Zapłacisz krwią - Nora Roberts - ebook + książka

Zapłacisz krwią ebook

Nora Roberts

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Zapłacisz krwią

Oto stała w Czyśćcu i przyglądała się śmierci. Krwi i okrucieństwu, jego całej bestialskiej dzikości.

W elitarnym klubie o wymownej nazwie Czyściec grzesznicy oddają się temu, co kochają najbardziej. To właśnie tam młodego, pracującego pod przykrywką policjanta spotkał makabryczny koniec. Zatłuczono go na śmierć, a przy jego ciele pozostawiono trzydzieści srebrników. Była to bez wątpienia wiadomość wysłana do miejscowej policji.

Porucznik wydziału zabójstw, Eve Dallas, jest wściekła. Poza tym wygląda na to, że nie wszystko jest tak proste, jak by się mogło wydawać. Z pomocą zaawansowanych umiejętności hakerskich swojego bogatego męża Eve odkrywa obrzydliwą sieć korupcji.

Wkrótce w grze pojawia się coraz więcej elementów. Stary wróg i dawna miłość, przestępca oszalały z powodu narkotyków oraz morderca pragnący zemsty. A czas ucieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

1

Stała w Czyśćcu i patrzyła na śmierć. Krwawą, podłą i okrutną w swej rado­ści, która poja­wiła się w tym miej­scu jak roz­ka­pry­szone dziecko kie­ro­wane pra­gnie­niem zaspo­ko­je­nia bez­myśl­nej bru­tal­no­ści.

Mor­der­stwu rzadko towa­rzy­szy ład. Nie­ważne, czy zostało sta­ran­nie i po mistrzow­sku zapla­no­wane, czy doko­nane pod wpły­wem sza­leń­czego impulsu, zawsze pozo­sta­wia po sobie bała­gan, który sprząt­nąć musi ktoś inny, a nie mor­derca.

Jej praca polega na prze­ko­py­wa­niu się przez gru­zo­wi­sko zbrodni, na zebra­niu czę­ści, dopa­so­wa­niu ich i stwo­rze­niu z nich obrazu życia, które zostało ukra­dzione. Z tej ryciny musi potem spo­rzą­dzić wize­ru­nek zabójcy.

Był rok 2059, wio­sna zbli­żała się nie­pew­nymi kro­kami, dzień dopiero się roz­po­czy­nał. Eve, stą­pa­jąc po morzu roz­kru­szo­nego szkła, spo­koj­nie przy­glą­dała się piw­nymi oczami kosz­mar­nemu pej­za­żowi: roz­bi­tym lustrom, potłu­czo­nym butel­kom, kawał­kom drewna. Roz­trza­skane ekrany na ścia­nach, prze­wró­cone i powy­gi­nane prze­pie­rze­nia. Droga skóra i mate­riały wyście­ła­jące stołki i miej­sca do sie­dze­nia podarte na kolo­rowe strzępy.

To, co jesz­cze wczo­raj było luk­su­so­wym klu­bem ze strip­ti­zem, teraz zamie­niło się w stertę dro­gich śmieci. To, co kie­dyś było czło­wie­kiem, leżało pod wygi­na­ją­cym się w łuk barem. Teraz było ofiarą, zlaną wła­sną krwią.

Porucz­nik Eve Dal­las ukuc­nęła przy tru­pie. Była poli­cjantką, a więc nie­bosz­czyk nale­żał do niej.

– Męż­czy­zna. Czarny. Koło czter­dziestki. Liczne i roz­le­głe obra­że­nia głowy oraz reszty ciała. Wie­lo­krot­nie poła­mane kości. – Wyjęła z prze­no­śnego zestawu przy­rząd pomia­rowy, słu­żący do zmie­rze­nia tem­pe­ra­tury ciała i powie­trza. – Wygląda na to, że śmierć nastą­piła po ude­rze­niu w czaszkę, ale na tym się nie skoń­czyło.

– Ktoś go stłukł pałką na kotlet.

Eve w odpo­wie­dzi na uwagę asy­stentki tylko odchrząk­nęła. Potem przy­glą­da­jąc się leżą­cemu przed nią dość mło­demu, dobrze zbu­do­wa­nemu męż­czyź­nie, zapy­tała:

– Co widzisz, Peabody?

Asy­stentka auto­ma­tycz­nie zmie­niła pozy­cję i wytę­żyła wzrok.

– Denat… cóż, wygląda na to, że został zaata­ko­wany od tyłu. Praw­do­po­dob­nie padł już po pierw­szym ude­rze­niu. Jed­nak zabójca na tym nie poprze­stał, lecz zada­wał następne ciosy. Sądząc po uło­że­niu plam krwi i kie­runku, w któ­rym roz­pry­snął się mózg, ofiara zgi­nęła od ude­rzeń w głowę i była bita na­dal, kiedy już leżała na pod­ło­dze. Nie­które z obra­żeń z pew­no­ścią zostały zadane po zgo­nie. Za narzę­dzie zbrodni posłu­żyła zapewne meta­lowa pałka, a ten, kto jej użył, musiał dys­po­no­wać znaczną siłą. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że zabójca znaj­do­wał się pod wpły­wem środ­ków che­micz­nych, ponie­waż roz­miar znisz­czeń wska­zuje na wzmo­żoną agre­syw­ność, czę­sto demon­stro­waną przez osoby zaży­wa­jące zeusa.

– Czas zgonu: czwarta nad ranem – stwier­dziła Eve, potem odwró­ciła głowę i spoj­rzała na Peabody.

Były na służ­bie, więc asy­stentka miała na sobie nie­ska­zi­tel­nie czy­sty i wypra­so­wany mun­dur, a czapka poli­cyjna tkwiła na jej ciem­nych krót­kich wło­sach pod prze­pi­so­wym kątem. Eve uznała, że oczy Peabody, przej­rzy­ste i sku­pione, świad­czą, mimo bla­do­ści policz­ków spo­wo­do­wa­nej strasz­li­wym obra­zem, o tym, że dziew­czyna jakoś się trzyma.

– Motyw? – zapy­tała.

– Wygląda to na zabój­stwo na tle rabun­ko­wym, pani porucz­nik.

– Dla­czego tak sądzisz?

– Kasa jest otwarta i pusta. Maszyna na żetony kre­dy­towe roz­trza­skana.

– Hm. W takim luk­su­so­wym lokalu rachunki regu­luje się zazwy­czaj żeto­nami kre­dy­to­wymi, no ale zapewne była tu rów­nież jakaś gotówka.

– Nar­ko­man potrafi zabić dla drob­nych.

– Zga­dza się. Tylko dla­czego denat zna­lazł się sam na sam z nar­ko­ma­nem w zamknię­tym klu­bie? Dla­czego wpu­ścił kogoś na pro­chach za bar? I… – Pal­cami w ręka­wicz­kach ochron­nych Eve pod­nio­sła z krwa­wej kałuży mały srebrny żeton. – Dla­czego nasz nar­ko­man to zosta­wił? Wokół ciała leży ich wię­cej.

– Może mu wypa­dły. – Ale Peabody zaczy­nała domy­ślać się, że nie dostrzega cze­goś, co widzi jej prze­ło­żona.

– Może.

Zbie­ra­jąc monety, Eve nali­czyła ich około trzy­dzie­stu. Zamknęła je w torebce na dowody rze­czowe i podała asy­stentce. Potem pod­nio­sła pałkę. Była cała we krwi i w sza­rej masie mózgu. Długa i podej­rza­nie sporo ważąca.

– To porządny, drogi metal. Cze­goś takiego nar­ko­man nie znaj­dzie na ulicy. Praw­do­po­dob­nie okaże się, że pałka sta­no­wiła wypo­sa­że­nie klubu i zawsze stała za barem. Okaże się też, Peabody, że nasza ofiara znała zabójcę. Może umó­wiła się z nim na drinka po pracy.

Eve zmru­żyła oczy, wyobra­ża­jąc sobie roz­wój wyda­rzeń.

– Może się sprze­czali, a po jakimś cza­sie sprzeczka zamie­niła się w poważną kłót­nię. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że mor­derca już wcze­śniej miał jakieś pre­ten­sje do ofiary. No i wie­dział, gdzie znaj­dzie pałkę. Wszedł za bar. Musiał to robić już nie­raz, bo ofiara wcale się tym fak­tem nie prze­jęła. Nawet nie pomy­ślała, żeby się obró­cić.

Za to Eve się obró­ciła, przy­glą­da­jąc się pozy­cji ciała i ota­cza­ją­cym je pla­mom krwi.

– Pierw­sze ude­rze­nie rzu­ciło go twa­rzą na ścianę naprze­ciwko, wyło­żoną lustrem. Przyj­rzyj się ranom na twa­rzy. To nie są zadra­pa­nia od lecą­cych okru­chów szkła. Są zbyt dłu­gie i za głę­bo­kie. Udaje mu się jed­nak odwró­cić i wtedy mor­derca zadaje następny cios, w szczękę. Ofiara znowu się obraca. Chwyta się za półki i ściąga je na sie­bie. Butelki spa­dają i się tłuką. W tym momen­cie otrzy­muje śmier­telne ude­rze­nie. To, przez które jego czaszka pęka jak sko­rupka jajka.

Znowu przy­kuc­nęła, opie­ra­jąc się na pię­tach.

– Potem mor­derca bije już gdzie popad­nie, a następ­nie demo­luje pomiesz­cze­nie. Może pod wpły­wem emo­cji, a może dla zmy­le­nia poli­cji. Ale jest na tyle opa­no­wany, żeby wró­cić do ciała i przed wyj­ściem jesz­cze raz spoj­rzeć na swoje dzieło. Tutaj też porzuca zbędną już pałkę.

– Chciał, żeby to wyglą­dało jak napad rabun­kowy? Jak zabój­stwo doko­nane przez nar­ko­mana?

– Taaak. Albo nasz denat był idiotą, a ja zbyt wysoko oce­niam jego poziom inte­lek­tu­alny. Sfil­mo­wa­łaś ciało i oto­cze­nie?

– Tak, pani porucz­nik.

– Prze­kręćmy go.

Pogru­cho­tane kości zachrzę­ściły jak kamie­nie wrzu­cone do worka.

– O, cho­lera! – Eve się­gnęła po iden­ty­fi­ka­tor leżący w kałuży tęże­ją­cej już krwi. Starła ją zabez­pie­czo­nym pal­cem, odsła­nia­jąc zdję­cie i odznakę. – Był na służ­bie.

– To poli­cjant? – Peabody zbli­żyła się, a wokół nagle zapa­dła cisza. Człon­ko­wie ekipy z docho­dze­niówki, zbie­ra­jący odci­ski po dru­giej stro­nie baru, urwali roz­mowę, prze­stali się poru­szać. Z wyra­zem ocze­ki­wa­nia w oczach zwró­cili się w stronę Eve.

– Detek­tyw Taj Kohli. – Pod­nio­sła się z posza­rzałą twa­rzą. – Jeden z nas.

*

Peabody prze­szła po zaśmie­co­nej pod­ło­dze do miej­sca, gdzie stała jej prze­ło­żona, która obser­wo­wała pra­cow­ni­ków pogo­to­wia, przy­go­to­wu­ją­cych ciało ofiary do prze­wie­zie­nia do kost­nicy.

– Zebra­łam pod­sta­wowe infor­ma­cje, Dal­las. Nale­żał do 128 bry­gady, Wydział Nar­ko­ty­ków. W poli­cji pra­co­wał od ośmiu lat. Wcze­śniej słu­żył w woj­sku. Miał trzy­dzie­ści sie­dem lat. Żonaty. Dwoje dzieci.

– Ma coś w aktach?

– Nie, pani porucz­nik, jest czy­sty.

– Musimy się dowie­dzieć, czy zna­lazł się tu w związku z jakąś służ­bową akcją, czy tylko dora­biał po godzi­nach. Elliot? Przy­nieś mi dyski z kamer prze­my­sło­wych.

– Nie ma ich. – Do Eve zbli­żył się poli­cjant z docho­dze­niówki z twa­rzą wykrzy­wioną gnie­wem. – Wyczysz­czone. Wszyst­kie. Klub ma pełny pod­gląd, ale ten sukin­syn zabrał wszyst­kie dyski. Nie mamy nic.

– Zacie­rał za sobą ślady. – Z ręką na bio­drze Eve obró­ciła się dokoła. Klub miał trzy pię­tra; scena znaj­do­wała się na par­te­rze, par­kiet do tań­cze­nia na pierw­szym i dru­gim, a pokoje gościnne na samej górze. Wyli­czyła, że aby kamery mogły objąć całość, musiało ich być co naj­mniej dwa­na­ście, jeśli nie wię­cej. Wyję­cie z nich dys­ków kosz­to­wało zabójcę sporo zabie­gów i czasu. – Mor­derca znał to miej­sce – uznała. – Albo jest spe­cem od sys­te­mów bez­pie­czeń­stwa. Deko­ra­cja – mruk­nęła. – Te znisz­cze­nia to tylko deko­ra­cja, przy­krywka. On wie­dział, co robi. Pano­wał nad roz­wo­jem wyda­rzeń. Peabody, sprawdź, do kogo należy klub, kto go pro­wa­dzi. Chcę znać nazwi­ska wszyst­kich, któ­rzy tu pra­cują.

– Pani porucz­nik? – Jeden z poli­cjan­tów, wyglą­da­jący na zakło­po­ta­nego, prze­ci­snął się do Eve. – Na zewnątrz jest cywil.

– Na zewnątrz jest mnó­stwo cywili. I niech tam zostaną.

– Tak, pani porucz­nik, ale ten chce z panią roz­ma­wiać. Mówi, że to jego klub. I, hm…

– I, hm, co?

– I że pani jest jego żoną.

– Przed­się­bior­stwo Roz­ryw­kowe Roarke’a – powie­działa na głos Peabody, odczy­tu­jąc infor­ma­cję z palm­topa. Posłała prze­ło­żo­nej ostrożny uśmiech. – Zgad­nij, kto jest wła­ści­cie­lem Czyśćca?

– Mogłam się domy­ślić. – Eve ze zre­zy­gno­waną miną ruszyła w stronę fron­to­wych drzwi.

*

Wyglą­dał iden­tycz­nie jak przed dwiema godzi­nami, kiedy się roz­sta­wali, uda­jąc się do swo­ich zajęć. Ele­gancki i osza­ła­mia­jąco przy­stojny. Lekką kurtką, zarzu­coną na czarny gar­ni­tur, poru­szały podmu­chy wia­tru. Bryza zmierz­wiła też kru­cze włosy oka­la­jące poetycz­nie grzeszną twarz. Wra­że­nie ele­gan­cji potę­go­wały ciemne oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Gdy je zdjął, odsła­nia­jąc poły­sku­jące nie­bie­skie oczy, napo­tkał wzrok Eve. Wło­żył oku­lary do kie­szeni i uniósł brew.

– Dzień dobry, pani porucz­nik.

– Już kiedy tu wcho­dzi­łam, mia­łam złe prze­czu­cia. To miej­sce do cie­bie pasuje. Dla­czego, do cho­lery, jesteś wła­ści­cie­lem pra­wie wszyst­kiego?

– Ten klub to speł­nie­nie chło­pię­cych marzeń. – Głos męż­czy­zny jakby odbył podróż do dale­kiej Irlan­dii i powró­cił z muzycz­nym akcen­tem tego kraju. Roarke ode­rwał wzrok od żony i spoj­rzał na poli­cyjną taśmę odgra­dza­jącą miej­sce zda­rze­nia. – Wygląda na to, że oby­dwoje mamy kło­poty.

– Musia­łeś mówić, że jestem twoją żoną?

– Prze­cież jesteś – odparł bez­tro­sko. – I z każ­dym dniem coraz bar­dziej mnie to cie­szy. – Uniósł jej dłoń i nim zdą­żyła ją wyrwać, potarł kciu­kiem obrączkę.

– Żad­nego doty­ka­nia – syk­nęła, co tylko wywo­łało u niego uśmiech roz­ba­wie­nia.

– Nie tak mówi­łaś przed kil­koma godzi­nami. Mówi­łaś…

– Zamknij się, Roarke. – Rozej­rzała się, ale żadna z towa­rzy­szą­cych jej osób nie znaj­do­wała się na tyle bli­sko, by ich usły­szeć. – To docho­dze­nie poli­cyjne.

– Tak mi wła­śnie powie­dziano.

– Kto ci powie­dział?

– Kie­row­nik obsługi, który zna­lazł ciało. Naj­pierw oczy­wi­ście zadzwo­nił na poli­cję – wyja­śnił – ale potem natu­ral­nie zawia­do­mił mnie. Co się stało?

Nie było sensu zło­ścić się na to, że sprawy męża spla­tają się z jej pracą. Zresztą któ­ryś raz z kolei. Pró­bo­wała pocie­szyć się myślą, że Roarke zapewne pomoże jej przejść przez papier­kową robotę.

– Czy pra­cuje u cie­bie bar­man o nazwi­sku Kohli? Taj Kohli?

– Nie mam poję­cia. Ale mogę się dowie­dzieć. – Wycią­gnął z kie­szeni cienki notes elek­tro­niczny i wstu­kał pyta­nie. – Nie żyje?

– Wła­śnie.

– Tak, pra­co­wał u mnie – potwier­dził, a irlandzki akcent w jego gło­sie przy­brał bar­dziej meta­liczny ton. – Przez ostat­nie trzy mie­siące. Cztery wie­czory w tygo­dniu. Miał rodzinę.

– Wiem. – Takie szcze­góły jej mąż uwa­żał za istotne, co zawsze chwy­tało Eve za serce. – To poli­cjant – dodała. Tym razem Roarke opu­ścił brwi. – Tej infor­ma­cji nie ma w twoim małym note­siku, co?

– Nie. Wygląda na to, że mój per­so­nalny nie był wystar­cza­jąco ostrożny. Zajmę się tym. Czy wolno mi wejść do środka?

– Tak, za chwilę. Od jak dawna jesteś wła­ści­cie­lem tego klubu?

– Mniej wię­cej od czte­rech lat.

– Ile osób zatrud­niasz na pełen lub na część etatu?

– Dostar­czę pani wszyst­kich danych, pani porucz­nik, i odpo­wiem na wszyst­kie pyta­nia – w jego oczach, gdy wycią­gał rękę do drzwi, poja­wiła się iry­ta­cja – ale naj­pierw chciał­bym zoba­czyć swój klub.

Wszedł, rozej­rzał się, po czym utkwił wzrok w gru­bym czar­nym worku ukła­da­nym na czymś, co pra­cow­nicy kost­nicy nazy­wają „spa­ce­rówką”.

– Jak zgi­nął?

– Cał­ko­wi­cie – rzu­ciła Eve, a potem wes­tchnęła, widząc, że mąż odwraca się i patrzy na nią ze zło­ścią. – Bru­tal­nie. Zatłu­czony meta­lową pałką. – Zoba­czyła, że Roarke spo­gląda w stronę baru i przy­gląda się pla­mom krwi, lśnią­cym na potłu­czo­nym szkle niczym jakieś awan­gar­dowe malo­wi­dło. – Po kilku pierw­szych ude­rze­niach nic już nie czuł.

– Czy dosta­łaś kie­dyś pałką? Ja tak – powie­dział, zanim zdą­żyła się ode­zwać. – Nic przy­jem­nego. Ale raczej nie można uznać, że było to zabój­stwo na tle rabun­ko­wym, nawet jeśli się założy, że zło­dzieja ponio­sło.

– Dla­czego?

– Tu jest dużo wyso­ko­ga­tun­ko­wego alko­holu, za który nasz zło­dziej na jakiś czas dobrze by się urzą­dził. Po co tłuc butelki, jeśli można je sprze­dać? Jeśli wła­mu­jesz się do takiego miej­sca, to nie po forsę, ale po trunki i może jesz­cze po sprzęt.

– Wiesz to z wła­snego doświad­cze­nia?

Doci­nek tylko go roz­śmie­szył.

– Natu­ral­nie. Z doświad­cze­nia wła­ści­ciela klubu i uczci­wego oby­wa­tela.

– Racja.

– Co z dys­kami z kamer bez­pie­czeń­stwa?

– Znik­nęły. Zabrał wszyst­kie.

– To zna­czy, że przy­go­to­wał napad wcze­śniej.

– Ile jest tych kamer?

Roarke ponow­nie wycią­gnął notes.

– Sie­dem­na­ście. Dzie­więć na par­te­rze, sześć na pierw­szym pię­trze i dwie na górze, obej­mu­jące całość. Zanim zapy­tasz, klub jest zamy­kany o trze­ciej, co zna­czy, że obsługa wycho­dzi jakieś pół godziny póź­niej. Ostatni pokaz, a mamy tu tylko pokazy na żywo, koń­czy się o dru­giej. Muzycy i arty­ści…

– Strip­ti­zerki.

– Jak wolisz – zgo­dził się bez sprze­ciwu. – No więc arty­ści wycho­dzą zaraz po wystę­pie. W ciągu godziny podam ci nazwi­ska i har­mo­no­gram imprez.

– Będę wdzięczna. Dla­czego Czy­ściec?

– Jako nazwa? – Przez usta prze­mknął mu cień uśmie­chu. – Spodo­bała mi się. Ksiądz powie, że czy­ściec to miej­sce, w któ­rym można się oczy­ścić, zre­ha­bi­li­to­wać. Tro­chę jak wię­zie­nie. Mnie zawsze koja­rzył się z ostat­nim miej­scem, w któ­rym jesz­cze można być czło­wie­kiem. Zanim wyro­sną ci skrzy­dła lub sta­niesz twa­rzą w twarz z ogniem pie­kiel­nym.

– Co byś wolał? – zapy­tała zacie­ka­wiona. – Skrzy­dła czy ogień?

– W tym rzecz. Naj­bar­dziej podoba mi się bycie czło­wie­kiem – prze­rwał, bo obok nich prze­je­chała „spa­ce­rówka”. Roarke pod­niósł rękę i pogła­skał żonę po krótko ostrzy­żo­nych kasz­ta­no­wych wło­sach. – Przy­kro mi.

– Mnie też. Znasz jakiś powód, dla któ­rego nowo­jor­ski poli­cjant miałby pra­co­wać jako taj­niak w twoim Czyśćcu?

– Nie znam. Oczy­wi­ście jest moż­liwe, że nie­któ­rzy klienci zaba­wiali się tu w spo­sób nie­ko­niecz­nie apro­bo­wany przez poli­cję, ale nie infor­mo­wano mnie o niczym szcze­gól­nym. Jakieś nar­ko­tyki mogły zmie­niać wła­ści­cieli w poko­jach dla gości lub pod sto­li­kami, ale nie docho­dziło tu do więk­szych trans­ak­cji. Wie­dział­bym o tym. Strip­ti­zerki nie sprze­dają się klien­tom, chyba że są licen­cjo­no­wane, a nie­które są. Nie wpusz­czamy tu nie­peł­no­let­nich. Ani klien­tów, ani pra­cow­ni­ków. Mam swoje zasady, pani porucz­nik.

– Nie napa­dam na cie­bie. Pró­buję tylko wyro­bić sobie zda­nie.

– Dener­wuje cię, że w ogóle tu jestem.

Mil­czała przez chwilę, bo pra­cow­nicy kost­nicy otwo­rzyli drzwi, aby wywieźć ciało Koh­liego. Do środka wdarły się odgłosy wzma­ga­ją­cego się o tej porze ruchu ulicz­nego. Ope­ra­tor rucho­mego chod­nika na widok ciała w worku gło­śno prze­klął.

– Tak, jestem zła, ale mi to minie. Kiedy byłeś tu ostat­nio?

– Kilka mie­sięcy temu. W klu­bie pano­wał spo­kój, więc nie musia­łem zaj­mo­wać się nim oso­bi­ście.

– Kto go pro­wa­dzi?

– Rue Mac­Lean. Poroz­ma­wiam z nią i prze­każę ci infor­ma­cje, które od niej uzy­skam.

– I to jak naj­szyb­ciej. Chcesz teraz obej­rzeć klub?

– Nie ma sensu. Zro­bię to, gdy sobie przy­po­mnę, jak wyglą­dał. Chciał­bym wtedy móc się do niego dostać.

– Zajmę się tym. Tak, Peabody? – rzu­ciła pyta­jąco Eve, widząc, że zbliża się jej asy­stentka.

– Prze­pra­szam, ale pew­nie chcia­ła­byś to wie­dzieć. Roz­ma­wia­łam z kapi­ta­nem bry­gady, do któ­rej nale­żała ofiara. Jedzie do żony Koh­liego z kimś, kto zaj­muje się wspie­ra­niem rodzin ofiar. Chce wie­dzieć, czy mają cze­kać, czy iść bez cie­bie.

– Powiedz im, żeby zacze­kali. Zaraz wyjeż­dżamy i spo­tkamy się na miej­scu. Muszę lecieć – rzu­ciła do męża.

– Nie zazdrosz­czę pani pracy, pani porucz­nik. – Ponie­waż tego potrze­bo­wał, chwy­cił ją za rękę i mocno uści­snął. – Ale pozwolę ci do niej powró­cić. A te infor­ma­cje dla cie­bie posta­ram się zebrać jak naj­szyb­ciej.

– Roarke! – zawo­łała za nim, gdy już stał przy drzwiach. – Przy­kro mi z powodu klubu.

– To tylko drewno i szkło. Tego nie zabrak­nie – odparł, patrząc na żonę przez ramię.

– Wcale tak nie myśli – mruk­nęła Eve, kiedy drzwi się za nim zamknęły.

– Słu­cham, pani porucz­nik?

– Ktoś z nim zadarł i nie puści tego pła­zem. – Wes­tchnęła. – Chodźmy, Peabody. Spo­tkajmy się z żoną i miejmy już za sobą pie­kło. Zwłasz­cza to.

*

Koh­lio­wie miesz­kali w porząd­nym, śred­niej klasy budynku na East Side, w dziel­nicy, gdzie można spo­tkać tylko młode mał­żeń­stwa i eme­ry­tów. Dla sno­bów takie miej­sca są zbyt skromne, a dla światka prze­stęp­czego za bogate.

Pro­sty budy­nek był ład­nie, a nawet ele­gancko prze­bu­do­wany po woj­nach miej­skich.

Zabez­pie­cze­nie wej­ścia sta­no­wił szyfr cyfrowy.

Eve dostrze­gła swo­ich kole­gów ze 128 bry­gady, jesz­cze zanim zdą­żyła zapar­ko­wać i włą­czyć sygna­li­za­cję „na służ­bie”.

Naj­pierw przyj­rzała się kobie­cie. Zadbana blon­dynka w oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych i tanim gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze. Spoj­rzaw­szy na jej buty na wąskich wyso­kich obca­sach, Eve domy­śliła się, że pra­cuje za biur­kiem.

Spra­wiała wra­że­nie zaro­zu­mia­łej.

Męż­czy­zna był bar­czy­sty i miał wysta­jący brzu­szek. Posi­wiałe miej­scami włosy powie­wały na wie­trze wokół spo­koj­nej, opa­no­wa­nej twa­rzy. Na jego nogach lśniły wypo­le­ro­wane na glans poli­cyjne buty z cięż­kimi pode­szwami. Rękawy opię­tej mary­narki były poprze­cie­rane na łok­ciach i przy man­kie­tach.

Dłu­go­dy­stan­so­wiec, uznała. Z tych, co to zaczy­nają od obcho­dów, potem dostają służbę na ulicy, aż wresz­cie na koniec tra­fiają za biurko.

– Porucz­nik Dal­las. – Kobieta zro­biła krok do przodu, ale nie wycią­gnęła dłoni. – Poznaję, bo czę­sto widuję panią w mediach. – Nie było to powie­dziane z otwartą przy­ganą, ale jej cień pobrzmie­wał jed­nak w gło­sie poli­cjantki. – Kapi­tan Roth ze 128. A to sier­żant Clo­oney z naszej bry­gady. Teraz pełni funk­cję doradcy rodzin­nego.

– Dzię­kuję, że na mnie zacze­ka­li­ście. To inspek­tor Peabody, moja asy­stentka.

– W jakim punk­cie docho­dze­nia pani się znaj­duje, pani porucz­nik?

– Ciało detek­tywa Koh­liego zostało prze­ka­zane do autop­sji. Ma być potrak­to­wane prio­ry­te­towo. Ja nato­miast zaraz po wyj­ściu stąd napi­szę raport i prze­każę go prze­ło­żo­nym. – Eve zamil­kła, chcąc unik­nąć prze­krzy­ki­wa­nia zatrzy­mu­ją­cego się w pobliżu auto­busu. – W tej chwili, kapi­tan Roth, mogę pani powie­dzieć jedy­nie to, że mam mar­twego poli­cjanta, który, pra­cu­jąc po godzi­nach w noc­nym klu­bie ze strip­ti­zem, padł ofiarą wyjąt­kowo bru­tal­nego napadu. Zda­rzyło się to we wcze­snych godzi­nach poran­nych. Kohli był w klu­bie bar­ma­nem.

– Zabój­stwo na tle rabun­ko­wym?

– Wąt­pliwe.

– W takim razie, jaki był, według pani, motyw?

Eve poczuła w żołądku kieł­ku­jące ziarno nie­chęci. Wie­działa, że musi być czujna, bo ina­czej nasionko szybko się roz­ro­śnie.

– Na tym eta­pie docho­dze­nia nie chcia­ła­bym for­mu­ło­wać opi­nii na temat motywu. Kapi­tan Roth, czy zamie­rza pani stać na ulicy i zada­wać mi te wszyst­kie pyta­nia, czy może woli prze­czy­tać mój raport, kiedy już go oddam?

Roth otwo­rzyła usta, potem wcią­gnęła gło­śno powie­trze.

– Chcę być dobrze zro­zu­miana, pani porucz­nik. Detek­tyw Kohli pra­co­wał pod moimi roz­ka­zami przez pięć lat. Będę mówić otwar­cie. Zależy mi na tym, by to śledz­two było pro­wa­dzone z całym poświę­ce­niem.

– Podzie­lam pani uczu­cia zwią­zane z tą sprawą, kapi­tan Roth. Mogę jedy­nie zapew­nić, że jak długo będę pro­wa­dzić śledz­two, poświecę mu się cał­ko­wi­cie. – Zdej­mij te prze­klęte oku­lary, myślała Eve. Chcę zoba­czyć twoje oczy. – Oczy­wi­ście wolno pani zwró­cić się z prośbą o zmianę pro­wa­dzą­cego – cią­gnęła. – Ale nie będę ukry­wała, że nie zrzeknę się tej funk­cji łatwo. Sta­łam nad Koh­lim dziś rano. Widzia­łam, co mu zro­biono. Jestem pewna, że nie bar­dziej niż ja pra­gnie pani ująć zabójcę.

– Pani kapi­tan. – Do przodu wysu­nął się Clo­oney, kła­dąc lekko dłoń na łok­ciu Roth. Pod jego jasno­nie­bie­skimi oczami wiła się gęstwina zmarsz­czek. Spra­wiały, że wyglą­dał na zmę­czo­nego i god­nego zaufa­nia. – Pani porucz­nik, w tej chwili wszy­scy jeste­śmy pod­eks­cy­to­wani. Ale pamię­tajmy, że mamy tu zada­nie do wyko­na­nia. – Pod­niósł głowę i spoj­rzał na okna cztery pię­tra wyżej. – Nasze uczu­cia w niczym nie dorów­nują uczu­ciom kobiety, którą zaraz spo­tkamy.

– Masz rację. Masz rację, Art. Miejmy to za sobą.

Roth zwró­ciła się w stronę drzwi wej­ścio­wych, uży­wa­jąc do ich otwar­cia uni­wer­sal­nego klu­cza.

– Pani porucz­nik? – Clo­oney zacze­kał na Eve. – Domy­ślam się, że będzie pani chciała prze­słu­chać Patsy, żonę Taja. Muszę jed­nak pro­sić, aby potrak­to­wała ją pani łagod­nie. Wiem, przez co za chwilę przej­dzie. Kilka mie­sięcy temu stra­ci­łem syna. Był na służ­bie. To prze­ra­ża­jące i roz­ry­wa­jące serce doświad­cze­nie.

– Nie zamie­rzam kopać leżą­cego, Clo­oney. – Eve weszła do budynku, zatrzy­mała się i odwró­ciła. – Nie zna­łam go – powie­działa już spo­koj­niej – ale został zamor­do­wany i był poli­cjan­tem. To mi wystar­cza. W porządku?

– Tak. Oczy­wi­ście.

– Chry­ste, nie­na­wi­dzę tego – rzu­ciła, idąc za Roth do windy. – Jak pan to robi? – zapy­tała Clo­oneya. – Cho­dzi mi o wspie­ra­nie rodzin ofiar. Jak pan to znosi?

– Mówiąc szcze­rze, wybrali mnie, bo potra­fię zacho­wać spo­kój. Medy­ta­cja – dodał z uśmie­chem. – Przy­ją­łem tę funk­cję na próbę, ale prze­ko­na­łem się, że mogę robić coś dobrego. Wiem, co czują rodziny ofiar… na każ­dym eta­pie.

Zaci­snął usta i wszedł do windy. Na jego twa­rzy już dawno nie było uśmie­chu.

– Potra­fię to znieść, ponie­waż mogę pomóc… choćby tro­szeczkę. To ważne, że jestem poli­cjan­tem. A w ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy prze­ko­na­łem się, że jesz­cze istot­niej­szy jest fakt, że sam prze­ży­łem podobną stratę. Czy stra­ciła pani kogoś z rodziny, pani porucz­nik?

Niczym bły­ska­wica przez umysł Eve prze­mknął obraz obskur­nego pokoju, w któ­rym znaj­do­wał się zakrwa­wiony męż­czy­zna i ona z poła­ma­nymi kośćmi, wci­śnięta w róg.

– Nie mam rodziny.

– Cóż… – mruk­nął posęp­nie Clo­oney. Winda zatrzy­mała się na czwar­tym pię­trze.

Wie­dzieli, że żona Koh­liego się domy­śli. Part­nerka poli­cjanta wie, gdy tylko otwo­rzy drzwi. Wypo­wia­dane słowa nieco się róż­nią i to, jak brzmią, tak naprawdę nie ma żad­nego zna­cze­nia. W chwili kiedy drzwi się otwie­rają, czy­jeś życie zmie­nia się nie­od­wra­cal­nie.

Nie mieli nawet szansy zapu­kać, nim się zaczęło.

Patsy Kohli była ładną kobietą o gład­kiej heba­no­wej cerze i krót­kich krę­co­nych, ciem­nych wło­sach. Była ubrana do wyj­ścia, a na pier­siach miała nosi­dełko z nie­mow­lę­ciem. Obok niej stał mały chło­piec, trzy­ma­jący matkę za rękę i pod­ska­ku­jący nie­cier­pli­wie.

– Chodźmy na huś­tawkę! Na huś­tawkę!

Ale jego matka zamarła w miej­scu, a radość, która przed chwilą lśniła w jej oczach, zaczęła szybko nik­nąć. Pod­nio­sła rękę, przy­ci­ska­jąc nią nie­mowlę do serca.

– Taj.

Roth zdjęła oku­lary. Jej nie­bie­skie oczy było chłodne, ofi­cjalne i bez wyrazu.

– Patsy. Musimy wejść.

– Taj. – Wdowa nie ruszyła się z miej­sca, wolno krę­cąc głową. – Taj.

– No, Patsy. – Clo­oney objął ją ramie­niem. – Może usią­dziemy?

– Nie. Nie. Nie.

Chłop­czyk zaczął pła­kać, pokrzy­ki­wać i cią­gnąć matkę za rękę. Zarówno Roth, jak i Eve spoj­rzały na niego w panice.

Peabody weszła do miesz­ka­nia i ukuc­nęła przy nim.

– Cześć.

– Idziemy na huś­tawkę – powie­dział żało­śnie chłop­czyk, a po jego puco­ło­wa­tych policz­kach zaczęły spły­wać wiel­kie łzy.

– Pani porucz­nik, może pójdę z chłop­cem na spa­cer? – zapro­po­no­wała Peabody

– Dobry pomysł. Bar­dzo dobry. – W odpo­wie­dzi na coraz gło­śniej­szy płacz dziecka w żołądku Eve rosła bole­sna gruda. – Pani Kohli, jeśli się pani zgo­dzi, moja asy­stentka zabie­rze syna na krótki spa­cer. Myślę, że tak będzie naj­le­piej.

– Chad. – Patsy spoj­rzała w dół, jakby budziła się ze snu. – Szli­śmy do parku. Dwie prze­cznice stąd. Na huś­tawki.

– Zabiorę go tam, pani Kohli. Będzie ze mną bez­pieczny. – Z pew­no­ścią, która wywo­łała zdu­mie­nie Eve, Peabody pod­nio­sła chłopca i posa­dziła go sobie na bio­drze. – Hej, Chad, lubisz sojowe hot dogi?

– Patsy, daj mi córeczkę. – Clo­oney deli­kat­nie roz­piął nosi­dełko i wyjął z niego nie­mowlę. Następ­nie, ku zasko­cze­niu i prze­ra­że­niu Eve, podał jej dziecko.

– Och, pro­szę posłu­chać, ja nie mogę…

Ale Clo­oney już pro­wa­dził wdowę do kanapy, pozo­sta­wia­jąc Eve z cię­ża­rem w dło­niach. Krzy­wiąc się, spoj­rzała w dół i gdy duże czarne oczy popa­trzyły na nią z cie­ka­wo­ścią, poczuła, że jej dło­nie zaczy­nają się pocić.

Dziecko zakwi­liło, więc Eve pospiesz­nie rozej­rzała się po pokoju w poszu­ki­wa­niu pomocy. Clo­oney i Roth już oto­czyli Patsy. Cichy głos męż­czy­zny brzmiał jak mru­cze­nie. Pokój, w któ­rym się znaj­do­wali, był mały. Na dywa­nie leżały dzie­cięce zabawki. Roz­no­sił się tu zapach, któ­rego Eve nie znała; talku, kre­dek i sło­dy­czy. Zapach dzieci.

W końcu dostrze­gła leżący na pod­ło­dze koło krze­sła kosz ze sta­ran­nie zło­żo­nym pra­niem. Dosko­nale, uznała, i z ostroż­no­ścią osoby nio­są­cej bombę domo­wej roboty poło­żyła na nim nie­mowlę.

– Zostań tu – szep­nęła, nie­zręcz­nie głasz­cząc ciemną główkę.

I znowu zaczęła oddy­chać spo­koj­niej.

Spoj­rzała na pokój. Zoba­czyła, że kobieta na kana­pie sku­liła się i koły­sze rów­no­mier­nie z rękami w dło­niach Clo­oneya. Nie wyda­wała z sie­bie żad­nego dźwięku, a łzy spły­wały jej po twa­rzy jak deszcz.

Eve trzy­mała się z boku, przy­glą­da­jąc się pracy Clo­oneya, patrząc na wspie­ra­jącą wdowę parę, ota­cza­jącą ją z dwóch stron. To, pomy­ślała, jest teraz jej rodzina. Być może to mało, ale w chwi­lach takich jak ta jest wszyst­kim.

Smu­tek opadł na pokój jak mgła. Eve wie­działa, że minie wiele czasu, zanim ta mgła się unie­sie.

– To moja wina. Moja wina. – Były to pierw­sze słowa wypo­wie­dziane przez Patsy, odkąd usia­dła na kana­pie.

– Nie. – Clo­oney uści­snął jej rękę, cze­ka­jąc, aż na niego spoj­rzy. Wie­dział, że kobieta musi popa­trzeć mu w oczy, zoba­czyć w nich pocie­sze­nie i nadzieję. – Z pew­no­ścią nie.

– Ni­gdy by tam nie pra­co­wał, gdyby nie ja. Po uro­dze­niu Jilly nie wró­ci­łam do pracy. Chcia­łam zostać w domu. Pie­nią­dze, które mogłam zaro­bić, były o wiele mniej­sze niż…

– Patsy, Taj cie­szył się, że chcesz zostać w domu z dziećmi. Był taki dumny z nich i z cie­bie.

– Nie mogę… Chad. – Uwol­niła dło­nie i przy­ci­snęła je do twa­rzy. – Jak ja mu to powiem. Jak będziemy mogli żyć bez Taja? Gdzie on jest? – Opu­ściła ręce i rozej­rzała się nie­wi­dzą­cym wzro­kiem po pokoju. – Muszę pójść i go zoba­czyć. Może nastą­piła pomyłka.

Eve wie­działa, że nade­szła jej kolej.

– Przy­kro mi, pani Kohli, ale nie było pomyłki. Jestem porucz­nik Dal­las. Pro­wa­dzę śledz­two.

– Widziała pani Taja. – Wdowa wstała roz­trzę­siona.

– Tak. Przy­kro mi, bar­dzo przy­kro z powodu tego, co panią spo­tkało. Czy może pani ze mną poroz­ma­wiać, pani Kohli? Pomóc mi zna­leźć osobę, która to zro­biła?

– Porucz­nik Dal­las – zaczęła Roth, ale Patsy potrzą­snęła głową.

– Nie, nie. Chcę mówić. Taj by tego chciał. Chciałby… Gdzie jest Jilly? Gdzie moje dziecko?

– Ja, eee… – Czu­jąc, że znowu się poci, Eve wska­zała kosz z bie­li­zną.

– Och. – Patsy otarła łzy z twa­rzy i uśmiech­nęła się. – Jest taka dobra. Taka słodka. Pra­wie nie pła­cze. Położę ją w koły­sce.

– Ja to zro­bię, Patsy. – Clo­oney wstał. – Ty poroz­ma­wiaj z panią porucz­nik. – Zer­k­nął na Eve ze współ­czu­ciem i zro­zu­mie­niem. – Tego chciałby Taj. Czy chcesz, żeby­śmy do kogoś zate­le­fo­no­wali, żeby do cie­bie przy­je­chał? Może do sio­stry?

– Tak. – Wdowa wes­tchnęła. – Tak, pro­szę. Zadzwoń­cie po Carlę.

– Kapi­tan Roth tym się zaj­mie, prawda pani kapi­tan? A ja położę dziecko.

Roth przez chwilę się wahała. Miała zaci­śnięte zęby. Clo­oney łagod­nie prze­jął dowo­dze­nie, a jego prze­ło­żona nie nale­żała do osób, które lubią dosta­wać roz­kazy od pod­wład­nych.

– Tak, oczy­wi­ście. – Posy­ła­jąc Eve ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, prze­szła do dru­giego pokoju.

– Pra­co­wała pani z Tajem? – spy­tała wdowa.

– Nie.

– Nie, oczy­wi­ście, że nie. – Patsy potarła czoło. – Pani musi być z Wydziału Zabójstw. – Zaczy­nała się łamać, z jej ust wymknął się prze­cią­gły jęk, ale po chwili, co Eve obser­wo­wała z wiel­kim podzi­wem, wzięła się w garść. – Co chce pani wie­dzieć?

– Pani mąż nie przy­szedł rano do domu? Nie zmar­twiło to pani?

– Nie. – Wdowa wycią­gnęła rękę do tyłu, objęła opar­cie kanapy i pochy­liła się. – Uprze­dził, że praw­do­po­dob­nie pro­sto z klubu poje­dzie na poste­ru­nek. Cza­sami tak robił. I powie­dział, że ma się z kimś spo­tkać po zamknię­ciu lokalu.

– Z kim?

– Tego nie mówił, tylko to, że ma się z kimś spo­tkać.

– Czy zna pani kogoś, kto mu źle życzył, pani Kohli?

– Był poli­cjan­tem – odparła kobieta po pro­stu. – Czy zna pani kogoś, kto źle pani życzy, pani porucz­nik?

Ma słusz­ność, pomy­ślała Eve i ski­nęła głową.

– Może ktoś szcze­gólny? Ktoś, o kim pani wspo­mi­nał.

– Nie. Taj nie prze­no­sił spraw zawo­do­wych do domu. Myślę, że wziął to sobie za punkt honoru. Nie chciał nas niczym mar­twić. Nawet nie wie­dzia­łam, nad czym pra­cuje. Nie lubił o tym mówić. Ale mar­twił się. – Wdowa zło­żyła mocno sple­cione dło­nie na kola­nach i zapa­trzyła się na nie. Wpa­try­wała się, jak zauwa­żyła Eve, w złotą obrączkę. – Wiem, że czymś się mar­twił. Zapy­ta­łam go o to, ale mnie zbył. To cały Taj – udało jej się wydu­sić z drżą­cych w lek­kim uśmie­chu ust. – Wła­śnie taki. Nie­któ­rzy powie­dzie­liby, że był męż­czy­zną domi­nu­ją­cym. Taki chyba był, a w pew­nych spra­wach kie­ro­wał się bar­dzo sta­ro­świec­kimi zasa­dami. Był dobrym czło­wie­kiem. Wspa­nia­łym ojcem. Kochał swoją pracę. – Zaci­snęła usta. – Byłby dumny, gdyby zgi­nął na służ­bie. Ale nie tak. Nie w ten spo­sób. Kto­kol­wiek to uczy­nił, pozba­wił go tego. Zabrał go mnie i dzie­ciom. Jak to moż­liwe? Pani porucz­nik, jak to moż­liwe?

Ponie­waż nie ist­niała odpo­wiedź na to pyta­nie, Eve mogła jedy­nie zada­wać następne.

Rozdział 2

2

To było trudne.

– Tak. – Eve odje­chała od kra­węż­nika, sta­ra­jąc się zrzu­cić z sie­bie cię­żar, który wynio­sła na bar­kach z miesz­ka­nia wdowy. – Patsy będzie się trzy­mała. Dla dzieci. Jest silna.

– Wspa­niałe te jej dzie­ciaki. Mały to praw­dziwy spry­ciarz. Nacią­gnął mnie na sojo­wego hot doga, trzy cze­ko­ladki i loda.

– Pew­nie nie­źle cię wymę­czył.

Peabody uśmiech­nęła się łagod­nie.

– Mam sio­strzeńca w jego wieku.

– Masz sio­strzeń­ców w każ­dym wieku.

– Mniej wię­cej.

– Wytłu­macz mi pewną rzecz, skoro masz takie doświad­cze­nie w spra­wach rodzin­nych. Jest mąż i żona. Kochają się, są dobrym, odda­nym sobie mał­żeń­stwem, mają dzieci. Dla­czego w takim razie żona, wyglą­da­jąca na osobą zaradną i inte­li­gentną, nic nie wie na temat pracy męża? Nie ma poję­cia, czym on się na co dzień zaj­muje?

– Może mąż lubi zosta­wiać pracę za drzwiami miesz­ka­nia.

– Jakoś to do mnie nie prze­ma­wia – mruk­nęła Eve. – Jeśli się z kimś żyje, wie się, czym part­ner się zaj­muje, o czym myśli, czym się mar­twi. Patsy powie­działa, że Koh­liego coś nie­po­ko­iło, ale nie wie­działa co. I wcale nie nale­gała, żeby jej to wyja­wił. – Pokrę­ciła głową i zmarsz­czyła czoło. Prze­bi­jała się przez gęsty ruch uliczny. – Nie rozu­miem tego.

– Twój zwią­zek z Roar­kiem cha­rak­te­ry­zuje inna dyna­mika.

– Co to, do cho­lery, ma zna­czyć?!

– Cóż. – Peabody omio­tła wzro­kiem pro­fil prze­ło­żo­nej. – Pró­bo­wa­łam łagod­nie powie­dzieć, że żadne z was nie zgo­dzi­łoby się na ukry­wa­nie cze­go­kol­wiek przed dru­gim. Gdy z jed­nym dzieje się coś dziw­nego, dru­gie, widząc to, docieka tak długo, aż się wszyst­kiego dowie. Oby­dwoje jeste­ście wścib­scy i na tyle sprytni, że nie daje­cie się wywieść w pole. Ale pomyśl na przy­kład o mojej ciotce Miriam.

– Muszę?

– Cho­dzi mi o to, że jest żoną wujka Jima już od czter­dzie­stu lat. Wujek codzien­nie rano wycho­dzi do pracy i wie­czo­rem wraca do domu. Mają czworo dzieci, ośmioro… nie… dzie­wię­cioro wnu­ków i są bar­dzo szczę­śliwi. Cio­cia nie wie nawet, ile jej mąż zara­bia. On po pro­stu daje jej pie­nią­dze…

Eve o mały włos naje­cha­łaby na tył tak­sówki.

– Co?

– No, mówi­łam, że waszym związ­kiem rzą­dzi inna dyna­mika. Tam wujek daje cioci pie­nią­dze na życie i dom. Ona go pyta, jak mu minął dzień, on odpo­wiada, że dobrze, i na tym koń­czy się roz­mowa na temat jego pracy. – Peabody wzru­szyła ramio­nami. – Tak to się mię­dzy nimi układa. Nato­miast moja kuzynka Fre­ida…

– Rozu­miem już, o co ci cho­dzi, Peabody. – Eve włą­czyła pokła­dowy wide­ofon i połą­czyła się z poli­cyj­nym pro­sek­to­rium.

Od razu prze­łą­czono ją na numer Morse’a.

– Na­dal nim się zaj­muję, Dal­las. – Na twa­rzy leka­rza ryso­wał się zadzi­wia­jąco poważny wyraz. – To masa­kra.

– Wiem. Masz już wyniki tok­sy­ko­lo­giczne?

– Tym się zają­łem w pierw­szej kolej­no­ści. Nie znaj­do­wał się pod dzia­ła­niem nar­ko­ty­ków. Tuż przed śmier­cią wypił kilka piw i jadł orzeszki. Wygląda na to, że został ude­rzony w chwili, gdy prze­ły­kał piwo. Ostatni tre­ściwy posi­łek, który spo­żył jakieś sześć godzin przed zgo­nem, skła­dał się z kanapki z kur­cza­kiem i sałatki z maka­ro­nem. Popił to kawą. W tym momen­cie mogę powie­dzieć ci na pewno tylko to, że był w dosko­na­łej for­mie fizycz­nej, zanim jakiś sukin­syn nie roz­kwa­sił tego bie­daka na kawałki.

– W porządku. Zgon nastą­pił od ude­rze­nia w czaszkę?

– Czy nie mówi­łem, że na­dal się nim zaj­muję? – Głos Morse’a nagle stał się ostry jak pro­mień lasera. Zanim Eve zdą­żyła coś powie­dzieć, lekarz pod­niósł rękę w pla­sti­ko­wej ręka­wiczce, do łok­cia uma­zaną we krwi. – Prze­pra­szam. Ale mogę ci już coś jed­nak powie­dzieć. Zabójca zaszedł ofiarę od tyłu. Pierw­sze ude­rze­nie tra­fiło Koh­liego w tył głowy. Rany na twa­rzy wska­zują, że upadł na szkło. Następny cios, w szczękę, powa­lił go na zie­mię. Potem ten sukin­syn otwo­rzył mu czaszkę jak jakiś orzech. Na szczę­ście Kohli już tego nie czuł, bo nie żył. Rów­nież inne obra­że­nia zostały zadane po zgo­nie. Jesz­cze ich wszyst­kich nie poli­czy­łem.

– Powie­dzia­łeś mi to, co chcia­łam wie­dzieć. Prze­pra­szam, że tak nale­ga­łam.

– Nie, to moja wina. – Morse wydął policzki. – Zna­łem go, więc to oso­bi­sta sprawa. Był porząd­nym face­tem, lubił poka­zy­wać zdję­cia i holo­gramy swo­ich dzie­cia­ków. Nie­czę­sto spo­tyka się u nas weso­łych ludzi. – Zmru­żył oczy. – Cie­szę się, że to ty pro­wa­dzisz śledz­two, Dal­las. Dosta­niesz mój raport pod koniec zmiany.

Prze­rwał połą­cze­nie, pozo­sta­wia­jąc Eve wpa­trzoną w pusty moni­tor.

– Był lubiany – rzu­ciła. – Kto więc żywił urazę do tego porząd­nego faceta, dum­nego tatu­sia i kocha­ją­cego męża? Kto odwa­żył się zamie­nić go w krwawą mia­zgę, wie­dząc, że kole­dzy poli­cjanci zro­bią wszystko, aby odna­leźć zabójcę? Mimo że był tak ceniony, ktoś musiał go bar­dzo nie­na­wi­dzić.

– Ktoś, kogo wsa­dził do wię­zie­nia? – zasu­ge­ro­wała Peabody.

Nie wolno bać się zbi­rów, któ­rych się przy­mknęło, pomy­ślała Eve. Ale trzeba o nich pamię­tać.

– Jeśli poli­cjant uma­wia się na drinka i odwraca ple­cami do kogoś, kogo wysłał wcze­śniej do pier­dla, sam się prosi o kło­poty – powie­działa. – Musimy się pospie­szyć ze zbie­ra­niem infor­ma­cji o Koh­lim. Chcę się dowie­dzieć, jak prze­bie­gała jego służba.

*

Eve po wej­ściu na komendę skie­ro­wała się pro­sto do swo­jego pokoju, ale na dro­dze sta­nęła jej kobieta, która pod­nio­sła się z ławki dla ocze­ku­ją­cych.

– Porucz­nik Dal­las?

– Zga­dza się.

– Nazy­wam się Mac­Lean. Rue Mac­Lean. Wła­śnie usły­sza­łam o Taju. Ja… – Unio­sła dło­nie. – Roarke wspo­mniał mi, że chce się pani ze mną zoba­czyć, więc posta­no­wi­łam przyjść sama od razu. Chcę pomóc.

– Doce­niam to. Pro­szę chwi­leczkę zacze­kać. Peabody. – Eve ode­szła na bok wraz z asy­stentką. – Zaj­rzyj do akt Koh­liego, potem sprawdź jego finanse.

– Finanse?

– Tak. Jeśli napo­tkasz jakieś trud­no­ści, dzwoń do Wydziału Elek­tro­nicz­nego, do Feeneya. Poszpe­raj tro­chę w kom­pu­te­rze. Dowiedz się, z kim się przy­jaź­nił w pracy. Nie opo­wia­dał o niej żonie, ale może zna­lazł sobie kogoś innego, komu się zwie­rzał. Chcę wie­dzieć, czy miał jakieś hobby, zain­te­re­so­wa­nia. I sprawdź, w jakich śledz­twach uczest­ni­czył. Chcę zoba­czyć jego życie jak na dłoni.

– Tak, pani porucz­nik.

– Pani Mac­Lean? Przej­dziemy do pokoju prze­słu­chań. Moje biuro jest zbyt cia­sne.

– Jak pani sobie życzy. Nie mogę uwie­rzyć w to, co się stało. Po pro­stu nie rozu­miem, jak coś takiego mogło się wyda­rzyć.

– Zaraz o tym poroz­ma­wiamy. – I nagramy to, pomy­ślała Eve, pro­wa­dząc Rue Mac­Lean przez labi­rynt kory­ta­rzy do miej­sca prze­słu­chań. – Chcia­ła­bym nagry­wać naszą roz­mowę – zapo­wie­działa, gestem dłoni zapra­sza­jąc kobietę do kwa­dra­to­wego pokoju, w któ­rym stały jedy­nie stół i dwa krze­sła.

– Oczy­wi­ście. Pra­gnę tylko pomóc.

– Pro­szę usiąść. – Eve włą­czyła magne­to­fon. – Porucz­nik Eve Dal­las. Prze­słu­cha­nie Rue Mac­Lean. Pani Mac­Lean zgło­siła dobro­wolną chęć współ­pracy i zgo­dziła się na zare­je­stro­wa­nie jej zeznań doty­czą­cych funk­cjo­na­riu­sza Taja Koh­liego. Wydział Zabójstw. Doce­niam fakt, że sama się pani do mnie pofa­ty­go­wała, pani Mac­Lean.

– Nie wiem, co pani powie­dzieć, żeby było pomocne w śledz­twie.

– Pro­wa­dzi pani klub, w któ­rym Taj Kohli pra­co­wał jako bar­man?

Eve, przy­glą­da­jąc się roz­mów­czyni, od razu zro­zu­miała, dla­czego mąż ją zatrud­nił. Przed nią sie­działa ener­giczna, ele­gancka i ładna kobieta. Jej fioł­kowe oczy, teraz prze­peł­nione prze­ję­ciem, lśniły w kre­mo­wej twa­rzy jak klej­noty.

Miała deli­katne rysy, nie­mal ary­sto­kra­tyczne, ale dość zde­cy­do­wany pod­bró­dek. Była zgrabna, drobna i dosko­nale ubrana. Wysmu­kłe ciało zakoń­czone parą osza­ła­mia­ją­cych nóg opi­nała śliw­kowa gar­sonka.

Włosy koloru słońca były zacze­sane gładko do tyłu, na co może sobie pozwo­lić tylko osoba pewna sie­bie, mająca dosko­nale ukształ­to­waną czaszkę.

– Czy­ściec. Tak, zarzą­dzam tym klu­bem od czte­rech lat.

– A wcze­śniej czym się pani zaj­mo­wała?

– Byłam hostessą w innym małym śród­miej­skim klu­bie. Jesz­cze wcze­śniej byłam tan­cerką. Artystką – dodała z lek­kim uśmie­chem. – Uzna­łam, że już dosyć sceny, i posta­no­wi­łam zna­leźć takie zaję­cie, przy któ­rym nie musia­ła­bym z sie­bie niczego zdej­mo­wać. Roarke dał mi taką szansę, naj­pierw w Trends, gdzie pra­co­wa­łam jako hostessa, potem w Czyśćcu, któ­rego jestem sze­fową. Pani mąż ceni osoby ambitne, pani porucz­nik.

W tę uliczkę lepiej nie wcho­dzić przy włą­czo­nym magne­to­fo­nie, zde­cy­do­wała w myśli Eve.

– Czy w zakre­sie pani obo­wiąz­ków jako kie­row­nika klubu mie­ści się przyj­mo­wa­nie nowych pra­cow­ni­ków?

– Tak. To ja zatrud­ni­łam Taja. Szu­kał doryw­czego zaję­cia. Jego żona wła­śnie uro­dziła dziecko i sta­rała się o zasi­łek macie­rzyń­ski. Taj chciał doro­bić i zgo­dził się pra­co­wać na nocną zmianę, a ponie­waż był szczę­śliwy w mał­żeń­stwie, nie oba­wia­łam się, że coś głu­piego wpad­nie mu do głowy.

– Czy tylko takie wyma­ga­nia sta­wia­cie pra­cow­ni­kom?

– Nie, ale te są dość istotne. – Rue unio­sła palec. Lśnił na nim pier­ścio­nek z trzema kamie­niami koloru jej oczu. – Potra­fił przy­rzą­dzać drinki i je ser­wo­wać. Znał się na ludziach i umiał wyczuć tych, któ­rzy spra­wiają kło­poty. Nie wie­dzia­łam, że jest poli­cjan­tem. W poda­niu o przy­ję­cie do pracy napi­sał, że jest ochro­nia­rzem, i to się zga­dzało.

– W jakiej fir­mie?

– Lenux. Zadzwo­ni­łam tam i roz­ma­wia­łam z kie­row­ni­kiem… przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało, który potwier­dził słowa Koh­liego. Nie mia­łam powodu, by w nie wąt­pić. Na począ­tek przy­ję­łam go na dwu­ty­go­dniowy okres próbny. Spraw­dził się, więc został u nas.

– Czy ma pani numer tele­fonu do tej firmy?

– Tak. – Rue ode­tchnęła gło­śno. – Już pró­bo­wa­łam się tam dodzwo­nić, ale numer, który mam, nie odpo­wiada.

– Nie­mniej chcia­ła­bym go znać. Spraw­dzę go.

– Oczy­wi­ście. – Rue się­gnęła do torebki i wycią­gnęła z niej elek­tro­niczny notes. – Nie mam poję­cia, dla­czego mi nie powie­dział, że jest poli­cjan­tem – wyznała, wystu­ku­jąc coś na kla­wia­tu­rze. – Może się oba­wiał, że go nie zatrud­nię. Ale kiedy się wie, że wła­ści­cielka też jest poli­cjan­tem…

– Nie jestem wła­ści­cie­lem klubu.

– No tak, cóż. – Kobieta wzru­szyła ramio­nami i podała Eve swój notes.

– Taj znaj­do­wał się w klu­bie po zamknię­ciu. Czy to było nor­malne?

– Nie, ale też nie aż tak rzad­kie. Zwy­cza­jowo klub zamyka główny bar­man, który aku­rat pra­cuje na tej zmia­nie, wraz z jed­nym z ochro­nia­rzy. Zeszłej nocy głów­nym bar­manem był Taj, a według moich danych klub miał z nim zamy­kać Nester Vine, bo to była jego kolejka. Nie zdo­ła­łam jesz­cze skon­tak­to­wać się z nim.

– Czy jest pani w klu­bie codzien­nie?

– Pięć wie­czo­rów w tygo­dniu. Przy­słu­gują mi wolne nie­dziele i ponie­działki. Wczo­raj zosta­łam do dru­giej trzy­dzie­ści w nocy. Klienci już wyszli. Jedna z dziew­cząt miała zły dzień. Kło­poty z chło­pa­kiem. Zawio­złam ją do domu, przez jakiś czas pocie­sza­łam, a potem wró­ci­łam do sie­bie.

– Która była wtedy godzina?

– Kiedy dotar­łam do domu? – Rue zamru­gała. – Może trze­cia trzy­dzie­ści albo za pięt­na­ście czwarta. Tak mi się wydaje.

– Jak nazy­wała się kobieta, którą pani odwio­zła do domu?

– Mitzi. – Rue wcią­gnęła powie­trze. – Mitzi Tre­acher. Pani porucz­nik, gdy ostat­nim razem widzia­łam Taja, żył i stał za barem.

– Po pro­stu zbie­ram fakty, pani Mac­Lean. Czy pani wie, w jakim nastroju był detek­tyw Kohli, kiedy się pani z nim roz­sta­wała?

– Chyba w dobrym. Nie roz­ma­wia­li­śmy dłu­żej. Kilka razy pode­szłam do baru po wodę mine­ralną. Pyta­łam go, jak leci, czy wie­czór jest spo­kojny, tego typu rze­czy. Boże! – Zaci­snęła powieki. – To był miły czło­wiek. Cichy, opa­no­wany. Zawsze pod­czas pierw­szej prze­rwy dzwo­nił do żony, żeby spraw­dzić, jak sobie daje radę.

– Uży­wał służ­bo­wego tele­fonu?

– Nie. Zabro­ni­li­śmy korzy­sta­nia z fir­mo­wej linii w celach pry­wat­nych, z wyjąt­kiem nagłej potrzeby. Dzwo­nił z pry­wat­nego tele­fonu komór­ko­wego.

– Czy uży­wał go zeszłej nocy?

– Nie wiem. Dzwo­nił do żony zawsze. Ale wczo­raj nie widzia­łam. Nie zwró­ci­łam uwagi. Nie, pro­szę zacze­kać. – Tym razem Rue przy­mknęła oczy na dłu­żej. – Jadł kanapkę w sali dla obsługi. Pamię­tam, że tam­tędy prze­cho­dzi­łam. Drzwi były otwarte. Mówił coś po dzie­cię­cemu, chyba roz­ma­wiał z dziec­kiem – stwier­dziła, otwie­ra­jąc oczy. – Pamię­tam to, bo to było takie słod­kie i głu­pie: wielki facet gru­cha do tele­fonu jak nie­mowlę. Czy to ważne?

– Pró­buję tylko zary­so­wać sobie jakiś obraz. Przy ofie­rze ani ni­gdzie w pobliżu ciała nie zna­le­ziono tele­fonu komór­ko­wego. Czy wczo­raj albo kie­dy­kol­wiek zwró­ciła pani uwagę na kogoś, kto krę­cił się przy barze w cza­sie zmiany Taja?

– Nie. Mamy oczy­wi­ście sta­łych klien­tów. Odwie­dzają nas kilka razy w tygo­dniu. Taj poznał ich na tyle, że wie­dział, jakie lubią drinki. Klienci potra­fią to doce­nić.

– Czy zaprzy­jaź­nił się z jakimś współ­pra­cow­ni­kiem?

– Raczej nie. Jak powie­dzia­łam, był cichym face­tem. Kole­żeń­skim, ale z nikim nie nawią­zał szcze­gól­nie bli­skich kon­tak­tów. Zaj­mo­wał się barem. Patrzył, słu­chał.

– Czy za barem trzy­ma­cie meta­lową pałkę?

– To legalne – szybko rzu­ciła Rue, bled­nąc. – Czy nią wła­śnie…

– Czy Taj miał kie­dy­kol­wiek oka­zję jej użyć albo zamie­rzał to zro­bić?

– Ni­gdy. – Kobieta pocie­rała klatkę pier­siową dłu­gimi, posu­wi­stymi ruchami pła­sko roz­ło­żo­nej dłoni. – Choć domy­ślam się, że musiał ją kilka razy wziąć do ręki. Stu­kał nią w bar dla odstra­sze­nia. To zazwy­czaj wystar­czy, zwłasz­cza w wyko­na­niu takiego wiel­ko­luda jak on. Nasz klub należy do eks­klu­zyw­nych. Rzadko docho­dzi w nim do praw­dzi­wych awan­tur. Pro­wa­dzę czy­sty inte­res, pani porucz­nik. Roarke nie zgo­dziłby się na nic innego.

*

Wstępny raport był jasny, ale dla Eve mało satys­fak­cjo­nu­jący. Miała przed sobą fakty. Mar­twy poli­cjant zatłu­czony pałką i znisz­cze­nia, które wska­zy­wa­łyby na nar­ko­mana pod wpły­wem zeusa albo innej zabój­czej kom­bi­na­cji che­mi­ka­liów. Nie­zręczna próba upo­zo­ro­wa­nia, że do mor­der­stwa doszło w trak­cie wła­ma­nia na tle rabun­ko­wym; zagi­niony tele­fon komór­kowy i trzy­dzie­ści żeto­nów kre­dy­to­wych.

Ofiara dora­biała, pra­gnąc pod­re­pe­ro­wać rodzinny budżet. W jej aktach i prze­biegu służby brak jakich­kol­wiek skarg i uwag. Taj był lubiany przez kole­gów i kochany przez rodzinę. Z tego, co Eve dowie­działa się do tej pory, nie żył ponad stan, nie zdra­dzał żony i nie pro­wa­dził żad­nego poważ­nego śledz­twa, które mogłoby dopro­wa­dzić do jego śmierci.

Na pierw­szy rzut oka wyglą­dało to jak nie­szczę­śliwy wypa­dek. Ale Eve w to nie wie­rzyła.

Wpro­wa­dziła na ekran moni­tora zdję­cie poli­cjanta i zaczęła się mu przy­glą­dać. Wielki facet o dum­nym spoj­rze­niu. Sta­now­cza szczęka, sze­ro­kie ramiona.

– Ktoś chciał się cie­bie pozbyć, Kohli. Kogo aż tak wner­wi­łeś? – Wstała, ale zaraz znowu usia­dła przed kom­pu­te­rem. – Wyko­naj test praw­do­po­do­bień­stwa na pod­sta­wie akt bie­żą­cej sprawy oraz wstęp­nego raportu z autop­sji. Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że Kohli znał zabójcę?

Prze­twa­rza­nie… Praw­do­po­do­bień­stwo, przy bie­żą­cych danych i wstęp­nym rapor­cie – 93,4 pro­cent na potwier­dze­nie hipo­tezy, że obiekt Kohli znał zabójcę.

– Tak, cóż, mia­łam rację. – Eve pochy­liła się i zanu­rzyła palce we wło­sach. – Kogo znają poli­cjanci? Innych poli­cjan­tów, pro­sty­tutki, prze­stęp­ców, rodzinę. Sąsia­dów. Kogo znają bar­mani? – Wybuch­nęła krót­kim szy­der­czym śmie­chem. – Wszyst­kich. Jaką czapkę wło­żył pan na swoje ostat­nie spo­tka­nie, detek­ty­wie?

– Pani porucz­nik? – W drzwiach poja­wiła się głowa Peabody. – Wiem już, jakimi spra­wami zaj­mo­wał się ostat­nio Kohli. Nie ma żad­nych śla­dów wska­zu­ją­cych na to, że pro­sił o akta spraw innych niż te, które pro­wa­dził. Spraw­dzi­łam też jego stan mająt­kowy. Wszystko, co posiada, sta­nowi współ­wła­sność, tak więc, żeby obej­rzeć jego konto, musimy mieć nakaz lub zgodę mał­żonka.

– Zajmę się tym. Akta prze­biegu służby?

– Mam przy sobie. Nic szcze­gól­nego nie zwró­ciło mojej uwagi. Pół roku temu przy­czy­nił się do przy­mknię­cia grub­szej ryby. Jakie­goś dealera nar­ko­ty­ków o nazwi­sku Ric­ker.

– Max Ric­ker?

– Tak. Kohli był na dole łań­cu­cha docho­dze­nio­wego, zaj­mo­wał się głów­nie śle­dze­niem albo grze­ba­niem w papie­rach. Nie był obecny przy aresz­to­wa­niu, w prze­ci­wień­stwie do porucz­nika Mil­lsa i detek­tyw Mar­ti­nez. Połą­czyli pewną hur­tow­nię nar­ko­ty­ków z Ric­ke­rem i namie­rzyli go. Nie­stety na koniec jakoś się wywi­nął, ale udało się przy­gwoź­dzić jego sze­ściu wspól­ni­ków.

– Ric­ker nie należy do osób, które bez zasta­no­wie­nia bru­dzą sobie ręce czy­jąś krwią. Ale zapewne nie myślałby długo, gdyby w grę wcho­dziła zemsta, nawet na poli­cjan­cie. – Uświa­do­miw­szy to sobie, Eve poczuła przy­pływ ener­gii. – Sprawdź, czy Kohli zezna­wał. Wydaje mi się, że sprawa dotarła do sądu, zanim została odda­lona. Dowiedz się też, jaką rolę ode­grał przy aresz­to­wa­niu. Wydo­bądź to z kapi­tan Roth, a jeśli będzie się opie­rała albo robiła ci jakieś trud­no­ści, prze­każ ją mnie. Będę u komen­danta.

*

Komen­dant Whit­ney, słu­cha­jąc raportu Eve doty­czą­cego śledz­twa, stał przy oknie. Duże dło­nie złą­czył na ple­cach i przy­glą­dał się powietrz­nemu ruchowi ulicz­nemu.

Jeden z nowych Cloud Dusters prze­le­ciał na tyle bli­sko budynku, że komen­dant mógł zoba­czyć oczy mło­dego pilota, który łamał w tej chwili prze­pisy o ruchu powietrz­nym.

Ryzy­kant, pomy­ślał Whit­ney, i głu­piec, dodał, usły­szaw­szy wyso­kie, jękliwe zawo­dze­nie syreny powietrz­nego patrolu.

Zła­pali go, ucie­szył się w duchu. Gdyby zawsze dawało się tak łatwo egze­kwo­wać prawo.

Gdy sto­jąca za nim Eve zamil­kła, odwró­cił się. Jego sze­roką twarz o śnia­dej cerze ota­czały ścięte krótko, po woj­sko­wemu, siwie­jące włosy. Ten wysoki męż­czy­zna o chłod­nym i opa­no­wa­nym spoj­rze­niu pierw­szą połowę swo­jej kariery poli­cyj­nej odbył na ulicy. I choć drugą prze­sie­dział za biur­kiem, to nie zapo­mniał jesz­cze, jak się czuł, gdy co rano przy­pi­nał kaburę z bro­nią.

– Zanim sko­men­tuję pani raport, pani porucz­nik, chcę poin­for­mo­wać, że kon­tak­to­wała się ze mną kapi­tan Roth ze 128. Zło­żyła ofi­cjalną prośbę o prze­nie­sie­nie sprawy doty­czą­cej zabój­stwa Koh­liego do jej wydziału.

– Wspo­mi­nała mi, że zamie­rza to zro­bić.

– I jaka jest pani opi­nia w tej spra­wie?

– To zro­zu­miałe. I podyk­to­wane emo­cjami.

– Zga­dzam się. – Przez chwilę mil­czał, prze­chy­liw­szy głowę. – Nie pyta pani, czy przy­stanę na prośbę kapi­tan Roth?

– Nie prze­ma­wiają za tym żadne prze­słanki tak­tyczne, a jeśli jed­nak zde­cy­do­wałby się pan oddać śledz­two kapi­tan Roth, musiałby pan naj­pierw prze­dys­ku­to­wać to ze mną.

Whit­ney zasznu­ro­wał usta, a potem znowu odwró­cił się do okna.

– Ma pani rację. Zosta­wiam śledz­two pani. Ale to deli­katna sprawa. Zarówno dla wydziału kapi­tan Roth, jak i dla każ­dego poli­cjanta w Nowym Jorku. Śmierć jed­nego z nas jest zawsze przy­krym wyda­rze­niem, choć prze­cież znamy ryzyko. W tym wypadku jed­nak, bio­rąc pod uwagę bru­tal­ność tego mor­der­stwa, cała sprawa ma inną wagę. Sądząc po okru­cień­stwie zbrodni, mor­derca nie był chyba pro­fe­sjo­na­li­stą.

– Praw­do­po­dob­nie nie, ale nie wyklu­czam też i takiej ewen­tu­al­no­ści. Jeśli zało­żymy, że w zabój­stwo zamie­szany jest Ric­ker, to możemy spe­ku­lo­wać, że wyna­jął kogoś do wyko­na­nia tego mor­der­stwa. I albo kazał najem­ni­kowi naro­bić bała­ganu, albo ten był nar­ko­ma­nem lub osobą nie­zrów­no­wa­żoną psy­chicz­nie. Nie spraw­dzi­łam jesz­cze, jakiego rodzaju poli­cjan­tem był Kohli, więc nie mam poję­cia, czy mógł, z braku roz­sądku lub przez zapal­czy­wość, świa­do­mie nara­zić się na kon­fron­ta­cję z najem­ni­kiem Ric­kera, z któ­rym nie miał szans wygra­nej. Kaza­łam Peabody przej­rzeć akta i sprawy, któ­rymi się zaj­mo­wał. Muszę się dowie­dzieć, z kim utrzy­my­wał bli­skie kon­takty, poznać nazwi­ska prze­stęp­ców, któ­rych ści­gał, i jak dalece wplą­tany był w docho­dze­nie i roz­prawę sądową zwią­zane z Ric­kerem.

– Nie po raz pierw­szy podej­rzewa się Ric­kera o to, że zaaran­żo­wał śmierć poli­cjanta. Ale on działa mniej bru­tal­nie.

– Moim zda­niem, komen­dan­cie, mor­der­stwo miało pod­łoże oso­bi­ste. Czy cho­dziło o poli­cję w ogóle, czy tylko o samego Koh­liego, nie wiem. Ale czuję, że to sprawa pry­watna. Wła­ści­cie­lem klubu jest Roarke – dodała na koniec.

– Tak, sły­sza­łem. – Whit­ney odwró­cił się, prze­biegł wzro­kiem po twa­rzy Eve i prze­szedł do biurka. – A więc ta sprawa jest pry­watna z kilku powo­dów, pani porucz­nik.

– Dzięki temu łatwiej i szyb­ciej uzy­skamy dane doty­czące dzia­łal­no­ści, pra­cow­ni­ków i klien­teli klubu. Już prze­słu­chi­wa­łam jego kie­row­niczkę, która sama się do mnie zgło­siła. Fakt, że Kohli ukrył przed nią infor­ma­cję, że jest poli­cjan­tem, każe mi się zasta­na­wiać, czy nie pro­wa­dził w klu­bie pry­wat­nego docho­dze­nia. Bar­man to dosko­nała przy­krywka. A że nic mi nie wia­domo, żeby dostał ofi­cjalny roz­kaz pro­wa­dze­nia taj­nego śledz­twa w klu­bie, musiała to być wobec tego jego wła­sna ini­cja­tywa.

– Nie sły­sza­łem o żad­nej akcji, ofi­cjal­nej lub nie, która wyma­ga­łaby obec­no­ści detek­tywa Koh­liego w Czyśćcu. Ale poroz­ma­wiam na ten temat z kapi­tan Roth. – Whit­ney pod­niósł dłoń, nim Eve zdą­żyła się sprze­ci­wić. – Lepiej będzie, jeśli to pyta­nie pad­nie z tego biura, a nie z pani strony, Dal­las. Nie chcę nie­po­trzeb­nie roz­grze­wać i tak już gorą­cej atmos­fery.

– Oczy­wi­ście – zgo­dziła się, choć nie­chęt­nie. – Potrze­buję zgody na przej­rze­nie kont ban­ko­wych Koh­liego. Wpraw­dzie mogła­bym o zgodę popro­sić jego żonę, ale na razie wola­ła­bym nie poru­szać z nią tema­tów doty­czą­cych męża.

– I nie chce jej pani alar­mo­wać, zanim nie zapo­zna się z zawar­to­ścią rodzin­nego port­fela – zakoń­czył za nią komen­dant. Poło­żył sze­roko roz­warte dło­nie na biurku. – Podej­rzewa pani, że brał łapówki?

– Bar­dzo bym pra­gnęła wyeli­mi­no­wać to podej­rze­nie.

– Pro­szę więc to uczy­nić, tylko dys­kret­nie. Zała­twię dla pani to zezwo­le­nie. A pani niech mi przy­pro­wa­dzi zabójcę.

*

Resztę dnia Eve spę­dziła, ślę­cząc nad aktami Koh­liego, zapo­zna­jąc się ze spra­wami, któ­rymi się zaj­mo­wał, pró­bu­jąc stwo­rzyć jego wize­ru­nek. Wize­ru­nek poli­cjanta.

Zoba­czyła prze­cięt­nego funk­cjo­na­riu­sza, który wypeł­niał pole­ce­nia na śred­nim pozio­mie, jeśli nawet nie poni­żej swo­ich moż­li­wo­ści. Rzadko brał wolne dni, ale też rzadko zosta­wał w pracy po godzi­nach.

Ni­gdy nikogo nie zabił, tak więc nie prze­cho­dził glo­bal­nych testów psy­cho­lo­gicz­nych. Nie­mniej zamknął lub był bli­ski zamknię­cia wielu spraw, a jego spra­woz­da­nia, doty­czące tych nie­do­koń­czo­nych lub dokoń­czo­nych docho­dzeń, były pro­fe­sjo­nalne, sta­ranne i wyczer­pu­jące.

Eve doszła do wnio­sku, że Taj był czło­wie­kiem, który postę­po­wał prze­pi­sowo, robił, co do niego nale­żało, po czym wra­cał do domu, zosta­wia­jąc pracę za sobą.

Zasta­na­wiała się, jak mu się to uda­wało i czy to w ogóle moż­liwe.

Jego kariera woj­skowa pre­zen­to­wała się podob­nie. Żad­nych potknięć, ale też żad­nych bla­sków. Wstą­pił do armii w wieku dwu­dzie­stu dwóch lat, odsłu­żył sześć, z czego ostat­nie dwa w poli­cji woj­sko­wej.

Zda­niem Eve, pro­wa­dził cał­ko­wi­cie prze­ciętne życie. Nie­mal zbyt prze­ciętne i nor­malne.

Tele­fon do Nestera Vine’a z Czyśćca dopro­wa­dził ją do wyglą­da­ją­cej na przy­gnę­bioną żony Vine’a, która poin­for­mo­wała Eve, że jej mąż wró­cił poprzed­niego dnia do domu wcze­śniej niż zwy­kle, ponie­waż bar­dzo źle się czuł. O trze­ciej nad ranem zabrano go do szpi­tala, skąd wła­śnie wró­ciła. Oka­zało się, że miał atak wyrostka robacz­ko­wego.

Jeśli cho­dzi o alibi, było nie do pod­wa­że­nia. Ta roz­mowa nie przy­nio­sła Eve więk­szego pożytku oprócz tego, że pani Vine pora­dziła jej skon­tak­to­wać się z jedną ze strip­ti­ze­rek o imie­niu Nan­cie, która podobno została w klu­bie po tym, jak Kohli zmu­sił Vine’a do powrotu do domu.

Wyma­zać Nestera, pomy­ślała Eve, po czym do listy osób, z któ­rymi musi poroz­ma­wiać, dołą­czyła strip­ti­zerkę.

Mimo cią­głych prób, nie mogła się połą­czyć z porucz­ni­kiem Mil­l­sem i detek­tyw Mar­ti­nez. Ich tele­fony pozo­sta­wały głu­che. Otrzy­mała infor­ma­cję, że znaj­dują się w tere­nie i nie są osią­galni. Zosta­wiła każ­demu wia­do­mość na auto­ma­tycz­nej sekre­tarce, zebrała akta i zaczęła się przy­go­to­wy­wać do wyj­ścia do domu.

Posta­no­wiła porząd­nie przyj­rzeć się finan­som Koh­liego.

Zła­pała Peabody w jej kąciku, roz­pra­wia­jącą się z zale­głą robotą papier­kową.

– Zostaw resztę do jutra i idź do domu.

– Tak? – Asy­stentka spoj­rzała na zega­rek i twarz jej poja­śniała. – W samą porę. Umó­wi­łam się z Char­le­sem na obiad na ósmą. Będę miała tro­chę czasu, żeby się przy­go­to­wać. – Sły­sząc, że w odpo­wie­dzi prze­ło­żona tylko odchrzą­kuje, Peabody uśmiech­nęła się. – Wiesz, jaki to pro­blem, kiedy się cho­dzi z dwoma face­tami?

– Uwa­żasz McNaba za faceta?

– Gdy ma dobry dzień, sta­nowi miłe prze­ci­wień­stwo Char­lesa. Ale to nie­istotne. No, więc wiesz, jaki jest pro­blem w widy­wa­niu się z nimi oby­dwoma?

– Nie, Peabody. Jaki?

– Nie ma żad­nego. – Śmie­jąc się gło­śno, Peabody pochwy­ciła torbę i wybie­gła z biura. – Do zoba­cze­nia jutro.

Eve potrzą­snęła głową. Wystar­czy jej kło­po­tów z jed­nym męż­czy­zną.

*

Eve sta­rała się nie myśleć w tej chwili o docho­dze­niu. Zresztą nie było to takie trudne, ponie­waż natę­żony ruch uliczny pochła­niał więk­szość jej uwagi, nie wspo­mi­na­jąc już o kolo­ro­wych rekla­mach zachwa­la­ją­cych wszystko, od wio­sen­nej mody do naj­lep­szych modeli aut.

Nagle na jed­nym z ekra­nów rekla­mo­wych zoba­czyła zna­jomą twarz i z wra­że­nia nie­mal wje­chała na chod­nik.

Nad Czter­dzie­stą Czwartą roz­po­ście­rała się twarz Mavis Fre­estone, oto­czona burzą mie­nią­cych się róż­nymi bar­wami wło­sów. Mavis pod­ska­ki­wała, wiro­wała, okryta zawią­za­nymi w naj­dziw­niej­szych miej­scach skraw­kami mate­riału w kolo­rze elek­try­zu­ją­cego błę­kitu. Przy każ­dym ruchu jej włosy z czer­wo­nych robiły się złote lub ośle­pia­jąco zie­lone.

To do niej pasuje, pomy­ślała Eve z gry­ma­sem uśmie­chu na twa­rzy.

– Jezu, Mavis. Patrz­cie tylko pań­stwo, jaka z niej gwiazda.

Przy­ja­ciółka prze­była długą drogę od para­nia się uliczną kra­dzieżą, za co Eve ją w swoim cza­sie zatrzy­mała, poprzez występy w trze­cio­rzęd­nych klu­bach, aż do obec­nej chwili, kiedy to stała się wielką gwiazdą świata muzycz­nego.

Muzycz­nego, myślała Eve, w naj­szer­szym zna­cze­niu tego słowa.

Się­gnęła do pokła­do­wego wide­ofonu, zamie­rza­jąc zadzwo­nić do kole­żanki, żeby powie­dzieć jej, na co wła­śnie patrzy, ale w tej samej chwili ode­zwał się tele­fon komór­kowy.

– Tak? – Nie mogła ode­rwać wzroku od ekranu z reklamą, choć kilku mniej cier­pli­wych kie­row­ców już na nią trą­biło. – Dal­las.

– Hej, Dal­las.

– Webster. – W jed­nej chwili mię­śnie Eve stward­niały jak kamie­nie. Wpraw­dzie znała się z Donem Webste­rem na sto­pie towa­rzy­skiej, ale żaden poli­cjant nie lubi tele­fo­nów z Wydziału Spraw Wewnętrz­nych. – Dla­czego dzwo­nisz na mój pry­watny numer? Wasz wydział ma obo­wią­zek korzy­stać z ofi­cjal­nych kana­łów.

– Chcia­łem tylko z tobą poga­dać. Masz wolną chwilę?

– Prze­cież roz­ma­wiamy.

– Ale nie twa­rzą w twarz.

– A po co?

– No, Dal­las. Poświęć mi dzie­sięć minut.

– Jestem w dro­dze do domu. Skon­tak­tuj się ze mną jutro.

– Tylko dzie­sięć minut – powtó­rzył. – Spo­tkamy się w parku koło two­jego domu.

– Czy to sprawa zwią­zana z WSW?

– Poga­damy. – Posłał jej lekki uśmiech, co tylko bar­dziej roz­bu­dziło jej podejrz­li­wość. – Spo­tkamy się w parku. Jestem tuż za tobą.

Zmru­żyła oczy, zer­k­nęła w lusterko wsteczne i prze­ko­nała się, że Webster nie kła­mie. Nic nie mówiąc, prze­rwała połą­cze­nie.

Nie zatrzy­mała się przed bramą domu, tylko prze­je­chała jesz­cze jakieś dwie prze­cznice, dla zasady. Potem, upew­niw­szy się, że zna­la­zła jedyne wygodne miej­sce do par­ko­wa­nia, zatrzy­mała się.

Nie zdzi­wiła się, widząc że Webster zapar­ko­wał tuż za nią na ulicy, igno­ru­jąc pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie jakiejś ele­ganc­kiej pary i ich trzech rów­nie ele­ganc­kich afga­nów. Włą­czył sygnał świetlny „na służ­bie” i wszedł za Eve na chod­nik.

Uśmiech był jego sprzy­mie­rzeń­cem i wie­dział o tym, więc go przy­wo­łał. Roz­świe­tlił mu przy­jaź­nie nie­bie­skie oczy, pobły­sku­jące w pocią­głej twa­rzy o ostrych rysach. Ciem­no­kasz­ta­nowe, lekko krę­cone włosy miał krótko obcięte. Z wie­kiem będzie się zapewne coraz bar­dziej upo­dab­niał urodą do typu uczo­nego.

– Zro­bi­łaś karierę, Dal­las. Nie­złe sąsiedz­two.

– Tak, co mie­siąc urzą­dzamy sobie balangę i sza­le­jemy. Czego chcesz, Webster?

– Jak ci leci? – rzu­cił niby od nie­chce­nia i ruszył w stronę zie­lo­nego traw­nika i drzew ukwie­co­nych wio­sen­nymi pącz­kami.

Hamu­jąc gniew, Eve wepchnęła dło­nie do kie­szeni i zrów­nała się z nim.

– Dobrze. A co u cie­bie?

– Nie mogę narze­kać. Miły wie­czór. Wio­sna w Nowym Jorku jest piękna.

– A co tam u Jan­ke­sów? I chyba na tym prze­rwiemy tę towa­rzy­ską gadkę. Czego chcesz?

– Ni­gdy nie lubi­łaś roz­ma­wiać. – Bar­dzo dobrze pamię­tał ten jedyny raz, kiedy udało mu się zacią­gnąć Eve do łóżka; nie padło wtedy ani jedno słowo. – Może znaj­dziemy jakąś ławkę? Jak powie­dzia­łem wcze­śniej, wie­czór jest taki przy­jemny.

– Nie chcę szu­kać ławki. Nie chcę sojo­wego hot doga i nie chcę roz­ma­wiać o pogo­dzie. Chcę wró­cić do domu. Więc jeśli nie masz mi nic inte­re­su­ją­cego do powie­dze­nia, wła­śnie to zro­bię. – Odwró­ciła się i zaczęła iść z powro­tem do samo­chodu.

– Pro­wa­dzisz śledz­two w spra­wie Koh­liego?

– Zga­dza się. – Odwró­ciła się, a jej sys­tem alar­mowy roz­świe­tlił się na czer­wono. – Co to ma wspól­nego z WSW?

– Nie powie­dzia­łem, że ma to coś wspól­nego z WSW, oprócz zwy­kłych pro­ce­dur uru­cha­mia­nych w sytu­acji, gdy ginie poli­cjant.

– Ale w skład tych pro­ce­dur nie wcho­dzi pry­watne spo­tka­nie z pro­wa­dzą­cym śledz­two.

– Cza­sami omi­jamy prze­pisy. – Pod­niósł dłoń. – Do dia­bła z nimi, skoro są takie sztywne.

Patrząc kole­dze pro­sto w oczy, Eve zbli­żyła się i sta­nęła tuż przed jego nosem.

– Nie obra­żaj mnie, Webster. Co ma WSW do mojego docho­dze­nia?

– Posłu­chaj. Widzia­łem wstępny raport. To poważna sprawa. Trudna dla wydziału dla bry­gady, dla rodziny.

Coś zaczy­nało jej świ­tać.

– Zna­łeś Koh­liego?

– Nie bar­dzo. – Uśmiech­nął się słabo z lek­kim roz­ża­le­niem i zgorzk­nie­niem. – Więk­szość poli­cjan­tów nie dba zbyt­nio o utrzy­my­wa­nie kon­tak­tów towa­rzy­skich z WSW. To śmieszne, że wszy­scy uża­lają się nad sko­rum­po­wa­nym poli­cjan­tem, ale nikt nie chce wymie­nić uści­sku dłoni z osobą, która wyciąga takiego bru­dasa z błota.

– Chcesz powie­dzieć, że Kohli był brudny?

– Nic takiego nie mówi­łem. Nie mam prawa roz­ma­wiać z tobą o szcze­gó­łach docho­dze­nia pro­wa­dzo­nego przez wydział, jeśli nawet takie docho­dze­nie w ogóle by się toczyło.

– Pie­przysz, Webster. Po pro­stu, pie­przysz. Jeśli był w coś zamie­szany, muszę o tym wie­dzieć.

– Nie wolno mi roz­ma­wiać o spra­wach WSW. Za to wiem, że zaglą­da­łaś w konto Koh­liego.

Przez chwilę stała, mil­cząc, sta­ra­jąc się poha­mo­wać gniew.

– Mnie też nie wolno roz­ma­wiać na temat śledz­twa. Ale dzi­wię się, że wydział szczu­rów tak się nim zain­te­re­so­wał?

– Nie pró­buj mnie wku­rzyć, bo ci się nie uda – rzu­cił Webster, wzru­sza­jąc zara­zem ramio­nami. – Pomy­śla­łem po pro­stu, że szepnę ci nie­ofi­cjal­nie słówko, tak po przy­ja­ciel­sku. Wiedz, że lepiej by się stało dla wydziału, gdyby sprawa została jak naj­szyb­ciej i jak naj­ci­szej zamknięta.

– Czy Kohli brał od Ric­kera?

Tym razem, choć jego głos pozo­stał spo­kojny, zdra­dził się ze zde­ner­wo­wa­niem, napi­na­jąc mię­śnie szczęki.

– Nie wiem, o czym mówisz. Grze­ba­nie w finan­sach Koh­liego to ślepa uliczka, Dal­las. Możesz tylko spra­wić przy­krość jego rodzi­nie. Ten czło­wiek zgi­nął, nie będąc na służ­bie.

– Tego czło­wieka pobito na śmierć. Był poli­cjan­tem. Jego żona została wdową. Dzieci stra­ciły ojca. I to wszystko ma mieć mniej­sze zna­cze­nie tylko dla­tego, że Taj nie zgi­nął w cza­sie odby­wa­nia służby?

– Nie. – Webster posia­dał choć tyle sumie­nia lub roz­sądku, by zro­bić zawsty­dzoną minę, a potem spoj­rzeć przed sie­bie z zadumą. – Ale stało się, a ty nic wię­cej nie znaj­dziesz.

– Nie mów mi, jak mam wyko­ny­wać swoją pracę, Webster. Ni­gdy mi nie mów, jak mam pro­wa­dzić śledz­two w spra­wie o zabój­stwo. To ty porzu­ci­łeś pracę w poli­cji, nie ja.

– Dal­las. – Dołą­czył do niej, zanim zdą­żyła dojść do brzegu chod­nika. Pochwy­cił jej ramię i osło­nił się drugą ręką, bo odwró­ciła się w jego stronę gwał­tow­nie.

Spoj­rzała mu chłodno pro­sto w oczy.

– Zabierz rękę. Już!

Wyko­nał pole­ce­nie, cho­wa­jąc dłoń do kie­szeni.

– Pró­buję ci tylko prze­ka­zać, że WSW chce, aby ta sprawa została cicho zamknięta.

– Dla­czego sądzisz, że będę się przej­mo­wała tym, czego chce cho­lerne WSW? Jeśli masz mi coś do powie­dze­nia, co jest zwią­zane ze śmier­cią detek­tywa Taja Koh­liego, pro­szę, zrób to w dro­dze ofi­cjal­nej. I ni­gdy wię­cej mnie nie śledź, Webster. Ni­gdy.

Wsia­dła do samo­chodu, pocze­kała na dziurę w korku i włą­czyła się do ruchu.

Patrzył za nią, potem ruszył w stronę wyso­kiej bramy, za którą krył się obecny świat Eve. Trzy razy głę­boko nabrał powie­trza, a kiedy to nie poskut­ko­wało, ze zło­ścią kop­nął w tylne koło swo­jego wozu.

Nie­na­wi­dził tego, co zro­bił. A co wię­cej, nie­na­wi­dził świa­do­mo­ści, że tak naprawdę ni­gdy nie prze­stało mu na niej zale­żeć.

Rozdział 3

3

Gniew z niej paro­wał przez całą drogę do wiel­kiej kamien­nej budowli, z któ­rej Roarke uczy­nił swój dom. Swój i jej.

Nici z próby pozo­sta­wie­nia pracy za drzwiami. Co, do dia­bła, można zro­bić, gdy praca sama idzie za czło­wie­kiem, aż pod ganek? Webste­rowi o coś cho­dziło, a to ozna­cza śledz­two, i to śledz­two pro­wa­dzone przez Wydział Spraw Wewnętrz­nych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki