Zapomniane na śmierć - Nora Roberts - ebook + audiobook + książka

Zapomniane na śmierć ebook i audiobook

Nora Roberts

4,7
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

W najnowszej powieści z bestsellerowej serii New York Times detektyw z wydziału zabójstw Eve Dallas przeszukuje mroki przeszłości, aby znaleźć zabójcę.

Ciało pozostawiono w śmietniku jak śmieci, ofiarą była kobieta bez stałego adresu zamieszkania, znana z oferowania papierowych kwiatów w zamian za drobne i informowania gliniarzy o wszelkich wykroczeniach, których była świadkiem na ulicy. Ale nigdzie nie można znaleźć notatnika, w którym zapisywała informacje na temat bezdomnych i przestępców.

Eve zostaje wezwana na pobliski plac budowy, aby obejrzeć więcej szczątków — w tym przypadku sprzed dziesięcioleci, ozdobionych złotą biżuterią i eleganckimi ubraniami — odkrytych podczas niedawnych prac budowlanych. Nie jest szczęśliwa, gdy zdaje sobie sprawę, że miejsce zbrodni należy do jej męża, Roarke'a – nie powinno to jej dziwić, ponieważ irlandzki miliarder jest właścicielem sporej części Nowego Jorku. Teraz Eve musi wejść w złożony świat rozwoju nieruchomości, historii rodziny, podejrzanych transakcji i szokujących sekretów, aby stało się zadość sprawiedliwości, by pomścić zmarnowane życie dwóch kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 491

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 35 min

Lektor: Anna Matusiak

Oceny
4,7 (165 ocen)
127
30
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sandomia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10
Ola64

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
mweyna

Nie oderwiesz się od lektury

Nora Roberts w całej okazałości. seria z Eve Dallas to moja ulubiona. Świetna książka.
10
Anastazia

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna kolejna książka😊
10
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
10



Rozdział 1

1

Dla gli­nia­rza z wydziału zabójstw dzień czę­sto zaczyna się od wezwa­nia na miej­sce mor­der­stwa. Dla bia­łej kobiety, nie­chluj­nie zawi­nię­tej w pla­sti­kową płachtę i wrzu­co­nej do kon­te­nera na śmieci na placu budowy, mor­der­stwo ozna­czało kres tego dnia i wszyst­kich kolej­nych.

Porucz­nik Eve Dal­las prze­szła pod poli­cyjną taśmą, którą odgro­dzono miej­sce zbrodni, i ruszyła przez gru­zo­wi­sko powstałe pod­czas prac roz­biór­ko­wych. Była w dro­dze do komendy głów­nej, kiedy otrzy­mała wia­do­mość od dys­po­zy­tora, przez co musiała poje­chać na jeden z pla­ców budowy w Hud­son Yards.

Pora­nek był łagodny, wiał cie­pły wie­trzyk, maj 2061 roku ustę­po­wał miej­sca czerw­cowi i upa­łom, które nie­wąt­pli­wie się zbli­żały. Robot­nicy budow­lani w kaskach i cięż­kich robo­czych butach zgro­ma­dzili się w pobliżu, popi­ja­jąc kawę, gada­jąc o dupie Maryny i gapiąc się na kon­te­ner, obok któ­rego stało dwoje mun­du­ro­wych.

Eve wie­działa, że zwy­kli ludzie nie potra­fią się powstrzy­mać od gapie­nia się na śmierć.

Sły­szała wyraźny, przy­po­mi­na­jący grze­chot kara­bi­nów maszy­no­wych, odgłos pra­cu­ją­cego w pobliżu pod­no­śnika pneu­ma­tycz­nego. Wie­działa, że jest ich tu wiele.

Kon­te­ner na śmieci znaj­do­wał się po pół­noc­nej stro­nie smu­kłego, sie­dem­dzie­się­cio­pię­tro­wego wie­żowca, obok któ­rego przy­cup­nęły trzy niż­sze budynki, wznie­sione byle jak po woj­nach miej­skich. Brudne i zde­wa­sto­wane, nosiły piętno wie­lo­let­nich zanie­dbań.

Widziała okna z wybi­tymi szy­bami, kostro­pate ściany pokryte graf­fiti, kru­szące się fasady, stare belki nośne, powy­gi­nane i poskrę­cane, a także potężne maszyny i góru­jące nad wszyst­kim ażu­rowe dźwigi oraz cały wachlarz drob­niej­szego sprzętu do upo­ra­nia się z tym bała­ga­nem.

Według niej przy­po­mi­nało to obszar, przez który prze­to­czyła się wojna. Ale jedyna ofiara, którą widziała, leżała w kon­te­ne­rze na śmieci.

Bez względu na plany, har­mo­no­gramy, budżet wszystko zosta­nie teraz zasto­po­wane.

Postronne osoby mogą się gapić na mar­twych, ale ona zawsze staje w ich obro­nie.

Dźwi­ga­jąc zestaw pod­ręczny, pode­szła do gli­nia­rzy sto­ją­cych obok kon­te­nera, dotknęła swo­jej odznaki.

– Kto był pierw­szy na miej­scu zbrodni?

– My, pani porucz­nik. Funk­cjo­na­riu­sze Urly i Getz.

– Złóż­cie raport – pole­ciła, wyj­mu­jąc z zestawu puszkę sub­stan­cji zabez­pie­cza­ją­cej.

Prze­mó­wiła Urly, wysoka czar­no­skóra poli­cjantka po czter­dzie­stce.

– Razem z Get­zem otrzy­ma­li­śmy wezwa­nie o siód­mej trzy­dzie­ści pięć. Potwier­dzi­li­śmy, że w kon­te­ne­rze na śmieci są zwłoki, zabez­pie­czy­li­śmy miej­sce prze­stęp­stwa. Nie­jaki Manuel Best, który zadzwo­nił pod dzie­więć­set jede­na­ście, poin­for­mo­wał, że zna­lazł denatkę wkrótce po tym, jak sta­wił się do pracy o siód­mej trzy­dzie­ści.

– Może poszedł za krwa­wym tro­pem.

Urly usta drgnęły w uśmie­chu.

– Tak jest. Best przy­znał, że pomy­ślał, iż ktoś wrzu­cił tu mar­twe lub ranne zwie­rzę.

– Jest nie­źle wstrzą­śnięty, pani porucz­nik. − Getz, biały krzepki trzy­dzie­sto­kil­ku­la­tek wska­zał brodą na lewo. − To jesz­cze dzie­ciak, stu­dent, który pod­jął pracę waka­cyjną. Zaczął w tym tygo­dniu.

– Nie naj­lep­szy spo­sób roz­po­czę­cia pracy zawo­do­wej. Będę chciała z nim poroz­ma­wiać, gdy skoń­czę oglę­dziny zwłok.

Pode­szła bli­żej, omi­ja­jąc kro­ple zaschnię­tej krwi, i zaj­rzała do kon­te­nera.

Przez pla­sti­kową płachtę widziała głowę ofiary. Postrzę­pione włosy koloru pyłu poskle­jane krwią, która popla­miła rów­nież płachtę.

Kiedy zabójca wrzu­cał ofiarę do kon­te­nera, z pla­stiku wysu­nęła się jej jedna ręka, pomy­ślała Eve. Spie­szył się: zdzie­lił ją, cisnął do pojem­nika, uciekł.

– Z pra­wej strony głowy ofiary widać poważny uraz spo­wo­do­wany ude­rze­niem tępym narzę­dziem. Ślady krwi zaczy­nają się w odle­gło­ści ponad metra od kon­te­nera, obok ogro­dze­nia. Krew jest widoczna rów­nież na kon­te­ne­rze, na pla­sti­ko­wej płach­cie, w którą zawi­nięto ofiarę. Praw­do­po­dob­nie posłu­żono się płachtą, by prze­nieść ofiarę do pojem­nika.

Opi­sała wnę­trze kon­te­nera, uło­że­nie ciała, po czym z sykiem wypu­ściła powie­trze z płuc.

Pokryła dło­nie sub­stan­cją zabez­pie­cza­jącą i podała swój zestaw pod­ręczny Get­zowi.

Wla­zła do kon­te­nera.

Odpady budow­lane, nie zwy­kłe śmieci, czyli ma szczę­ście. Ale wśród odpa­dów budow­la­nych mogą być gwoź­dzie, szkło, pogięte bla­chy i wszel­kiego rodzaju ostro zakoń­czone żela­stwo.

– Ma nie wię­cej niż metr sześć­dzie­siąt wzro­stu – osza­co­wała Eve, kiedy unio­sła płachtę, odsła­nia­jąc ranę na gło­wie ofiary. − Krew, odłamki kości, tkanka mózgowa. Podaj mi zestaw pod­ręczny. Wygląda mi to na…

Wzięła zestaw, wyjęła z niego mikro­go­gle. Nachy­liła się nad mar­twą kobietą.

– Taa, narzę­dziem zbrodni pew­nie był łom. Ude­rzono ją roz­sz­cze­pio­nym koń­cem łomu.

Eve deli­kat­nie odwró­ciła głowę ofiary.

– Dwa ude­rze­nia, w prawą skroń i w tył czaszki. Praw­do­po­dob­nie już pierw­sze spo­wo­do­wało śmierć.

– O cho­lera. Pani porucz­nik, znam ją. Getz?

Sta­nął na pal­cach, zaj­rzał do środka.

– Tak. Kurde. To bez­domna, pani porucz­nik. Krę­ciła się w tych oko­li­cach, żebrała bez licen­cji.

– Przy­my­ka­li­śmy na to oko – dodała Urly. − Była nie­szko­dliwa. Robiła kwiatki lub zwie­rzęta z papieru, dawała je tym, któ­rzy rzu­cili jej tro­chę drob­nych.

– Zna­cie jej nazwi­sko?

– Nie, pani porucz­nik. Zimą albo pod­czas złej pogody korzy­stała ze schro­ni­ska Chel­sea. Albo noco­wała w jed­nym z tych prze­zna­czo­nych do roz­biórki budyn­ków, jak wielu innych bez­dom­nych. Nie han­dlo­wała ani się nie awan­tu­ro­wała. Miała note­sik, w któ­rym zapi­sy­wała osoby naru­sza­jące prze­pisy.

– Jakiego rodzaju to były naru­sze­nia prze­pi­sów? − spy­tała Eve, wycią­ga­jąc urzą­dze­nie do iden­ty­fi­ka­cji.

– Nie­pra­wi­dłowe prze­cho­dze­nie przez jezd­nię, śmie­ce­nie. Była szcze­gól­nie cięta na śmie­cą­cych. Poza tym kra­dzieże skle­powe, pogwał­ce­nie zakazu wstępu, nie­po­sprzą­ta­nie po swoim psie. − Urly wzru­szyła ramio­nami. − Spo­rzą­dzała coś jakby ryso­pis sprawcy, noto­wała rodzaj wykro­cze­nia, czas i miej­sce. Dopa­dała jakie­goś gli­nia­rza, odczy­ty­wała swoje zapi­ski. Pro­siła o spo­rzą­dze­nie kopii.

– Na ogół robi­li­śmy to, dzię­ko­wa­li­śmy jej, dawa­li­śmy parę dolców – dodał Getz. − Nazy­wa­li­śmy ją Zet O – Zatro­skana Oby­wa­telka.

– Brak peł­nych danych oso­bo­wych. Ale wia­domo, że nazywa się Alva Quirk, rasy bia­łej, wiek czter­dzie­ści sześć lat. Bez sta­łego miej­sca zamiesz­ka­nia, ni­gdzie nie zatrud­niona. Nie podano żad­nych krew­nych. Spraw­dzimy to.

– Alva – powtó­rzyła Urly. − Pani porucz­nik, jeśli się okaże, że nie ma żad­nych krew­nych, gli­nia­rze z dzie­sią­tego poste­runku sfi­nan­sują jej kre­ma­cję. Trak­to­wa­li­śmy ją jak maskotkę.

– Dopil­nuję, żeby was poin­for­mo­wano. Czas zgonu – pierw­sza dwa­dzie­ścia. Przy­czyna zgonu – uraz czaszki w wyniku ude­rze­nia tępym narzę­dziem, do potwier­dze­nia przez leka­rza sądo­wego.

Eve usły­szała cięż­kie stą­pa­nie, roz­po­znała różowe kow­bojki.

– Peabody – powie­działa, nie pod­no­sząc wzroku. − W samą porę. Niech wszy­scy się zabez­pie­czą, wycią­gniemy ją stąd. Dam radę ją unieść – powie­działa Eve, nim Getz wszedł do kon­te­nera. − Pod­niosę ją i wam podam.

Był to cały pro­ces, do tego nie­zbyt przy­jemny. Eve wsu­nęła ręce pod pla­sti­kową płachtę, mocno ujęła zwłoki.

Ciało kobiety, nawet bez­władne, nie ważyło wię­cej niż czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów.

Urly nachy­liła się, pod­trzy­mała zwłoki, a potem Getz i Peabody pomo­gli unieść nogi.

Poło­żyli ciało, wciąż owi­nięte w pla­sti­kową płachtę, na ziemi obok kon­te­nera.

Eve przy­kuc­nęła, żeby spraw­dzić zawar­tość licz­nych kie­szeni sza­rych, spło­wia­łych, luź­nych spodni Alvy.

– Żad­nego notesu, nic.

– Zwy­kle miała ple­cak, ale notes i ołó­wek trzy­mała w kie­szeni.

– Teraz ich nie ma. − Zer­k­nęła na kon­te­ner, zaklęła w duchu: kurde.

Spoj­rzała na swoją part­nerkę. Wciąż zaj­mo­wało jej chwilę oswo­je­nie się z czer­wo­nymi koń­ców­kami wło­sów i pasem­kami na gło­wie Peabody. Prawdę mówiąc, Eve odnio­sła wra­że­nie, że dostrzega wię­cej pase­mek niż poprzed­nio.

– Peabody, Getz zapro­wa­dzi cię do świadka, który zna­lazł zwłoki. Spisz jego oświad­cze­nie. Ten teren musi być jakoś strze­żony – zdo­bądź kopie nagrań kamer, odszu­kaj straż­ni­ków. I poin­for­muj kie­row­nika tego inte­resu, że teren jest zamknięty do odwo­ła­nia.

– Rozu­miem.

– Odwińmy tę płachtę do końca.

Kiedy razem z Urly odsło­niły dolną część ciała ofiary, Eve zoba­czyła koń­cówkę ołówka w postrzę­pio­nym man­kie­cie spodni.

– Ogry­zek ołówka utknął w man­kie­cie spodni – powie­działa do mikro­fonu, wyj­mu­jąc torebkę na dowody. − Upu­ściła go, kiedy obe­rwała w głowę, wpadł tam. Komuś bar­dzo zale­żało, by nie tra­fić do jej notesu. W kon­te­ne­rze z pew­no­ścią nie ma notesu ani ple­caka ofiary. Trzeba to spraw­dzić, ale zabójca zabrał wszystko. Prze­ga­pił ołó­wek, bo bar­dzo się spie­szył.

Na moment przy­sia­dła na pię­tach, wyobra­ża­jąc sobie tę scenę.

– Narzę­dzie zbrodni może być w kon­te­ne­rze, cho­ciaż jeśli zamie­rzali je zosta­wić, oka­za­liby się spryt­niejsi, gdyby zawi­nęli je razem z cia­łem. Znaj­dziemy miej­sce, gdzie zabito kobietę. Uprząt­nęli część śla­dów krwi, ale było ciemno – nawet przy świe­tle lamp nie usu­nę­liby wszyst­kiego. I sprawca był nie­chlujny, nie zawi­nął jej porząd­nie, więc ciało wysu­nęło się z pla­stiku, tro­chę krwi skap­nęło na zie­mię.

– Może przy­szła się tu prze­spać – snuła swoje roz­wa­ża­nia Eve. − Budynki są zamknięte, ogro­dzone na czas robót, ale zna to miej­sce, więc przy­cho­dzi tu spać. Przy­jemna noc, kto by chciał gnieź­dzić się w schro­ni­sku w taką przy­jemną noc? Coś usły­szała, coś zoba­czyła. Nie może tego puścić pła­zem, musi to zapi­sać dla swo­ich kum­pli z poli­cji.

– O cho­lera, pani porucz­nik, rze­czy­wi­ście tak mogło być.

– Jakiś nie­le­galny han­del, gwałt, ban­dycki napad – tym razem nie cho­dziło o śmie­ce­nie ani psią kupę. Mógł jej zabrać notes, ale co by ją powstrzy­mało przed opo­wie­dze­niem o tym komuś? Jest tylko jedno wyj­ście. Skąd wziął łom? Bo posłu­żył się łomem.

Eve prze­su­wała dło­nie wzdłuż ciała ofiary, szu­ka­jąc innych obra­żeń, ran obron­nych.

– Tylko dwa ude­rze­nia w głowę. W tył czaszki, kiedy się odwró­ciła, w prawą skroń, kiedy upa­dała. Żeby mieć pew­ność. Wziął notes, ple­cak, spraw­dził kie­sze­nie, zabrał wszystko, co w nich było. Przy­niósł płachtę – musiał wie­dzieć, gdzie ją znaj­dzie – zawi­nął zwłoki, zaniósł do kon­te­nera na śmieci, wrzu­cił je do środka.

– Dla­czego nie zosta­wił jej tam, gdzie upa­dła?

– Ktoś mógłby tędy prze­cho­dzić, zna­la­złby ją. A trzeba było stąd uciec jak naj­szyb­ciej, pozbyć się ple­caka, znisz­czyć notes, dopro­wa­dzić się do porządku. Bo miał ślady krwi na ubra­niu. Miną godziny, nim ktoś ją znaj­dzie. Upły­nę­łoby ich wię­cej, gdyby sprawca nie był taki nie­chlujny.

– Powie­działa mi kie­dyś, że musi dbać o Nowy Jork, ponie­waż Nowy Jork dba o nią.

– I wła­śnie to zro­bimy. Zadbamy o nią.

Eve się wypro­sto­wała, zadzwo­niła po tech­ni­ków i do kost­nicy.

– Popil­nuj zwłok – pole­ciła funk­cjo­na­riuszce Urly i znów wsko­czyła do kon­te­nera.

Urly ponow­nie rzu­ciła jej ten niby uśmiech.

– Ma pani naprawdę ładne botki.

– Cóż, raczej mia­łam. Pro­szę mi opi­sać ten note­sik.

Nim Eve wygra­mo­liła się z pustymi rękami z kon­te­nera, jej part­nerka już na nią cze­kała.

– Świa­dek dopiero co pod­jął pracę w Sin­ger Family Deve­lo­pers na tym placu budowy – rela­cjo­no­wała Peabody. − Jego wuj też jest tu zatrud­niony, zała­twił mu robotę na czas waka­cji. Świa­dek zoba­czył krew, pomy­ślał, że w kon­te­ne­rze na śmieci jest jakiś zwie­rzak, może ranny, więc posta­no­wił to spraw­dzić. Zoba­czył zwłoki i, cytu­jąc jego słowa, „wymiękł”.

– Doty­kał cze­goś?

– Mówi, że nie. Zbyt się wystra­szył. Ale zadzwo­nił na poli­cję, a potem do swo­jego wujka.

Peabody pil­no­wała się, żeby nie wdep­nąć swo­imi różo­wymi kow­boj­kami w zaschniętą krew.

– Świa­dek sta­wił się dziś w pracy jako jeden z pierw­szych – stara się wywrzeć dobre wra­że­nie – a jego wujek wła­śnie przy­je­chał. Też rzu­cił okiem, a potem razem zacze­kali na Urly i Getza. W tym cza­sie wuj, czyli Marvin Shel­le­ring, skon­tak­to­wał się z bry­ga­dzi­stą, który z kolei skon­tak­to­wał się z Sin­ge­rem. A kon­kret­nie z Bol­to­nem Kin­cade’em Sin­ge­rem, który jakieś sie­dem lat temu prze­jął firmę po swoim ojcu, Jame­sie Bol­to­nie Sin­ge­rze. Sin­ger oka­zuje poli­cji daleko idącą pomoc. Mam nagra­nia z kamer, ale powie­dziano mi, że nie obej­mują całego terenu, tylko same budynki. Według Pau­liego Geral­diego, bry­ga­dzi­sty, nie ma tu niczego do pil­no­wa­nia.

Peabody spoj­rzała na brudne i znisz­czone buty Eve.

– Wiesz, że tech­nicy prze­szu­ka­liby kon­te­ner.

– Taa, prze­szu­kają go powtór­nie. Musia­łam się prze­ko­nać, czy zabójca wrzu­cił razem ze zwło­kami coś, co nale­żało do zamor­do­wa­nej. Albo narzę­dzie zbrodni. Czy placu budowy pil­nują straż­nicy?

– Tak, lecz nie tej czę­ści. Ogro­dzono teren, zain­sta­lo­wano kamery, ale na razie pro­wa­dzone są głów­nie prace roz­biór­kowe. Kiedy zaczną zwo­zić mate­riały budow­lane, wzmoc­nią sys­tem zabez­pie­czeń.

– Kiedy pro­wa­dzi się tego typu roboty, zwy­kle jest wię­cej kie­row­ni­ków.

– W tej chwili to głów­nie prace roz­biór­kowe i nad­zo­ruje je tylko Geraldi.

– No dobrze. − Eve wyjęła z zestawu pod­ręcz­nego ście­reczkę, żeby wytrzeć ręce. − Rozej­dziemy się pro­mie­ni­ście, znaj­dziemy miej­sce zabój­stwa. Ślad pro­wa­dzi w tę stronę, nim znika, a raczej gdzie krew zaczęła kapać na zie­mię. Skła­niam się ku temu, że zamor­do­wano ją po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia, tam, gdzie nie dociera świa­tło lamp.

Zaczęła podą­żać wzdłuż śladu krwi.

– Musimy spraw­dzić Sin­gera, bry­ga­dzi­stę i wszyst­kich, któ­rzy mają wstęp za ogro­dze­nie po godzi­nach pracy. Zaczniemy od tego i…

Urwała, kiedy jakaś kobieta – osiem­na­sto-, może dwu­dzie­sto­let­nia – zawo­łała ją po nazwi­sku, bie­gnąc przez gru­zo­wi­sko.

T-shirt, stwier­dziła Eve, dżinsy, botki, lan­dryn­kowo różowe włosy wysu­wa­jące się spod base­bal­lówki.

Eve pomy­ślała, że to ktoś z załogi, cie­kawa była, czy komuś udało się zna­leźć miej­sce popeł­nie­nia zabój­stwa.

– Porucz­nik Dal­las. − Miała świsz­czący oddech, pot spły­wał po jej ład­nej buzi, nie­mal rów­nie różo­wej jak włosy.

– Zga­dza się.

– Roz­po­zna­łam panią i panią, pani detek­tyw. Musi­cie przyjść. I to natych­miast.

– Gdzie i dla­czego?

Wska­zała kie­ru­nek.

– Zwłoki. Zna­leź­li­śmy zwłoki.

Eve poka­zała za sie­bie.

– Te zwłoki?

– Nie, nie, inne. Manny… Zna­czy się Manuel Best powie­dział mi o zamor­do­wa­nej kobie­cie, dla­tego wie­dzia­łam, że pani tu jest. Zapro­po­no­wa­łam Mac­kiemu, że przy­bie­gnę tu i spro­wa­dzę panią.

– Mówi pani, że zna­la­zła pani jesz­cze jedne zwłoki?

– Nie ja, jeśli cho­dzi o ści­słość, tylko Mac­kie. Albo jeden z jego ludzi. Kazał wstrzy­mać prace, wezwać poli­cję. Powie­dzia­łam, że jest tu pani, więc pole­cił mi panią przy­pro­wa­dzić. Musi pani przyjść.

– Urly i Getz! Popil­nuj­cie zwłok do czasu przy­by­cia ekipy z kost­nicy. Zabez­piecz­cie miej­sce, aż poja­wią się tech­nicy. Gdzie? − zwró­ciła się do kobiety.

– W sąsied­nim kwar­tale.

– Czy to część tego samego placu budowy?

– Nie, nie, innego. Ten należy do Sin­ger Family Deve­lo­pers. My jeste­śmy na tere­nie osie­dla Hud­son Yards, gdzie są budynki miesz­kalne i biu­rowce, cen­trum han­dlowe, tereny zie­lone.

Żeby było szyb­ciej, Eve nie pod­je­chała samo­cho­dem; jeden kwar­tał prę­dzej pokona na pie­chotę.

– Jak się pani nazywa?

– Och, prze­pra­szam. Jestem Dar­lie Allen.

– Skąd pani zna mojego świadka?

– Pani… ach, ma pani na myśli Manny’ego. Nie­któ­rzy z nas cho­dzą po faj­ran­cie na piwo albo coś zim­nego. Parę razy wybra­li­śmy się razem, odkąd się tu zatrud­ni­li­śmy. Manny dopiero co zaczął pra­co­wać u Sin­gera. I w ten week­end chcemy gdzieś razem wysko­czyć. Zadzwo­nił do mnie i powie­dział mi o tej bie­daczce. Był naprawdę roz­trzę­siony. Ktoś mu powie­dział, że pani kie­ruje śledz­twem, więc kiedy zna­leź­li­śmy zwłoki, posta­no­wi­łam panią odszu­kać.

– Jak zna­leź­li­ście zwłoki?

– Już roze­bra­li­śmy główną część sta­rego budynku. Mie­ściła się w nim restau­ra­cja. I wzię­li­śmy się do sta­rego beto­no­wego stropu, będą­cego zara­zem daw­nym pero­nem. Szef powie­dział, że nie speł­nia norm – spora jego część już zmur­szała, więc trzeba usu­nąć wszystko. Obser­wo­wa­łam to, bo chcę się nauczyć obsłu­gi­wać pod­no­śnik. W pew­nej chwili odła­mał się duży frag­ment stropu. Prze­ko­na­łam się na wła­sne oczy, że mieli rację, mówiąc, że przed laty odwa­lili fuszerkę, bo zosta­wili dużo pustej prze­strzeni, co jest nie­bez­pieczne. Poni­żej była piw­nica, część stropu się zapa­dła. I wła­śnie tam je zna­leź­li­śmy.

– Zwłoki pod beto­no­wym stro­pem? Czyli cho­dzi o szczątki. Kości?

– Tak, ale to ludz­kie kości, nie zwie­rzęce. Nie przyj­rza­łam im się dokład­nie, bo to tro­chę straszne. Lecz widzia­łam pod pero­nem gruz, zmur­szałe wspor­niki, poła­mane belki nośne, a zwłoki… szczątki… znaj­dują się w pustej prze­strzeni.

Dotarły do meta­lo­wych stopni, pil­no­wa­nych przez dro­ida-straż­nika. Na widok Dar­lie ski­nął głową.

– Może pani wejść, pani Allen. Porucz­nik Dal­las, detek­tyw Peabody.

– To peron wzdłuż sta­rych torów. Rewi­ta­li­zu­jemy to, co powstało przed woj­nami miej­skimi. Póź­niej wszystko ule­gło znisz­cze­niu, a po woj­nach odbu­do­wali to byle jak, żeby tylko stało, no wie pani.

– Taa.

Ich kroki roz­brzmie­wały na meta­lo­wych stop­niach.

– Tym razem wszystko zosta­nie zro­bione jak należy. Mac­kie mówi, że stwo­rzymy praw­dziwą perełkę, która prze­trwa wiele dzie­się­cio­leci.

Eve nie widziała żad­nej perełki, tylko roz­gar­diasz budow­lany. Część terenu odgro­dzono liną, bar­dziej na pół­noc był zalą­żek szkie­letu, który, jak przy­pusz­czała, kie­dyś prze­mieni się w jeden z budyn­ków miesz­kal­nych.

– Kto tym kie­ruje?

– Mac­kie. Zaraz po niego pójdę.

– Pro­szę to zro­bić. A kto jest wła­ści­cie­lem? Kto stoi za całym pro­jek­tem?

– Hm. Pani.

Eve spoj­rzała w duże, zie­lone, tro­chę zdzi­wione oczy Dar­lie. I zaklęła.

– Kurde.

Dar­lie pobie­gła tam, gdzie grupka ludzi stała wokół odgro­dzo­nego liną terenu.

– Mogę zadzwo­nić do Roarke’a – zapro­po­no­wała Peabody. − Będzie chciał o tym wie­dzieć.

– Taa. − Jej mąż, wła­ści­ciel nie­mal całego wszech­świata, z pew­no­ścią będzie chciał o tym wie­dzieć. − Naj­pierw prze­ko­najmy się, co tu mamy. Kurde – znów zaklęła i ruszyła. Wła­śnie wtedy czar­no­skóry męż­czy­zna, który wyglą­dał tak, jakby mógł zgnieść parę pod­no­śni­ków i nawet by się nie spo­cił, skie­ro­wał się w ich stronę.

Oce­niła, że ma ze czter­dzie­ści lat, jest nie­sa­mo­wi­cie przy­stojny i zbu­do­wany jak bóg. Miał na sobie robo­cze dżinsy, kami­zelkę ochronną i kask.

– Jim Mac­kie, może być samo Mac­kie. Jestem sze­fem robót. Kaza­łem oto­czyć liną teren, gdzie zna­leź­li­śmy szczątki. Chyba kobiety.

– Kobiety?

– Tak, myślę, że to kobieta, bo wła­ści­wie są dwie ofiary. Wydaje mi się, że cho­dzi o kobietę. O cię­żarną kobietę, bo oprócz jej szcząt­ków są szczątki nie­mow­lę­cia albo płodu. Przy­kry widok.

Zdjął kask, otarł czoło ramie­niem.

– Tro­chę mnie to ruszyło. Ten mały szkie­le­cik.

– No dobrze. Może zabie­rze pan stąd swo­ich ludzi, a ja i moja part­nerka przyj­rzymy się temu.

– Jasne. Jeśli chce pani opu­ścić się do niej, muszę pani zało­żyć uprzęż ase­ku­ra­cyjną. Stare schody zawa­liły się, jesz­cze zanim roze­bra­li­śmy budy­nek. Nie ufam wspor­ni­kom, a budy­nek na pozio­mie ulicy jest w rów­nie złym sta­nie – nie bez przy­czyny prze­zna­czono go do roz­biórki. Zupeł­nie spar­to­lili robotę. Pro­szę mi wyba­czyć. To z ner­wów.

– Mnie też dener­wuje, jak ktoś spar­toli robotę.

Te słowa wywo­łały uśmiech na jego twa­rzy.

– Sły­sza­łem, że jest pani w porządku. Tak przy­pusz­cza­łem, bo główny szef też jest w porządku. Nie ma mowy o żad­nych fuszer­kach, kiedy się pra­cuje u Roarke’a. Albo się pra­cuje jak należy, albo wyla­tuje się z roboty.

– Ona jest taka sama – zapew­niła go Peabody, czym wywo­łała kolejny uśmiech na jego twa­rzy.

Odwró­cił się.

– Odsu­nąć się, cof­nąć się. Wra­cać do roboty.

Widząc reak­cję ludzi, Eve nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Mac­kie solid­nie pra­cuje i wie, jak kie­ro­wać załogą. Zbli­żyła się do liny.

Nie­wiele wie­działa o budow­nic­twie, o beto­nie, bel­kach nośnych i zbro­je­niu, ale nawet ona się zorien­to­wała, że w tej czę­ści kon­struk­cji wię­cej było wypeł­nie­nia bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cego zie­mię niż kamień. A jakieś dwa i pół metra niżej, mię­dzy dwiema roz­sy­pu­ją­cymi się ścia­nami, widać było sku­lone szczątki osoby doro­słej i płodu.

Za małe, by uznać je za dziecko, pomy­ślała, też sku­lone, jakby w chwili śmierci znaj­do­wało się w łonie.

– Wie pan, kiedy to zbu­do­wano… wylano czy jak to się fachowo mówi?

– Tak. Nie co do dnia, ale mogę podać rok: 2024. O ile wie­rzyć naprawdę na odwal się pro­wa­dzo­nej doku­men­ta­cji, pod koniec lata, na początku jesieni tam­tego roku. Jeśli ist­nieją bar­dziej rze­telne zapisy, Roarke będzie mógł pani podać dokładny dzień i godzinę.

Nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, cho­ciaż nie był wła­ści­cie­lem tego terenu póź­nym latem 2024 roku. Nawet go nie było jesz­cze na świe­cie, pomy­ślała.

Ale będzie wie­dział, kto był wła­ści­cie­lem. Kto był wła­ści­cie­lem, kto dewe­lo­pe­rem. A jeśli cze­goś nie będzie wie­dział, dowie się tego.

– Zor­ga­ni­zuj tę uprząż, Mac­kie. Peabody, skon­tak­tuj się z DeWin­ter, ścią­gnij ją tu.

Będą potrze­bo­wali antro­po­log sądo­wej, ale na razie Eve musi bli­żej się przyj­rzeć szcząt­kom. Bez względu na to, do kogo nale­żały, teraz w rów­nym stop­niu jak Alva Quirk należą do niej.

– Zadzwo­nię do Roarke’a.

Kiedy Mac­kie posłał po uprząż, Eve wycią­gnęła tele­fon.

Ode­brała Caro, asy­stentka Roarke’a.

– Dzień dobry, pani porucz­nik.

– Wybacz, Caro, musisz mnie z nim połą­czyć.

Zawsze kom­pe­tentna, Caro tylko ski­nęła głową.

– Jedną chwilkę.

Kiedy wyświe­tlacz zro­bił się nie­bie­ski, Eve pomy­ślała, że otrzy­ma­łaby dokład­nie taką samą odpo­wiedź, wypo­wie­dzianą przez Caro dokład­nie takim samym tonem, bez względu na to, czy Roarke sie­działby sam za swoim biur­kiem, popi­ja­jąc kawę, czy pro­wa­dził spo­tka­nie w spra­wie zakupu Gren­lan­dii.

Nie przy­pusz­czała, by Roarke mógł kupić Gren­lan­dię, ale gdyby było to moż­liwe, jeśli to pla­no­wał, odpo­wiedź Caro brzmia­łaby tak samo, grzeczne: „Jedną chwilkę”.

Eve obej­rzała się, kiedy Mac­kie przy­niósł uprząż ase­ku­ra­cyjną.

– Daj mi jesz­cze minutkę.

Ode­szła parę kro­ków, gdy wyświe­tlacz wypeł­niła twarz Roarke’a.

Nie uśmie­chał się. Widziała, że nie jest poiry­to­wany, tylko zanie­po­ko­jony. Utkwił w niej te swoje nie­sa­mo­wite nie­bie­skie oczy. By się upew­nić, że jestem cała i zdrowa, pomy­ślała Eve.

– Wybacz – powie­działa. − Mam nadzieję, że aku­rat nie kupo­wa­łeś Gren­lan­dii.

– Tak się zło­żyło, że nie. − Irlan­dia mie­niła się w jego gło­sie jak poranna mgła. − Coś się stało?

– W dro­dze do pracy otrzy­ma­łam zgło­sze­nie, że zna­le­ziono zwłoki. Ale nie o nie cho­dzi. Tylko o te, które odkryto w sąsied­nim kwar­tale. Czyli w – a może pod – pro­jek­to­wa­nym przez cie­bie osie­dlu Hud­son Yards.

– W któ­rej czę­ści?

– Ach… − Obej­rzała się na Mac­kiego. − Która to część pro­jek­to­wa­nego osie­dla?

– Ma tu być Pod­niebny Ogród.

– Pod­niebny Ogród. W piw­nicy jakiejś restau­ra­cji, którą kaza­łeś roze­brać. Usu­nęli beto­nowy peron wzdłuż daw­nych torów i zna­leźli szczątki, ludz­kie szczątki. Dwóch osób. Kobiety i jej nie­na­ro­dzo­nego dziecka. Ścią­gnę tu DeWin­ter, żeby je zba­dała.

– Cię­żarna kobieta pogrze­bana pod pero­nem?

– Tak to wygląda z miej­sca, gdzie stoję. Mogę jedy­nie potwier­dzić obec­ność szcząt­ków dwóch osób. A ponie­waż według kie­row­nika robót peron zbu­do­wano i wylano pra­wie czter­dzie­ści lat temu, spo­czy­wały tu przez kil­ka­dzie­siąt lat. Ale zosta­wiam to DeWin­ter.

– Jasna cho­lera. − Prze­su­nął ręką po zachwy­ca­ją­cych, czar­nych wło­sach. − Naj­póź­niej za dzie­sięć minut ruszam do cie­bie.

– W porządku. Zamie­rzam wstrzy­mać prace budow­lane do czasu…

– Tak, tak, zała­twimy to. Zaraz tam będę – powie­dział i się roz­łą­czył.

– Zapo­wiada się nie­zła zabawa – mruk­nęła. Spoj­rzała na Peabody, która ski­nęła głową, zakrę­ciła pal­cem w powie­trzu. Będzie jesz­cze zabaw­niej, pomy­ślała Eve, kiedy pojawi się ele­gancka dok­tor DeWin­ter.

Wró­ciła do Mac­kiego, spoj­rzała na uprząż, a potem na dziurę w ziemi.

– No dobrze, pomóż mi to wło­żyć, bym mogła się upew­nić, że to nie jakiś nie­smaczny żart.

Nadzieja roz­ja­śniła jego twarz.

– Ej, zna­czy się, że może to nie praw­dziwe szczątki?

– Prze­ko­nam się za minutę.

Wie­działa, że ma złudną nadzieję, ale musiała to usta­lić, nawet jeśli ozna­czało to, że będzie wisiała na jakiejś cho­ler­nej linie nad pokru­szo­nym beto­nem, ster­czą­cymi prę­tami zbro­je­nio­wymi, gru­zo­wi­skiem i Bóg jeden wie czym jesz­cze.

– Wytrzyma dzie­się­cio­krotny cię­żar pani ciała – poin­for­mo­wał ją, kiedy wsu­nęła ramiona w szelki. − Ma grubą wyściółkę, więc liny nie będą się wrzy­nały w ciało, a to ozna­cza dodat­kową ochronę.

Ścią­gnął paski, spraw­dził klamry, kara­biń­czyki.

– Korzy­stasz z tego cza­sem? − spy­tała go.

– Tak. Nie ważę dzie­sięć razy wię­cej od pani, ale założę się, że dwa razy tyle, i ni­gdy nie było żad­nych pro­ble­mów.

– Dobrze wie­dzieć.

– DeWin­ter już tu jedzie. − Peabody, jak przed chwilą Eve, spoj­rzała w dół. − Chcesz, żebym opu­ściła się razem z tobą?

– Nie ma takiej potrzeby. Wszystko zare­je­struję, potwier­dzę, że to ludz­kie szczątki, i prze­ko­nam się, co tam jesz­cze jest. Będzie mi potrzebny zestaw pod­ręczny.

– Zacze­pię go o ten uchwyt – powie­dział Mac­kie. − Lepiej mieć wolne ręce. − Podał jej ręka­wice robo­cze. − I chro­nić je. Czy zjeż­dżała pani kie­dyś na linie?

– Tylko, kiedy było to konieczne. − Gdy się roze­śmiał, wzru­szyła ramio­nami. − Ale znam zasady. Peabody, sprawdź, co się dzieje na dru­gim placu budowy. Zor­ga­ni­zuj prze­słu­cha­nia świad­ków. Musimy zebrać wszyst­kie dane o ofie­rze.

– Gotowe – oznaj­mił Mac­kie. − Będziemy panią wolno opusz­czać. W dole jest dużo gruzu, a tam, gdzie spo­czy­wają szczątki, mię­dzy ścia­nami, nie zro­biono wylewki, więc całość nie jest sta­bilna.

– Tak, widzę. Peabody, DeWin­ter musi przy­nieść sprzęt do wydo­by­wa­nia szcząt­ków.

– Wie o tym.

Jasne, że wie, pomy­ślała Eve, i przy­znała, że zwleka ze zjaz­dem.

– No dobra. − Prze­szła pod liną, jesz­cze raz uważ­nie spoj­rzała w dół, sta­ra­jąc się zapa­mię­tać, jak powinna się opusz­czać. Potem odwró­ciła się tyłem i wło­żyła ręka­wice.

Chwy­ciła linę ase­ku­ra­cyjną, naprę­żyła ją. Wychy­liła się i zaczęła scho­dzić.

Prze­szkody, pomy­ślała, spraw­dza­jąc, co ma za sobą z pra­wej i lewej strony, w miarę jak się zni­żała, stopy pro­sto­pa­dle do ściany, wolne, ale mia­rowe tempo. Odbi­jała tro­chę w prawo lub w lewo, by omi­jać gruz, pręty zbro­je­niowe i poskrę­cane belki nośne.

Kiedy poko­nała bli­sko dwa metry, zawo­łała:

– Prze­sunę się z pół metra w lewo, żeby zna­leźć się bli­żej. Wia­domo, jak sta­bilne są te belki nośne?

– Jak na razie wytrzy­mują. Ubez­pie­czamy panią, pani porucz­nik. Nie poleci pani.

Jasne, że nie chciała spaść i zali­czyć twar­dego lądo­wa­nia na rumo­wi­sku, ale prawdę mówiąc, bar­dziej mar­twiła się o szczątki.

Ostroż­nie opu­ściła się do zła­ma­nej belki nośnej, spraw­dziła, czy utrzyma jej cię­żar.

– Wydaje się dość mocna.

Przy­kuc­nęła, ścią­gnęła robo­cze ręka­wice, zabez­pie­czyła dło­nie.

I przyj­rzała się z bli­ska dru­giej i trze­ciej ofie­rze tego ranka.

Rozdział 2

2

To nie jest głupi żart, pomy­ślała, wyj­mu­jąc latarkę.

– Ludz­kie szczątki. Kobiety. Mogę to potwier­dzić bez DeWin­ter. Do usta­le­nia przez DeWin­ter przy­bli­żony wiek, rasa, wzrost, waga. Dru­gie szczątki należą do płodu lub nowo­rodka. Dłu­gość nie wię­cej niż czter­dzie­ści pięć cen­ty­me­trów.

Oświe­tliła latarką czaszkę kobiety.

– Drobne uszko­dze­nia, pęk­nię­cia czaszki, zła­mana lewa ręka – przy­pusz­czal­nie w wyniku upadku. Wygląda mi to na lewy oboj­czyk – jeśli upa­dła tak, jak ją zna­leź­li­śmy, to zna­czy, że ude­rzyła o zie­mię lewą stroną ciała. Jest tu coś…

– Złoty pier­ścio­nek, ślubna obrączka? Na trze­cim palcu lewej dłoni. Nie zsu­nął się.

Wyjęła pin­cetę z zestawu pod­ręcz­nego, posłu­żyła się nią, żeby zdjąć pier­ścio­nek z zagię­tej kości palca.

– Brak gra­we­runku. Gładka obrączka z żół­tego złota.

Umie­ściła ją w torebce na dowody.

– Widzę pęk­nię­cie dru­giego i trze­ciego żebra z lewej strony.

Pochy­liła się niżej.

– Strzały z broni pal­nej pro­sto w serce. Trzy­dzie­ści pięć, czter­dzie­ści lat temu wiele osób posia­dało broń palną, o ile wtedy ponio­sła śmierć. Kiedy już wydo­bę­dziemy szczątki, trzeba będzie odna­leźć łuski. Widzę coś.

Ina­czej skie­ro­wała stru­mień świa­tła, znów posłu­żyła się pin­cetą.

– Kol­czyk. – Ostroż­nie oczy­ściła go szczo­teczką. – Na sztyft. Koło z żół­tego złota z trój­ką­tem ze sre­bra lub bia­łego złota w środku. Jeśli to jeden z pary, nie mogę poszu­kać dru­giego bez zmiany uło­że­nia szcząt­ków. Kolejne zada­nie dla ekipy, która będzie je wydo­by­wać. Poza tym złoty naszyj­nik, wciąż zapięty, więc go nie zabiorę. Złoty łań­cu­szek dłu­go­ści ze dwa­dzie­ścia pięć cen­ty­me­trów, a na nim… Jak one się nazy­wają… Łabę­dzie, para łabę­dzi ze sple­cio­nymi szy­jami, two­rzą­cymi serce.

– Poza tym tra­dy­cyjny złoty zega­rek. – Dziew­czyń­ski, pomy­ślała Eve. Drogi. – Jeden but. Dam­ski pan­to­fel, praw­do­po­dob­nie skó­rzany, bo czę­ściowo się zacho­wał. Nie dostrze­gam tele­fonu ani doku­men­tów toż­sa­mo­ści. Ekipa wydo­by­wa­jąca szczątki musi dokład­nie prze­szu­kać miej­sce. Może to ofiara ban­dyc­kiego napadu, ale czy napast­nik nie zabrałby biżu­te­rii? Czy kobieta cię­żarna lub z małym dziec­kiem nie zgo­dzi­łaby się dobro­wol­nie jej oddać? Nie sądzę. Zastrze­lić ofiarę po tym, jak się jej zabie­rze cenne przed­mioty, to zro­zu­miałe, ale przed tym? Bez sensu.

Eve zmie­niła pozy­cję, skon­cen­tro­wała się na dru­gich szcząt­kach.

Takie małe, pomy­ślała, czu­jąc nara­sta­jącą w niej litość. Do dia­bła, jej kot jest więk­szy.

– Dru­gie szczątki naj­praw­do­po­dob­niej należą do nie­na­ro­dzo­nego dziecka, uwzględ­nia­jąc ich poło­że­nie. To nie może być zbieg oko­licz­no­ści. Nie potra­fię okre­ślić płci. Praw­do­po­dob­nie nie uda­łoby mi się to, nawet gdyby szczątki nie były sku­lone. W gór­nej część czaszki… − Przy­po­mniała sobie, jak Mavis mówiła jej o cie­mie­niu Belli. Że czaszka nie­mow­lę­cia pozo­staje miękka jesz­cze kilka tygo­dni po jego naro­dzi­nach.

– Widoczne cie­miączko – mruk­nęła do sie­bie. – Brak widocz­nych obra­żeń.

Ponie­waż umarło w niej, umarło w ciele matki, zanim po raz pierw­szy zaczerp­nęło powie­trza w płuca.

Coś w rodzaju ściany zewnętrz­nej, stwier­dziła. Z beto­no­wych blo­ków. I rów­no­le­gle do niej mur z cegły. Jakiś metr od ściany zewnętrz­nej.

Zamu­ro­wali cię, prawda? Popa­prańcy.

– Dal­las? Wszystko w porządku?

– Taa. – Pod­nio­sła rękę na potwier­dze­nie, po czym wolno, ostroż­nie zeszła z belki nośnej i sta­nęła na gru­zo­wi­sku.

Coś się poru­szyło. Wstrzy­mała oddech.

Świat wokół niej się nie zawa­lił, więc oświe­tliła szczątki z bliż­szej odle­gło­ści.

– Widzę tu łuski poci­sków. Dwie. Nie mogę ich wydo­być bez naru­sze­nia szcząt­ków albo, no wiesz, pogrze­ba­nia nas tutaj.

– Powin­naś wró­cić na górę – zawo­łała Peabody, w jej gło­sie wyraź­nie dało się sły­szeć pode­ner­wo­wa­nie. – Dość już zare­je­stro­wa­łaś.

– Przy­pusz­czalny powód śmierci nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nej kobiety – dwa strzały w pierś z broni pal­nej. Przy­pusz­czalna przy­czyna śmierci dru­giej ofiary… Chyba taka sama, prawda? Do potwier­dze­nia przez dok­tor DeWin­ter i leka­rza sądo­wego.

Zabez­pie­czyła torebki z dowo­dami, wło­żyła ręka­wice.

– Wycią­gnij­cie mnie stąd.

Kiedy znów zna­la­zła się na górze, odcze­piła zestaw pod­ręczny, podała go Peabody.

– Potrzebni są tech­nicy, któ­rzy opusz­czą się tam po zabra­niu szcząt­ków. Zadzwoń gdzie trzeba, zor­ga­ni­zuj wszystko.

Zdjęła ręka­wice, a Mac­kie uwol­nił ją z uprzęży.

– Powin­nam wstrzy­mać prace, Mac­kie.

– Cał­ko­wi­cie? Nawet przy budynku numer jeden, który wła­śnie wzno­simy? To pół kwar­tału od pla­no­wa­nego tutaj terenu zie­lo­nego.

– Pla­no­wany teren zie­lony jest miej­scem prze­stęp­stwa. – Ale zasta­no­wiła się. – Czy można jakoś zabez­pie­czyć ten obszar, zor­ga­ni­zo­wać dostęp do tam­tego budynku od innej strony?

– Jasne, już mamy do niego dostęp z dwóch innych stron. I mogę wznieść ogro­dze­nie w ciągu góra trzech godzin, żeby zabez­pie­czyć cały ten teren. Tutaj wszę­dzie będzie park. Otwarty dla wszyst­kich i w ogóle, a tam tereny zie­lone dla miesz­kań­ców wie­żow­ców. Prze­wi­dziane są też budynki użyt­kowe. Wię­cej lokali usłu­go­wych będzie się mie­ściło na pozio­mie ulicy.

– Dla­czego pro­wa­dzi­cie prace roz­biór­kowe tylko na tym tere­nie?

– Spraw­dzi­li­śmy wszyst­kie perony i tylko pod tym jed­nym, wła­śnie na tym odcinku, oka­zało się, że jest pusta prze­strzeń. No cóż, sama pani to widziała z bli­ska. Wszę­dzie, gdzie trzeba było, zmo­der­ni­zo­wa­li­śmy i wzmoc­ni­li­śmy kon­struk­cję, żeby odpo­wia­dała nowemu pro­jek­towi. Wiele z tego, co wznie­siono dawno temu, uszko­dziły bomby albo ule­gło znisz­cze­niu pod­czas wojen miej­skich. A kiedy znów zaczęto tu budo­wać, czę­sto robiono to pospiesz­nie albo nie prze­strze­ga­jąc norm.

Eve sta­rała się przy­po­mnieć sobie, co wie­działa o tam­tych cza­sach.

– Były tutaj sklepy i restau­ra­cje. Nad West Side, prawda?

– Ow­szem, lecz zbu­do­wano to byle jak, ni­gdy nie umieli zmo­bi­li­zo­wać ludzi, żeby pra­co­wali jak należy. No i ni­gdy nie sfi­na­li­zo­wali robót, więc w końcu wszystko zaro­sło, roz­sy­pało się. Szef kupił to dwa lata temu.

– Dwa lata temu.

– Jest wizjo­ne­rem. Ale sama pani naj­le­piej to wie, prawda? Tro­chę trwało zapro­jek­to­wa­nie wszyst­kiego tak, jak sobie to wymy­ślił – to poważne przed­się­wzię­cie.

– Widzę. Znacz­nie poważ­niej­sze od tego, które reali­zuje Sin­ger.

– O tak, ponad dwa razy więk­sze. Więc minęło tro­chę czasu, nim powstał pro­jekt, uzy­skano wszel­kie zgody i pozwo­le­nia i…

Zauwa­żyła, że Mac­kie zro­bił wiel­kie oczy.

– Czy pra­cuje u was? Wygląda zbyt ory­gi­nal­nie, żeby być gliną.

Eve się odwró­ciła i pomy­ślała, że męż­czy­zna ma tro­chę racji. Gar­net DeWin­ter wyglą­dała zbyt ory­gi­nal­nie, żeby być poli­cjantką. Cho­ciaż wła­ści­wie nią nie była.

– To antro­po­log sądowa. Spe­cja­listka od kości – dodała Eve, a Mac­kie nie odry­wał wzroku od zbli­ża­ją­cej się DeWin­ter.

W szpil­kach, na rany Chry­stusa, pomy­ślała Eve. W szkar­łat­nych szpil­kach i opi­na­ją­cej figurę czer­wo­nej sukience. Posą­gowa kobieta z ogromną torbą. Coś zro­biła z wło­sami, stwier­dziła Eve. Nie tyle zmie­niła fry­zurę, bo jak zwy­kle upięła włosy w gładki kok nad kar­kiem, i prze­far­bo­wała kolor na mie­dziany. Eve musiała przy­znać, że wyglą­dało to dobrze przy jej cerze barwy mokki.

Peabody dotknęła swo­ich wło­sów, wska­zała włosy DeWin­ter.

– Bar­dzo mi się podo­bają.

DeWin­ter rzu­ciła jej uśmiech.

– Mnie też. I twoje rów­nież. – Ale kiedy spoj­rzała na Dal­las, uśmiech znik­nął z jej twa­rzy. – Dal­las.

– DeWin­ter. To Mac­kie, kie­row­nik robót.

DeWin­ter wycią­gnęła do niego rękę, bez uśmie­chu, ale bar­dzo kobieco zmie­rzyła go wzro­kiem.

– Witam, panie Mac­kie.

– Och, wystar­czy samo Mac­kie.

– Mac­kie. Ekipa wydo­by­wa­jąca szczątki już jest w dro­dze – zwró­ciła się do Eve. – Ale chcia­ła­bym je obej­rzeć in situ.

– Zamie­rzasz się opu­ścić tam w tym stroju?

– Jeśli uznam, że powin­nam obej­rzeć szczątki na miej­scu, mam przy sobie odpo­wiedni strój. To tam?

Razem z Eve pode­szły do liny.

– Tu daw­niej znaj­do­wał się peron kole­jowy nad ulicą?

– Tak, pro­szę pani.

– I zgod­nie z pla­nem, kiedy wylano tu beton, miał tu powstać teren miesz­ka­niowo-usłu­gowy?

– Tak, pro­szę pani.

Znów uśmiech­nęła się do Mac­kiego.

– Oka­zało się, że trzeba roze­brać ten peron?

– Tak, pro­szę pani. Mate­riał – zba­da­li­śmy go – jest kiep­skiej jako­ści. Nie powi­nien być wyko­rzy­stany w tym celu, zna­leź­li­śmy też kilka pustych prze­strzeni, podej­rze­wa­li­śmy, że nie wszyst­kie pod­pory speł­niają normy – przy­naj­mniej nie te obo­wią­zu­jące obec­nie. Więc zaczę­li­śmy to roz­bie­rać i zna­leź­li­śmy je.

– Jeden kwar­tał na połu­dnie stąd mamy jesz­cze jedne zwłoki – poin­for­mo­wała ją Eve. – A potem wezwano nas tutaj.

– Pra­co­wity pora­nek.

– Mac­kie mówi, że zbu­do­wano to w 2024 roku.

– To bar­dzo pomocna infor­ma­cja. Będę mogła potwier­dzić, czy szczątki spo­czy­wają tu od tam­tego czasu. Cię­żarna kobieta. Opusz­czę się tam i je zba­dam.

– Już to zro­bi­łam. – Eve przy­po­mniała sobie opusz­cza­nie się i drogę powrotną na górę. Wpraw­dzie nie­zbyt się lubiły z DeWin­ter, ale posta­no­wiła jej tego oszczę­dzić. – Wszystko zare­je­stro­wa­łam. Trudno to stąd zoba­czyć, patrząc pod tym kątem, ale kobieta została dwu­krot­nie postrze­lona. Z lewej strony, na wyso­ko­ści dru­giego i trze­ciego żebra. Widzia­łam dwie łuski. Nie mogłam do nich dotrzeć, ale widać je na nagra­niu.

– Jesteś pewna, że przy­czyną uszko­dzeń kości są strzały z broni pal­nej?

– Na tyle pewna, na ile to moż­liwe na pod­sta­wie oglę­dzin. Upa­dła naj­praw­do­po­dob­niej na lewy bok. Zła­mała lewą rękę, zwich­nęła lewy oboj­czyk. Widoczne są też pewne uszko­dze­nia czaszki, ale nie wyglą­dają mi na powstałe w wyniku ude­rze­nia tępym narzę­dziem. Przy­pusz­czam, że są skut­kiem upadku. Pif-paf i spa­dła tam.

– Zoba­czymy.

– Z palca ser­decz­nego lewej dłoni zdję­łam coś, co wygląda na ślubną obrączkę. Brak widocz­nych obra­żeń dru­gich szcząt­ków.

– Serce matki prze­stało bić, krew prze­stała krą­żyć, więc nie dostar­czała tlenu. Płód nie mógł prze­żyć. Podam ci przy­czynę zgonu, rok śmierci, wiek ofiar i tak dalej. Wyod­ręb­nię DNA, jeśli okaże się to moż­liwe, i o ile figu­ruje w bazie, poznasz jej nazwi­sko. Jeśli nie, stwo­rzymy jej por­tret i holo­gram.

– Może pani to zro­bić? – spy­tał Mac­kie. – Usta­lić, jak wyglą­dała?

– Ow­szem. – DeWin­ter zatrze­po­tała rzę­sami. – Mam w swoim wydziale dosko­nałą rysow­niczkę.

– Ile czasu to zaj­mie?

Znik­nęła kokietka, DeWin­ter znów spoj­rzała na Eve.

– Tyle, ile będzie trzeba. Kiedy to zro­bimy, usta­le­nie, kto to zro­bił i dla­czego, należy do cie­bie.

– Rób, co należy do cie­bie, ja zro­bię to, co należy do mnie. – Dostrze­gła Roarke’a, odwró­ciła się i pode­szła do niego. – Zanim się uro­dzi­łeś – powie­działa.

– Rozu­miem. – Spoj­rzał na DeWin­ter. – No i pro­szę, drugi raz spo­ty­kamy się we troje, prawda? Miejmy nadzieję, że nie sta­nie się to zwy­cza­jem.

– Wiem, że chcesz to zoba­czyć, ale naj­pierw powiedz mi, od kogo kupi­łeś tę nie­ru­cho­mość?

– Prawdę mówiąc, było dwóch sprze­daw­ców, bo chcia­łem nabyć cały teren, a jego część sprze­dano jakieś trzy­dzie­ści lat temu, może tro­chę wcze­śniej, a potem powtór­nie około dwu­na­stu lat temu. Nie mia­łem wtedy dość pie­nię­dzy, żeby samemu to sfi­nan­so­wać. Część zachod­nią kupi­łem od firmy Nolan i Syno­wie, która – można powie­dzieć − prze­ce­niła swoje moż­li­wo­ści, szcze­gól­nie że prze­pła­ciła za prawa do prze­strzeni nad nie­ru­cho­mo­ścią. A ten teren wytar­go­wa­łem od Sin­ger Family Deve­lo­pers dwa lata temu.

– Od Sin­ge­rów? Dobrze mówię?

– Tak. Czy dobrze zapa­mię­ta­łem, że pierw­sze zgło­sze­nie doty­czyło ich nie­ru­cho­mo­ści?

– Dobrze zapa­mię­ta­łeś. Nie widzę powią­za­nia mię­dzy zatłu­cze­niem bez­dom­nej dziś w nocy i zabój­stwem cię­żar­nej pra­wie czter­dzie­ści lat temu. Ale ni­gdy nic nie wia­domo.

– Ty to usta­lisz. – Poca­ło­wał ją w czoło, nim zdą­żyła go powstrzy­mać.

– Jestem w pracy.

– Podob­nie jak ja. – Pod­szedł do liny.

– Nie­zły pasz­tet, sze­fie.

– Racja. Chry­ste, do czego to ludzie są zdolni. Jak myślisz, Gar­net, wpa­dła tam?

– Dal­las zna­la­zła coś, co według niej jest obra­że­niami od postrzału z broni pal­nej na gór­nych żebrach z lewej strony, oraz łuski poci­sków.

– Do czego to ludzie są zdolni – powtó­rzył. – No cóż, Mac­kie, poli­cja nowo­jor­ska na jakiś czas każe nam wstrzy­mać tu roboty.

– Pani porucz­nik powie­działa, żeby ogro­dzić ten teren i wstrzy­mać prace tutaj. Nato­miast możemy zgod­nie z pla­nem kon­ty­nu­ować roboty przy budynku numer jeden.

– W takim razie przy­pil­nuj tu wszyst­kiego, dobrze? I pamię­taj, żeby zamknięto schody pro­wa­dzące na górę. Ja dopil­nuję, żeby gli­nia­rze mieli kody dostępu, gdyby musieli tu wejść.

– Zaraz wydam odpo­wied­nie pole­ce­nia. Jeśli będą panie cze­goś potrze­bo­wały, pani porucz­nik, pani detek­tyw, pro­szę pani, wystar­czy, jak pośle­cie kogoś po Mac­kiego.

Kiedy Mac­kie się odda­lił, Roarke zwró­cił się do Eve.

– Czy potrze­bu­jesz cze­goś ode mnie?

– Mnó­stwa infor­ma­cji, wszel­kich danych bądź pla­nów, które masz lub do któ­rych uda ci się dotrzeć, z cza­sów, kiedy wzno­szono ten budy­nek. Zamie­rzam poroz­ma­wiać z Sin­ge­rem.

– Obec­nie na czele firmy stoi Bol­ton Sin­ger – powie­dział jej Roarke. – Przed­sta­wi­ciel czwar­tego poko­le­nia. To z nim usta­la­łem warunki zakupu dru­giej nie­ru­cho­mo­ści.

– Potrzebna mi ich doku­men­ta­cja. Z pew­no­ścią mieli wtedy jakie­goś swo­jego Mac­kiego, może na­dal u nich pra­cuje. Muszę wie­dzieć, kto pra­co­wał bądź miał dostęp do tego miej­sca w cza­sie, kiedy się tu zna­la­zła. Nie można wyklu­czyć, że ktoś cał­kiem nie­dawno roz­wa­lił ten beton, a potem wszystko znów zasy­pał.

– Według mnie nie można tego wyklu­czyć. Wtedy gdy ponio­sła śmierć, wzno­szono tutaj kilka budyn­ków.

– Czyli ktoś posta­no­wił ją zabić, ma dostęp do budynku nad pero­nem, unosi strop, wrzuca zwłoki, pospiesz­nie wszystko znów zasy­puje. Cał­kiem moż­liwe.

Ale wymaga spo­rego zachodu, pomy­ślała Eve.

– Bar­dziej praw­do­po­dobne, że naj­pierw ją tam wrzu­cili, a potem wszystko zamu­ro­wali. Tak czy owak muszę wie­dzieć, jaki budy­nek stał w tym miej­scu i kto miał do niego dostęp.

– Do wie­czora będę miał dla cie­bie te infor­ma­cje.

– Świet­nie. DeWin­ter, poin­for­muj mnie, od jak dawna szczątki tutaj spo­czy­wają. To istotne dla usta­le­nia, kto to zro­bił.

– Nie dam rady usta­lić tego do wie­czora, ale otrzy­masz tę infor­ma­cję. A oto moja ekipa.

– I tech­nicy. Kol­czyk, łuski poci­sków – Eve przy­po­mniała dok­tor DeWin­ter. – Wciąż ma naszyj­nik i zega­rek na rękę. Będą mi potrzebne, podob­nie jak wszystko inne, co znajdą twoi ludzi albo tech­nicy.

Spoj­rzała na swój zega­rek.

– Muszę z Peabody wró­cić na miej­sce pierw­szego prze­stęp­stwa.

– Chcesz, żeby wszystko, co znajdą, prze­słano ci do komendy czy ma tra­fić pro­sto do labo­ra­to­rium?

– Do labo­ra­to­rium. Dziś albo jutro tam wstą­pimy.

– Zostanę tu jesz­cze jakiś czas – powie­dział jej Roarke.

– Będziemy w kon­tak­cie.

Eve razem z Peabody zeszły po meta­lo­wych stop­niach.

– To dość nacią­gane – zauwa­żyła Peabody – połą­czyć zabój­stwo sprzed trzy­dzie­stu sied­miu lat z zabój­stwem bez­dom­nej kobiety, popeł­nio­nym ostat­niej nocy pół­tora kwar­tału stąd na połu­dnie.

– Teren, gdzie znaj­duje się miej­sce pierw­szego prze­stęp­stwa, należy do Sin­ge­rów, któ­rzy pro­wa­dzą tu prace budo­walne. Do nich nale­żała rów­nież druga działka w cza­sie, kiedy praw­do­po­dob­nie zamor­do­wano nie­zi­den­ty­fi­ko­waną na razie kobietę. Ale ow­szem, to dość nacią­gane. No i mieli wspól­nika. Kiedy oglą­da­łaś szczątki, tro­chę poszpe­ra­łam. Sin­ger współ­pra­co­wał z Bar­dov Con­struc­tion przy inwe­sty­cji, która nosi nazwę River View Deve­lop­ment.

– Bar­dov? – Znała to nazwi­sko. – Masz jakieś szcze­góły?

– Jesz­cze nie, ale mogę poko­pać.

– Zrób to. Przyj­rzymy się też fir­mie, z którą współ­pra­co­wali, ponie­waż należy ona do rosyj­skiego gang­stera.

– Serio?

– Wygląda to dość nie­udol­nie jak na robotę gangu – cią­gnęła Eve – cho­ciaż z dru­giej strony oka­zało się sku­teczne. Ofiara mogła być zwią­zana z jedną z firm, pra­co­wać w któ­rejś z nich – jeśli mieli dostęp do tego miej­sca, do tego budynku w cza­sie jego budowy. Musiał być powód, dla któ­rego ukrywa się, wła­ści­wie grze­bie zwłoki. Zamu­ro­wali ją tam, Peabody.

– Widzia­łam wewnętrzną ścianę z cegły. Nie ma innego wytłu­ma­cze­nia, dla­czego ją wznie­siono. Mac­kie powie­dział to samo.

– Ktoś chciał nie tylko jej śmierci, chciał, żeby znik­nęła, chciał zerwać z nią wszel­kie związki. Jak można to osią­gnąć ina­czej? Wrzu­cić do rzeki, do dia­bła, nawet do kon­te­nera na śmieci.

– Miała ślubną obrączkę?

– Coś, co można uznać za obrączkę, na palcu ser­decz­nym lewej ręki, więc to wielce praw­do­po­dobne. I jeśli usta­limy jej toż­sa­mość, w pierw­szej kolej­no­ści przyj­rzymy się mał­żon­kowi.

– Trzeba to zro­bić. Dziecko… Sądząc po wyglą­dzie szcząt­ków, musiał to być płód w samej koń­cówce ciąży, Dal­las, albo nawet nowo­ro­dek.

– Ustali to DeWin­ter. – Ale była tego samego zda­nia. – Można z dużym praw­do­po­do­bień­stwem zało­żyć, że stało się to wkrótce po usta­niu wojen miej­skich, kiedy te tereny pod­da­wano rewi­ta­li­za­cji, odbu­do­wie, prze­bu­do­wie. Mało praw­do­po­dobne, żeby do kogoś strze­lono dwa razy na placu budowy w biały dzień. W takim razie co tu robiła po godzi­nach, kiedy zapadł zmrok?

– Usta­le­nie tego należy do nas.

– Ow­szem. Usta­limy, kiedy wznie­siono ten kon­kretny budy­nek i kiedy powstała ta winiar­nia. Opie­ra­jąc się na rachunku praw­do­po­do­bień­stwa – o ile z usta­leń DeWin­ter nie będzie wyni­kało coś innego – prze­szu­kamy zgło­sze­nia z tego okresu o zagi­nio­nych kobie­tach. Cię­żar­nych kobie­tach. A dzięki DeWin­ter może poznamy przy­bli­żony wiek ofiary, rasę, a nawet jej wygląd.

– Do tego czasu – cią­gnęła Eve, kiedy wspi­nały się na miej­sce pierw­szego prze­stęp­stwa – zbie­rzemy jak naj­wię­cej nazwisk. Kto miał dostęp, kto miał cię­żarną żonę, sio­strę, córkę, byłą, matkę i tak dalej. Kto spo­śród nich na­dal żyje albo żył po usta­lo­nym przez nas prze­dziale cza­so­wym.

– Wszystko to tro­chę potrwa.

– Taa… No cóż, nie wydaje mi się, żeby się jej spie­szyło.

Poko­nała gru­zo­wi­sko i wró­ciła na peron.

– A teraz Alva Quirk. Skądś pocho­dzi, miała kie­dyś jakieś powią­za­nia z kimś.

Eve dostrze­gła główną tech­nik kry­mi­na­li­styki, wciąż w bia­łym stroju ochron­nym, i skie­ro­wała się w jej stronę.

– No i znów wra­camy do pyta­nia, kto miał dostęp. Kto miał powód, żeby tu prze­by­wać ostat­niej nocy? Witam, Yee.

– Porucz­nik Dal­las, detek­tyw Peabody.

– Jakieś odci­ski albo ślady na kon­te­ne­rze na śmieci lub na płach­cie?

– Nie. – Yee, Azjatka mie­rząca nie­spełna metr sześć­dzie­siąt wzro­stu, pokrę­ciła głową. – Robot­nicy wrzu­ca­jący śmieci do kon­te­nera noszą robo­cze ręka­wice, a ten, kto zawi­nął zwłoki, zabez­pie­czył dło­nie albo wytarł kon­te­ner. Mamy na płach­cie coś, co może być odci­skiem buta lub botka, ale jest zbyt roz­ma­zany, żeby cokol­wiek nam powie­dział. Krew, włosy, włókna po wewnętrz­nej stro­nie pla­sti­ko­wej płachty na pod­sta­wie bada­nia na miej­scu zdają się nale­żeć do ofiary. Prze­ka­żemy to wszystko Harvo.

Eve wie­działa, że jeśli na płach­cie jest choćby jeden wło­sek lub włókno nie­na­le­żące do ofiary, Harvo to znaj­dzie.

– A jakieś dobre wia­do­mo­ści?

– Zna­leź­li­śmy miej­sce, gdzie ją zabito.

– Tak przy­pusz­cza­łam. Na połu­dniowy zachód stąd, w pobliżu ogro­dze­nia.

Yee się uśmiech­nęła, ski­nęła głową.

– Widać, że jest pani wytraw­nym ofi­ce­rem śled­czym.

– Tak mówią.

– Mnie też to mówią. – Yee odwró­ciła się, żeby je popro­wa­dzić. – Ślady krwi zaczy­nają się tutaj, bo sprawca nie­sta­ran­nie zawi­nął zwłoki. Pla­sti­kowa płachta na tyle się polu­zo­wała, że krew ofiary zaczęła kapać na zie­mię, kiedy on, ona czy oni tasz­czyli ofiarę wzdłuż ogro­dze­nia, przez bramę i do kon­te­nera. To pra­wie cztery metry.

W pobliżu połu­dniowo-zachod­niego naroż­nika ogro­dze­nia, za bramą i poza zasię­giem kamer Eve przyj­rzała się uważ­nie miej­scu, gdzie Alva Quirk stra­ciła życie.

Krew wsiąk­nęła w zie­mię, spry­skała ogro­dze­nie, miej­sce, z któ­rego tech­nicy pobrali próbki roz­bryź­nię­tej krwi z obu­dowy dużej koparki.

– Tro­chę zaro­śli po tej stro­nie – zauwa­żyła Eve. – Poza zasię­giem świa­teł lamp, kamer, mogła dość wygod­nie uło­żyć się do snu. Czy spraw­dzono ten teren?

– Po tej stro­nie tak.

Eve pode­szła do ogro­dze­nia, przy­kuc­nęła, rozej­rzała się wkoło.

– Ładny stąd widok. Widziała mia­sto, zoba­czy­łaby każ­dego, kto by prze­cho­dził przez bramę. Nie widać stąd ulicy, ale jeśli kto­kol­wiek zmie­rzał w stronę bramy, zoba­czy­łaby go. Mało praw­do­po­dobne, by zabójca poja­wił się z rulo­nem pla­stiku albo łomem. Założę się, że jedno i dru­gie zna­le­ziono w tam­tej szo­pie na sprzęt. Peabody.

– Pójdę tam i spraw­dzę.

– Zało­ży­łam, że już to spraw­dzi­ły­ście. Skie­ruję tam tech­ni­ków.

Eve pokrę­ciła głową, patrząc na Yee.

– Wezwano nas na miej­sce dru­giego prze­stęp­stwa na połu­dnie stąd. Rów­nież na placu budowy.

– Coś mi się obiło o uszy. Co stwier­dzi­ły­ście?

– Ludz­kie szczątki zamu­ro­wane w czymś, co słu­żyło za skład wina restau­ra­cji zbu­do­wa­nej po woj­nach miej­skich. DeWin­ter się nimi zajęła.

Na twa­rzy Yee poja­wił się błysk zain­te­re­so­wa­nia.

– Chcesz, żebym razem ze swo­imi ludźmi też to zba­dała? Pra­wie tu skoń­czy­li­śmy, mogę wysłać gońca, by dostar­czył do labo­ra­to­rium to, co zna­leź­li­śmy.

Zaosz­czę­dzi­łoby to im tro­chę czasu, poza tym Eve wie­działa, że Yee jest dosko­na­łym fachow­cem, a przy tym osobą bar­dzo dro­bia­zgową.

– Dobrze, zadzwoń do swo­jego dys­po­zy­tora i uzy­skaj jego zgodę. Trzeba się będzie opu­ścić na linie ze trzy metry, w miej­scu, gdzie prze­bili się przez strop piw­nicy. Zapy­taj o Mac­kiego.

– Rozu­miem. Daj mi chwilkę.

Yee odwró­ciła się, kiedy Peabody wró­ciła.

– Szopa to skład na narzę­dzia, drobny sprzęt. Wszystko porząd­nie pogru­po­wane – dodała Peabody. – Widzia­łam rolki pla­sti­ko­wych płacht. Łomy, młoty dwu­ręczne, kliny, łopaty, kilofy, kasety z gwoź­dziami, nożyce do cię­cia metalu.

– Yee zleci swoim ludziom, żeby to zba­dali. Ofiara zoba­czyła kogoś albo coś usły­szała – bądź jedno i dru­gie. Robił coś, czego nie powi­nien robić, mówił coś, czego nie powi­nien powie­dzieć. Quirk wyciąga swój kajet. Musi zano­to­wać infor­ma­cję o wykro­cze­niu albo prze­stęp­stwie, opi­sać sprawcę bądź spraw­ców. Niech wydział infor­ma­tyki śled­czej spraw­dzi zabez­pie­cze­nia bramy, prze­kona się, czy ktoś przy nich maj­stro­wał. Jeśli nie, świad­czy to, że sprawcy mieli wstęp na teren budowy. Zoba­czyli Quirk albo sama ujaw­niła swoją obec­ność. „Przy­kro mi, ale muszę to zgło­sić komu trzeba”.

Eve okrą­żyła miej­sce, gdzie zabito kobietę.

– Co wtedy robisz? Może pró­bu­jesz nastra­szyć, ocza­ro­wać, gro­zić, może pro­po­nu­jesz łapówkę. Może, ale nie zmie­nia to faktu, że kobieta była świad­kiem cze­goś, czego nie powinna zoba­czyć. Więc musisz wie­dzieć, że w szo­pie są łomy i pla­sti­kowe płachty. Musisz mieć swo­bodny dostęp do bramy.

Eve zamknęła oczy i sta­rała się zoba­czyć to wszystko oczami wyobraźni.

– Musiało być ich dwóch. Przy­naj­mniej dwóch. Jeden musiał ją czymś zająć, dopil­no­wać, żeby się nie odda­liła, a drugi poszedł po narzę­dzie. Nie jest postawną kobietą, czemu po pro­stu nie zatłuc jej albo nie udu­sić? Może wymaga to wię­cej czasu. Ale we dwójkę uwi­nęli się z tym cał­kiem szybko. Odcięli kawa­łek pla­stiku z rolki, zawi­nęli ofiarę – ale musieli stąd znik­nąć, więc się spie­szyli. Wrzu­cili ją do kon­te­nera. Może w ten spo­sób zyskają dzień lub dwa. Robot­nicy wyrzu­cają tu różne rze­czy. Dla­czego mie­liby zaglą­dać do środka? Minąłby jesz­cze dzień albo dwa, nim zwłoki zaczę­łyby śmier­dzieć, no nie? A może wcze­śniej wywieź­liby kon­te­ner do punktu recy­klingu.

Eve znów uważ­nie przyj­rzała się ziemi.

– Nie widać krwi, o ile nie spoj­rzy się z bli­ska. Nie widać jej z miej­sca, gdzie pro­wa­dzone są wstępne roboty na ogro­dzo­nym tere­nie, przed ścią­gnię­ciem tutaj cięż­kiego sprzętu. Zabrali jej ple­cak, wszystko, co miała przy sobie, a przede wszyst­kim notes. Czy poświę­cili czas na oczysz­cze­nie narzę­dzia zbrodni i odło­że­nie go na miej­sce? Lepiej zabrać je ze sobą, wsa­dzić do ple­caka, pozbyć się wszyst­kiego gdzie indziej. Nie mamy tu do czy­nie­nia z wiel­kimi bystrza­kami, ale być może z wystar­cza­jąco spryt­nymi, by zro­bić coś takiego.

– Spraw­dzimy wszyst­kie narzę­dzia na obec­ność śla­dów krwi – zapew­niła ją Yee. – Zosta­wię dwoje swo­ich ludzi, żeby dokoń­czyli prace tutaj, a reszta uda się na miej­sce dru­giej zbrodni.

– Dzię­kuję. Będzie­cie mogli usta­lić, z któ­rej rolki odcięli kawa­łek pla­stiku. Dziś rano nie przy­stą­piono jesz­cze do żad­nych robót, więc będzie to ta, z któ­rej korzy­stano ostat­nio.

– Tak, możemy to usta­lić, i wtedy zabie­rzemy tę rolkę do peł­nej ana­lizy.

– W takim razie zosta­wiam to twoim ludziom, Yee. Peabody, pój­dziemy poroz­ma­wiać z kie­row­ni­kiem robót.

– Pomyśl­nego polo­wa­nia, Dal­las – zawo­łała za nimi Yee.

– I nawza­jem.

– Pau­lie Geraldi – powie­działa Peabody. – Funk­cjo­na­riuszka Urly zadzwo­niła do mnie z infor­ma­cją, że kiedy pole­ci­ły­śmy wstrzy­ma­nie robót, udał się do sie­dziby firmy, żeby poroz­ma­wiać z sze­fem.

– Dwóch na jed­nego. My też poroz­ma­wiamy z Bol­to­nem Sin­ge­rem.

– Jego biuro mie­ści się nie­da­leko stąd. Dwa kwar­tały na wschód, a potem dwa na pół­noc. Można tam dotrzeć pie­szo.

– Znów ci zależy na luź­nych gat­kach?

– Byłaby to dodat­kowa korzyść. Mamy naprawdę ładny pora­nek.

Eve nie mogła i nie chciała zaprze­czyć, że Nowy Jork wio­sną ma swój urok.

– Być może, ale potrzebny nam samo­chód. Po roz­mo­wach – o ile nie dopro­wa­dzą one do natych­mia­sto­wych aresz­to­wań albo dal­szych prze­słu­chań – poje­dziemy do kost­nicy, prze­ko­namy się, co usta­lono w spra­wie śmierci Quirk. Potem do komendy, zbie­rzemy wszyst­kie infor­ma­cje o ofie­rze – no bo prze­cież skądś się tu wzięła. Jej dane oso­bowe są nie­pełne, musimy wypeł­nić luki.

Dotarła do scho­dów, zaczęła scho­dzić, a Peabody z gło­śnym tupo­tem podą­żyła za nią.

– Musimy też poko­pać w reje­strach osób zagi­nio­nych, żeby dowie­dzieć się cze­goś o naszej dru­giej ofie­rze – cią­gnęła Eve. − Musimy dowie­dzieć się wię­cej o współ­pra­cu­ją­cych ze sobą fir­mach, o sprze­daży dru­giej nie­ru­cho­mo­ści. Nie mamy czasu na prze­chadzki.

– Kiedy tak to przed­sta­wi­łaś…

Gdy dotarły do wozu Eve, Peabody wśli­zgnęła się do środka.

– Czy mogę pro­sić o die­te­tyczny napój gazo­wany? Zro­biło się cie­pło.

– Czę­stuj się.

– Kawy?

Eve zamie­rzała powie­dzieć „tak”, jesz­cze zanim uru­cho­miła sil­nik, ponie­waż ni­gdy nie odma­wiała kawy. Ale rze­czy­wi­ście zro­biło się cie­pło.

– Puszkę pepsi.

Kiedy Peabody pro­gra­mo­wała napoje w samo­cho­do­wym auto­ku­cha­rzu, Eve zle­ciła wyświe­tle­nie infor­ma­cji o Geral­dim. Kom­pu­ter zaczął recy­to­wać:

Geraldi, Paul Tho­mas, lat sześć­dzie­siąt dwa. Męż­czy­zna rasy bia­łej. Od czerwca 2032 roku żonaty z The­resą Angelą Bas­set, lat sześć­dzie­siąt. Troje dzieci. Syn Paul, lat dwa­dzie­ścia osiem; córka Carla, lat dwa­dzie­ścia sześć; syn Anthony, lat dwa­dzie­ścia pięć. Zatrud­niony w Sin­ger Deve­lo­pers od 2023 roku do chwili obec­nej. Spe­cja­li­sta od prac roz­biór­ko­wych, zaj­muje kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko.

Eve wysłu­chała infor­ma­cji o prze­biegu kariery zawo­do­wej, o finan­sach, wykształ­ce­niu, ewen­tu­al­nych prze­stęp­stwach – Geral­diemu posta­wiono drobny zarzut, kiedy miał dwa­dzie­ścia kilka lat.

– Pra­co­wał w fir­mie w dwa tysiące dwu­dzie­stym czwar­tym roku – stwier­dziła. – Czyli trafi na naszą listę, jeśli tam­ten prze­dział cza­sowy się potwier­dzi. Dowiedzmy się cze­goś o głów­nym sze­fie. Kom­pu­ter, podaj infor­ma­cje o Bol­to­nie Kin­ca­dzie Sin­ge­rze z Nowego Jorku.

Potwier­dzam. Szu­kam. Sin­ger, Bol­ton Kin­cade, lat pięć­dzie­siąt dzie­więć. Męż­czy­zna rasy bia­łej. Od grud­nia 2033 roku żonaty z Lilith Anne Con­roy, lat pięć­dzie­siąt pięć. Troje dzieci: córka Har­mony, lat dwa­dzie­ścia sie­dem, córka Layla, lat dwa­dzie­ścia cztery, syn Kin­cade, lat dwa­dzie­ścia dwa. Pre­zes i dyrek­tor gene­ralny Sin­ger Family Deve­lo­pers, miesz­czą­cej się w Nowym Jorku. Zatrud­niony w Sin­ger Family Deve­lo­pers od 2026 roku do chwili obec­nej.

– Stop – pole­ciła Eve. – Gdzie Sin­ger był zatrud­niony i miesz­kał przed dwa tysiące dwu­dzie­stym szó­stym rokiem?

W latach 2020 – 2024 Sin­ger uczęsz­czał do Kon­ser­wa­to­rium Irvinga Allena, miesz­kał w Savan­nah w sta­nie Geo­r­gia od sierp­nia 2020 roku do lutego 2026 roku.

Żeby tro­chę zaosz­czę­dzić na cza­sie, Eve zapar­ko­wała w stre­fie roz­ła­dunku w poło­wie kwar­tału, w któ­rym mie­ściła się sie­dziba główna Sin­gera.

– Uzy­skane stop­nie naukowe i zatrud­nie­nie w tym okre­sie.

Sin­ger ukoń­czył z wyróż­nie­niem wydziały kom­po­zy­cji, gry na instru­men­tach i sztuki wokal­nej. W tym cza­sie pra­co­wał na wła­sny rachu­nek jako muzyk/wyko­nawca.

– Na razie wystar­czy. Nie­ty­powe wykształ­ce­nie jak na szefa firmy dewe­lo­per­skiej.

– Według mnie miał inne plany na przy­szłość. Chciał śpie­wać.

Eve ski­nęła głową i uświa­do­miła sobie, że nie otwo­rzyła puszki pepsi. Zosta­wiła ją i pod­świe­tliła napis „Na służ­bie”

– Też tak uwa­żam. Przy­pusz­czam, że roz­my­ślił się albo zabra­kło mu pie­nię­dzy.

– Ale przy­naj­mniej spró­bo­wał – powie­działa Peabody, kiedy wysia­dły z samo­chodu. – Tak czy owak to zmniej­sza praw­do­po­do­bień­stwo, że prze­by­wał tutaj, gdy zamor­do­wano naszą kobietę o nie­usta­lo­nej toż­sa­mo­ści.

– Albo przy­je­chał tutaj pod­czas waka­cji z nadzieją, że uda mu się pod­li­zać boga­tym rodzi­com, by mu dali wię­cej forsy. Wspo­mo­gli go finan­sowo. Rok albo coś koło tego po ukoń­cze­niu uczelni posta­wili mu waru­nek. Jeśli nie osią­gniesz suk­cesu, pora sta­wić czoło rze­czy­wi­sto­ści, zacząć zara­biać na swoje utrzy­ma­nie.

– Zaj­rza­łam na stronę kon­ser­wa­to­rium. Nie przyj­mują wszyst­kich jak leci. Trzeba przy­stą­pić do egza­mi­nów pisem­nych, potem jest prze­słu­cha­nie, potem komi­sja gło­suje, czy przy­jąć kan­dy­data, czy nie. Cze­sne jest wyso­kie, to uczel­nia tylko dla wybrań­ców.

– Poza tym mie­ściła się z dala od punk­tów zapal­nych pod­czas wciąż trwa­ją­cych wojen miej­skich. Założę się, że można było pocią­gnąć za sznurki, żeby umie­ścić tam swo­jego jedy­naka.

– Gli­nia­rze są cyni­kami, bo nawet ja o tym pomy­śla­łam. – Peabody przy­sta­nęła przed wej­ściem do Sin­ger Buil­ding, żeby mu się przyj­rzeć.

– Impo­nu­jący – doszła do wnio­sku. – Ma w sobie coś z daw­nego nowo­jor­skiego dosto­jeń­stwa. Ale nie jest taki duży ani nie robi takiego wra­że­nia jak śród­miej­ska sie­dziba Roarke’a.

– Czy cokol­wiek może się z nią rów­nać?

Eve weszła do środka, prze­mie­rzyła wyło­żony mar­mu­rem i, ow­szem, pełen dosto­jeń­stwa i posia­da­jący urok sta­rego Nowego Jorku hol i zatrzy­mała się przed recep­cją.

Poka­zała swoją odznakę.

– Pau­lie Geraldi i Bol­ton Sin­ger.

– Czy spo­dzie­wają się pani, pani porucz­nik?

– Myślę, że nie będą zasko­czeni.

– Jedną chwi­leczkę. – Straż­nik odwró­cił się, żeby skon­sul­to­wać się z kimś przez słu­chawki.

Cze­ka­jąc, Eve rozej­rzała się po holu. Jacyś ludzie wsia­dali do wind lub z nich wysia­dali. Żad­nych skle­pów ani barów, tylko duży ekran, na któ­rym wyświe­tlano infor­ma­cje o roz­ma­itych przed­się­wzię­ciach Sin­ge­rów – ukoń­czo­nych, pla­no­wa­nych, w trak­cie reali­za­cji.

– Pan Geraldi jest obec­nie w gabi­ne­cie pana Sin­gera. Mają panie pozwo­le­nie na wej­ście. Winda A, pięć­dzie­siąte pię­tro. Ktoś będzie tam na panie cze­kał. Pro­szę się wpi­sać.

Eve pod­pi­sała się pal­cem na ekra­nie i skie­ro­wała się do wind.

– Łatwo poszło – zauwa­żyła Peabody.

– Prze­ko­najmy się, czy dalej będzie rów­nie łatwo.

Eve zacze­kała, aż trzej męż­czyźni w gar­ni­tu­rach pospiesz­nie opusz­czą windę, nim wsia­dła do kabiny.

– Bol­ton Sin­ger, pięć­dzie­siąte pię­tro.

Życzymy miłej wizyty w Sin­ger Buil­ding – powi­tał ją kom­pu­ter. – Sin­ger Family Deve­lo­pers z peł­nym poświę­ce­niem buduje ener­ge­tyczny i tęt­niący życiem Nowy Jork.

– Parę osób mogłoby się z tym nie zgo­dzić. – Eve wsu­nęła ręce do kie­szeni, kiedy winda ruszyła.

Rozdział 3

3

Drzwi windy roz­su­nęły się na pięć­dzie­sią­tym pię­trze, uka­zu­jąc prze­stronną recep­cję utrzy­maną w kolo­rach gra­na­to­wym i kre­mo­wym, z ciemną drew­nianą sto­larką na wysoki połysk. Pomiesz­cze­nie było rów­nie dys­tyn­go­wane jak hol na par­te­rze. Dwie recep­cjo­nistki obsłu­gi­wały sta­no­wi­ska na obu koń­cach wyso­kiego kon­tu­aru, za któ­rym umiesz­czono logo firmy, się­ga­jące od sufitu do pod­łogi.

Eve usły­szała, jak kobieta po pra­wej stro­nie zaszcze­bio­tała rado­śnie do słu­chawki tele­fonu sta­cjo­nar­nego.

– Dzień dobry! Sin­ger Family Deve­lo­pers! Słu­cham!

Kobieta, która cze­kała, żeby je powi­tać, nie wyglą­dała na kogoś, kto szcze­bioce: rado­śnie lub jak­kol­wiek.

Atra­men­to­wo­czarne włosy miała gładko przy­li­zane, a ich końce two­rzyły ostre szpice. Cho­ciaż roz­su­nęła usta w uprzej­mym uśmie­chu, spoj­rze­nie jej oczu – zło­ta­wych, przy­wo­dzą­cych Eve na myśl różne nie­przy­jemne gady – pozo­stało rów­nie ostre jak koń­cówki wło­sów.

Się­ga­jąca do kolan kobal­to­wo­nie­bie­ska sukienka okry­wała atle­tyczną syl­wetkę i kształtne ramiona.

– Porucz­nik Dal­las. – Wycią­gnęła do niej dłoń pozba­wioną pier­ścion­ków i mocno uści­snęła rękę Eve. – Pani detek­tyw. Jestem Zelda Dil­ler, asy­stentka pana Sin­gera. Wła­śnie ma spo­tka­nie z panem Geral­dim. Zapro­wa­dzę panie do niego.

– Dzię­ku­jemy.

Skie­ro­wała się do sze­ro­kiego przej­ścia na lewo od kon­tu­aru. Za otwar­tymi drzwiami po obu stro­nach widać było pokoje, w któ­rych pil­nie pra­co­wały sekre­tarki i asy­stentki, a za zamknię­tymi drzwiami dyrek­to­rzy zajęci byli tym, czym – jak domy­ślała się Eve − zaj­mują się dyrek­to­rzy.

– W związku z nie­for­tun­nymi oko­licz­no­ściami − Zelda rzu­ciła Eve spoj­rze­nie – wygo­spo­da­ro­wa­łam dla pani pół godziny w napię­tym gra­fiku pana Sin­gera. Mam nadzieję, że tyle wystar­czy.

– Nie­ba­wem się prze­ko­namy, prawda?

Jak można się było spo­dzie­wać, do gabi­netu głów­nego szefa pro­wa­dziły podwójne drzwi.

W sekre­ta­ria­cie też kró­lo­wało dosto­jeń­stwo: wykła­dzina pia­sko­wego koloru, ciemne drewno, fotele dla gości obite skórą barwy cze­ko­lady i cen­tral­nie umiesz­czone biurko, za któ­rym pra­co­wał na kom­pu­te­rze męż­czy­zna w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze w prążki.

Przez otwarte drzwi po lewej stro­nie Eve zoba­czyła męż­czy­znę bez mary­narki, cho­dzą­cego po pokoju i roz­ma­wia­ją­cego przez tele­fon. Na zamknię­tych drzwiach po pra­wej stro­nie wid­niała mosiężna tabliczka z nazwi­skiem asy­stentki.

Zelda skie­ro­wała się pro­sto do podwój­nych drzwi za cen­tral­nie umiesz­czo­nym biur­kiem.

Zapu­kała krótko, nim otwo­rzyła jedno skrzy­dło.

– Porucz­nik Dal­las i detek­tyw Peabody, panie dyrek­to­rze.

– Dzię­kuję, Zeldo. Pro­szę nie­zwłocz­nie wpu­ścić obie panie.

Bol­ton, w sza­rym gar­ni­tu­rze, poko­nał sporą odle­głość od biurka do drzwi, a drugi męż­czy­zna, w robo­czym ubra­niu, wstał z fotela.

– Pani porucz­nik, pani detek­tyw. Bol­ton Sin­ger i nasz kie­row­nik robót, Paul Geraldi. To trudny dzień dla nas wszyst­kich. Zeldo, czy mogła­byś nam przy­nieść kawy?

– Zaraz zamó­wię.

Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

Eva gotowa była się zało­żyć, że włą­czyła minut­nik, usta­wiony na pół godziny.

– Pro­szę usiąść. – Nie wska­zał foteli, sto­ją­cych przed biur­kiem, ale dwu­oso­bową kanapę, obitą iden­tyczną skórą w kolo­rze cze­ko­lady jak fotele w sekre­ta­ria­cie, a Geral­diemu − jeden z zie­lo­nych foteli sto­ją­cych naprze­ciwko. Bol­ton zajął miej­sce nie za biur­kiem, by pod­kre­ślić swoją pozy­cję, tylko w dru­gim fotelu.

Eve uznała, że gabi­net w pew­nym stop­niu świad­czy o oso­bie, która w nim urzę­duje. Mavis, jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, nazwa­łaby to flu­idami.

Ten gabi­net opi­sa­łaby jako sym­pa­tyczny – wygodne miej­sca do sie­dze­nia, bujna roślina w kolo­ro­wej donicy w rogu pokoju pod oknem. Jest zaan­ga­żo­wany, pomy­ślała na widok kilku zdjęć opra­wio­nych w ramy, przed­sta­wia­ją­cych Bol­tona Sin­gera w kasku na róż­nych pla­cach budowy, jak rów­nież bar­dziej ofi­cjal­nych, na któ­rych wbija pierw­szą łopatę albo prze­cina wstęgę.

Przy­pusz­czal­nie jest bar­dzo zajęty. Nie widziała ekranu jego kom­pu­tera, ekran ścienny pul­so­wał nie­bie­sko, ale dostrze­gła na biurku notes i kilka odręcz­nych nota­tek.

– Pau­lie wła­śnie mi zda­wał rela­cję – ode­zwał się Bol­ton – naj­le­piej, jak potra­fił. Moje pierw­sze pyta­nie brzmi: czy wia­domo, co się stało, i jak możemy pomóc?

– Dopiero roz­po­czę­li­śmy śledz­two. Dzię­ku­jemy za dotych­cza­sową pomoc, taka postawa nie­wąt­pli­wie uła­twi nam pro­wa­dze­nie docho­dze­nia.

– Może pani na nią liczyć – urwał, kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Tym razem wszedł pra­cow­nik w gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze w prążki, popy­cha­jąc przed sobą barek.

– Dzię­kuję, Terry. Muszę się przy­znać, że prze­czy­ta­łem pierw­szą książkę Nad­ine Furst i już przy­stą­pi­łem do lek­tury dru­giej, więc wiem, że dla porucz­nik Dal­las czarna kawa, a dla detek­tyw Peabody – z cukrem i śmie­tanką.

Miał wyra­zi­stą, gładko ogo­loną, nie­mal przy­stojną twarz. Szczere, jasno­nie­bie­skie oczy były ujmu­jące, a włosy koloru ciem­nego miodu, falu­jące nad uszami i koł­nie­rzy­kiem, doda­wały mu uroku.

Na palcu nosił grubą, kan­cia­stą obrączkę ślubną z bia­łego złota, na prze­gu­bie ręki ele­gancki zega­rek na czar­nym pasku, a w lewym uchu – poje­dyn­czy kol­czyk.

Paul Geraldi wyglą­dał przy nim na ogo­rza­łego i krzep­kiego ze swoim wydat­nym tor­sem, w czar­nym pod­ko­szulku, pod­nisz­czo­nych butach robo­czych, z małą, zanie­dbaną bródką i ostrzy­żo­nymi na rekruta brą­zo­wymi wło­sami z pasmami siwi­zny.

Bol­ton zacze­kał, aż Terry opu­ści pokój.

– Czy może nam pani coś powie­dzieć o zamor­do­wa­nej kobie­cie? Czy jest coś, co mogli­by­śmy zro­bić dla jej krew­nych?

– Z tego, co usta­li­li­śmy do tej pory, wynika, że miesz­kała na ulicy.

Ski­nął głową, utkwił wzrok w kawie.

– Jej pogrzeb lub kre­ma­cja pocią­gną za sobą pewne koszty. Jeśli nie ma żad­nych krew­nych, pokryję je.

– Była znana poli­cjan­tom z dzie­sią­tego poste­runku i jeśli nie uda nam się odna­leźć jej bli­skich, oni zajmą się pogrze­bem.

– Wia­domo, kim była ta kobieta? – spy­tał Geraldi, a potem spoj­rzał na swo­jego szefa. – Wybacz mi, Bolt.

– Daj spo­kój, Pau­lie.

– Wła­ści­wie nie przyj­rza­łem się jej. Dopiero co przy­sze­dłem do roboty, kiedy tam­ten chło­pak ją zna­lazł. Pomy­śla­łem, że nie powin­ni­śmy niczego doty­kać przed przy­by­ciem poli­cji.

– Bar­dzo słusz­nie. Udało nam się usta­lić toż­sa­mość ofiary. Nazywa się Alva Quirk.

– Pierw­szy raz sły­szę to nazwi­sko. – Geraldi znów spoj­rzał na swo­jego szefa. – Nie znam jej.

– Peabody.

Peabody wyświe­tliła zdję­cie Alvy – sprzed kilku lat – odwró­ciła palm­top tak, żeby obaj męż­czyźni mogli się mu przyj­rzeć.

Bol­ton pokrę­cił głową, ale Geraldi nachy­lił się bli­żej.

– O, cho­lera. Prze­pra­szam. A niech mnie. Zna­łem ją. Zna­czy się nie tyle ją zna­łem, co widzia­łem ją kilka razy, nawet z nią roz­ma­wia­łem.

– Gdzie?

– Na placu budowy. Parę razy weszła na górę. Nie­któ­rzy to robią, cho­ciaż zablo­ko­wa­li­śmy stare schody. Prze­do­stają się bokiem. Robot­nicy kręcą się na tere­nie, nie jest to trudne. W tej chwili po tam­tej stro­nie ogro­dze­nia nic się nie dzieje, więc nie sta­nowi to wiel­kiego pro­blemu, ale jak mogę, to ich prze­ga­niam. Ta kobieta… Dała mi kwiat.

– Kwiat – powtó­rzył Bol­ton.

– Kwiat z papieru. Coś w rodzaju ori­gami. Z kawałka jed­nej z tych prze­klę­tych ulo­tek, które pró­bują wci­skać na ulicy, cho­ciaż nikt ich nie chce. Powie­działa, że mam szczę­ście, pra­cu­jąc w miej­scu z takim ład­nym wido­kiem, i że dobrze, że budu­jemy miesz­ka­nia dla ludzi. Wciąż tam wra­cała, musia­łem w kółko jej powta­rzać, że to teren zamknięty dla osób postron­nych. Tylko się uśmie­chała i dawała mi kwiat albo ptaka, albo coś tam innego.

Prze­su­nął dło­nią po twa­rzy.

– Doszło do tego, że spo­tka­nia z nią spra­wiały mi przy­jem­ność. Cza­sami koczo­wała na chod­niku w pobliżu scho­dów. Nikomu nie robiła żad­nej krzywdy. Powie­działa mi, że przy­kro jej, że musiała zgło­sić na poli­cję jed­nego z moich pra­cow­ni­ków.

– Z jakiego powodu? – natych­miast zapy­tał Bol­ton. – Czy ktoś ją napa­sto­wał?

– Nie. Stała obok ogro­dze­nia, zoba­czyła, jak jeden z robot­ni­ków wrzuca śmieci do kon­te­nera. Coś mu upa­dło na zie­mię. Powie­działa, że śmie­ce­nie jest zabro­nione i poka­zała mi, jak to wszystko zapi­sała w swoim note­sie.

– Poka­zała panu swój notes?

Geraldi ski­nął głową.

– Tak, miała notes, podobny do tych, w jakich małe dzieci lubią robić zapi­ski. Papie­rowy. Poka­zała mi wpis doty­czący naszego pra­cow­nika. Opi­sała jego wygląd, w co był ubrany, jaka była pora dnia, co rzu­cił na zie­mię. Powie­działa, że musimy utrzy­my­wać mia­sto w czy­sto­ści, a ja obie­ca­łem, że dopil­nuję, by ni­gdy wię­cej się to nie powtó­rzyło.

– Kiedy to było?

– O rany, chyba z mie­siąc temu. Co naj­mniej trzy, cztery tygo­dnie temu. Pod­su­nęło mi to pomysł, żeby popro­sić ją, by zapi­sy­wała wcho­dzące na górę osoby, które nie są przez nas zatrud­nione. Pomy­śla­łem sobie, że to ją powstrzyma przed wcho­dze­niem na teren. Ale chyba jej nie powstrzy­mało.

– Kiedy widział ją pan po raz ostatni?

Geraldi podra­pał się po bro­dzie.

– Ze dwa, trzy dni temu. Widzi pani, zawar­łem z nią taką umowę. Co pią­tek zosta­wa­łem po pracy, żeby mogła mi zdać raport, rozu­mie pani? Dawa­łem jej kilka dolców na week­end. Trak­to­wa­łem to jak swego rodzaju grę, bo nie chcia­łem, żeby cią­gle krę­ciła się na placu budowy, czy noco­wała albo prze­cho­dziła przez bramę i grze­bała w jed­nym ze śmiet­ni­ków. Wyrzu­camy tam potłu­czone szkło, gwoź­dzie, różne ostre przed­mioty. Pro­wa­dzimy prace roz­biór­kowe. Nie chcia­łem, żeby się poka­le­czyła. Nie robiła nic złego.

– Jasna cho­lera, Bolt. Przy­kro mi – zwró­cił się do swo­jego szefa.

– To nie twoja wina, Pau­lie. – Bol­ton wycią­gnął rękę, krótko uści­snął ramię Geral­diego. – To nie twoja wina, mnie też jest przy­kro.

– Kto po godzi­nach pracy ma dostęp do tego terenu z kon­te­ne­rami na śmieci, do ogro­dzo­nego placu budowy, do budynku?

– Ja – ode­zwał się Bol­ton. – Oczy­wi­ście Pau­lie, nasz główny archi­tekt i inży­nier, główny elek­tryk, hydrau­lik – urwał, uniósł rękę. – Prze­każę pani listę nazwisk tych osób i peł­nio­nych przez nie funk­cji.

– Bar­dzo nam to pomoże. Będziemy musiały poroz­ma­wiać z nimi wszyst­kimi.

– Popro­szę Zeldę, żeby to zor­ga­ni­zo­wała. Czy nie jest bar­dziej praw­do­po­dobne, że był to ktoś, kto wszedł po scho­dach po tam­tej stro­nie ogro­dze­nia? Jakiś… opor­tu­ni­sta?

– W tej chwili nie oce­niamy, co jest bar­dziej, a co mniej praw­do­po­dobne. Czy może nam pan powie­dzieć, gdzie pan był wczo­raj w nocy, panie Geraldi, mię­dzy pół­nocą a drugą nad ranem?

Geraldi wypu­ścił powie­trze z płuc.

– Przy­wo­dzi mi to na myśl prze­szłość – mruk­nął. – W mło­do­ści gór­nej i dur­nej mia­łem parę zatar­gów z pra­wem. – Uśmiech­nął się pół­gęb­kiem. – Nic poważ­nego. Mogę powie­dzieć, że byłem w domu od wpół do szó­stej lub coś koło tego. Zanim uda­łem się do domu, wychy­li­łem piwko albo dwa z kil­koma pra­cow­ni­kami. Dwa piwa, ponie­waż moi teścio­wie przy­je­chali z wizytą ze Scot­ts­dale.

Prze­wró­cił oczami, patrząc na Bol­tona, który wybuch­nął śmie­chem.

– Jakoś to prze­trzy­masz, Pau­lie. Bądź silny.

– Od trzy­dzie­stu lat jestem żonaty – zwró­cił się do Eve i Peabody. – Wycho­wa­li­śmy troje dobrych dzie­cia­ków. Jak na razie mam dwoje słod­kich wnu­ków. Dobrze zara­biam, mam odpo­wie­dzialną pracę i cie­szę się sza­cun­kiem. Ale ni­gdy nie będę wystar­cza­jąco dobry dla ich córeczki. Teraz już nie powta­rzają tego otwar­cie zbyt czę­sto. Ale tak sobie myślą i ni­gdy się to nie zmieni.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki