Zapomniany - Marcin Wojtkowski - ebook

Zapomniany ebook

Marcin Wojtkowski

0,0
29,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W Polsce w 1038 roku nie dzieje się dobrze. Władzę sprawuje Bolesław, okrutny syn Mieszka II. Przywraca on wiarę w starych bogów, tępi chrześcijan, niszczy kościoły. Osłabioną wewnętrznie Polskę zaczynają najeżdżać sąsiedzi. Choć mogłoby się wydawać, że losy silnego dotąd kraju wiszą na włosku, pojawia się grupa śmiałków, którzy mimo licznych niebezpieczeństw postanawiają wyruszyć w daleką podróż, by nakłonić do powrotu młodszego syna Mieszka II – Kazimierza. Liczą na to, że książę pokona brata, odeprze wrogów i przywróci na polskich ziemiach ład oraz spokój. Po drodze nie obejdzie się oczywiście bez przygód i niespodziewanych zwrotów akcji. Czy misja tajemniczych wysłanników – Władka i Chociebąda – zakończy się pomyślnie? Czy książę Kazimierz zgodzi się wrócić do kraju? Jaką rolę odegra w tej historii Szczerbiec – słynny miecz koronacyjny Piastów, znany również jako Żuraw? I najważniejsze: czy z kart historii zostanie wykreślony okrutny Bolesław…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 444

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pro­log

Wscho­dzą­ce czerw­co­we słoń­ce świe­ci­ło pro­sto w jego ja­sne, zim­ne oczy. Przy­mru­żył je. Miał do tego pra­wo.

W jego noz­drza wdar­ła się woń pło­ną­ce­go drze­wa. Za­cią­gnął się nią chci­wie. Miał do tego pra­wo.

W jego uszy wtar­gnę­ły dzi­kie wrza­ski mor­do­wa­nych lu­dzi. Słu­chał z za­pa­mię­ta­niem. Miał do tego pra­wo.

Spod przy­mknię­tych po­wiek wi­dział ogień po­że­ra­ją­cy gród ko­me­sa Spi­cy­wo­ja. Cie­szył go ten wi­dok. Miał do tego pra­wo.

O świ­cie ka­zał za­ata­ko­wać lu­dzi śpią­cych w do­mach Spi­cy­wo­ja, a tak­że sa­me­go Spi­cy­wo­ja. Wy­dał na nich wy­rok. Miał do tego pra­wo.

Jego lu­dzie nie oka­zy­wa­li na­pad­nię­tym żad­nej li­to­ści. To­le­ro­wał to. Miał do tego pra­wo.

Nad słup czar­ne­go dymu nad­cią­ga­ły już za­stę­py pta­sich pa­dli­no­żer­ców wie­trzą­cych ła­twy łup. Dał im go. Miał do tego pra­wo.

Wieść o jego czy­nie lo­tem bły­ska­wi­cy ro­zej­dzie się po ca­łym kra­ju. Tak to za­pla­no­wał. Miał do tego pra­wo.

Lu­dzie za­drżą, za­nim po­my­ślą, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Tak po­sta­no­wił. Miał do tego pra­wo.

Bo­go­wie zo­ba­czą, ile jest wart. Zo­ba­czą, że jest je­dy­nym obroń­cą praw­dzi­wej wia­ry. Wie­rzył w to. Miał do tego pra­wo.

Dzie­dzic­two ojca i dzia­dów na­le­ży wy­łącz­nie do nie­go. Wziął je so­bie. Miał do tego pra­wo.

Bę­dzie naj­więk­szym z wład­ców, rzu­ci wy­zwa­nie ca­łe­mu świa­tu. Re­ali­zo­wał to. Miał do tego pra­wo.

Słu­cha­li go woje, któ­rych ojce zdo­by­wa­li zie­mie na za­cho­dzie, po­łu­dniu i wscho­dzie. Wie­dział, że pój­dą tam, gdzie im wska­że. Miał do tego pra­wo.

Pa­trzył na po­żo­gę, trzy­ma­jąc w swej pra­wi­cy cu­dow­nie gra­we­ro­wa­ną rę­ko­jeść pięk­ne­go mie­cza. Tyl­ko on mógł nim wła­dać: wład­ca tych ziem, ksią­żę, król, a na­wet ce­sarz tego świa­ta, no­we­go sta­re­go świa­ta. Tyl­ko on miał do tego pra­wo.

1038

Wio­sna od mie­sią­ca ro­dzi­ła swo­je cuda. Po­wo­ła­ła do ży­cia zie­leń wy­cze­ki­wa­ną po dłu­go­trwa­łej śnież­nej bie­li tak jak drżą­ce ręce dziec­ka wy­pa­tru­ją w rę­kach mat­ki słod­kie­go, ob­la­ne­go mio­dem ko­ła­cza – na­gro­dy za dzień po­mo­cy przy pra­cy w polu. Wio­sna da­wa­ła na­dzie­ję, że po sen­nej, sro­giej i bez­pro­duk­tyw­nej zi­mie na­tu­ra ob­da­rzy lu­dzi swo­imi da­ra­mi, od któ­rych za­le­ży prze­cież ich ży­cie. Stwier­dze­nie „byle do wio­sny” sły­chać było w tej kra­inie od dzia­da pra­dzia­da, a gdy ta na­de­szła, da­wać po­czy­na­ła owo­ce, bez któ­rych prze­ży­cie ko­lej­nej zimy sta­wa­ło­by się nie­moż­li­we. Ro­dzą­ce się zbo­ża na­pa­wa­ły oczy rol­ni­ków ra­do­ścią, że nie ob­umar­ła zie­mia przy­kry­ta bia­łym ca­łu­nem jak­by sza­tą zim­nej śmier­ci. Ro­dzą­ca się tra­wa da­wa­ła pew­ność wo­jow­ni­kom, że ich ko­niom pod­czas ko­lej­nej wy­pra­wy nie za­brak­nie po­ży­wie­nia, dzię­ki cze­mu szczę­śli­wie do­wio­zą do do­mów swo­ich pa­nów, a nad­to tro­czo­ne do ich sio­deł bo­ga­te łupy. Ro­dzą­ce się i pną­ce co­raz wy­żej pędy gro­chu oraz wy­ła­nia­ją­ce się po­wo­li z zie­mi zie­lo­ne list­ki, wśród któ­rych nie­ba­wem mia­ły kształ­to­wać się głów­ki ka­pu­sty, cie­szy­ły go­spo­dy­nie. Już wkrót­ce będą mo­gły za­spo­ko­ić głód mę­żów, po­da­jąc im słyn­ną już po­tra­wę, nie­sa­mo­wi­cie sy­cą­cą i bar­dzo pro­stą w przy­go­to­wa­niu, po któ­rej nie tyl­ko od­czu­wa­ło się peł­ność brzu­cha, ale rów­nież wdy­cha­ło oso­bli­wy za­pach po­zo­sta­wia­ny przez ula­tu­ją­ce z czło­wie­cze­go cia­ła gazy. Na­wet nie­przy­wy­kłe do cięż­kiej pra­cy pan­ny gro­do­we, te z wiel­kich ro­dów, z wy­tę­sk­nie­niem ocze­ki­wa­ły pierw­szych kwia­tów, któ­re sple­cio­ne w wian­ki mia­ły upięk­szać ich dłu­gie wło­sy bądź sta­no­wić żywy wzo­rzec do wy­szy­wa­nia kwia­to­we­go mo­ty­wu na chu­s­tach, suk­niach lub ob­ru­sach.

Wszyst­ko wko­ło się ro­dzi­ło – wszyst­ko prócz jed­ne­go.

– Boże, daj mi cier­pli­wość. Jak moż­na być taką fu­ja­rą! Bo to, co trzy­masz w ręku, moż­na prze­ro­bić wła­śnie na fu­jar­kę, i dmu­chać w nią z ca­łych sił. W oczy mi nie leź, do­pó­ki ja­kiejś me­lo­dii z tego nie wy­dmu­chasz. Może to wy­do­by­wa­nie dźwię­ków z drew­na jest two­im prze­zna­cze­niem, bo na pew­no nie tra­fia­nie do celu.

– Prze­cież tra­fi­łem. – Idą­cy wą­ską le­śną ścież­ką mło­dy chło­pak pa­trzył w ple­cy stą­pa­ją­ce­go przed nim star­sze­go męż­czy­zny.

– W co?

– Toż gdy strza­ła w pień tra­fi­ła, wte­dy rze­kli­ście „pięk­ny strzał”.

– I tak się tym za­chwy­ci­łeś, że nie wy­chwy­ci­łeś jaw­nej drwi­ny, któ­rą niósł mój głos?

Mło­dy mil­czał, przy­po­mi­na­jąc so­bie chwi­lę swe­go nie­daw­ne­go try­um­fu. Dla nie­go „pięk­ny strzał” z ust kro­czą­ce­go przed nim czło­wie­ka był po pro­stu „pięk­nym strza­łem”, na­gro­dą za sta­ra­nia, by tym ra­zem wy­strze­lo­ny z łuku bełt nie szy­bo­wał po­wo­li, opa­da­jąc gdzieś w le­śnych ostę­pach, tyl­ko lek­ko drżał, wbi­ty ca­łym ostrzem w korę nie­zbyt od­le­głe­go drze­wa.

– Mil­czysz? – Za­da­ne przez star­sze­go męż­czy­znę py­ta­nie spra­wi­ło, że miłe wspo­mnie­nia ustą­pi­ły miej­sca rze­czy­wi­sto­ści. – Drwi­łem z cie­bie z czy­stej zło­ści, bo cho­ciaż je­steś pod moją opie­ką tyle lat, do tej pory nie zro­bi­łem z cie­bie my­śli­we­go, któ­ry przy­nie­sie do domu po­ży­wie­nie. Żal na wi­dok two­jej przy­mie­ra­ją­cej gło­dem mat­ki wpę­dził mnie w ten stan. I za­praw­dę le­piej, że nie do­ży­ła tego dnia, bo przed laty Pan ła­ska­wie we­zwał ją do sie­bie.

Fak­tycz­nie – po­my­ślał chło­pak – prze­cież za­raz po dwóch cel­nych tra­fie­niach opie­kun nie ka­zał mi na­wet wyj­mo­wać strzał z drzew, tyl­ko burk­nął coś pod no­sem i po­le­cił na ścież­kę wra­cać.

Star­szy obej­rzał się znie­nac­ka i na wi­dok roz­ma­rzo­nej twa­rzy chłop­ca, któ­ry wciąż na­pa­wał się my­ślą o swo­im nie­do­ce­nio­nym jesz­cze przez to­wa­rzy­sza strze­lec­kim rze­mio­śle, rzekł:

– Pa­mię­tasz, co za­wie­si­łem na drze­wie?

– Der­kę, a do­kład­nie ka­wa­łek der­ki.

– Po co? – Po tym py­ta­niu chło­piec wie­dział, że nie do­cze­ka się po­chwa­ły na te­mat swo­jej spo­strze­gaw­czo­ści i do­brej pa­mię­ci.

– Że­bym… w nią… tra­fił…?

– Tak! Ale przy­zna­ję się przed tobą, a przede wszyst­kim przed Bo­giem, że wte­dy po­peł­ni­łem błąd. To już moja dru­ga omył­ka pod­czas two­je­go szko­le­nia na łow­cze­go.

– Dru­gi? A ten pierw­szy…? – Spo­glą­da­jąc w ple­cy opie­ku­na, chło­piec na­brał od­wa­gi, by za­dać py­ta­nie.

– Pierw­szy po­peł­ni­łem trzy lata temu, gdy po raz pierw­szy da­łem ci do ręki łuk. Już dwa pa­cie­rze póź­niej mo­głem go po pro­stu po­ła­mać, za­miast po­kła­dać próż­ne, jak się oka­zu­je, na­dzie­je, że wy­ro­śnie z cie­bie coś na po­do­bień­stwo my­śli­we­go.

Chło­piec szedł w ci­szy, jak­by bał się, że ten strasz­ny dzień może za­raz na­stą­pić. Ocza­mi prze­ra­żo­nej wy­obraź­ni wi­dział swój ci­so­wy łuk prze­ła­ma­ny na dwie lub wię­cej czę­ści, w za­leż­no­ści od ka­pry­su ła­mią­ce­go.

– Zno­wu mil­czysz, więc mnie­mam, że przy­naj­mniej uszy masz otwar­te, to­też słu­chaj o moim dru­gim błę­dzie. Przy­zna­ję, że wy­da­jąc ci po­le­ce­nie „strze­laj do drze­wa”, mia­łem na my­śli to, byś ce­lo­wał tyl­ko w ten frag­ment, na któ­rym wi­sia­ła der­ka.

– No wła­śnie – po­wie­dział chło­piec. Na­gle od­zy­skał na­dzie­ję, że jego uczy­nek bę­dzie mógł zo­stać uspra­wie­dli­wio­ny. – Mia­łem strze­lać w drze­wo…

– Tak, ale na Boga w to, na któ­rym była za­wie­szo­na der­ka! A nie w to, któ­re ni­cze­mu win­ne, ro­sło so­bie kil­ka kro­ków w bok od two­je­go celu.

– No tak, ale po wy­ra­że­niu za­chwy­tu cel­nym strza­łem ka­za­li­ście mi zno­wu strze­lić – od­rzekł chło­pak, zu­peł­nie nie­spe­szo­ny.

– Bo wi­dząc pierw­szą tego dnia strza­łę, któ­ra tra­fi­ła w co­kol­wiek in­ne­go niż w po­wie­trze, my­śla­łem, że do jako ta­kiej po­wta­rzal­no­ści już do­sze­dłeś. – Star­szy nie chciał już roz­pra­szać chłop­ca uwa­gą, że do­szedł już do wiel­kiej, god­nej po­zaz­drosz­cze­nia wpra­wy w cy­klicz­nym tra­fia­niu wła­śnie w po­wie­trze: pod wa­run­kiem, że jest sze­ro­kie, wy­so­kie i nie­ogra­ni­czo­ne żad­ny­mi prze­szko­da­mi, w któ­rych strza­ła mo­gła­by nie­opatrz­nie utknąć.

– I tra­fi­łem…

– Ale w ko­lej­ne! W to, któ­re ro­sło o kil­ka kro­ków od tego ozna­czo­ne­go der­ką, ale w stro­nę prze­ciw­ną do drze­wa, w któ­rym tkwi­ła już two­ja strza­ła. Dla­te­go mam już dość two­ich prze­wag strze­lec­kich, być może nie tyl­ko na dziś, ale i na całe ży­cie.

Roz­mo­wa to­czo­na mię­dzy idą­cy­mi le­śną ścież­ką męż­czy­zną i chło­pa­kiem, po­mi­mo nie­sio­ne­go ze sobą ła­dun­ku emo­cji oraz gwał­tow­no­ści, od­by­wa­ła się szep­tem. Star­szy nie od­wra­cał się do mło­de­go nie tyl­ko z po­wo­du zło­ści, któ­rą od pew­ne­go cza­su do nie­go ży­wił. Roz­glą­dał się do­oko­ła, wo­dził ocza­mi od krza­ka do krza­ka i od drze­wa do drze­wa, otwie­ra­jąc swój umysł na nie­po­ko­ją­ce ozna­ki za­kłó­ceń w nor­mal­nym funk­cjo­no­wa­niu na­tu­ry. Ścież­ka wiła się w cie­niu ro­sną­cych tu gę­sto pni dę­bów, za któ­ry­mi chcą­ce ich za­ata­ko­wać nie­bez­pie­czeń­stwo mo­gło mieć do­sko­na­łą kry­jów­kę. Dla­te­go prze­stał już wy­le­wać swo­ją złość i wy­ostrzył słuch, by wy­czuć ewen­tu­al­ne za­gro­że­nie i móc na nie od­po­wied­nio za­re­ago­wać.

Miał pod­sta­wy do za­cho­wa­nia tej czuj­no­ści. Szli ścież­ką po­ło­żo­ną w kra­ju do nie­daw­na po­tęż­nym i bez­piecz­nym dla swo­ich miesz­kań­ców, a te­raz lu­dziom po­zo­sta­wa­ła tyl­ko iskra na­dziei, że ju­tro bę­dzie le­piej, a ich domy da­dzą się pod­nieść ze zgliszcz.

Ścież­ka po­wo­li się roz­sze­rza­ła, a roz­ło­ży­ste dęby zwal­nia­ły miej­sce in­nym, nie­co smu­klej­szym drze­wom, i wię­cej świa­tła sło­necz­ne­go do­cie­ra­ło do idą­cych. Co­raz bar­dziej mru­ży­li już oni oczy, ośle­pie­ni bla­skiem pana na nie­bo­skło­nie, któ­re­go ich dzia­do­wie czci­li jako bó­stwo. Oj­co­wie już in­ne­mu Bogu dzię­ko­wa­li za co­dzien­ną wę­drów­kę słoń­ca ze wscho­du na za­chód, lecz i to się te­raz zmie­ni­ło. Wra­ca­ły sta­re bogi, a pa­mięć o nich od­ży­wa­ła w ludz­kich umy­słach i za­czy­na­ły się dziać prze­ra­ża­ją­ce rze­czy.

Dla­te­go na po­la­nę, któ­ra wień­czy­ła ścież­kę, we­szli ostroż­nie i z nie­po­ko­jem w ser­cach. Wi­dok lu­dzi i koni nie prze­stra­szył ich, oba­wia­li się ra­czej, że ich tam nie za­sta­ną. Mar­twiąc się o los przy­ja­ciół, nie­zmier­nie ucie­szy­li się na ich wi­dok, gdyż obo­zu­ją­cy na po­la­nie za­praw­dę byli ich dru­ha­mi. Dwa­na­ście koni, roz­kul­ba­czo­nych na tyle, by ulżyć ich grzbie­tom, sta­ło po­środ­ku łąki i sku­ba­ło tra­wę. Star­szy z wy­cho­dzą­cych z lasu męż­czyzn po­ki­wał gło­wą z uzna­niem, bo wy­da­ne przez nie­go wcze­snym ran­kiem roz­ka­zy, kie­dy opusz­czał obo­zo­wi­sko, zo­sta­ły speł­nio­ne zgod­nie z jego wolą. Ko­nie sta­ły na środ­ku po­la­ny, dzię­ki cze­mu mie­li do nich szyb­ki do­stęp. Było to waż­ne w ra­zie nie­spo­dzie­wa­ne­go za­gro­że­nia, któ­re mo­gło prze­cież na­dejść z każ­dej stro­ny. Umoż­li­wi­ło­by to wręcz na­tych­mia­sto­wą, bo opóź­nio­ną je­dy­nie po­trze­bą pod­cią­gnię­cia po­prę­gów sio­deł, uciecz­kę w tę stro­nę, z któ­rej aku­rat nie gro­zi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo. Po­zo­sta­łe po­le­ce­nia wy­da­ne dzie­się­ciu in­nym lu­dziom tak­że zo­sta­ły przez nich wy­peł­nio­ne wręcz wzo­ro­wo. Czte­rech z nich sta­ło przy drze­wach na każ­dym ze skra­jów po­la­ny, wy­tę­ża­jąc wzrok i słuch, czy nikt nie za­kłó­ca ci­szy pusz­czy. Po­zo­sta­li sku­pi­li się na pil­no­wa­niu, by roz­pa­lo­ny przez nich nie­wiel­ki ogień ni­ko­mu nie rzu­cił się w oczy. Dla­te­go na roz­pał­kę wy­bra­no tyl­ko su­che ga­łę­zie i ta­kim też ma­te­ria­łem pod­sy­ca­no ogni­sko. Wo­kół ognia wbi­to w zie­mię kil­ka ga­łę­zi po­kry­tych zie­lo­nym li­sto­wiem, któ­re wpra­wia­ne w ruch wia­trem roz­wie­wa­ły mały dym roz­po­ście­ra­ją­cy się nad ogni­skiem. Tym sa­mym nie mógł być on wi­docz­ny dla nie­wła­ści­wych, a co gor­sza wro­gich oczu.

Mie­li pod­sta­wy do za­cho­wa­nia tej czuj­no­ści, bo sie­dzie­li na po­la­nie w kra­ju, któ­ry do nie­daw­na chro­nił przed nie­bez­pie­czeń­stwem po­dróż­nych ta­kich jak oni, a te­raz sam zo­stał po­ko­na­ny oraz roz­gra­bio­ny. Za­czę­ły się w nim dziać prze­ra­ża­ją­ce rze­czy.

Z pły­ną­cej przez po­la­nę ma­łej rzecz­ki wy­cią­gnię­to już skle­co­ną na­pręd­ce z gięt­kich ga­łą­zek siat­kę, w któ­rej rzu­ca­ły się małe ryb­ki. Wzrok obo­zu­ją­cych wle­pio­ny w ich sre­brzy­ste łu­ski dość wy­raź­nie da­wał do zro­zu­mie­nia, że na­wet je­śli­by chcia­ły­by, to ani nie uro­sną już więk­sze, ani do mo­rza nie do­pły­ną.

Ode­rwa­li wzrok od ry­bek, gdy na po­la­nę we­szło dwóch męż­czyzn. Ich przy­by­cie było wi­dać ocze­ki­wa­ne, bo na­wet ten, któ­re­mu przy­pa­dła war­ta od stro­ny ścież­ki, nie za­alar­mo­wał obo­zo­wi­ska. Nikt nie ze­rwał się w pa­nicz­nym stra­chu, nikt nie pod­niósł le­żą­cej pod ręką bro­ni, nikt nie za­czął szar­pać się z prze­ra­żo­nym ko­niem. Pa­trzy­li na syl­wet­ki przy­by­łych, a wła­ści­wie szu­ka­li ocza­mi tego, cze­go nie mie­li oni ze sobą.

– Wi­dzę, ko­me­sie, że na­uki, któ­re w le­sie nasz dziel­ny Wład­ko po­bie­ra, w koń­cu w ten­że las po­szły. – Je­den z sie­dzą­cych przy ogni­sku po­sta­no­wił gło­śno wy­po­wie­dzieć to, cze­go po­zo­sta­li już się do­my­śla­li. – Po­st­ne śnia­da­nie dzi­siaj przed nami, bo za­miast ustrze­lo­ne­go rą­cze­go je­le­nia tyl­ko ryby nam po­zo­sta­ją.

– Ty z nim pój­dziesz na­stęp­nym ra­zem, Sław­ko – od­rzekł ten, któ­re­mu na­le­ża­ło się za­szczyt­ne mia­no ko­me­sa. – Wład­ko do­brym strzel­cem jest, rzekł­bym bar­dzo do­brym, o ile uży­te w tym zda­niu do­bro ozna­cza jego czy­nie­nie, a nie umie­jęt­no­ści. Wro­dzo­ne mi­ło­sier­dzie każe mu oszczę­dzać każ­de żywe stwo­rze­nie. Jak­bym na pu­stel­ni­ka go spo­so­bił, a nie na my­śli­we­go. Dzi­siaj obe­rwa­ło się dwóm drze­wom, ale my­ślę, że wi­dząc od­cho­dzą­ce­go strzel­ca, do­szły już do sie­bie i da­lej będą so­bie spo­koj­nie ro­snąć przez ko­lej­ne sto lat.

Wład­ko po­pa­trzył na ro­ze­śmia­ne twa­rze bez odro­bi­ny żalu czy zło­ści. Był wśród nich naj­młod­szy, trak­to­wa­li go do­brze, przy­ję­li do swe­go gro­na, oto­czy­li opie­ką, ale prze­cież nie roz­piesz­cza­li, tak jak od kil­ku lat nie roz­piesz­czał go ko­mes, gdy przy­spo­so­bił go so­bie na gierm­ka. Zby­sław, ko­mes z Kro­sna – wiel­kie­go, po­tęż­ne­go gro­du nad wiel­ką rze­ką Odrą. Tego, gdzie miesz­kał przed laty oj­ciec Wład­ka, któ­ry zgi­nął na jed­nej z wo­jen­nych wy­praw swe­go pana. Miesz­ka­ła w nim Wład­ko­wa mat­ka, któ­rej do­bry pan Zby­sław nie po­zwo­lił umrzeć z gło­du, bo jako do­bry wódz wzo­rem swe­go kró­la nie tyl­ko dbał o pod­le­głych mu wo­jów, ale gdy zgi­nę­li w wal­ce z wro­giem, opie­ko­wał się rów­nież ich ro­dzi­na­mi. A gdy i mat­ka ci­cho ode­szła we śnie do Boga, mały osie­ro­co­ny Wład­ko za­miast do pa­sa­nia świń zo­stał prze­zna­czo­ny do służ­by ry­ce­rzo­wi, by w przy­szło­ści tak­że być wo­jow­ni­kiem, a przy­naj­mniej zdol­nym my­śli­wym, gdy­by w kra­ju za­pa­no­wał na dłu­gie cza­sy po­kój.

Chło­piec nie ro­zu­miał świa­ta, a wła­ści­wie był prze­ko­na­ny, że to świat nie ro­zu­mie jego. Gło­dem nie przy­mie­rał, z cze­go się co­dzien­nie cie­szył i to przy­naj­mniej trzy razy dzien­nie, ale czuł jed­no­cze­śnie żal, że mimo prze­ży­tych już sie­dem­na­stu lat na­dal nie po­tra­fi sa­mo­dziel­nie przy­nieść do domu pro­duk­tów na stra­wę. Na­zy­wał to po pro­stu pe­chem. Był pod opie­ką ko­me­sa, czym się chlu­bił. Wi­dział za­zdro­sny wzrok chło­pa­ków w gro­dzie, gdy dum­nie kro­czył przy Zby­sła­wo­wym boku, a jed­no­cze­śnie za­zdro­ścił in­nym, że mie­li ko­goś, do kogo mo­gli się zwra­cać, wy­ma­wia­jąc sło­wo „oj­ciec”. W chwi­li sła­bo­ści i nie­zmier­nej tę­sk­no­ty za mgli­stym wspo­mnie­niem czło­wie­ka, któ­ry po­mi­mo obiet­ni­cy nie wró­cił do domu, ale legł gdzieś w ob­cej zie­mi, na­zy­wał to wiel­ką nie­spra­wie­dli­wo­ścią. Cho­ciaż ko­chał Boga, bo ko­cha­ła Go mat­ka, ko­mes i wie­lu gro­dzian, czę­sto przed snem za­da­wał so­bie i Jemu py­ta­nie, dla­cze­go wła­śnie jego spo­tkał taki los. Miej­sco­wy spo­wied­nik, pro­sty ksiądz, nie umiał mu udzie­lić od­po­wie­dzi, a wła­ści­wie ni­g­dy nie pró­bo­wał na­wet szu­kać ja­kie­go­kol­wiek wy­ja­śnie­nia, ogra­ni­cza­jąc się do wy­zna­cze­nia mu sto­sow­nej po­ku­ty, by mło­dy Wład­ko nie kło­po­tał wię­cej Boga nie­mą­dry­mi py­ta­nia­mi. Mło­dzie­niec przez całe ży­cie nie wy­chy­lił nosa poza Kro­sno – chy­ba że po to, aby po­plu­skać się z chło­pa­ka­mi nad po­bli­ską rze­ką bądź po la­sach po­cho­dzić – dla­te­go Kro­sno było dla nie­go ca­łym świa­tem. A przy­naj­mniej do tej pory. Te­raz wie­dział, ja­kie cuda skry­wa przed nim świat. Zo­ba­czył dwa wiel­kie gro­dy, o wie­le więk­sze od jego Kro­sna, pięk­niej­sze, wspa­nial­sze, groź­niej­sze. Wi­dział lu­dzi, któ­rym Zby­sław się kła­niał, więc byli od nie­go waż­niej­si, a do­tych­czas chłop­cu wy­da­wa­ło się to nie­moż­li­we. Wi­dział wo­jów dum­niej­szych, ubra­nych w lep­sze pan­ce­rze i ma­ją­cych u boku pięk­niej zdo­bio­ną broń niż wszy­scy zbroj­ni Zby­sła­wa. Wi­dział łow­czych, my­śli­wych i łucz­ni­ków z tak wspa­nia­ły­mi łu­ka­mi, że Wład­ko­wi, któ­ry do­stał swój ci­so­wy łuk od ko­me­sa i cheł­pił się, że lep­sze­go nie ma na ca­łym świe­cie, te­raz ten po­da­ru­nek li­chym pa­ty­kiem z za­cze­pio­nym na nim spar­cia­łym sznur­kiem tyl­ko mógł się wy­da­wać. Tak, ma­jąc dużo, chciał wię­cej, szcze­gól­nie te­raz, gdy ten nie­zro­zu­mia­ły świat za­czął od­kry­wać przed chłop­cem swo­je głę­bo­ko ukry­wa­ne ta­jem­ni­ce.

Chło­piec wie­dział, że nikt nie jest na nie­go zły, że wró­cił z lasu z pu­sty­mi rę­ka­mi, cho­ciaż wie­lu z jego to­wa­rzy­szy w jego wie­ku umia­ło już tra­fić z łuku w coś wię­cej niż w po­wie­trze, a spo­ra­dycz­nie w gru­by pień dębu. Wie­dział, że gdy­by tra­fił za­ją­ca lub ustrze­lił cho­ciaż wie­wiór­kę, oni kle­pa­li­by go swo­imi mo­car­ny­mi rę­ko­ma po ra­mie­niu i pod­rzu­ca­li do góry, dum­ni z tego, że zdo­łał opa­no­wać rze­mio­sło, któ­re­go uczył go Zby­sław. Sam ko­mes po kil­ku cię­tych zło­śli­wo­ściach tak­że wzniósł­by gło­śny to­ast na jego cześć, tu, wśród drzew, gdy­by nie cza­sy, w któ­rych przy­szło im obo­zo­wać. Ci­szę prze­ry­wa­ły te­raz tyl­ko li­che, pro­wa­dzo­ne pół­gło­sem roz­mo­wy i skwier­cze­nie ry­bek opie­ka­nych na cien­kich pa­ty­kach nad ogni­skiem, a po­tem chru­pa­nie ości przez dwa­na­ście ze­sta­wów zę­bów bę­dą­cych w róż­nym sta­nie li­czeb­nym. Ryb­ki były tak nie­wy­ro­śnię­te, że ja­ka­kol­wiek pra­ca ma­ją­ca na celu od­dzie­le­nie mię­sa od ości była z góry ska­za­na na nie­po­wo­dze­nie.

Gdy skoń­czy­li śnia­dać, na krót­ki gest ko­me­sa przy­go­to­wa­li ko­nie do jaz­dy i za­cho­wu­jąc wszel­kie środ­ki ostroż­no­ści, ru­szy­li przez las, kie­ru­jąc się na za­chód.

Mie­li pod­sta­wy do za­cho­wa­nia ta­kiej czuj­no­ści, bo kraj, przez któ­ry je­cha­li, do nie­daw­na po­tęż­ny i rzą­dzo­ny przez wiel­kie­go kró­la, te­raz na­wet nie chy­lił się ku upad­ko­wi, ale le­ciał w dół; on nie chwiał się w pod­sta­wach, ale już tych pod­staw nie miał. Zo­sta­ły one pod­cię­te i zgru­cho­ta­ne przez tych, któ­rzy te­raz nim wła­da­li, jak i przez więk­szą część miesz­kań­ców.

Dla­cze­go tak jest? – po raz ko­lej­ny w tym mie­sią­cu za­sta­na­wiał się Wład­ko. Co­dzien­nie gdy sia­dał na koń, ja­dąc naj­pierw na wschód, a po­tem wra­ca­jąc na za­chód, za­da­wał so­bie to py­ta­nie. Pa­mię­tał prze­cież, co Zby­sław mó­wił mu o przy­go­dach dziel­ne­go kró­la, o zwy­cię­skich woj­nach, o po­tę­dze na­ro­du i nie­zwy­cię­żo­nej dru­ży­nie.

– Czy­li wszyst­ko skoń­czy­ło się wraz ze śmier­cią kró­la? – za­py­tał kie­dyś Zby­sła­wa przed za­śnię­ciem.

Ten nie od­po­wie­dział, tyl­ko wró­cił my­śla­mi do nocy, pod­czas któ­rej wiel­ki król wy­pro­sił z sy­pial­ni w swo­im ka­mien­nym zam­ku wo­je­wo­dów i ko­me­sów sto­ją­cych przy jego łożu, by roz­mó­wić się ze swo­imi sy­nem i wnu­kiem.

Pro­jekt okład­ki: Adam Pia­sek

Kon­wer­sja do wy­da­nia cy­fro­we­go: Krzysz­tof Krzy­wa­nia

© for the Po­lish edi­tion by Świę­ty Woj­ciech Dom Me­dial­ny sp. z o.o., Po­znań 2019

ISBN 978-83-8065-341-2

Wy­daw­ca:

Świę­ty Woj­ciech Dom Me­dial­ny sp. z o.o.

Wy­daw­nic­two

ul. Char­to­wo 5, 61-245 Po­znań

tel. 61 659 37 13

[email protected]

Za­mó­wie­nia:

Dział Han­dlo­wy

ul. Char­to­wo 5, 61-245 Po­znań

tel. 61 659 37 57 (-58, -59), faks 61 659 37 51

[email protected] (księ­gar­nie, hur­tow­nie)

[email protected] (sprze­daż de­ta­licz­na, księ­gar­nia in­ter­ne­to­wa)

www.swietywojciech.pl