiedy zaczął wołać o pomoc. To nie Ephi­nas do niego poszła, więc nie wie­działa nic wię­cej. Oży­wiła się jed­nak, gdy zapy­ta­łem, czy Blas zatrzy­my­wał się tu wcze­śniej.

– Tak. – Poki­wała głową. – Pań­stwo czę­sto pozwa­lali mu tu noco­wać. Dobrze się znali.

– Czym ten pobyt róż­nił się od poprzed­nich? – zapy­ta­łem. – O ile się róż­nił.

– No tak – przy­tak­nęła po chwili waha­nia.

– W jaki spo­sób?

Znów waha­nie.

– Tym razem zosta­wił nas w spo­koju – wyznała cicho. – Może po pro­stu nie zdą­żył nic zro­bić.

Kaszl­ną­łem i zacią­gną­łem się wonią z fiolki, licząc, że nie zauważy, jak się rumie­nię.

– Powiedz mi, pro­szę, o tym coś wię­cej.

Powie­działa. Z jej słów wyni­kało, że Blas był wstręt­nym sukin­sy­nem, który dobie­rał się do słu­żą­cych, gdy tylko udało mu się je zdy­bać na osob­no­ści. Ephi­nas nie wie­działa na pewno, czy któ­raś z dziew­cząt odwza­jem­niła jego zain­te­re­so­wa­nie, ale w to wąt­piła, choć wszyst­kie trak­to­wał tak samo.

– Co było powo­dem jego wizyty tutaj? – zapy­ta­łem.

Spu­ściła oczy.

– Jest przy­ja­cie­lem pań­stwa Hazów.

– Przy­ja­cie­lem… I to wszystko? To jedyny powód, dla któ­rego tu przy­je­chał?

– Tak.

– Czy to nie dziwne, że gość nocuje w domu pod­czas nie­obec­no­ści gospo­da­rzy?

Zer­k­nęła na mnie lek­ce­wa­żąco, a potem zmie­rzyła mnie wzro­kiem, zatrzy­mu­jąc się dłu­żej na tanich butach i przy­cia­snym płasz­czu.

– Wśród ary­sto­kra­cji to nic nie­zwy­kłego.

Naj­wy­raź­niej nawet słu­żący uwa­żali się za bar­dziej świa­to­wych ode mnie. No cóż, pew­nie mieli rację.

Zada­łem jej jesz­cze kilka pytań, ale im dłu­żej ją wypy­ty­wa­łem, tym oszczęd­niej­szych udzie­lała odpo­wie­dzi, coraz bar­dziej zamy­ka­jąc się w sobie. Zano­to­wa­łem to w myślach i kon­ty­nu­owa­łem prze­słu­cha­nia następ­nych słu­żą­cych.

Zapy­ta­łem pozo­stałe dziew­częta o zacho­wa­nie Blasa. Wszyst­kie potwier­dziły, że je napa­sto­wał, ale wszyst­kie twier­dziły także, że jedyny kon­takt miały z nim pod­czas tych nie­przy­jem­nych chwil. Żadna nie miała do doda­nia nic wię­cej.

– Nie widzia­łam nic szcze­gól­nego przed jego śmier­cią – stwier­dziła ostat­nia kate­go­rycz­nie. Była odważ­niej­sza, gło­śniej­sza i bar­dziej gniewna od pozo­sta­łych. Zde­cy­do­wa­nie mniej skora zno­sić w cicho­ści przy­kro­ści, jakie bywają udzia­łem służby. – Na pewno nie w nocy.

– Jesteś pewna?

– Na pewno – potwier­dziła. – Pra­wie nie spa­łam tej nocy.

– O? Dla­czego?

– Było mi gorąco. Strasz­nie gorąco.

Zasta­no­wiło mnie to.

– Śpisz w pobliżu kuchni?

– Tak, a co?

– Ponie­waż tam­tej­szy kir­pis więd­nie. Może dla­tego było tak gorąco?

– Kolejny zamiera? – Zda­wała się zasko­czona.

– A to nie pierw­szy?

– Są bar­dzo wraż­liwe na nad­miar wody. Jak mają zbyt mokro, więdną i zdy­chają.

– Mokro? W jakim sen­sie?

– W każ­dym. Za dużo desz­czu, za duża wil­goć… Wystar­czy zosta­wić w pobliżu grzyba otwarte okno czy drzwi i od razu zaczy­nają cho­ro­wać. Szcze­gól­nie teraz, gdy zbliża się pora desz­czowa. Są kapry­śne jak cho­lera.

Odchy­li­łem się na opar­cie i sku­pi­łem mocno. Poczu­łem trze­po­ta­nie na obrze­żach świa­do­mo­ści i przy­wo­ła­łem obrazy z prze­szu­ka­nia domu. Każde pomiesz­cze­nie poja­wiało się w mojej pamięci jasno i wyraź­nie niczym mucha uwię­ziona w kro­pli miodu. Nie widzia­łem żad­nych otwar­tych okien ani drzwi. Więc jak mogły paść te kir­pisy?

– Czy ty, albo ktoś inny, zamy­kał jakieś okno lub drzwi po śmierci Blasa?

Spoj­rzała na mnie nie­pew­nie.

– Po tym, co zoba­czy­li­śmy, panie, led­wie mogli­śmy ustać na nogach, o pracy nie wspo­mi­na­jąc.

Uzna­łem to za zaprze­cze­nie, czyli że nie, nie zamy­kali żad­nych drzwi ani okien, a potem kon­ty­nu­owa­łem prze­py­ty­wa­nie.

* * *

Gdy skoń­czy­łem ze słu­żą­cymi, zabra­łem się ostro za prze­słu­cha­nie kucharki. Pyta­nie o ślady krwi w kuchni nie wywarło na niej żad­nego wra­że­nia.

– A jak myślisz, panie, skąd mogła się wziąć krew w kuchni? – zri­po­sto­wała.

– Zra­ni­łaś się?

– Nie, oczy­wi­ście, że nie. Jestem na to za stara i zbyt doświad­czona. I zbyt dobra. Jeśli była tam jakaś krew, to pew­nie z tego lar­da­cza, co mu go na śnia­da­nie robi­łam. Tego, co go nie zjadł. – Ryba? Na śnia­da­nie? – Skrzy­wi­łem się z nie­sma­kiem.

– Lubił lar­da­cze – odparła. – Podobno trudno o nie tam, gdzie pra­co­wał, przy murach. – Nachy­liła się bli­żej. – Jak dla mnie to ten cały Blas przy­wlókł coś stam­tąd, spod murów mor­skich. Jakie­goś paso­żyta albo inne świń­stwo. Jak sobie pomy­ślę, co za tała­taj­stwo tam żyje… No prze­cież po coś te mury posta­wili. Sank­tu­arium jedno wie, jakie dzi­wac­twa mogą stam­tąd przy­wlec!

– Nic się tu nie prze­do­sta­nie. Od tego są wła­śnie te mury.

– Tak? Ale kilka lat temu zro­bił się wyłom – powie­działa zachwy­cona, że może podzie­lić się taką okrop­no­ścią. – Jeden z tych potwo­rów się prze­do­stał i zdą­żył znisz­czyć mia­sto na połu­dnie stąd, zanim Legion go zabił. Teraz drzewa, które tam rosną zaczęły kwit­nąć, cho­ciaż ni­gdy wcze­śniej tego nie robiły. Bo te drzewa po pro­stu nie kwitną.

– Jeśli można, chciał­bym wró­cić do wyda­rzeń z zeszłej nocy…

– Wyda­rzeń! – prych­nęła drwiąco. – Gość zła­pał skazę i tyle. O czym tu wię­cej mówić?

Przy­ci­sną­łem ją moc­niej, ale nie powie­działa mi już nic cie­ka­wego, więc pozwo­li­łem jej odejść.

* * *

Potem wzią­łem w krzy­żowy ogień pytań ogrod­nika Uxosa. Oka­zało się, że nie tylko dozo­ruje posia­dłość, ale wyko­nuje też różne dziwne prace przy domu, napra­wia ściany i drzwi z papieru papro­cio­wego. Bar­dzo zahu­kany i chyba za stary na dozorcę. Wyda­wał się prze­ra­żony na samą myśl o napra­wach znisz­czeń doko­na­nych przez roślinę w sypialni.

– Nie wiem nawet, co to za drzewo – poskar­żył się. – W życiu cze­goś takiego nie widzia­łem.

– Zakwi­tło – powie­dzia­łem. – Wypu­ściło mały, biały kwia­tek. – Opi­sa­łem wewnętrzne, fio­le­towe, nakra­piane żółto płatki i słod­kawy, mdlący zapach. Pokrę­cił głową.

– Nie, nie koja­rzę takiego kwiatka. Ani drzewa. Nic o nim nie wiem.

Zapy­ta­łem go o kir­pis, powtó­rzył to, co mówiła słu­żąca, że giną od nad­miaru wody. Nie wie­dział, w jaki dokład­nie spo­sób stało się to w tym wypadku.

– Może ktoś go prze­lał? – zasu­ge­ro­wał. – Albo wylał do niego napi­tek? To kosz­towne grzyby, ale cza­sem się tak zda­rza. Są bar­dzo wyma­ga­jące w pie­lę­gna­cji. Chło­dze­nie powie­trza to skom­pli­ko­wany pro­ces. Do tego na korze­niach rosną im takie czarne owoce, które trzeba wybie­rać…

W końcu zada­łem mu też pyta­nie o piec w chatce i popiół na rusz­cie.

– Oczysz­czam ogniem narzę­dzia – wyja­śnił. – Nie­które rośliny są bar­dzo deli­katne i łatwo zara­żają się grzy­bami jeden od dru­giego. Dla­tego wkła­dam narzę­dzia w ogień, żeby je oczy­ścić.

– Nie ma do tego spe­cjal­nych pły­nów? Jakie­goś mydła czy cze­goś innego do oczysz­cza­nia narzę­dzi?

– To kosz­towne. Ogień jest tani.

– Hazo­wie chyba nie dbają za bar­dzo o wydatki?

– Patrzą na pie­nią­dze, oj patrzą. Jak czło­wiek dużo kosz­tuje, to go zwal­niają. A ja się bar­dzo sta­ram być tani. Nie chcę odcho­dzić.

Zauwa­ży­łem tro­skę w jego oczach. Wie­dział, że jest już stary, za stary na dozorcę. Przy­ci­sną­łem go jesz­cze, ale nie miał już nic wię­cej do powie­dze­nia, więc go puści­łem.

* * *

Na koniec zosta­wi­łem sobie och­mi­strzy­nię, panią Gen­na­dios, zarzą­dza­jącą rezy­den­cją pod nie­obec­ność wła­ści­cieli. Star­sza kobieta, o pomarsz­czo­nej, mocno wyma­lo­wa­nej twa­rzy miała na sobie kosz­towną, zie­loną szatę z mięk­kiej, lśnią­cej tka­niny – jedwa­biu sazi, który wyra­biano w wewnętrz­nych pier­ście­niach cesar­stwa. Po wej­ściu zatrzy­mała się tuż za pro­giem i otak­so­wała mnie chłod­nym, prze­ni­kli­wym okiem. Dopiero potem usia­dła wysztyw­niona, kolana złą­czone, nogi pod kątem, dło­nie na podołku, ramiona ścią­gnięte, wzrok wbity w kąt pomiesz­cze­nia.

– Coś nie tak, pani? – zapy­ta­łem.

– Chło­piec – wypu­ściła słowo tonem suchym i napię­tym niczym cię­ciwa. – Przy­słali nam chłopca.

– Nie bar­dzo rozu­miem?

Znowu osza­co­wała mnie kątem oka.

– I ktoś taki uwię­ził nas we wła­snym domu, w domu naszych pań­stwa, i nie pozwo­lił ruszyć tego prze­klę­tego trupa. Wielki, prze­ro­śnięty dzie­ciak.

Zamil­kła na długą, lodo­watą chwilę.

– Ktoś w tym domu zgi­nął, pani. Poten­cjal­nie z powodu ska­że­nia. Cze­goś, co mogło zabić rów­nież i was. Nie chce pani, byśmy to zba­dali?

– To gdzie wobec tego śled­czy, który powi­nien tę sprawę badać?

– Śled­cza nie mogła przy­być oso­bi­ście. Przy­słała mnie, abym zebrał infor­ma­cję i zło­żył jej szcze­gó­łowy raport z wizji miej­sca zda­rze­nia.

Spoj­rze­nie, któ­rym mnie obda­rzyła, przy­po­mi­nało to, któ­rym węgorz kon­tem­pluje rybę prze­pły­wa­jącą przed jego jaski­nią.

– No to zada­waj mi te swoje pyta­nia, panie – pona­gliła mnie. – Mam dużo pracy, muszę zała­tać tę prze­klętą dziurę w dachu. No, dalej.

Zacią­gną­łem się zapa­chem z fiolki i zapy­ta­łem o cha­rak­ter pobytu Blasa. Zare­ago­wała wzru­sze­niem ramion, naj­drob­niej­szym i naj­bar­dziej nie­szcze­rym, jakie w życiu widzia­łem.

– Jest przy­ja­cie­lem pań­stwa Hazów.

– Jedna ze słu­żą­cych powie­działa to samo – zauwa­ży­łem.

– Bo to prawda.

– Tymi samymi sło­wami.

– Bo to prawda.

– A pań­stwo czę­sto zezwa­lają przy­ja­cio­łom noco­wać w swo­ich domach?

– Pań­stwo Hazo­wie mają wielu przy­ja­ciół i wiele domów. Cza­sami ich przy­ja­ciele się tu zatrzy­mują.

– I nikt z rodziny nie zamie­rzał się tu nim spo­tkać?

– Moi pań­stwo – rze­kła z wyż­szo­ścią – wolą prze­by­wać w bar­dziej cywi­li­zo­wa­nych oko­li­cach niż ten kan­ton.

Odpu­ści­łem, prze­cho­dząc do kolej­nych pytań, tym razem o to, gdzie są prze­cho­wy­wane klu­cze reagen­towe.

– Wszyst­kie zamy­kamy na noc. Jedy­nie ja i Uxos posia­damy przy sobie kom­plet, na wypa­dek nie­prze­wi­dzia­nych oko­licz­no­ści.

Wypy­ta­łem ją o klu­cze zapa­sowe, o ich ewen­tu­alne dora­bia­nie i tak dalej, ale odrzu­ciła moje suge­stie jako coś nie­moż­li­wego.

– A mody­fi­ka­cje? Czy ktoś ze służby posiada wsz­czepy impe­rialne?

– Oczy­wi­ście. Popra­wia­jące odpor­ność i prze­ciw­pa­so­żyt­ni­cze. Osta­tecz­nie miesz­kamy na Obrze­żach.

– Nic bar­dziej zaawan­so­wa­nego?

Pokrę­ciła głową. Zro­biło mi się nie­przy­jem­nie gorąco. Nie podo­bała mi się jej usztyw­niona pozy­cja i te oszczędne ruchy. Głowę prze­krzy­wiała tylko tyle, żeby zer­k­nąć na mnie prze­lot­nie kątem oka, jak jakieś cho­lerne pta­szy­sko.

– To może mi powiesz, pani, jakie rela­cje łączą pre­fekta z rodziną Hazów?

– Przy­jaź­nili się – powtó­rzyła dobit­nie.

– Od jak dawna?

– Nie znam cha­rak­teru każ­dej zna­jo­mo­ści moich pań­stwa, nie mnie to osą­dzać.

– A wielu mają przy­ja­ciół w Dare­ta­nie?

– Ow­szem. W róż­nych jale­tach, jeśli o to cho­dzi. – Łyp­nęła na mnie zło­wrogo. – Wielu na sta­no­wi­skach. Wyso­kich.

Uśmiech­ną­łem się uprzej­mie, choć groźba w jej gło­sie wybrzmiała wyraź­nie. Ponie­waż nic wię­cej nie zdo­ła­łem z niej wydo­być, zakoń­czy­łem prze­słu­cha­nie.

* * *

I to by było na tyle – świad­ko­wie prze­słu­chani, ruchy służby prze­śle­dzone, godziny wejść i wyjść usta­lone. Jedy­nym, który przy­był do posia­dło­ści w ciągu minio­nego dnia, był sam pre­fekt Taqtasa Blas, który zawi­tał w progi tego domu tuż po jede­na­stej w nocy, dwu­dzie­stego dzie­wią­tego dnia mie­siąca ska­lasi. Zaraz po przy­jeź­dzie wziął kąpiel i poło­żył się spać. Obu­dził się naza­jutrz, trzy­dzie­stego ska­lasiego, wyszedł z pokoju, aby udać się na śnia­da­nie, ale zawró­cił i umarł w nie­wy­obra­żal­nie kosz­marny spo­sób.

Cho­ciaż uwa­ża­łem, że wyko­na­łem cał­kiem nie­złą robotę – może poza roz­mową z och­mi­strzy­nią – nie potra­fi­łem wycią­gnąć żad­nych wnio­sków na temat tego, co tu zaszło, czy Blas zastał zamor­do­wany, a nawet czy w ogóle oko­licz­no­ści jego śmierci były podej­rzane.

Ska­że­nia się przy­tra­fiały, szcze­gól­nie tym, któ­rzy pra­co­wali przy murach mor­skich.

W dro­dze do wyj­ścia zatrzy­ma­łem się jesz­cze w sypialni. Chcia­łem jesz­cze raz rzu­cić okiem na zwłoki, ale przede wszyst­kim, by odło­żyć notes Blasa na miej­sce. Czu­łem się dziw­nie, wsu­wa­jąc dzien­nik z powro­tem do torby, jakby zasty­gła w krzyku twarz za moimi ple­cami śle­dziła moje poczy­na­nia. Mimo strasz­nego stanu zwłok ten wyraz bólu był tak wyraźny, jakby nie­bosz­czyk na­dal czuł pędy rośliny, które wiją się wewnątrz niego i roz­ry­wają mu ciało.

Na zewnątrz podzię­ko­wa­łem cze­ka­ją­cemu na mnie Oti­rio­sowi, który miał odpro­wa­dzić mnie do bramy dla służby.

– Czy możemy już zabrać ciało do zba­da­nia, panie? – zapy­tał.

– Raczej tak, ale niech wszy­scy świad­ko­wie pozo­staną jesz­cze na tere­nie posia­dło­ści. Po wysłu­cha­niu raportu śled­cza praw­do­po­dob­nie będzie chciała wezwać nie­któ­rych, żeby prze­słu­chać ich oso­bi­ście.

– Świet­nie ci poszło, panie.

– Słu­cham?

– Jeśli mogę zauwa­żyć, to świet­nie sobie pora­dzi­łeś, z tym docho­dze­niem, panie. – Uśmiech­nął się do mnie pro­mien­nie, jak dumny star­szy brat. Taką fami­liar­ność widy­wa­łem dopiero po czwar­tym dzba­nie opi­wina. – Choć jeśli mogę ci coś dora­dzić, panie, to suge­ruję następ­nym razem nieco więk­szą życz­li­wość w obej­ściu. Widy­wa­łem gra­ba­rzy przy­stęp­niej­szych od cie­bie, panie.

Aż przy­sta­ną­łem i spoj­rza­łem na niego. Po chwili wzno­wi­łem wędrówkę malow­ni­czymi ście­żyn­kami aż do blusz­czo­bramy.

– Cią­gle jed­nak zacho­dzę w głowę, panie… – ode­zwał się Oti­rios już po dru­giej stro­nie muru.

– Tak, prin­cep­sie? Jaką to kolejną świa­tłą radę dla mnie macie?

– Czy nie byłoby łatwiej, gdyby śled­cza przy­była tu oso­bi­ście?

– Nie – odrze­kłem bez waha­nia. – Zapew­niam cię, prin­cep­sie, nie byłoby łatwiej, gdyby śled­cza przy­była tu oso­bi­ście. I mówię to z peł­nym prze­ko­na­niem.

– Uwierz mi na słowo, abso­lut­nie nie byłoby łatwiej – doda­łem już do sie­bie, rusza­jąc w drogę powrotną do mia­sta.

Rozdział drugi

W Dare­ta­nie nie było mia­sta jako takiego, raczej sku­pi­sko zabu­do­wań impe­rial­nych jale­tów miesz­czące się przy skrzy­żo­wa­niu głów­nych trak­tów. Obej­mo­wało liczne par­cele, maga­zyny, sto­doły, w któ­rych trzy­mano mate­riały oraz żywiec, nie­ustan­nie trans­por­to­wane pod mor­skie mury. Tego popo­łu­dnia pano­wał tu zwy­kły kocioł, pełen błota, ludzi i natłoku koń­skiego ciel­ska. Mean­dro­wa­łem skra­jem mia­sta na połu­dnie, przy­sta­jąc, żeby prze­pu­ścić wozy i fur­manki, aż ujrza­łem zna­jomy widok – konie o brzu­chach uma­za­nych czer­wono-brą­zo­wym bło­tem, roje brzę­czą­cych much, prze­po­ceni legio­ni­ści, inży­nie­ro­wie i funk­cjo­na­riu­sze innych jale­tów wykrzy­ku­jący nazwi­ska oraz roz­kazy, nie przej­mu­jąc się, czy kto­kol­wiek ich sły­szy i czy ich wrza­ski przy­ku­wają czy­ją­kol­wiek uwagę. Kła­nia­łem się, kiwa­łem głową, znów kła­nia­łem, znów kiwa­łem głową, aż w końcu wydo­sta­łem się z tej kotło­wa­niny i zanu­rzy­łem w gęstwinę dżun­gli.

W lesie było ciemno, a powie­trze falo­wało od gorąca. Słońce minęło już zenit, a bla­do­świe­tli­ste włócz­nie prze­bi­jały się przez zie­lony bal­da­chim listo­wia. Odna­la­złem wąską ścieżkę pro­wa­dzącą do domu mej zwierzch­niczki i podą­ży­łem nią, witany świer­go­tem żab i chrząsz­czy. W pew­nej chwili ską­pane w parze listo­wie roz­stą­piło się i ujrza­łem ocie­nioną kwa­terę miesz­kalną z for­mo­blusz­czu.

Zaczą­łem iść pomię­dzy pnia­kami. Gdy parę mie­sięcy temu moja pani przy­była do kan­tonu objąć sta­no­wi­sko tutej­szego śled­czego Jurysu, inży­nie­ro­wie wycięli drzewa, a potem stwo­rzyli dla niej dom z for­mo­blusz­czu, zmo­dy­fi­ko­wa­nego pną­cza, które apo­te­ka­rze potra­fili zmu­sić do wyra­sta­nia w kon­kret­nym kształ­cie. Poko­ny­wa­łem tę drogę tyle razy, że sze­dłem po wła­snych śla­dach. Moja zwierzch­niczka nie wyszła z domu ani razu, odkąd w nim zamiesz­kała.

Wspią­łem się na schodki fron­towe i zoba­czy­łem leżącą przed wej­ściem stertę ksią­żek obwią­za­nych sznur­kiem. Domy­śli­łem się, że to prze­syłka z poczty dare­tań­skiej. Pochy­li­łem się i odczy­ta­łem kilka tytu­łów. Jak zwy­kle litery tań­czyły mi przed oczami, utrud­nia­jąc zło­że­nie ich w słowa, a falu­jące świa­tło w lesie nie uła­twiało sprawy, jed­nak udało mi się odczy­tać „Zesta­wie­nie trans­feru dóbr ziem­skich, Kan­ton Qabirga w latach 1100–1120” oraz „Teo­rie zwią­zane ze wzro­stem masy czmy­cho­kraba wschod­niego od roku osiem­set­nego”.

– Ki lewia­tan? – mruk­ną­łem, a potem zamil­kłem, nasłu­chu­jąc.

Dobiegł mnie rechot cisko­żaby, a potem niski zaśpiew skow­ronka, ale naraz uświa­do­mi­łem sobie, że sły­szę jesz­cze inny dźwięk, męski pomruk, któ­rego źró­dło znaj­do­wało się w domu. Przy­ci­sną­łem ucho do drzwi i usły­sza­łem wyraź­niej, naj­pierw głos mojej zwierzch­niczki, ale potem i drugi, męski. Ten ostatni zdra­dzał zanie­po­ko­je­nie, wręcz zde­ner­wo­wa­nie.

– Niech to szlag – zaklą­łem. – Wyszła i zła­pała kolej­nego…

Otwo­rzy­łem i wpa­dłem do środka.

* * *

To, co jako pierw­sze rzu­cało się w oczy we wnę­trzu for­mo­blusz­czo­wego domku, to książki. Cała masa ksią­żek – na pół­kach, w ster­tach, istne góry tomów na wszel­kiego rodzaju enig­ma­tyczne tematy. Moja zwierzch­niczka dosłow­nie żyła na książ­kach, czę­sto uży­wa­jąc ich jako biurka czy noc­nego sto­lika. Musiała sobie nawet wydrą­żyć w nich grotę, żeby posta­wić łóżko.

Rozej­rza­łem się poprzez prze­łę­cze tomów i przedar­łem na tyły domku, do gabi­netu. Już z daleka widzia­łem stopy kogoś sie­dzą­cego tam na krze­śle, stopy obute w czarne, lśniące ofi­cerki. Przy­gła­dzi­łem włosy i wsze­dłem do środka.

Pomiesz­cze­nie wyglą­dało jesz­cze gorzej niż dnia poprzed­niego. Spo­wi­jała je plą­ta­nina pędów roślin donicz­ko­wych, wielu egzo­tycz­nych i rów­nie wielu na wpół uschnię­tych. Do tego wszę­dzie walały się instru­menty stru­nowe w róż­nych sta­diach roz­kładu. Tego dnia na nie­wiel­kim wyście­ła­nym stołku sie­dział jakiś kapi­tan inży­nie­rów, chudy, w śred­nim wieku i śmier­tel­nie prze­ra­żony.

Powód jego lęku był oczy­wi­sty, albo­wiem więk­szość ludzi ogar­nia owo uczu­cie w obec­no­ści mojej zwierzch­niczki. Immu­nisa Ana­gosa Dola­bra, śled­cza Jurysu kan­tonu Dare­tana, sie­działa na pod­ło­dze tyłem do kapi­tana, pra­cu­jąc nad jed­nym ze swo­ich pro­jek­tów. Urzą­dze­nie skła­dało się z plą­ta­niny dru­tów i struny dla mnie pozba­wio­nej sensu. Naj­praw­do­po­dob­niej roz­mon­to­wała jedną ze swo­ich harf situr – była zapa­loną, choć nie­dbałą muzyczką – i kon­stru­owała z niej coś w rodzaju kro­sna.

– Mówi­łam ci, Din, i to nie raz – ode­zwała się. – Zawsze pukaj.

Wyprę­ży­łem się na bacz­ność, z rękami sple­cio­nymi za ple­cami, ścią­gnię­tymi ramio­nami, pro­stymi kola­nami.

– Wyda­wało mi się, że sły­szę głosy, pani. Chcia­łem spraw­dzić, czy wszystko w porządku.

– Och, nie ma się czym mar­twić. – Spoj­rzała przez ramię, uśmie­cha­jąc się, a pasmo jej śnież­no­bia­łych wło­sów opa­dło na poli­czek niczym pió­ro­pusz egzo­tycz­nego ptaka. Sta­łem wypro­sto­wany, choć mnie nie widziała przez szkar­łatną prze­pa­skę na oczach. – Pro­wa­dzimy z kapi­ta­nem nie­zwy­kle zaj­mu­jącą kon­wer­sa­cję – stwier­dziła.

Kapi­tan łyp­nął na mnie ze zgrozą.

– Ach tak? – skwi­to­wa­łem.

– Tak! – potwier­dziła i znów zajęła się swoją pracą. – Drogi kapi­tan nad­zo­ruje prace nad sie­cią rowów nawad­nia­ją­cych w Dare­ta­nie. Jego ekipa pod­czas robót odkryła ruiny sprzed wie­ków, pozo­sta­ło­ści po kon­struk­cjach zbu­do­wa­nych przez ludzi zamiesz­ku­ją­cych te tereny przed przy­łą­cze­niem ich do Impe­rium, czy nie tak, kapi­tanie Tischte?

Bie­dak wbił we mnie prze­lęk­nione oczy i poru­szył bez­gło­śnie ustami: „Pomocy!”.

– Co cie­kawe – cią­gnęła Ana – naj­wy­raź­niej część budyn­ków wznie­siono, ukła­da­jąc cegły w jodełkę, która to tech­nika wymaga znacz­nie mniej zaprawy! Czyż to nie fascy­nu­jące?

Kapi­tan roz­pacz­li­wie gesty­ku­lo­wał, wska­zu­jąc na wyj­ście.

– Nie­zwy­kle fascy­nu­jące, pani – przy­tak­ną­łem.

– Szcze­gól­nie że – pod­jęła – dawno już uku­łam teo­rię, że więk­szość Kur­mi­nów, zamiesz­ku­ją­cych obec­nie trzeci pier­ścień cesar­stwa, migro­wało wła­śnie stąd, zanim te zie­mie włą­czono do Impe­rium. To zna­le­zi­sko potwier­dza moje przy­pusz­cze­nia, zwa­żyw­szy, jak powszechna jest w kan­to­nie Kur­min tech­nika ukła­da­nia cegieł w jodełkę! Wędrówka ludów do wewnątrz – mach­nęła ręka w kie­runku wschod­nim – jest zro­zu­miała… No bo, prze­cież tylko w ten spo­sób można było postą­pić, chcąc prze­trwać.

Kapi­tan prze­stał wyma­chi­wać rękoma, ponie­waż jego wzrok padł na leżącą przy stołku tacę okrytą kawał­kiem płótna. Zanim zdą­ży­łem go powstrzy­mać, uniósł tka­ninę i zaga­pił się ze zgrozą na to, co znaj­do­wało się pod spodem: szklany słoik z zakon­ser­wo­wa­nym wró­blem jipti, któ­rego Ana zła­pała kilka tygo­dni wcze­śniej, a następ­nie zabiła i prze­pro­wa­dziła jego autop­sję. Kapi­tan wypu­ścił płótno z drżą­cej ręki.

Zaczą­łem gorącz­kowo zmy­ślać histo­ryjkę.

– Wła­ści­wie to – odchrząk­ną­łem – idąc tu, natkną­łem się na paru inży­nie­rów.

– Doprawdy?

– Tak, pani. Mówili, że szu­kają kapi­tana Tischta, ponoć jest pil­nie potrzebny.

Ana prze­rwała na moment pracę nad ustroj­stwem i prze­krzy­wiła głowę na bok.

– Hm. Nie­prawda. To kłam­stwo, Din. Jesteś fatal­nym kłamcą, sły­chać to w twoim gło­sie. Ale! Muszę przy­znać, że poza infor­ma­cją o tech­nice jodeł­ko­wej, kapi­tan Tischte nie ma zbyt wiele do powie­dze­nia i zaczyna mnie nudzić. – Odwró­ciła ku niemu twarz, strojną w prze­pa­skę oraz sze­roki uśmiech. – Może pan iść, kapi­tanie. Dzię­kuję za dotrzy­ma­nie towa­rzy­stwa.

Kapi­tan Tischte zerwał się na równe nogi, mimo jaw­nego zbul­wer­so­wa­nia skło­nił się i wydu­sił „Pani”, po czym czmych­nął w stronę wyj­ścia.

Pobie­głem za nim, prze­my­śli­wu­jąc, w jaki spo­sób tym razem napra­wić wyrzą­dzone szkody.

– Pro­szę wyba­czyć, panie – zaczą­łem. – Nie ist­nieje uspra­wie­dli­wie­nie dla…

– Uspra­wie­dli­wie­nie! – zaskrze­czał tuż za pro­giem. – Nic nie jest w sta­nie uspra­wie­dli­wić cze­goś takiego! Wysłała mi list, żebym poja­wił się tu z mapami, a gdy to uczy­ni­łem, uwię­ziła mnie i przez trzy godziny prze­słu­chi­wała, wypy­tu­jąc o każdy naj­mniej­szy szcze­gół z życia! Pytała nawet o kształt moich stóp!

– Naprawdę mi przy­kro. – Ukło­ni­łem się, pod­nio­słem głowę i na widok jego nain­dy­czo­nej miny pogłę­bi­łem ukłon, nie­omal doty­ka­jąc nosem czubka zno­szo­nego buta. – Prze­rwał­bym to, gdy­bym był na miej­scu, naprawdę bym…

– A na końcu… na końcu miała czel­ność nazwać mnie nud­nym! – gul­go­tał. – I pomy­śleć, że ta sza­lona kobieta jest śled­czą Jurysu! To… – Nie dokoń­czył, rzu­cił się bie­giem ścieżką w stronę mia­sta.

– Szlag by to – wymam­ro­ta­łem, odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem, i wró­ci­łem do domku.

Ana pochy­lała się nad swoim ustroj­stwem, w zadu­mie prze­bie­ra­jąc pal­cami nad stru­nami.

– Wiesz, pani… – prze­rwa­łem, żeby prze­my­śleć to, co chcia­łem powie­dzieć.

– No dalej, Din – zachę­ciła mnie, zdej­mu­jąc prze­pa­skę. – Mia­łam wra­że­nie, że zamie­rzasz mnie zbesz­tać. To dopiero byłoby ucieszne.

– Cóż, sama wiesz, pani, że… tak nie można.

– Zwy­kle nie można – przy­znała. – Ale zwy­kle jesteś tu i mnie powstrzy­mu­jesz, Din.

– To prawda, pani, dokład­nie to robię, ponie­waż nie można zaga­niać tych bie­da­ków w kozi róg, a potem wyci­skać z nich infor­ma­cji jak sok z jakiejś aptioty!

– Po pro­stu robię, co mogę, żeby odna­leźć w tym zapa­dłym kan­to­nie choć okruch cze­goś cie­ka­wego – rzu­ciła bez­tro­sko i naprę­żyła strunę w swoim ustroj­stwie. – A wymaga to cięż­kiej harówki.

– Pani…

– Na przy­kład, czy wie­dzia­łeś, Din, że wysu­nięta naj­da­lej na połu­dnie stud­nia w Dare­ta­nie jest pra­wie na pewno zaka­żona irydą?

– To fascy­nu­jące, pani.

– Zaiste. Nikt o tym nie wie­dział. A ja wywnio­sko­wa­łam to po roz­mo­wach z sześć­dzie­się­cioma dwiema oso­bami, które prze­pro­wa­dzi­łam w minio­nych mie­sią­cach. Dwa­na­ścioro z tych, któ­rzy nie­świa­domi skut­ków piją regu­lar­nie tam­tej­szą wodę, skar­żyło się na lek­kie bóle, bez­sen­ność oraz nie­zwy­kły zapach moczu, co wyka­zuje na objawy powszech­nie łączone z tą cho­robą. Poin­for­mo­wa­łam o tym kapi­tana, zale­ca­jąc oczysz­cze­nie. – Znów szarp­nęła druty. – Wła­śnie to zyskuję z tych wszyst­kich roz­mów, Din. Potrze­buję po pro­stu odpo­wied­niej ilo­ści infor­ma­cji, by odgad­nąć naturę wzorca.

– I to chęć roz­gry­zie­nia wzorca skło­niła cię do pyta­nia kapi­tana Legionu o zapach jego sików, pani?

– Och nie, nie. W tym wypadku kie­ro­wała mną czy­sta cie­ka­wość.

Pozwo­li­łem sobie na nią zer­k­nąć. Była wysoką, szczu­płą kobietą dobie­ga­jącą pięć­dzie­siątki albo sześć­dzie­siątki – trudno to cza­sem okre­ślić w wypadku zmo­dy­fi­ko­wa­nych ludzi – a choć jej skóra miała podobny odcień do mojej, była zde­cy­do­wa­nie jaśniej­sza. Głów­nie dla­tego, że Ana­gosa Dola­bra nie wycho­dziła wcale na zewnątrz, a w mniej­szej czę­ści z powodu jej rasy. Sazi, miesz­ka­jący w wewnętrz­nych pier­ście­niach Impe­rium, posia­dali jaśniej­szą cerę, bar­dziej kan­cia­ste rysy i węż­szą twarz niż Talo­wie, tacy, jak ja. Z tymi śnież­no­bia­łymi wło­sami, sze­ro­kim uśmie­chem i żół­tymi oczami czę­sto przy­po­mi­nała kota, a raczej obłą­kaną kotkę, która uga­nia się po domu za tą jedyną wła­ściwą plamką słońca, choć przy oka­zji nie prze­pu­ści żad­nej przy­pad­ko­wej myszy.

Ana Dola­bra miała na sobie czarną, długą suk­nię oraz długi, ciem­no­nie­bie­ski płaszcz Jaletu Jury­stycz­nego, z nie­re­gu­la­mi­nowo przy­pię­tymi dys­tynk­cjami, tego dnia pogru­po­wa­nymi w dosko­nale syme­tryczne kon­ste­la­cje wedle koloru, ina­czej niż poprzed­niego – według roz­miaru.

– O! Książki! – wykrzyk­nęła.

– Słu­cham, pani?

– Moje książki. Przy­szły już?

– A, tak, pani. Są na ganku. Zabrał­bym je, ale zde­kon­cen­tro­wała mnie wizja tor­tu­ro­wa­nego kapi­tana.

– A w odwe­cie ty tor­tu­ru­jesz mnie swoim nie­udacz­nym poczu­ciem humoru – prych­nęła. – Jed­nak gdy­byś był tak miły…

Skło­ni­łem się, pod­sze­dłem do drzwi, ale chwy­ciw­szy za klamkę, spoj­rza­łem przez ramię.

– Nie patrzę! – zawo­łała. Miała twarz zwró­coną w stronę kąta pokoju. – Oczy odwró­cone!

Upew­niw­szy się, że nie wyj­rzy na zewnątrz, otwo­rzy­łem, chwy­ci­łem książki, wcią­gną­łem je do domu i zatrza­sną­łem drzwi. W mgnie­niu zna­la­zła się przy mnie i natych­miast wsu­nęła palec pod węzeł, żeby roze­rwać sznu­rek.

– Całe wieki to trwało – skar­żyła się. – Uwie­rzysz? Dwa tygo­dnie! Dwa jeba­niut­kie tygo­dnie zajęło im dostar­cze­nie ich do mnie!

– Pew­nie ciężko ci było wytrzy­mać, pani, bez porząd­nej pozy­cji o kra­bach.

– Nawet sobie nie wyobra­żasz! – Rzu­ciła się otwie­rać jedną za drugą. Przy­my­kała przy tym oczy i gła­dziła stro­nice. Choć więk­szość skóry miała szarą, opuszki były różowe, dzięki wsz­cze­powi, który, jak sądzi­łem, miał je uwraż­li­wić, umoż­li­wia­jąc odczy­ty­wa­nie doty­kiem druku, a cza­sem nawet pisma odręcz­nego. Co też czy­niła przez więk­szość dnia, z zawią­za­nymi oczyma prze­su­wa­jąc pal­cami po kart­kach. „Lepiej ogra­ni­czać bodźce”, powie­działa mi raz. „I nie wycho­dzić. Nad­mierna sty­mu­la­cja pro­wa­dzi do utraty zmy­słów”.

Obser­wu­jąc, jak prze­gląda każdą książkę, nie po raz pierw­szy zasta­na­wia­łem się, jak miał­bym stwier­dzić utratę zmy­słów w jej przy­padku. Zakła­da­łem, że jej dole­gli­wo­ści są zwią­zane z mody­fi­ka­cjami, choć ni­gdy nie dowie­dzia­łem, się, w jaki spo­sób wzmoc­niono jej umysł.

– Oooch. – Pie­ściła książkę o kra­bach w spo­sób wręcz ero­tyczny. – Tę wydru­ko­wano w kan­to­nie Rathas, czuję to po rodzaju wypu­kło­ści. Ich prasy dru­kar­skie zostały skon­stru­owane tak, by dru­ko­wać święte księgi w ich ojczy­stym języku, więc nie­które litery pochy­lają się lekko w lewo… Dzię­kuję ci, Din, że mi je przy­nio­słeś. Powin­nam mieć dzięki nim zaję­cie przez dzień czy dwa.

– Dzień, pani? – wyrwało mi się.

– Och, sądzisz, że nie star­czy na cały? – zmar­twiła się.

– Trudno rzec, pani.

– Może trzeba było kupić wię­cej, co, Din?

– Trudno rzec, pani.

Chwila peł­nego napię­cia mil­cze­nia.

– Czy to moż­liwe, Din, że potra­fił­byś zło­żyć zda­nie z wię­cej niż dzie­się­ciu słów?

Zary­zy­ko­wa­łem zer­k­nię­cie w tej jej jasno­żółte oczy i stłu­mi­łem uśmie­szek.

– Nie­wy­klu­czone, pani.

– Ach, jakże podzi­wiam twoją umie­jęt­ność zawar­cia takiej dozy non­sza­lanc­kiej bęcwa­ło­wa­to­ści w zale­d­wie paru syla­bach. Cóż za talent! – Pod­nio­sła się z wes­tchnie­niem i chwiej­nie powę­dro­wała z powro­tem do gabi­netu, gdzie klap­nęła na fotel.

Podą­ży­łem za nią, ale sta­ną­łem na bacz­ność w progu. Poto­czyła wzro­kiem po wala­ją­cych się wokół, nie­do­koń­czo­nych pro­jek­tach, a na jej twarz zwolna wpełzł wyraz przy­gnę­bie­nia.

– Jak się tak zasta­no­wię, Din, to cał­kiem moż­liwe, że już zaczy­nam tra­cić te w czuba solone zdrowe zmy­sły.

– Przy­kro mi to sły­szeć, pani.

Wzięła małą harfę situr i zaczęła machi­nal­nie trą­cać jej struny.

– Głów­nie dla­tego – pod­jęła – że w tym nud­nym kan­to­niku zupeł­nie nic się nie dzieje. A książki tu przy­peł­zają, a nie przy­cho­dzą.

Zna­łem te jej nastroje. Naj­pierw pod­nie­ce­nie nowym pomy­słem, nowym zagad­nie­niem, nową zabawką, a potem, po roz­pra­co­wa­niu, miaż­dżąca melan­cho­lia. Jedyne, co poma­gało, to pod­su­nię­cie jej cze­goś nowego.

– A co do nudy, pani, dzi­siaj rano…

– Nie­chęt­nie to przy­znaję – prze­rwała mi – ale gdy jesteś w pobliżu, wszystko staje się zno­śniej­sze. Jesteś taki ponury, taki poważny, taki nudny, Din, że ścią­gasz mnie sku­tecz­nie na zie­mię.

– Spró­buję potrak­to­wać to jako kom­ple­ment, pani. Ale dla­tego wła­śnie chcia­łem powie…

– A twoje sta­no­wi­sko wobec mojej prośby jest na­dal nie­zmienne?

Spoj­rza­łem na nią surowo.

– A kon­kret­niej, pani?

– Cho­ler­nie dobrze wiesz, o co mi cho­dzi. – Pochy­liła się naprzód i wyszcze­rzyła w uśmie­chu zęby. – Czy w końcu kupisz mi te prze­klęte nastroj­niki? Prze­sta­ła­bym drę­czyć ludzi, gdy­bym je miała!

– Funk­cjo­na­riu­szom impe­rial­nych jale­tów surowo zabra­nia się kupo­wa­nia i sto­so­wa­nia wsz­cze­pów mody­fi­ku­ją­cych nastrój – wyre­cy­to­wa­łem bez­na­mięt­nie. – A ja nie łamię prawa, pani, albo­wiem pra­gnę zacho­wać sta­no­wi­sko.

– Tylko parę, tych psy­cho­de­licz­nych – prze­ko­ny­wała. – Choć jeden dzień bez tej strasz­nej nudy.

– A czy prawo impe­rialne doty­czy rów­nież wsz­cze­pów z rodzaju psy­cho­de­li­ków? Bo jeśli tak, to znasz moją odpo­wiedź, pani.

Popa­trzyła na mnie, mru­żąc oczy, i szarp­nęła strunę, wydo­by­wa­jąc z situry prze­ni­kliwy dźwięk.

Oho, pomy­śla­łem, no to zaraz się zacznie.

– Gdy wyko­ny­wa­łam obo­wiązki w wewnętrz­nych pier­ście­niach cesar­stwa…

No i się zaczęło.

– …moi asy­stenci zdo­by­wali dla mnie wszel­kiego rodzaju mate­riały oraz sub­stan­cje! – dokoń­czyła. – Bez szem­ra­nia!

– Jeśli masz ochotę wybrać się do któ­re­goś z han­dla­rzy wsz­cze­pami, możesz to uczy­nić, pani. Nie powtrzy­mam cię.

Łyp­nęła na mnie twardo.

– Dobrze wiesz, że to nie­moż­liwe.

– Rozu­miem, pani. Zbyt wiele bodź­ców.

– Wła­śnie – syk­nęła przez zęby. – Na zarazę Tytań­ską! Czemu ze wszyst­kich Sub­li­mów dostał mi się ten z kijem w dupie?!

– Hm, w zasa­dzie sama mnie pani wybrała z całej listy chęt­nych.

– A więc cię odwy­biorę i wezmę nowego!

– To mało praw­do­po­dobne, pani. Bio­rąc pod uwagę, że prze­słu­cha­łaś, pani, sześć­dzie­się­ciu dwóch funk­cjo­na­riu­szy w Dare­ta­nie, pew­nie już cały kan­ton uważa cię za sza­loną, a co za tym idzie zna­le­zie­nie nowego Sub­lima mogłoby być trudne.

Odrzu­ciła siturę na bok. Instru­ment gruch­nął o pod­łogę z głu­chym brzdę­kiem.

– Ja pier­ni­czę! Ja pier­ni­czę! Jak ja bym chciała być znów w jakimś cywi­li­zo­wa­nym miej­scu!

I w tym momen­cie wypły­wała kwe­stia budząca moje wąt­pli­wo­ści. Ana twier­dziła, że dotych­czas peł­niła obo­wiązki śled­czej w naj­bo­gat­szych, naj­bar­dziej wewnętrz­nych pier­ście­niach Impe­rium Kha­num, a każda z jej pla­có­wek była bar­dziej sza­lona i zde­pra­wo­wana od poprzed­niej. Zdu­mie­wała się wielce za każ­dym razem, gdy oka­zy­wało się, że jakiś nie­le­galny towar czy bar­ba­rzyń­ska aktyw­ność nie były w Dare­ta­nie na wycią­gnię­cie ręki, i uwa­żała, że skoro nie da się zdo­być ich w ciągu godziny, to jest to naj­za­pa­dlej­sza dziura na świe­cie.

Co nasu­wało oczy­wi­ście pyta­nie, z jakiego powodu immu­nisa Ana Dola­bra została przy­dzie­lona aku­rat tutaj, do pla­cówki na Obrze­żach Impe­rium?

Jedyna roz­sądna odpo­wiedź, jaką znaj­dy­wa­łem, brzmiała, że to wygna­nie. Sta­no­wi­sko śled­czej Jurysu kan­tonu Dare­tana jesz­cze pięć mie­sięcy temu w ogóle nie ist­niało. Musieli je wymy­ślić w ramach kary dla niej, zapewne dla­tego, że łatwiej ją było prze­nieść, niż zwol­nić.

Wyda­wało się to logiczne, bo choć dla Any pra­co­wa­łem cztery mie­siące, wystar­czyła minuta w jej towa­rzy­stwie, aby zorien­to­wać się, że moja zwierzch­niczka posiada wybitny talent do sia­nia zgor­sze­nia. Z łatwo­ścią potra­fi­łem sobie wyobra­zić jakie­goś wysoko posta­wio­nego impe­ria­li­stę, który zmę­czony jej wysko­kami wyko­pał ją do obrze­żo­wego kan­tonu, gdzie przy­dzie­lono jej wakat dla jed­nego asy­stenta, któ­rego mogła wybrać spo­śród miej­sco­wych Sub­li­mów.

A to ja byłem owym Sub­li­mem. Posada asy­stenta śled­czej była jedyną, jaką udało mi się zdo­być i zamie­rza­łem peł­nić służbę pod zwierzch­nic­twem Any i brać upo­sa­że­nie, dopóki tylko się da. No chyba że Ana zmusi mnie do zro­bie­nia cze­goś tak nie­zgod­nego z pra­wem, że zostanę z miej­sca zwol­niony.

– Napi­jesz się her­baty, pani? – zapro­po­no­wa­łem.

– Nie, Din – wymam­ro­tała spod ramie­nia, któ­rym zakryła oczy. – Aro­ma­tyczna czy nie, nie chcę żad­nej jeba­niut­kiej her­batki.

– Może wobec tego chcia­ła­byś poroz­ma­wiać o spra­wie, nad którą pra­cu­jemy?

Opu­ściła ramię i przez moment wpa­try­wała się we mnie skon­ster­no­wana. A potem roz­pro­mie­niła się, zachwy­cona.

– Ach! Ten pie­przony trup! Wła­śnie!

– Wła­śnie – wes­tchną­łem.

– Gdy dosta­łam wia­do­mość od immu­nisa Irtosa, myśla­łam, że ten kre­tyn nały­kał się jakie­goś tref­nego wsz­czepu czy coś. To by paso­wało do tego zadu­pia. Ale po two­jej minie, Din, poznaję, że jed­nak nie?

– Nie, pani, jed­nak nie.

– A więc co w tym takiego cie­ka­wego?

– Kępa traw wyro­sła ze zmar­łego, roz­dzie­ra­jąc go od środka. – Aż się wzdry­gną­łem. – W życiu… W życiu nie widzia­łem cze­goś tak kosz­mar­nego, pani.

Ana zamarła i po raz pierw­szy tego dnia pło­mień sza­leń­stwa w jej oczach zgasł.

– Na nie­biosa, Din – mruk­nęła. – Sły­sza­łeś to?

– Co takiego, pani?

– Tę emo­cję.

– Nie rozu­miem?

– To była naj­sil­niej­sza emo­cja, jaką dotych­czas sły­sza­łam w twoim gło­sie! To dopiero musi być kapi­talna śmierć, skoro prze­ła­mała twoją drę­twą postawę i wywo­łała w tobie taką dziką pasję!

Zawią­zała oczy i uśmiech­nęła się nie­po­ko­jąco dra­pież­nie, uka­zu­jąc zbyt wiele, zbyt bia­łych zębów.

– Opo­wia­daj. Opo­wiedz mi wszystko, co wry­łeś w tę swoją małą, śliczną cza­szeczkę! No, Dinio­sie Kolu, dawaj!

Wycią­gną­łem z torby bute­leczkę z ługiem, odkor­ko­wa­łem ją i zacią­gną­łem się zapa­chem. Potem poczu­łem łasko­ta­nie za oczami i zaczą­łem mówić.

Rozdział trzeci

Jeśli cho­dzi o ciało ludz­kie, impe­rialni apo­te­ka­rze pre­fe­ro­wali dwie metody mody­fi­ka­cji – za pomocą wsz­cze­pów, które wywo­ły­wały poje­dyn­cze wzmoc­nie­nia, zapew­nia­jąc obiek­towi krót­ko­trwałe wzmo­że­nie, na przy­kład zwięk­sze­nie wytrzy­ma­ło­ści, więk­szą odpor­ność, lep­sze widze­nie czy moc­niej­sze kości, oraz za pomocą nasy­ca­nia, spo­sobu bar­dziej inwa­zyj­nego, jed­nak co waż­niej­sze, wywo­łu­ją­cego trwałe zmiany, nie­od­wra­calne i dzie­dziczne, o ile dane nasy­ce­nie nie pozba­wiało zdol­no­ści pro­kre­acyj­nych, a więk­szość z nich pozba­wiała.

Ozna­czało to oczy­wi­ście, że Impe­rium posia­dało lep­szych żoł­nie­rzy niż siły wroga. Ale serce Impe­rium sta­no­wili Sub­li­mo­wie, kasta ulep­szo­nych ludzi o wzmoc­nio­nych umy­słach, dzięki któ­rym pla­no­wali, zarzą­dzali i koor­dy­no­wali dzia­ła­nia licz­nych jale­tów cesar­stwa.

Ist­niały różne rodzaje Sub­li­mów: aksjo­mo­wie, któ­rych umy­sły zmo­dy­fi­ko­wano do wyko­ny­wa­nia obli­czeń z nie­osią­galną dla zwy­kłych ludzi bie­gło­ścią; lin­gwo­wie, nasy­ceni tak, by mogli przy­swoić nie­zli­czone języki w mowie i piśmie; topo­so­wie, bez­błędni w poj­mo­wa­niu prze­strzeni, co czy­niło ich feno­me­nal­nymi rysow­ni­kami i kar­to­gra­fami; oraz parę innych, bar­dziej nie­ty­po­wych i rza­dziej spo­ty­ka­nych.

Nasy­ce­nia to nic przy­jem­nego. Wiele z nich skra­cało życie o całe lata, jeśli nie dzie­się­cio­le­cia i nie­mal zawsze szły w parze z bez­płod­no­ścią. Mimo to Sub­li­mo­wie byli nie­za­stą­pieni. Prze­trwa­nie tego, co każ­dej pory desz­czo­wej nad­cho­dziło z mórz na wscho­dzie, wyma­gało nie­wia­ry­god­nej zmyśl­no­ści i sta­ran­nego pla­no­wa­nia.

Naj­bar­dziej potrzebni Sub­li­mo­wie, mne­mo­ry­tow­nicy, tacy jak ja, nasy­ceni by pamię­tać wszystko, co zoba­czą, słu­żyli za żywe zbiory infor­ma­cji. To wła­śnie ulep­sze­nie wyko­rzy­sty­wa­łem, prze­ka­zu­jąc Anie infor­ma­cje zdo­byte na miej­scu zda­rze­nia. Rela­cjo­no­wa­łem wszystko, co widzia­łem, powta­rza­łem każde słowo dokład­nie takim tonem, jakim zostało wypo­wie­dziane. Przez bli­sko cztery godziny prze­ka­zy­wa­łem wszystko, co zare­je­stro­wa­łem pod­czas mojego pobytu w rezy­den­cji Hazów.

Skoń­czy­łem po zacho­dzie słońca. Umiesz­czony w rogu lam­pion mai zaczął się jarzyć, gdy prze­bu­dzone robaczki w jego wnę­trzu roz­po­częły żero­wa­nie na roz­sy­pa­nych na dnie gra­nul­kach, co powo­do­wało ich reak­cję świetlną. W ciszy roz­le­gło się odle­głe zawo­dze­nie jakie­goś samot­nego ptaka.

Ana zaczerp­nęła gwał­tow­nie powie­trza, jakby prze­bu­dziła się z głę­bo­kiego snu.

– Dobrze – powie­działa. – Bar­dzo dobrze. Mam kilka pytań, Din…

Zaczęła mnie wypy­ty­wać o dziwne rze­czy. Ile kro­ków wyko­na­łem, prze­cho­dząc od końca do końca budynku? Czy Gen­na­dios była prawo czy lewo­ręczna? Czy Uxos miał jakieś wyraźne bli­zny na dło­niach? Czy zauwa­ży­łem gdzieś pod ogro­dze­niem posia­dło­ści świeżo wzru­szoną zie­mię? A może wil­gotny ślad na ściółce pode­rwa­nej czy­jąś pode­szwą?

Przy każ­dym pyta­niu czu­łem woń ługu, ten spe­cy­ficzny trze­pot za oczami, a odpo­wie­dzi spły­wały z mego języka z into­na­cją drew­nia­nego beł­kotu: Osiem­dzie­siąt dzie­więć kro­ków; Gen­na­dios trzy­mała na kola­nach zaple­cione dło­nie, prawą na lewej, co wska­zuje na pra­wo­ręcz­ność; Uxos miał dwie cien­kie, jasne bli­zny na knyk­ciu pra­wego kciuka, a choć pozo­stałe knyk­cie miał pora­nione, tamte ślady powstały w wyniku pęk­nię­cia zro­go­wa­ceń; i nie, nie widzia­łem wzru­szo­nej ściółki, poza skraw­kiem podzio­ba­nym przez drozda.

Po tym Ana mil­czała przez chwilę.

– Dzię­kuję ci, Din – rze­kła wresz­cie, mnąc w zadu­mie fałdy sukni. – Ten ród Hazów, wiesz coś o nich?

– Wiem, że są bogaci, pani. Posia­dają wiele wło­ści w wewnętrz­nych pier­ście­niach cesar­stwa. Ale nic poza tym.

– Uhm. Zie­mia­nie. To ozna­cza, że są posia­da­czami tego, co w Impe­rium naj­cen­niej­sze. – Ręka Any wystrze­liła naprzód, palce zgar­nęły z mego buta grudkę ziemi, którą moja zwierzch­niczka roz­tarła opusz­kami na pył. – Zie­mię. Hodowla roślin, zwie­rząt oraz pro­duk­cja reagen­tów nie­zbęd­nych do impe­rial­nych mody­fi­ka­cji wymaga wiele ziemi. To nie­wy­obra­żalna wręcz praca rolna, która odbywa się w dru­gim i trze­cim pasie. Ozna­cza to, że uszy cesar­stwa są bar­dziej wyczu­lone na głosy zie­miań­stwa, a to spra­wia, że z kolei obszar­nicy nie­ko­niecz­nie czują się zobo­wią­zani do prze­strze­ga­nia wszyst­kich naszych praw. To znów może być pro­ble­ma­tyczne, gdy są uwi­kłani w takie podej­rzane gówno, jak to.

– Czyż­bym nie speł­nił two­ich ocze­ki­wań w tej spra­wie, pani? – zanie­po­ko­iłem się nie na żarty.

– Och nie, nie, spi­sa­łeś się dosko­nale, Din. Wiesz, gdy­bym ja była na twoim miej­scu, to bym tej jeba­niut­kiej och­mi­strzyni kazała się wypchać tłu­czo­nym szkłem. Ale jak na pierw­sze śledz­two w spra­wie mor­der­stwa pora­dzi­łeś sobie feno­me­nal­nie. Nie każdy pora­dziłby sobie tak dobrze z prze­szu­ka­niem posia­dło­ści takich Hazów i prze­słu­cha­niem każ­dego świadka z osobna.

– Dzię­kuję, pani – powie­dzia­łem ura­do­wany.

– Powiem wię­cej, Din, posia­dasz wła­ściwy zapał do nud­nej, dro­bia­zgo­wej harówki, co czyni z cie­bie świet­nego asy­stenta śled­czego.

– Dzię­kuję, pani – mruk­ną­łem ze znacz­nie już mniej­szą dozą rado­ści.

– I nie obwi­niaj się za to, że nie potra­fisz usta­lić, co tak naprawdę się wyda­rzyło. Apo­te­ka­rze w tym kan­to­nie są naj­wy­raź­niej tak głupi, że parę spodni uznają za fascy­nu­jącą zagadkę. – Zsu­nęła opa­skę z oczu, które poru­szały się tak szybko, że źre­nice się roz­my­wały. – Bia­ło­fio­le­towy kwiat, nakra­piany na żółto, o słod­ka­wym, mdlą­cym zapa­chu, który wyra­sta z trupa… Powiedz mi, Din, wiesz coś o kan­to­nie Oypat?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki