Zapach soli i wiatru - Przeździk Natalia - ebook + książka

Zapach soli i wiatru ebook

Przeździk Natalia

4,1

Opis

Zmuszona przez los do wyprowadzki z ukochanego Krakowa, Julia nie potrafi przyzwyczaić się do myśli, że od tej pory jej życie toczyć się będzie na odległych Kaszubach. Wszystko jest tam przecież inne – i krajobraz pozbawiony jej ukochanych gór, i ludzie mówiący w obcym, niezrozumiałym języku. Aklimatyzacji w nowym miejscu nie pomaga fakt, że Julia jako osoba wysoko wrażliwa na każdą zmianę reaguje dużo intensywniej niż inni ludzie. Czego jednak nie robi się dla ukochanego męża i dla dobra rodziny? Czy mimo trudności wśród kaszubskich jezior, pól i lasów odnajdzie swoje „nowe ukochane miejsca”, nauczy się wsłuchiwać się w głos Boga, wskazujący właściwą drogę, i zdobędzie nowe doświadczenia, które pozwolą jej poradzić sobie z bolesną przeszłością i własnymi słabościami?

Zapach soli i wiatru to pełna barw i aromatów opowieść o domu, który można odnaleźć wszędzie tam, gdzie spotyka się dobrych ludzi. To oni dzięki bogatej historii miejsca swego pochodzenia, a także własnym zawikłanym losom potrafią zrozumieć obawy i wątpliwości nowych sąsiadów. Natalia Przeździk tworzy w swej powieści wyjątkowy krąg kobiecej przyjaźni, budowanej na otwartości, szczerości i zaufaniu. Warto pozwolić się do niego zaprosić!

To książka dla każdej kobiety, żony, matki. Historia, która cię rozbawi, wzruszy, czasem przyprawi o dreszcz emocji. Poznasz przejmujące losy bohaterów, być może podobne do twoich. Odnajdziesz kawałek nieba w pięknym starym domu pod sosnowym lasem, gdzie dwoje ludzi zbudowało swoje życie na nowo. To idealna powieść do dobrej kawy, aby móc na chwilę oddać się niezapomnianej przyjemności.

Magdalena Wiszniewska, autorka bloga „Codziennie bliżej nieba”

 

Natalia Przeździk - z wykształcenia polonistka, z zawodu mama szóstki dzieci. Zakochana w górach oraz polskim morzu. Wielbicielka twórczości Astrid Lindgren, Lucy Maud Montgomery oraz trylogii Tolkiena. Jako Rivulet pisze bloga „W naszej bajce”. Autorka dziecięcej serii powieści „Rodzina z niebieskiego domu” oraz książki Skrzydła Hani. Mieszka w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (8 ocen)
3
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
guttluk

Dobrze spędzony czas

Czyta się łatwo i przyjemnie. Fabuła dość przewidywalna i język prosty ale chętnie bym sama zamieszkała w takim domu. Bardzo podobały mi się odniesienia do wiary i Boga.
00
Aglaia

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezła książka. Bez fajerwerków i nagłych zwrotów akcji. Ciekawa historia, w której wiele osób może się odnaleźć.
00

Popularność




Copyright © 2022 by Wydawnictwo eSPe

ADIUSTACJA I REDAKCJA: Magdalena Kędzierska-Zaporowska

KOREKTA: Edyta Muszyńska

REDAKCJA TECHNICZNA: Paweł Kremer

PROJEKT OKŁADKI: Lena Wójcik

ZDJĘCIE NA OKŁADCE: Halfpoint / Adobe Stock

Wydanie I | Kraków 2023

ISBN: 978-83-8201-312-2

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Mężowi i dzieciom – dom jest tam gdzie Wy!

Kiedy mówisz

Nie płacz w liście

nie pisz że los ciebie kopnął

nie ma sytuacji na ziemi bez wyjścia

kiedy Bóg drzwi zamyka – to otwiera okno

odetchnij popatrz

spadają z obłoków

małe wielkie nieszczęścia potrzebne do szczęścia

a od zwykłych rzeczy naucz się spokoju

i zapomnij że jesteś gdy mówisz że kochasz

ks. Jan Twardowski

W nieznane

– Dlaczego tu jest tak płasko? – mruknęła poirytowana Julia, która od dłuższej chwili wpatrywała się w krajobraz, próbując znaleźć w nim coś interesującego. Cokolwiek, co przełamałoby monotonię pól i widocznych od czasu do czasu domów.

Jej mąż nie odpowiedział. Wolał udawać, że całą uwagę poświęca prowadzeniu samochodu. Dobrze znał zdanie Julki na temat przeprowadzki na północ kraju. Mijali właśnie okolice Łodzi, mknąc autostradą w stronę Trójmiasta. Już za Kielcami, gdy tylko zniknęły im z oczu wzniesienia Gór Świętokrzyskich i Paweł powiedział z nostalgią: „I tak oto żegnamy góry…”, jego żona zaczęła na przemian prychać i wzdychać.

Nie zdobyła się na żadną kąśliwą uwagę. Przecież na tylnym siedzeniu ich niebieskiej toyoty siedziały dzieci. Ostatnią rzeczą, na jaką Julia miała ochotę, było zrobienie im przykrości. Tak się cieszyły na ten wyjazd! Nie przerażały ich nawet zmiana szkoły ani utrata dotychczasowych kolegów z klasy. Całą tę sytuację traktowały jako świetną przygodę.

Julka bardzo im zazdrościła. Również chciałaby mieć w sobie tyle dziecięcej beztroski i ufności. Nie rozumiała też, dlaczego Paweł zachowuje się tak pogodnie. Byłoby sprawiedliwie, gdyby dla niego nagła zmiana pracy i przeprowadzka na drugi koniec Polski były takim samym ciosem jak dla niej. On jednak na nowym stanowisku w Gdańsku będzie zarabiał o wiele więcej niż w poprzedniej firmie. W dodatku posada wyglądała na bardziej pewną, więc zapowiadało się na to, że wreszcie skończy się ciągły stres związany z możliwością zwolnienia. Ale czy to wystarczający argument za tym, by być tak spokojnym? Czy to, że nagle zostawili całe swoje dotychczasowe życie – dom, przyjaciół, rodziców, ulubione miejsca i wspomnienia z nimi związane – nie jest powodem do tego, by być po prostu przygnębionym, a nawet przerażonym wizją zmian? Dla Julki wyprowadzka oznaczała także to, że jej mama od teraz skazana będzie na wyłączne towarzystwo męża, oschłego człowieka o niełatwym charakterze. Myśl o tym skutecznie utrudniała Julii planowanie nowego życia.

Kraków… Miasto, w którym spędziła całe życie. Tam uczyła się chodzić, a na osiedlowych alejkach poznała tajniki jazdy na rowerze. Tam uczęszczała do liceum i tam poszła na studia. Tam podczas koncertu poezji śpiewanej w jednym z pubów przy Rynku poznała swojego męża. Tam, w kościele ojców Dominikanów, wzięli ślub. W Szpitalu Żeromskiego przychodziły na świat ich dzieci. To w Krakowie uczyła się, jak być mamą – która to lekcja okazała się o wiele trudniejsza niż wszystkie inne do tej pory. Pod Wawelem znajdowały się jej tylko znane zakątki, w których odzyskiwała spokój. Spokój, który tak bardzo przydałby jej się teraz. Wiedziała, że nie mają wyjścia, bo sytuacja finansowa zmusiła ich do przeprowadzki. Ale patrząc na niewzruszoną minę swojego męża, miała ochotę kopnąć go w kostkę. Powstrzymywało ją tylko to, że prowadził. Ich dotychczasowe życie przestało istnieć. Mieli zacząć wszystko od zera. W nieznanym im miejscu, z dala od wszystkiego, co bliskie. Jak, do cholery, można się cieszyć w takiej sytuacji?!

Wobec braku reakcji ze strony Pawła postanowiła zerknąć do tyłu. Widok nieco ją uspokoił. Dzieciaki, zmęczone długą drogą, usnęły. Młodsza dwójka chrapała jak susły. Siedmioletnia Karolinka oparła otoczoną jasnymi włosami głowę o swoją ulubioną poduszkę w kształcie serca, którą zawsze zabierała w podróż. Ręce zacisnęła na materiale zwiewnej błękitnej sukienki. „Wygląda jak księżniczka”, pomyślała ze wzruszeniem Julka i na chwilę zapomniała o smutku. Obok Karoliny, na środkowym siedzeniu, drzemał dziesięcioletni Tomek. W przeciwieństwie do siostry miał ciemne włosy i śniadą cerę. Zresztą nie tylko tym się różnili. Ona – nieśmiała i zamknięta w sobie marzycielka, on – odważny i przebojowy, dusza towarzystwa. Julia i Paweł, patrząc na nich, nie mogli się nadziwić, jak różne mogą być dzieci wychowywane w tej samej rodzinie, pod jednym dachem.

No i pierworodna, trzynastoletnia Matylda. Trudno było powiedzieć, czy zasnęła, czy tylko słuchała muzyki z zamkniętymi oczami. W uszy wetknęła słuchawki i już od dłuższej chwili nie poruszała się, błądząc po krainie snów lub tylko w wyobraźni. Długie brązowe włosy spływały jej na ramiona, zakrywając pokrytą piegami twarz. Matyldzia jako jedyna rozumiała obawy mamy, choć ich nie podzielała. Też kochała góry i lubiła wspólne wyprawy po Beskidach, takie tylko z mamą. Tata zostawał w domu z młodszym rodzeństwem, bo Karolinka jeszcze do niedawna często chorowała i to uniemożliwiało wspólne wojaże. Na takich babskich wyprawach spędzały cały dzień. Ich cel był zawsze jasny: zdobycie kolejnego szczytu lub wbicie do książeczki GOT pieczątki z następnego schroniska… Teraz to wszystko miało się zmienić. Matylda miała jednak naturę wojowniczki. Zamiast płakać za tym, co straciła, cieszyła się tym wszystkim, co spodziewała się zastać na miejscu. Jechali przecież na Pomorze!

– Jasne, nie będziemy mogły jeździć na Turbacz ani Mogielicę, ale pomyśl, mamuś… Zamiast tego będziemy mieć morze i jeziora! – tłumaczyła matce jeszcze przed wyjazdem. Julia słuchała tego wszystkiego ze ściśniętym sercem. Cieszyła się z optymizmu córki i żałowała, że nie jest do niej choć trochę podobna. Tymczasem zamiast skakać z radości i wyszukiwać w internecie ciekawostki o krainie, w której mieli zacząć nowe życie, miała ochotę usiąść i rozpłakać się żałośnie. „Weź się w garść! Matki muszą być twarde!”, skarciła się w myślach i sięgnęła po telefon. Postanowiła iść za przykładem najstarszego dziecka i umilić sobie czas podróży przyjemną muzyką. Włożyła słuchawki do uszu, bo Paweł nie lubił, gdy coś go rozpraszało podczas jazdy, i włączyła swoją ulubioną playlistę. Przez kolejne piętnaście minut udało jej się rozchmurzyć. „Może nie będzie tak źle?”, pomyślała, patrząc na kołyszące się w słońcu łany zbóż i słuchając słów piosenki Celine Dion A new day has come. I wszystko było pięknie aż do momentu, gdy na liście został wybrany utwór zespołu Brathanki.

Hej, góry, hej, góry,

czemu w sercu smutek,

skoro w niebie zagrają

na góralską nutę?

Hej, góry, hej, góry,

czemu w sercu trwoga,

skoro z wierchów ciut bliżej

jest do Pana Boga?

Wokalistka śpiewała rozdzierająco, a Julia gwałtownie odwróciła twarz w stronę okna, żeby ukryć łzy ściekające strumieniem po policzkach. Całe poczucie krzywdy wróciło ze zdwojoną siłą. „Panie Boże, dokąd ty mnie zabierasz? Wiem, że Ty prowadzisz naszą historię, zawsze wiedziałam… Ale czemu muszę zostawić to wszystko, co jest mi tak drogie? Czuję się jak drzewo wyrywane z korzeniami!”

Rozżaliła się na dobre. Zdecydowanym ruchem wyjęła słuchawki i wyłączyła telefon. Przez chwilę jechała w ciszy, wbrew rozsądkowi oczekując jasnej i wyraźnej odpowiedzi Stwórcy. Prawie podskoczyła, gdy usłyszała czyjś donośny głos.

– Chcesz burgera? Strasznie zgłodniałem!

To był Paweł. Zupełnie nieświadomy batalii rozgrywającej się w głowie siedzącej obok żony, za to świetnie zdający sobie sprawę z marsza, jaki zaczęły wygrywać jego głodne kiszki.

Julka spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy, a potem nieoczekiwanie nawet dla samej siebie wybuchnęła śmiechem.

Zjechali z autostrady i zatrzymali się na parkingu przy budynku jednej z popularnych sieci z fast foodem. Woleliby zjeść coś zdrowszego i niepachnącego wielokrotnie używanym olejem, ale niestety nie mieli wyjścia, jeśli zależało im na szybkim dotarciu do celu. Nie mogli pozwolić sobie na poszukiwanie restauracji w jednej z mijanych miejscowości.

Dzieci oczywiście obudziły się od razu i zobaczywszy tuż obok niewielki plac zabaw, zapytały, czy mogą na niego pójść.

– Przecież ten placyk jest przeznaczony dla maluszków! – odparł zdziwiony Paweł i wskazał na kilkoro rodziców prowadzących swoje małe pociechy do miniaturowej plastikowej zjeżdżalni oraz piaskownicy wielkości kociej kuwety.

– Nie szkodzi! – skwitowała pogodnie Karolinka i uzyskawszy zgodę, od razu popędziła w stronę miniplacyku. O dziwo, starsze rodzeństwo pobiegło za nią.

– Co oni tam będą robić? – Paweł westchnął, drapiąc się po głowie.

– Najwyżej pobiegają wokół piaskownicy. Grunt, żeby rozprostowali nogi. – Julia, zrezygnowana, machnęła ręką. – Ja ich przypilnuję, a ty tymczasem zorganizujesz nam coś do jedzenia, okej? – dodała, po czym z przyjemnością wysiadła z samochodu. Długa jazda dała jej się we znaki. Przeciągnęła się i powolnym krokiem skierowała w stronę swojej trójki, z dzikim piskiem biegającej tu i tam. Promienie słońca ogrzewały jej plecy. Był koniec lipca, połowa wakacji. Zdecydowali się na przeprowadzkę właśnie teraz, ponieważ chcieli, by dzieci miały miesiąc na przyzwyczajenie się do nowego miejsca. Potem zaczną się szkolne obowiązki i problemy…

„Nie, nie chcę zatapiać się w problemach – pomyślała nagle Julia. – Chcę być tu i teraz, cieszyć się byciem z rodziną. Przecież zawsze uważałam to za najważniejsze. Dlaczego jest mi tak trudno?”

Nie miała wątpliwości odnośnie do swoich życiowych priorytetów. Odkąd pojawiły się dzieci, starała się poświęcić im maksimum swojej uwagi. Nie czuła się tym przytłoczona, bo po prostu lubiła z nimi być. Pokazywać im świat, jeździć z nimi na wycieczki do Lasu Wolskiego, czytać im książeczki podczas spacerów w parku Jordana. Dopiero narodziny Karolinki, która w przeciwieństwie do starszego rodzeństwa okazała się chorowitym dzieckiem, bardzo zmieniły ich sposób życia. Julka zrezygnowała wtedy ze stałej pracy w jednym z czasopism i zajęła się najmłodszą córeczką, która gdy tylko wychodziła z jednej choroby, zaraz zapadała na drugą. I tak w kółko. Gdy kończyło się zapalenie płuc, zaczynała się angina lub infekcja ucha. Kiedy jeden antybiotyk szedł w odstawkę, trzeba było podawać następny – a i tak dziewczynce nieustannie groził pobyt w szpitalu.

Nie było im wtedy łatwo, wydawali na lekarstwa tyle pieniędzy, że po opłaceniu rachunków niewiele zostawało im na przeżycie. A jednak Julia się nie załamała. Miała poczucie, że jej poświęcenie nie idzie na marne, że jest komuś potrzebne. Z czasem dzięki pomocy znajomej podjęła się robienia korekty tekstów, żeby nieco wesprzeć rodzinny budżet. Ślęczała nad tą pracą głównie po nocach, bo bała się, że siedząc ciągle przed ekranem komputera, da córkom i synowi zły przykład. Mimo że dzieci podrosły, macierzyństwo nieustannie kojarzyło jej się z troską potęgowaną ciągłym niewyspaniem, choć powód braku snu był już inny niż wtedy, gdy opiekowała się niemowlętami.

Na szczęście Karolinka powoli zaczęła wyrastać ze swych problemów. Dziewczynka z wiekiem nabierała odporności, dzięki czemu jej mama miała coraz więcej czasu dla siebie. Dopiero wtedy zrozumiała, że kilka lat opieki nad chorym dzieckiem nauczyło ją pokory. Wcześniej, gdy była matką dwójki zdrowych, rozwijających się książkowo szkrabów, z góry patrzyła na mamy ciągle biegające ze swymi pociechami do lekarza. „Grunt to zdrowa dieta i dużo ruchu! Na pewno coś zaniedbały, że te dzieciaki tak chorują. Założę się, że to wina zbyt dużej ilości słodyczy!”, myślała wtedy z pogardą. Zarzekała się też, że nigdy nie pozwoliłaby na zaaplikowanie dziecku antybiotyku. Wiele by teraz dała, by cofnąć tamte złe myśli i niesprawiedliwe słowa, jakie kierowała w stronę innych kobiet.

Karolinka, choć miała się coraz lepiej, nadal sprawiała wrażenie delikatniejszej od rodzeństwa. To dlatego dopiero niedawno rodzina wróciła do swojej dawnej tradycji górskich wędrówek. Kiedyś Julce i Pawłowi wydawało się, że nie można żyć bez gór. One były jak powietrze, potrzebne w lecie, żeby móc przeżyć kolejną zimę. „Gór mi mało i trzeba mi więcej, żeby przetrwać od zimy do zimy”, podśpiewywali razem z zespołem Dom o Zielonych Progach. Gdy przyszło im zmierzyć się z kolejnymi chorobami dziecka, okazało się nagle, że wspólne wędrówki po szczytach nie są możliwe. Jakoś przetrwali ten czas, choć obojgu bardzo brakowało gór. A kiedy beskidzki świat powoli znów stawał się dla nich dostępny, okazało się, że trzeba go opuścić… To dlatego Julce, zakochanej w górskich szlakach od lat, posiadaczce małej złotej Górskiej Odznaki Turystycznej, tak trudno było pogodzić się z nową sytuacją. Miała z tego powodu żal do Pana Boga. Wyrzucała Mu, że pokierował jej życiem tak, że po raz kolejny musiała zrezygnować z czegoś, co sprawiało jej radość.

Przecież góry to nie jakieś tam nieistotne hobby… One stanowiły stały punkt, do którego wracała mimo licznych życiowych zawirowań. Tam odnajdywała wewnętrzny spokój, tam stawała się jakby bardziej sobą i przypominała sobie, co jest dla niej ważne. Wracała ze szczytów wolna, odmieniona. W latach, gdy wycieczki nie były możliwe, już sama nadzieja na kolejne wyjście na szlak – gdzieś, kiedyś… – dawała jej siłę do życia. Jak poradzi sobie z dala od tego wszystkiego? Czy poświęcając wszystko dla dobra rodziny, nie ryzykowała utraty własnej tożsamości? Serca? Kim będzie za jakiś czas? Pozostanie sobą czy zmieni się w cień dawnej kobiety, wykonujący mechanicznie swoje obowiązki? Nie umiała myśleć o tej ewentualności bez strachu. Znała za dużo osób, które popełniły błąd, w imię jakiejś idei odrzucając to, co je cieszyło. Znów pomyślała o swojej mamie, szarej i zalęknionej, trwającej w domu bez miłości jak roślina próbująca żyć w doniczce bez wody. Czy żałowała podjętych decyzji? Czy nigdy nie marzyła o innym życiu dla siebie i swoich dzieci? Czy mogłaby być kimś innym, gdyby kiedyś zawalczyła o swoje szczęście? Julia westchnęła ciężko – wspomnienie domu rodzinnego nigdy nie poprawiało jej humoru, a wizja mamy pozostawionej w Krakowie na pastwę surowego męża wywołała momentalnie poczucie winy.

A jednak stojąc na parkingu pośród zapachu rozgrzanych samochodów, przepełnionych koszy na śmieci oraz pobliskich toalet, Julka nagle poczuła wdzięczność – jak zawsze, gdy widziała swoje dzieci brykające i śmiejące się wesoło. Nawet najmłodsza w niczym nie ustępowała starszemu rodzeństwu. Gdzie się podziały te nieprzespane noce, które Julia spędzała, czuwając nad chorym niemowlęciem, a potem kilkulatkiem? Odeszły w niepamięć, podobnie jak ówczesne troski i zmartwienia.

Taka już była Julia, odkąd pamiętała… Przeżywała wszystko bardzo intensywnie. Gdy się smuciła, czasem bliska była popadnięcia w depresję. Gdy znajdowała powód do radości (a cieszyły ją często niezauważane przez innych drobiazgi), szalała ze szczęścia. Długo czuła się inna, dziwna. Bardziej narażona na zranienia, słabsza od otoczenia, ciągle zbyt wiele myśląca i analizująca bez końca. Potrafiła zmieniać nastrój o sto osiemdziesiąt stopni, i to w zaledwie kilka minut. Niekiedy sama za sobą nie umiała nadążyć i zrozumieć swoich emocji. Dopiero gdy trafiła na książkę o osobach wysoko wrażliwych, zrozumiała, że jest jedną z całkiem sporej grupy osób obdarzonych – bo już nauczyła się myśleć o tym jak o darze – nieprzeciętną wrażliwością i przenikliwością. Lektura pomogła jej zrozumieć mechanizmy rządzące jej organizmem i znaleźć sposoby na radzenie sobie z ciągłym przebodźcowaniem. Także teraz, mając świadomość, że znajduje się w bardzo trudnej sytuacji, próbowała rozpaczliwie szukać jasnych stron, które pozwolą jej przetrwać czas zmian… Już wiedziała, że to pomaga.

„Może z perspektywy lat i ten nasz wyjazd okaże się czymś, co prowadzi nas do dobrego?”, zakiełkowała w jej głowie śmiała myśl. Nie poświęciła jej jednak zbyt wiele czasu. Jeszcze nie potrafiła. Zamiast wybiegać w przyszłość próbowała skupić się na chwili obecnej.

Kilkanaście minut później wrócił Paweł, niosąc wielką torbę pełną jedzenia. Gdy już usiedli w piątkę przy drewnianym stoliku na skraju parkingu, żeby delektować się wątpliwej jakości frytkami oraz burgerami smakującymi jak dętki rowerowe z dodatkiem sałaty i keczupu, Julia nadal miała serce przepełnione radością. To było jak promień światła przecinający gęste chmury.

„Cokolwiek by się działo, mamy siebie. Postaram się o tym nie zapomnieć i nie zepsuć innym tego wyjazdu”, westchnęła w duchu i sięgnęła po kawę. Skrzywiła się, czując na języku posmak rozgrzanego kartonowego kubka, po czym przełknęła napój bohatersko. Układanie rozsypanego życia zaczyna się od malutkich kroczków. Takich jak wypicie napoju zamówionego specjalnie dla niej przez męża i będącego wyrazem jego miłości – nawet jeśli smakował nieszczególnie.

Dom na skraju lasu

Dalsza droga minęła im bez przeszkód. Dzieciaki poprosiły o puszczenie swojego ulubionego audiobooka i milczały, zasłuchane. Słuchali i rodzice, wybuchając śmiechem przy zabawniejszych momentach. Atmosfera nieco się poprawiła. Gdy po kilku godzinach jazdy dojechali w okolice Trójmiasta i skręcili w lewo, Julia i jej mąż gawędzili już swobodnie. Paweł poczuł ulgę, gdy zobaczył, że żona przestała przypominać gniazdo rozwścieczonych szerszeni. Wiedział, że jest jej trudno odnaleźć się w tej sytuacji. Ale i jemu nie było łatwo. Właśnie teraz potrzebował pomocy i wsparcia, a nie dąsów. Nawet nie przypuszczał, jak wielką rolę w zmianie nastroju Julii odegrała kupiona z troski kawa smakująca jak gorący karton…

– Zobacz, jak tu ładnie – powtarzał, gdy mijali kolejne pola i lasy. – Autostrada to świetna rzecz, ale o wiele bardziej lubię takie drogi jak ta – dodał w pewnym momencie.

– Tak, tu można zobaczyć, jak żyją ludzie… – Julia w odpowiedzi mruknęła cicho. Ona także była zauroczona miejscową przyrodą. W dodatku już od jakiegoś czasu odczuwała ulgę, bo teren znów był pofałdowany. Jako ktoś przywykły do widoku gór lub chociaż wzgórz na horyzoncie, podczas podróży przez środek Polski nie wiedziała, na czym zawiesić oko. Na ledwie widocznym w dali wiatraku? A teraz wreszcie świat kończył się bezpiecznie na najbliższym pagórku.

Jechali przez niewielkie kaszubskie miejscowości. Mapka w telefonie pokazywała, że okolica jest usiana małymi jeziorami oraz stawami. Nawet dla górolubnej Julki miało to niesamowity urok. „Będzie gdzie chodzić z dziećmi na spacery. Szkoda tylko, że nie umiem pływać! – pomyślała nawet z rozbawieniem. – Chyba będę musiała wreszcie się przemóc i nauczyć…”

– Jesteśmy już blisko – oznajmił Paweł. Tylko on znał okolicę, w której mieli zamieszkać. W maju, kiedy dzieciaki były zajęte lekcjami i kończącym się powoli rokiem szkolnym, a Julia akurat pracowała nad wyjątkowo dużym zleceniem, przyjechał tu, by przygotować dla nich nowy dom. Czuł, że jest za to odpowiedzialny, bo to przez jego zmianę pracy musieli się przeprowadzić. W wyborze domu pomógł mu dawny kolega z czasów studenckich, obecnie mieszkaniec Sopotu. Na zakup jakiejkolwiek nieruchomości stać ich było tylko dlatego, że zimą sprzedali mieszkanko po zmarłej w ubiegłym roku babci Pawła. Niewielkie i zapuszczone, ale za to w dobrej lokalizacji. Rodzice Julki namawiali ich, by zatrzymali mieszkanie „dla dzieci”. Szczególnie nalegał na to ojciec, którego namowy zwykle ocierały się o szantaż emocjonalny, ale oni byli zgodni – w tym momencie pokój w starej kamienicy byłby dla nich tylko balastem. Uznali, że lepiej po prostu go sprzedać i uzyskać z tej sprzedaży jakieś sensowne pieniądze. Gdyby wtedy wiedzieli, jak szybko będą ich potrzebować…

Julka poczuła nagle, że jest zdenerwowana. Widziała domek na zdjęciach i nawet jej się spodobał. Ale co będzie, jeśli rzeczywistość okaże się inna niż na fotkach zrobionych telefonem? Rozejrzała się nerwowo. Zatrzymali się na światłach przy jakimś skrzyżowaniu. Paweł włączył kierunkowskaz. Strzałka zamrugała, pokazując kierunek jazdy: w prawo. Zerknęła w tamtą stronę. Jakieś domy, pola… Już po chwili jechali drogą wijącą się niczym wąż po pofałdowanym terenie, który łagodnie się obniżał. Mijali nowoczesne budynki, prawdopodobnie okolica stała się popularnym miejscem zamieszkania dla ludzi pracujących w Trójmieście. W dole Julia dostrzegła gęsty sosnowy las. Zbliżali się do niego.

Po lewej stronie zauważyli dom przypominający bunkier. Nowiutki, wyglądał jak wyjęty z katalogu. Jeden z tych, które Julia nazywała „pozbawionymi duszy”. Zimny, surowy. Wydawało się, że brakowało w nim jedynie otworów strzelniczych, przez które właściciele mogliby częstować salwą nieproszonych gości.

– I nie ma fosy… – mruknęła, na co Paweł parsknął śmiechem. Gdy zobaczył ten dom po raz pierwszy, miał takie samo skojarzenie. Fosy nie było. Bunkier za to otoczono ogromnym, pozbawionym ozdób trawnikiem, równym niczym pas startowy. Tylko tuż przy drodze ciągnął się niewysoki murek z szarego kamienia. Po jednej i drugiej jego stronie zasadzono kępę wysokiej ozdobnej trawy o szmaragdowozielonym kolorze.

– Kto tu mieszka? – spytała Julia.

– Nie mam pojęcia i nie wiem, czy chcę wiedzieć. A teraz popatrz na to…

Zatrzymali się pod drewnianą bramą o łuszczącej się nieco farbie. Znała ją już ze zdjęcia. Za nią dostrzegła sympatyczny domek, który emanował ciepłem – nie tylko dlatego, że ściany miały jasny odcień, a dach był kryty czerwoną dachówką. Coś w układzie okien i drzwi sprawiało, że można było odnieść wrażenie, iż dom mruga łobuzersko. I trudno się było powstrzymać przed mrugnięciem w odpowiedzi. Domek otaczało kilka owocowych drzew, głównie jabłoni. Po prawej stronie widać było także zabezpieczoną pokrywą starą studnię, na której ktoś postawił kiczowatą, ale śmieszną figurkę krasnala ogrodowego. Studnia… Znak, że ten dom tętnił życiem już od bardzo dawna, w przeciwieństwie do wyrastających w okolicy licznie niczym grzyby po deszczu nowych budynków. A za domem… Za domem niepodzielnie panował sosnowy las.

Julka westchnęła cicho i wysiadła, by otworzyć bramę.

Chwilę mocowała się ze skoblem, lecz już po chwili szarpnęła mocno i rozwarła nieco zacinające się wrota.

– Trzeba będzie naoliwić – szepnęła.

Co czuła? Wszystko naraz, jak zwykle. Od nadmiaru emocji kręciło się jej w głowie. Wiedziała już, że nie jest niestabilną wariatką, ale kimś o szczególnej wrażliwości na bodźce. Dlatego nie zdziwiło jej to, że gdy patrzyła na ich nowy dom, na sad, na studnię – o której zawsze skrycie marzyła, tyle że miała znajdować się przy górskiej chacie… – nagłe uczucie nieziemskiego znużenia zdominowało wszystko inne. Gdyby mogła, natychmiast zwinęłaby się w kłębek na trawie i zasnęła. Żeby przez chwilę nie myśleć, nie analizować, nie odczuwać lęku ani ekscytacji. Nie tęsknić ani nie marzyć. Nie być, chociaż na moment. Gdyby miała w organizmie guziczek wyłączający czucie, w tej chwili nacisnęłaby go bez wahania.

Ale guziczka nie było. W dodatku na podwórze wjechał ich niebieski samochód i już po sekundzie wysypały się z niego dzieci. Zakotłowało się. Cała trójka piszczała i biegała dokoła, próbując zobaczyć wszystko i być w kilku miejscach naraz. Zmęczony podróżą Paweł wysunął się z wozu i przeciągnął, strzelając knykciami.

– No, kochani, jesteśmy w domu! – zawołał z entuzjazmem.

Julia spoglądała niepewnie to na niego, to na budynek. Pomyślała, że sporo czasu minie, zanim nazwie to sympatyczne, ale jednak obce miejsce swoim domem. Dom to nie tylko ściany i dach. To przede wszystkim poczucie, że jest się u siebie… Ona zaś miała wrażenie, że przyjechała tu tylko na wakacje. I to wakacje, o których można by marzyć – domek pod lasem, kraina pełna jezior. Coś w jej wnętrzu nieustannie jej sugerowało, że za dwa, góra trzy tygodnie powinni wrócić do Krakowa… Do siebie.

Dzieci, które nie traciły czasu na tego typu refleksje, wrzasnęły radośnie i pobiegły za tatą, żeby asystować mu przy otwieraniu drzwi oraz zwiedzaniu pomieszczeń. Czuły się niczym odkrywcy nowego lądu. Od dłuższego już czasu nie mogły się doczekać widoku pokoi, które od teraz miały uważać za swoje.

Julia szła na samym końcu, niemal potykając się o własne nogi i czując zwiastuny nadchodzącej migreny. Wiedziała, że musi natychmiast wziąć leki. Mimo to najpierw sprawdziła, czy brama jest dobrze zamknięta. Bała się, że któreś z dzieci, zaaferowane zwiedzaniem ogrodu, wybiegnie wprost na ulicę. Potem wyjęła z samochodu swoją torebkę i jedną z walizek, by uszczuplić zasób rzeczy, które czekały na wniesienie do domu. Dopiero wtedy skierowała się w stronę półprzymkniętych drzwi o przyjemnej wiśniowej barwie. Zamyślona spojrzała na niewielki witraż znajdujący się na wysokości jej twarzy. Przedstawiał czerwone jabłka otoczone wiankiem zielonych liści. Pogłaskała go niepewnie, po czym weszła do środka.

Lipcowy wieczór był ciepły, ale w środku panował przyjemny chłód. Julia poczuła lekki zapach stęchlizny. Przechodząc przez dom, zaczęła otwierać kolejne okna, by wywietrzyć pomieszczenia. Najpierw przedpokój – niewielkie podłużne okienko na prawo od wejścia, tuż obok wysokiego lustra w starej ramie. Później kuchnia, również z prawej strony, drzwi w głębi przedpokoju, tuż przy schodach.

Kuchnia… Julka rozejrzała się uważnie, starając się ignorować coraz bardziej uporczywe łupanie w skroniach. Tu będzie jej królestwo, bo najbardziej lubiła pracować w kuchni, która stanowiła serce domu. Salon był dobry do przyjmowania gości, ale nigdy nie mogła się w nim skupić. Czy tutaj będzie podobnie?

Pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, był stół. Duży i ciężki, otoczony nieco zużytymi krzesłami. Stał pod dużym oknem wychodzącym na wschód. Julka przesunęła firankę, by móc wpuścić trochę świeżego powietrza, i kichnęła mocno. No tak, wszystko było zakurzone.

– Zajmę się tym jutro – mruknęła.

Okna i parapety były nowe i nieco kontrastowały ze starymi meblami, które zostały tu po poprzednich właścicielach. Julia i Paweł zamierzali z czasem powymieniać nieco chyboczące się szafki o opadających drzwiczkach, ale na razie nie było ich na to stać. Przeprowadzka na drugi koniec Polski to droga impreza. „Może to i dobrze… Gdybyśmy mieli za dużo forsy, to kto wie, czy nie postawilibyśmy sobie takiego bunkra jak ten obok?”, pomyślała z rozbawieniem. W głębi duszy wiedziała, że to nie jest prawda. Dom z jej marzeń w niczym nie przypominał ciemnej bryły straszącej przechodniów. Przede wszystkim był zbudowany z drewnianych bali… Z dachem krytym gontem. Z jasnymi okiennicami i czerwonymi pelargoniami w oknach. No i stał na polanie w Gorcach, a nie w kaszubskiej wiosce. Był otoczony wysokimi świerkami, a nie sosnowym lasem…

Rzuciła okiem na pamiętające poprzedni ustrój szafeczki oraz stojącą obok lodówkę. Ta ostatnia sprawiała wrażenie solidnej. Julia włączyła ją do prądu i z przyjemnością wsłuchała się w buczący odgłos, jaki pamiętała z dzieciństwa. „Stara dobra robota. Nie jak te nowe, które co chwilę się psują i nie da się ich naprawić”. Poklepała lodówkę po poszarzałej obudowie – odkąd pamięta, lubiła w ten sposób oswajać otaczające ją przedmioty – i przeszła do salonu, czy też dużego pokoju, znajdującego się po przeciwnej stronie. Gdy przecinała przedpokój, słyszała dochodzące z góry krzyki swoich dzieci oraz śmiech Pawła. Najwyraźniej świetnie się bawili.

Salon. Dość duże pomieszczenie. Trochę staroświeckich świętych obrazów na ścianach. Lampa o kloszu modnym może czterdzieści lat temu. Kanapa i niska ława z obrusem przykrytym szklaną taflą. Julia poczuła się jak w muzeum PRL-u, choć dobrze wiedziała, że ówczesne władze nie przejęłyby z entuzjazmem obrazu Jezusa o smutnych oczach, wskazującego dłonią na swoje ogromne Serce. Ale poza tym…

Przypomniała sobie słowa Pawła. Opowiadał jej, że mieszkała tu starsza pani, która po śmierci męża z sentymentu nie chciała nic zmieniać w układzie pomieszczeń na parterze. Zupełnie inaczej miało być na piętrze, gdzie królowała jej wnuczka. Rodzice dziewczyny mieszkali w stolicy i przysyłali jej pieniądze w zamian za opiekę nad babcią. Chyba świetnie im się wiodło w Warszawie i ten układ był dla nich bardzo wygodny. Gdy staruszka zmarła, rodzina chciała sprzedać dom bardzo szybko. Los chciał, że akurat w tym momencie pewna rodzina z Krakowa gorączkowo szukała nieruchomości w okolicy Trójmiasta… Budynek sprzedano, nowe meble wywieziono, a zostawiono starocie, na których nikomu już nie zależało. Jednym z pierwszych zadań Pawła podczas ostatniego pobytu tutaj było więc umeblowanie pokojów na piętrze. Uprzedził ją zresztą, że skupił się na urządzaniu sypialni na górze, więc na uporządkowanie parteru po prostu brakło mu czasu.

– Nie dziwię się, że dwudziestoparolatka nie chciała żyć w takim miejscu. – Julia pokręciła głową, uznawszy, że to muzealne pomieszczenie pilnie wymaga zmiany dekoracji. Było po prostu zbyt ciemne i ponure. – Może znajdziemy jakieś tanie meble w internecie? – mruknęła, przyglądając się zakurzonej ciemnozielonej kanapie oraz brzydkiej ławie pokrytej koronkowym obrusem. – Tylko obrus zostawimy! – zdecydowała stanowczo.

Dopiero po chwili zauważyła drzwi ukryte w rogu pomieszczenia. Okazało się, że za nimi kryje się łazienka. Julia zajrzała do środka i od razu stwierdziła, że toaleta najwyraźniej jest dalszą częścią muzealnej wystawy prezentującej pamiątki po minionym ustroju. Wycofała się szybko.

Z ulgą opuściła salon i po obitych drewnem schodach wspięła się na piętro. Przesunęła dłonią po ciemnej boazerii.

– Pomalujemy na biało i nie będzie straszyć… – zanotowała w głowie.

Na górze panowała zupełnie inna atmosfera. Julia aż zamrugała, zaskoczona. Weszła do jasnego, niewielkiego korytarzyka, urządzonego niczym z katalogu słynnego szwedzkiego sklepu meblowego… Zobaczyła czworo nowych drzwi. Otwierała je po kolei, zaczynając od lewej strony.

Nowocześnie urządzona niewielka łazienka z ładnym prysznicem i małą umywalką. Pralka, biała szafeczka, okrągłe lustro.

Mały pokój. Tu miał mieszkać Tomek. Paweł przygotował wszystko tak, by nadawało się do zamieszkania przez chłopca. Zachwycony syn właśnie ją minął i pobiegł do samochodu po swoje rzeczy. Julia z przyjemnością spojrzała na czyste panele o ciemnym odcieniu oraz niebieski kolor ścian, pomalowanych chyba niedawno. Łóżko w rogu, dwa regały na książki i pudła z grami planszowymi, biurko. Na suficie lampa w kształcie Gwiazdy Śmierci z filmu o gwiezdnych wojnach.

Zwiedzała dalej. Trzecie drzwi. Duży, jasny pokój – królestwo dziewczynek. Biała tapeta ozdobiona małymi pąkami kwiatów wiśni. Jasne meble oraz podłoga. Okno wychodziło na południe i stąd widok był chyba najładniejszy. Pola, łąki, trochę dalej ściana lasu. Julka wychyliła się nieco i z radością dostrzegła odległe pastwisko. Zmrużyła oczy. Tak, dobrze jej się wydawało – na tle zieleni można było dostrzec sylwetki pasących się koni.

– A to się dziewczyny ucieszą! – szepnęła z uśmiechem. Jej córki właśnie mocowały się ze swoimi bagażami na podwórku poniżej. Zobaczyła Karolinkę, która nie chciała przyjąć pomocy taty i z całej siły ciągnęła dużą fioletową walizkę, w której schowała większość swojego dobytku.

Zostawiła okno lekko uchylone, ale nie otwierała go na oścież. Bała się, żeby któreś z dzieci nie wypadło. Ruszyła do ostatniego, nieodkrytego jeszcze przez nią pomieszczenia.

Czwarte drzwi prowadziły do ich małżeńskiej sypialni. Był to średniej wielkości pokój z wąskim okienkiem, z którego na pewno będzie można obserwować słońce chowające się wieczorami za lasem. Pod jasnozieloną ścianą po lewej stronie stało szerokie łoże, obok niego komoda o wiśniowym odcieniu. W rogu, po przeciwnej stronie znajdowały się niewielki stolik oraz krzesło. Lampa nad głową Julki skrzyła się od wielu malutkich kryształków nanizanych na cienkie druciki, z których uformowano trzy spore kule.

Wbrew rozsadzającemu jej głowę bólowi oraz tęsknocie, którą miała w sercu, Julia nieoczekiwanie dla samej siebie stwierdziła, że lubi ten dziwny dom. Miejsce rozdarte między przeszłością, która już nie wróci, i teraźniejszością. Zupełnie jak ona…

– I jak się czujesz? – W progu stanął Paweł i spojrzał na nią z troską.

Uśmiechnęła się do niego.

– Ten domek ma rozdwojenie jaźni – powiedziała z typową dla siebie szczerością, a potem szybko dodała: – Ale jest w porządku. Dobrze wybrałeś.

Odetchnął z ulgą.

– Kazałem dzieciakom się rozpakować – oznajmił. – A ciebie zapraszam do kuchni na herbatę. Kolacja tylko we dwoje? Przy świecach?

– Chętnie – zgodziła się, jednak nie mogła się powstrzymać od sarkastycznej uwagi: – Mam poszukać jakiejś gromnicy w salonie?

Oswajanie

Kiedy Julia obudziła się następnego dnia, pozostała część rodziny jeszcze spała. Przez dłuższą chwilę leżała w łóżku. Delektowała się panującą w domu ciszą. Nikt nie biegał, nie krzyczał, nie hałasował. Jeszcze. Błogi poranny bezruch, ulubiony stan każdej mamy. Słychać było tylko lekkie pochrapywanie Pawła, który jak zwykle zastygł w jakiejś dziwnej pozycji. No i śpiew ptaków w lesie. Noc była ciepła, więc Julia nie zamknęła okna. Bardzo ucieszyło to grupę tutejszych komarów, które chętnie skorzystały z okazji, zostawiając po uczcie bąble na jej rękach.

– Trzeba będzie kupić siatkę do okien – mruknęła, drapiąc się po nadgarstku. Wiedziała, że nie powinna tego robić. Ale przejmowanie się tym, co trzeba robić, nigdy nie było jej mocną stroną. Od tego był Paweł, który na pewno by ją ofuknął i kazał przemyć miejsca ugryzień mydłem. Ponieważ jednak nikt jej nie widział, Julia wykorzystała okazję, by zrobić to, na co ma ochotę. Czasem lubiła zachowywać się jak nieposłuszna mała dziewczynka, a nie dorosła kobieta. Ale tylko przez chwilę. Ten moment wystarczał, by znów poczuć się młodo i nabrać sił do działania.

Potem wstała cicho, by nie zbudzić męża. Wiedziała, że po wczorajszej podróży był wykończony, więc postanowiła, że pozwoli mu się wyspać. Podeszła do okna. Zobaczyła skąpane w promieniach słońca wysokie drzewa. Wciągnęła powietrze i poczuła aromat… lata. Rozgrzane sosnowe igły, czerwieniące się wśród liści jabłoni owoce o słodkawym aromacie, siano ścięte gdzieś nieopodal i suszące się w postaci wielkich kop… Zapach wiatru i tego, co ów wiatr gdzieś z daleka przywiewał…

– Najlepsze perfumy na świecie! – szepnęła cicho, mocno poruszona. Poczuła ogromną wdzięczność za to, że tutaj, na tym końcu świata, którego tak się obawiała, Pan Bóg daje jej takie drobne prezenty… Wiedziała, że to On. To zawsze był On. Promień światła przebijający się przez ciemne chmury właśnie wtedy, gdy było jej smutno. Wiewiórka śmigająca po drzewie i pozwalająca przez chwilę zapomnieć o troskach. Spektakularny zachód słońca skąpany w różach i fioletach, następujący po wyjątkowo trudnym i deszczowym dniu… Wszystko było od Niego. Drobne, piękne znaki, które pozwalały przetrwać kolejny dzień, mimo przeciwności. Była na nie wyjątkowo wyczulona. A On, wiedząc o tym, nie żałował tych upominków i obdarowywał nimi w najbardziej nieoczekiwanych momentach.

Dlatego w ten sobotni poranek, pierwszy poranek w ich nowym domu, targana sprzecznymi uczuciami, Julia po prostu uklęknęła przy oknie. Jej nos znajdował się teraz na wysokości parapetu. Oczy utkwiła w błękitnym niebie i zaczęła się modlić.

– Przy Tobie nie muszę udawać. Wiesz, że jest mi trudno i że bardzo się boję. O siebie, o Pawła i o dzieci. Jak to będzie? Boję się, że będziemy tu sami i że nikt się z nami nie zaprzyjaźni. Że dzieci nie odnajdą się w szkole, że ta przeprowadzka okaże się szaleństwem i porażką, a Paweł znów będzie miał problemy w pracy… I że całe to nasze poświęcenie pójdzie na marne… Że nie wytrzymam rozłąki z bliskimi, którzy zostali w Krakowie… Zwłaszcza z Irką. I martwię się o mamę, o to, jak poradzi sobie z ojcem. Ty to wiesz. Ale proszę, przeprowadź nas. Jak zawsze. I dziękuję Ci za wszystko, co dla nas robisz.

Potem klęczała w spokoju przez dłuższą chwilę, modląc się piękną modlitwą serca, o której kiedyś przeczytała w internecie, na jednym z katolickich portali. Powtarzała słowa: „Panie Jezu Chryste, ulituj się nade mną” i z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej się uspokajała i wyciszała, z zaniepokojonej o los swojej rodziny kobiety zamieniając się w ufne małe dziecko, pewne, że tata o wszystko się zatroszczy. Oczywiście ten stan nie trwał wiecznie, ale dla wrażliwej i nieco znerwicowanej Julki taki właśnie sposób modlitwy był najlepszy na rozpoczęcie dnia. Dopiero później można było zajrzeć do śpiących dzieci, wzruszyć się ich widokiem, a następnie zejść do kuchni i przygotować sobie kawę oraz śniadanie. Z poranną toaletą chciała zaczekać, żeby nikogo nie obudzić. A korzystać z muzealnej łazienki na parterze jakoś nie miała ochoty… Nie po tym, jak na dnie pokrytej żółtymi zaciekami wanny odnalazła gigantycznego martwego pająka z kompletem obrzydliwych włochatych odnóży skierowanych w stronę sufitu.

Życie w domu pod sosnowym lasem zaczęło się na dobre budzić dopiero około dziewiątej. Najpierw do kuchni zbiegła Karolinka, tupiąc niemiłosiernie głośno na schodach. Jej niebieska koszulka nocna łopotała za nią jak żagiel.

– Mamuś! Co jest na śniadanko? – zawołała na widok mamy ścierającej kurze z kuchennych szafek.

– Kanapki. Przygotuj sobie. Ja zaraz zrobię herbatę, daj mi chwilkę. – Julka chciała uwinąć się z pracą, zanim pojawi się pozostała część rodziny. Zdążyła już zdjąć firanki oraz zasłony i wstawić pranie, a potem umyć okno oraz parapet. Zamierzała szybko doprowadzić pomieszczenie do porządku i spokojnie delektować się posiłkiem. A może zjedzą śniadanie na zewnątrz, pod jednym z drzew? Kuszący pomysł, zwłaszcza w środku pięknego lata…

Jakiś czas później usłyszała trzaskanie drzwi na piętrze. „Oho, zaczęło się…”, pomyślała z rozbawieniem. Zaraz będzie słychać piski i krzyki dzieci, które, choć bardzo się lubiły, to nie mogły się powstrzymać od ciągłego dokuczania sobie. Kiedy akurat dwoje zgodnie się bawiło, zwykle przychodziło trzecie i zaczynało awanturę. I tak w kółko… Julia czasem zastanawiała się, czy to normalne. Nie przypominała sobie takich scen z własnego dzieciństwa – zresztą nie mogłaby takich pamiętać. Jej siostra Gosia była od niej starsza o dziesięć lat… Julia traktowała ją trochę jak drugą mamę. Kiedy dorosła i poszła do liceum, miała nadzieję, że wreszcie Gośka zacznie widzieć w niej poważnego partnera do rozmów. Ta jednak właśnie wtedy wyszła za mąż i razem z mężem przeprowadziła się do Niemiec. Przyjeżdżali w odwiedziny na święta, czasem rzadziej. Gosia nie miała problemu z opuszczeniem rodzinnych stron i chyba nie tęskniła za pozostawionym w Polsce życiem. Widocznie była zafascynowana krajem, w którym zamieszkała. Na swoim profilu na Facebooku codziennie wrzucała zdjęcia, z których łatwo można było wyczytać, że wreszcie jest szczęśliwa. Miała dwoje dzieci, ale nawet nie starała się nauczyć ich ojczystego języka.

To Julkę określano jako wrażliwą i sentymentalną, choć ona nie była jakąś romantyczną mimozą. Wielu osobom udało się poznać jej zdolność do ironii i sarkazmu. Nie mogła jednak ukryć, że czasem żałuje, iż nie może się cofnąć o jakieś sto lat. Współczesne życie w biegu i pod ciągłą presją, w dodatku z ciężarem spływających zewsząd informacji ze świata, i to najczęściej tragicznych, coraz bardziej ją przytłaczało. Kilka razy zastanawiała się nad odłączeniem telefonu od internetu, ale nie miała dość odwagi, by zdecydować się na ten krok. Przecież wszyscy tak funkcjonowali i nie przeszkadzało im scrollowanie niekończących się wiadomości ani dźwięk nadchodzących powiadomień. Dlaczego jej było tak trudno? Próbowała siebie przekonać, że nie powinna się tak nad sobą roztkliwiać, ale nie zawsze jej się to udawało.

Podobny stosunek miała do zmian. Zmiany były dla niej czymś, czego należy unikać. Uważała je za przerażające i wyprowadzające z równowagi na długi czas. Przeprowadzka na drugi koniec Polski była dla niej tym, czym dla mrówek wetknięcie kija w mrowisko. Końcem relacji, które budowała przez lata. Rozmowy na Messengerze nie stanowiły dla Julii żadnej alternatywy kontaktu z ludźmi. Przypominały raczej coś w rodzaju pustej wydmuszki udającej jajko.

– Mamooo, on mnie popchnął! – rozmyślania Julii przerwał głośny wrzask. To Matyldzia, która w trakcie kilkusekundowego spotkania w drodze do toalety najwyraźniej zdążyła pokłócić się o coś z Tomkiem.

– Cudownie… – Westchnęła. – Chodźcie na dół na śniadanie! I bez kłótni! – wrzasnęła w głąb przedpokoju. Pomyślała, że to duży plus mieszkania poza miastem. Tu nie będzie musiała się martwić, że jej krzyki słychać nawet na krakowskim Rynku…

Szamotanina i wrzaski na korytarzu sprawiły, że w końcu obudził się także Paweł. Julka odetchnęła z ulgą, licząc na jego wsparcie. Wiedziała, że już od sierpnia będzie musiała radzić sobie sama, bo jej mąż zacznie jeździć do pracy. Jeszcze nie miała pojęcia, jak ogarnie swoje zlecenia przy trójce brykających dzieci, którym pewnie niejeden głupi pomysł przyjdzie do głowy w nowym miejscu. Wciąż się pocieszała, że coś wymyśli. W końcu elastyczność i pomysłowość to podobno główne atuty mam wielodzietnych. Mieli jeszcze cały tydzień na to, żeby wypracować sobie nowy rytm życia. Sierpień potraktują jako etap przejściowy, kiedy Paweł już będzie w pracy, a dzieci jeszcze w domu. A później… później zacznie się rok szkolny, a wraz z nim przyjdą zupełnie nowe wyzwania. O tym jednak wolała na razie nie myśleć. Zawsze uważała, że metoda małych kroków to najlepszy sposób, żeby podążać do przodu, ale nie zwariować.

Kiedy wszyscy członkowie rodziny wreszcie dotarli w okolice lodówki, zdecydowano wspólnie, że pierwsze śniadanie w nowym domu powinno zostać zjedzone na zewnątrz, pod gałęziami drzew. Paweł z Tomkiem dokonali profanacji salonu i wynieśli z niego starą ławę. Julia zastanawiała się, czy nagle nie pojawi się tu duch pomstującej staruszki, która kiedyś zapewne była bardzo dumna z tego połyskującego nabytku, ale nic takiego się nie stało. Mebel ustawiono pod jedną z jabłoni i otoczono krzesłami przyniesionymi z kuchni. Nie było to najwygodniejsze rozwiązanie, bo ława była niska. Nikomu jednak nie chciało się ruszać kuchennego stołu, ciężkiego jak głaz. Dziewczynki ułożyły talerze i sztućce, a Julia przygotowała kanapki, a także zaparzyła w dużym dzbanku herbatę z miodem. Pawła wysłała po kubki.

I chyba właśnie dlatego, że posiłek spożywali w tak niezwykłych okolicznościach, obyło się bez tradycyjnych kłótni oraz wrzasków typu: „Ona na mnie popatrzyła specjalnie i z całej siły!”. Wszyscy jedli, aż im się uszy trzęsły – nawet Karolinka, która zdążyła pochłonąć dwie kanapki jeszcze w kuchni, zanim rodzeństwo wstało. Rozglądali się z zadowoleniem wokół, próbując jak najlepiej poznać otoczenie. Dom znów mrugał do nich wesoło szybkami w oknach. Krasnal ogrodowy zdawał się tylko udawać rzeźbę i miało się wrażenie, że zaraz ożyje i przybiegnie, by porwać kawałek chleba z dżemem. Ptaki śpiewały ukryte gdzieś w gęstym listowiu, a w dali, na pastwisku rżały konie. Julka i Paweł spojrzeli na siebie z uśmiechem. Może i życie wywróciło im się do góry nogami, ale okazało się, że nawet tutaj, na końcu świata, mogą być szczęśliwi. Rodzinne śniadanie pod lipcowym błękitnym niebem to jedna z tych rzeczy, które przywracają pokój w sercu.

Po śniadaniu przyszedł czas na rekonesans. Najbardziej kusząca była możliwość spaceru po sosnowym lesie, ale tę przyjemność postanowili zostawić sobie na następny dzień, czyli na niedzielę. Dziś wypadało zrobić jak najwięcej przy domu. Paweł z Tomkiem obiecali zająć się koszeniem trawy w ogrodzie. Może nie były to sięgające pasa chaszcze, ale zdecydowanie odbiegały od powszechnie uznawanych norm, które pozwalały na nazwanie jakiegoś terenu trawnikiem. Zwłaszcza w okolicy studni pojawiła się niechciana plantacja pokrzyw, którą należało jak najszybciej usunąć.

Julka postanowiła, że wraz z córkami zwiedzą okolicę. Nie chodziło im bynajmniej o podziwianie przyrody. Najpierw trzeba było się zorientować, gdzie znajdują się najbliższe sklepy czy przychodnia. Oczywiście można takie rzeczy sprawdzić w internecie, ale Julia z doświadczenia wiedziała, że o wiele lepiej jest przekonać się, jak to wygląda naprawdę. Wirtualne zwiedzanie bywa bardzo zawodne.

Czekała, aż córki usiądą na swoich miejscach. Szybko znalazła na mapie pobliską Biedronkę i zaznaczyła trasę na telefonie. Miała zamiar jechać powoli i w drodze zdecydować, jaki będzie kolejny cel podróży. Nigdzie jej się nie śpieszyło…

Pierwszy ogień

Sielankowy nastrój prysł już trzy zakręty dalej, kiedy przyczepiona do przedniej szyby komórka rozdzwoniła się na dobre.

– Jasny gwint… – jęknęła pod nosem Julia, zobaczywszy, kto dzwoni.

Ojciec.

– Niech to szlag… – zaklęła ponownie, nieco dosadniej. Wczoraj wieczorem udało jej się uniknąć rozmowy i zrzucić wszystko na migrenę. Nie miała żadnych wyrzutów sumienia, że ta sama migrena nie przeszkodziła jej w spędzeniu z mężem pierwszej wspólnej nocy w nowym domu, ale o tym tata nie musiał przecież wiedzieć. Dzisiaj jednak ta wymówka już nie przejdzie. Trzeba będzie odebrać, bo inaczej kochany tatuś będzie wydzwaniał do upadłego.

Julka wypatrzyła dogodne miejsce i zjechała na pobocze, a w zasadzie kawałek łąki. Ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, było kłócenie się z ojcem w trybie głośnomówiącym, ze wsłuchującymi się w treść rozmowy dziewczynkami. Pogodziła się z tym, że przed niektórymi rzeczami dzieci nie da się uchronić, ale wciąż uznawała, że wielu można im spokojnie oszczędzić. Słuchanie „mądrości” w wykonaniu dziadka było jedną z nich. Julia zaś była prawie pewna, jak rozmowa będzie wyglądała, zanim ta jeszcze się zaczęła. To dlatego, gdy wysiadła na chwilę i popatrzyła na niewielką, choć głęboką kałużę w pobliżu, z trudem opanowała chęć wrzucenia do niej telefonu. Westchnęła cicho i odebrała.

– Cześć, tato.

– Dzień dobry, córko. Szkoda, że nie uznałaś za stosowne zadzwonić do rodziców, żeby nas poinformować o tym, czy udało się wam dobrnąć na ten koniec świata. No, ale czego moglibyśmy się z matką spodziewać… Myśleliśmy, że jesteś inna niż Małgorzata, no ale…

Julią wstrząsnęły dreszcze, gdy słuchała tego dobrze znanego zimnego głosu, który ciął bezlitośnie niczym miecz. I chociaż była dorosłą kobietą, matką trójki dzieci i mężatką od kilkunastu lat, to nagle poczuła się jak mała dziewczynka. Żołądek ścisnął jej się z nerwów, a w gardle urosła wielka gula. Julia próbowała zaczerpnąć tchu i stanąć w obronie siostry, ale nie była w stanie powiedzieć ani słowa. Utonęła w monologu żalów i pretensji, znanych i zupełnie nowych. Wszak doszedł kolejny powód do narzekania…

– I jeszcze gdybyś się przeprowadziła w normalne miejsce, to nic bym nie mówił. Ale nie! Do tych farbowanych Niemców pojechałaś… Myślisz, że nie wiem? Jesteś taka jak siostra. Myślałem, że chociaż ty nie zdradzisz ojczyzny! Może jeszcze się opamiętasz! Posłuchasz, jak oni mówią, zobaczysz, jakie mają nazwiska… To nie Polacy… Koszmarna ziemia… I jeszcze im tam po wojnie tych bandytów Ukraińców przesiedlili! A ty tam dobrowolnie dzieci chcesz wychowywać? Nie pamiętasz, co zawsze ci powtarzałem? Że Polak to katolik, że trzeba walczyć o nasz ojczysty język…

Julia słuchała tych bredni, nie mając pojęcia, co prostować najpierw. Zresztą wiedziała, że tłumaczenie czegokolwiek nie ma sensu… Ojciec zawsze wiedział swoje… Na nic zdałyby się słowa o tym, że Kaszubi wcale nie są Niemcami i że mają takie same prawo mieszkać w Polsce jak ona czy ojciec. Bez sensu byłoby wyjaśnianie, kim byli przeniesieni tu po wojnie Łemkowie, zazwyczaj niesłusznie podejrzewani o współpracę z partyzanckimi oddziałami Ukraińców. Dla ojca wszystkie tereny poniemieckie były podejrzane i niegodne zainteresowania. Zresztą Kaszubi i Łemkowie nie byli jedynymi społecznościami, którymi tata gardził… Romowie, Żydzi, a ostatnio też muzułmanie. Aż trudno było uwierzyć, że człowiek o takich poglądach jednocześnie tak bardzo brzydził się hitlerowcami. Najgorsze było jednak to, że ojciec uważał się za wzorowego katolika. Julia wciąż się zastanawiała, jakim cudem tą swoją konfrontacyjną postawą nie zraził jej do Kościoła. Mając taki wzór religijnej hipokryzji pod samym nosem, powinna była zostać ateistką, tak jak uczyniło wielu jej znajomych w podobnej sytuacji. Ona jednak zawsze potrafiła odróżnić dobrego Boga od ograniczonych ludzi, nierozumiejących najwyraźniej, kim Bóg naprawdę jest. Czuła, że to nie jej zasługa, tylko specjalna łaska dana z nieba w jakimś celu.

Tymczasem było jej jednak wstyd. Znała to uczucie aż za dobrze. Zaczęło się pojawiać bardzo wcześnie, jeszcze zanim została nastolatką. Dzieci do pewnego momentu mają tendencję do uważania swoich rodziców za nieomylnych. Ale w przypadku jej ojca trudno było w coś takiego wierzyć. Już jako mała dziewczynka widziała przecież reakcje innych ludzi na słowa i zachowanie ojca. Wstydziła się tego, jaki jest głośny, jak brakuje mu taktu, jak łatwo zraża do siebie bliskich. Nieustająco współczuła mamie, cichej i pokornej, nieumiejącej się przeciwstawić czy wyrazić własnego zdania. Już wtedy, mając jakieś sześć lat, postanowiła, że ona nie chce taka być. Zdecydowała, że w swoim domu nigdy nie będzie cieniem, a jeśli wyjdzie za mąż, to tylko za kogoś zupełnie innego niż jej tata.

Dziecięce postanowienia bywają niebezpieczne. Czasem stanowią klatkę, w której człowiek dobrowolnie zamyka się na całe życie. Na szczęście dla Julii stały się tylko motywacją do tego, by w życiu zawalczyć o swoje. I dlatego mimo przeciwności losu, mimo ogromnej wrażliwości i mimo nabytych w rodzinnym domu zaburzeń lękowych miała w sobie jakąś siłę, której innym w podobnej sytuacji brakowało. Głos, który mówił jej w sercu: „A właśnie, że przetrwam i będę żyć po swojemu!”.

Nie zmieniało to jednak faktu, że słuchając teraz tyrady ojca, czuła się tak, jakby ktoś wylewał jej wiadro pomyj na głowę. Dobrze wiedziała, że to był pierwszy etap jej strategii, który nazywała fazą „przetrwam”. Żeby dojść do kolejnego etapu, a więc fazy „będę żyć po swojemu”, należało cierpliwie poczekać i wyłączyć telefon. A potem oddychać głęboko przez kilka minut, żeby oczyścić myśli.

Uratowało ją to, że usłyszała głos mamy. Jakimś cudem jej matce udało się wyrwać ojcu z ręki komórkę i powiedzieć kilka słów.

– Córuś, jak ci tam jest? Dobrze? Dzieci zdrowe?

– Dobrze, mamo, dobrze… Dziękuję. U was wszystko w porządku?

– Tak… – Matka zawahała się na chwilę. Coś trzasnęło, jakby zamykała drzwi od pokoju. Potem Julia usłyszała cichy szept:

– Wiesz, jaki jest ojciec. Odkąd wyjechałaś… Zresztą, co będę mówić. Ale nie martw się, córeczko, i nie słuchaj go. Jesteś dzielna i dasz sobie radę.

– Kocham cię, mamo… – Julii łzy stanęły w oczach. Po raz kolejny zadała sobie pytanie, co by osiągnęła, gdyby nie miała tej niepozornej bohaterki, stojącej zawsze po jej stronie. Uśmiechnęła się do siebie. Nawet jeśli rozmowa z tatą przyprawiała ją o ból żołądka, to ten dyskomfort nic nie znaczył wobec ogromu miłości, jaką dostawała od matki. Wiedziała, że jej przyjaciółki zawsze jej takiej mamy bardzo zazdrościły. Mama akceptująca i mądrze wspierająca córki w ich dorosłym życiu to niestety bardzo rzadkie zjawisko.

Pożegnała się i jeszcze przez dłuższą chwilę trwała, wpatrując się w ciemną linię lasu. Wysokie sosny lekko falowały na wietrze.

– Bądź jak drzewo – upomniała siebie Julia. – Wyginaj się, gdy trzeba, a potem prostuj ku niebu.

W ustach kogoś innego brzmiałoby to patetycznie i nienaturalnie. Ale Julka była jedną z nielicznych osób, które mogły wypowiadać takie kwestie bez obawy o śmieszność.

Gdy wsiadła do samochodu, uśmiechnęła się do dziewczynek i zaproponowała, że włączy ich ulubioną płytę ze starymi włoskimi przebojami. Córeczki zareagowały z entuzjazmem i już po chwili cała trójka śpiewała na cały głos piosenki sprzed lat, zaśmiewając się przy niektórych słowach. W dobrych nastrojach zajechały pod sklep.

– Pamiętajcie, że musimy kupić świeży chleb – powiedziała Julia.

– I dżem kupimy, dobrze mamuś? – zapytała przymilnie Karolinka.

– Dobrze. Kupimy.

– A możemy nutellę do chleba? – Matyldzia najwyraźniej postanowiła wykorzystać słabość mamy i wyprosić coś dla siebie.

Julka zerknęła na nią spod oka i uniosła brwi. Matylda wytrzymała spojrzenie z uśmiechem na twarzy.

– A niech cię, szelmo. Możemy. Wyjątkowo – to ostatnie słowo zostało mocno podkreślone, ale nastoletnia córeczka chyba go nie usłyszała, bo już pędziła do odpowiedniej półki.

Przez jakiś czas krążyły po sklepowych alejkach, wybierając najpotrzebniejsze produkty, a także te mniej potrzebne. Do tych ostatnich należał między innymi turkusowy lakier do paznokci – Julia uznała, że jakoś musi się nagrodzić za przetrwanie rozmowy telefonicznej bez wybuchu. Gdy ich kosz był już pełny, poszukały wzrokiem kasy. Szybkim krokiem udały się w tamtą stronę, okazało się jednak, że kolejka do kas jest całkiem spora. W dodatku co chwilę kręciły się tu osoby robiące jeszcze zakupy i trudno się było zorientować, gdzie kończy się ogonek.

– Przepraszam, czy pani stoi w kolejce? – spytała Julia sympatycznie wyglądającą czarnowłosą kobietę w sportowym stroju, która przystanęła blisko ludzi zmierzających do kasy, ale wodziła teraz obojętnym wzrokiem po stoisku z przyborami szkolnymi.

– Jo… – odparła nieznajoma.

A Julia czekała na ciąg dalszy. Z „jo” była osłuchana. Po góralsku to znaczyło tyle co „ja” i przeważnie było tylko początkiem zdania.

Tymczasem żadne inne słowo nie padło. W końcu kobieta zreflektowała się, że nie została zrozumiana, i powiedziała z uśmiechem:

– Tak. Tutaj kończy się kolejka… – i chyba chciała dodać coś jeszcze, ale przerwała jej jakaś elegancka blondynka w ciemnym kostiumie, stojąca przed nimi.

– Co się pani dziwi, że nikt nie rozumie. Tu się mówi po polsku! Co za wieś! – wysyczała.

Brunetka się zaczerwieniła, czy to z oburzenia, czy raczej z przykrości. Ale Julia, którą wcześniejszy telefon wprawił w bojowy nastrój, zlustrowała jasnowłosą od stóp do głów i powiedziała dobitnie:

– To prawda. Wieś na całego! – Obrzuciła blondynkę uważnym spojrzeniem. Kiedy spostrzegła, że kłótni słuchają już wszyscy ludzie w pobliżu, dodała z przesadną grzecznością: – W Polsce mamy też bardzo dobrych psychoterapeutów, którzy nie tylko mówią po polsku, ale też pomagają się uspokoić. Może warto umówić się na rozmowę?

Awanturnica zmieniła kolor na twarzy, ale w przeciwieństwie do czarnowłosej kobiety przybrała barwę trupiej bieli. Po czym rzuciła swoim koszykiem w kąt i stukając głośno obcasami, wyszła ze sklepu.

– Pewnie jest wściekła, że kłóciła się w miejscu, gdzie są drzwi na fotokomórkę – skwitował jakiś chłopak w szarej bluzie. – Nie można nimi trzasnąć…

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i atmosfera momentalnie się poprawiła.

Kiedy Julia dotarła do kasy, kasjerka spojrzała na nią z uznaniem. Potem przyjrzała się jej zakupom i powiedziała:

– Ten ser kaszubski niech pani weźmie za darmo, w nagrodę. Tylko proszę nikomu nie mówić. – Mrugnęła łobuzersko.

– Brawo, mamuś! Dostałaś odznakę kaszubskiego sera! – pochwaliła Matyldzia z typowo nastoletnią złośliwością, ale było widać, że jest dumna z bojowej mamy.

A przed sklepem czekała na nie kobieta, która wypowiedziała owo nieszczęsne „jo”.

– Dziękuję… – Kiwnęła głową.

– Drobiazg… – odparła Julia. Teraz, gdy emocje z niej opadły, czuła się nieco zmęczona. Najchętniej zaszyłaby się na jakiejś łące, z dala od ludzi. Trzeciej konfliktowej sytuacji tego dnia raczej by nie zniosła.

– Wy chyba nie stąd?… Jestem Agnieszka. W skrócie Agnes – powiedziała nieznajoma. Miała miły głos i mówiła ze specyficznym akcentem. Julia pomyślała, że była już w wielu miejscach, ale czegoś takiego jeszcze nie słyszała. Podobało jej się to.

– Julia – przedstawiła się. – A to Matylda i Karolinka, moje córki.

– Skąd jesteście? – zaciekawiła się Agnieszka. – Przyjechałyście na wakacje?

– Jesteśmy… z Krakowa – Julii zadrżał nieco głos, gdy wymówiła nazwę ukochanego miasta. – Przyjechałyśmy tu na stałe… Z całą rodziną.

– O! I długo tu już u nas mieszkacie?

– Od wczoraj… Szczerze mówiąc, jesteś pierwszą osobą stąd, z którą rozmawiamy – wyjaśniła Julia.

I wtedy stało się coś dziwnego. Nieznajoma spojrzała na nie ze zdumieniem.

– To wy przyjechaliście wczoraj? Do domu Gertrudy, prawda? Tego, który sprzedała jej wnuczka?

Julii trudno było ukryć zmieszanie. Skąd ta obca kobieta wiedziała, gdzie mieszkają? Przecież sklep, do którego przyjechały, znajdował się dwie wsie dalej…

– Kochana, jesteśmy sąsiadkami! – Agnieszka aż klasnęła w dłonie z radości.

– To pani mieszka w tym bunkrze? – zapytała Karolinka, wywołując u rozmówczyni wybuch śmiechu.

– O nie! Ale wiem, o jakim domu mówisz… Mieszkankę bunkra właśnie miałyście przyjemność poznać…

– To ta blondi w szpilkach? – upewniła się Matyldzia.

– Ta sama. – Agnes kiwnęła głową.

– Cudownie… – w końcu odezwała się Julia. – Mam nadzieję, że nie zestrzeli nas, gdy będziemy wracać z zakupów.

– Zawsze możecie poćwiczyć sztukę kamuflażu i ozdobić samochód gałęziami, żeby pozostać niezauważonymi – zaproponowała Agnieszka, szczerze się śmiejąc. Porównanie domu sąsiadki do bunkra najwyraźniej przypadło jej do gustu.

– Biorąc pod uwagę błękitny kolor auta, lepiej byłoby umieścić na dachu żabę oraz kilka nenufarów – odparowała Julia, a potem spytała z ciekawością: – A gdzie ty mieszkasz?

– Blisko pastwiska. Na pewno widziałyście konie z okna. Nie są nasze – zastrzegła od razu, widząc ożywienie dziewczynek. – Ale my mieszkamy tuż obok. Dom z zielonym dachem, cały w dzikim winie. Nie da się pomylić.

– Mieszkacie? – Karolinka zerknęła na nową znajomą z nadzieją.

– Tak… – Agnes od razu zorientowała się, do czego zmierza to pytanie. – Mieszkamy. Ja, mój mąż, dwóch synów i córka. Ma na imię Weronika i ma osiem lat.

– Jupi! Będę mieć koleżankę! – ucieszyła się dziewczynka, a Agnieszka przytaknęła z uśmiechem.

– Powiedz mi jeszcze… – poprosiła Julka, gdy szły we czwórkę w kierunku samochodów – co to właściwie znaczy „jo”?

– „Tak”. – Agnes wzruszyła ramionami. – To po kaszubsku. Ale ludzie różnie reagują, gdy słyszą nasz język.

– Bo ludzie są dziwni – Matylda wygłosiła diagnozę z mądrą miną typową dla trzynastolatki. – I nie jest ważne, co sobie myślą.

– No cóż, w tym wypadku muszę się zgodzić z córką – stwierdziła Julia.

– Jak to w tym? – zaperzyła się Matyldzia. – A w innych to się ze mną nie zgadzasz?!

Tak sobie dogadywały jeszcze przez jakiś czas. Agnieszka pojechała do swojego domu, żeby przygotować obiad dla rodziny. Julia i jej córeczki jeszcze długo krążyły po pobliskich drogach, poznając różne ciekawe miejsca… Już nie słuchały włoskich przebojów. Zamiast tego znalazły w internecie kaszubską wersję przeboju Franka Sinatry i próbowały zrozumieć zupełnie nieznane sobie słowa…

*

Tymczasem Agnes zaparkowała przy swoim domku za pastwiskiem. Rozejrzała się po zadbanym podwórku. Wszystko było tu takie swojskie i znajome… Piękne kwiaty, dzikie wino oplatające dom, zielony dach lśniący w promieniach słońca. Stary orzech o jasnozielonych liściach i pokrytym mchem pniu, stojący tuż przy południowej ścianie domu. Wiedziała, że za chwilę wyjmie zakupy z bagażnika i pójdzie do kuchni, gdzie przywita ją córeczka. Starsi synowie prawdopodobnie korzystają z jej nieobecności i grają na konsoli w pokoju na piętrze. Mąż na pewno nie wrócił jeszcze z pracy, zresztą ostatnio wracał coraz później…

Kobieta westchnęła. Dzisiejsze spotkanie nowej sąsiadki przypomniało jej to, o czym myślała coraz częściej. Była samotna. Coraz bardziej samotna. Dzieci rosły i nie potrzebowały jej tak bardzo jak jeszcze kilka lat temu. Z Markiem jakoś się zaczęli rozmijać… Nie było między nimi kłótni ani pretensji, a jednak niepostrzeżenie coś chyba wygasło. Każde miało swoje zainteresowania, swój sposób spędzania czasu. On wychodził do pracy, a później nieraz znikał z kolegami na próbach. Wiedziała, że nie robili niczego złego, po prostu postanowili wrócić do czasów młodości i znów założyć zespół. Ona poświęciła się domowi, trochę dorabiała jako bibliotekarka… Poza tym zaczęła tworzyć swoje dzieła na szydełku, nawet udało się już jej znaleźć kilku kupców na swoje wyroby. Dziergając kolejne chusty i szaliki, z żalem myślała o dawnych czasach, kiedy to nie mogli się z mężem doczekać tego momentu, gdy maluchy podrosną. Czego to oni nie planowali… Randki, szalone wypady, nawet podróż za granicę. I co? Nic. Agnieszka bała się nawet wspominać Markowi o tych planach. Obawiała się, że ją wyśmieje i głośno potwierdzi to, czego ona w duchu się obawiała – że coś się skończyło. Dopóki nie zostało to nazwane, mogła się łudzić, że to chwilowy kryzys, z którego jakoś wyjdą… Zaciskała więc zęby i w milczeniu spędzała kolejne popołudnie bez męża. Pomagała córce odrabiać zadania, podlewała kwiaty, strofowała synów. I starała się zagłuszyć ten jęk zawodu, który gdzieś w środku w niej narastał.

Przyjaciółek – takich od serca – nie miała od dawna. Te z czasów szkolnych rozjechały się gdzieś po świecie. Poszły na studia do miasta i tam już osiadły, pozostałe wyszły za mąż i wyprowadziły się do innych miejscowości. Zresztą relacje z koleżankami posypały jej się bardzo szybko… Agnes z bólem wspominała początki swojego macierzyństwa, które niespodziewanie spadło na nią w klasie maturalnej. Patrzyła, jak inne dziewczyny realizują swe marzenia, robią karierę, podczas gdy jej świat wypełniły pieluchy i kaszki oraz strach przed kolejnym katarem lub wysypką… O czym miała rozmawiać na odbywających się jeszcze kilka lat po maturze spotkaniach klasowych, podczas których wszyscy opowiadali o swoim udanym, wypełnionym imprezami i podróżami życiu? O tym, że jej synek nauczył się chodzić w wieku dziesięciu miesięcy? Że wreszcie umie korzystać z nocnika? Na szczęście po tylu latach od skończenia szkoły zapał do spotkań wszystkim minął. Agnes podejrzewała, że wszystkich w końcu dopadło prawdziwe życie.

Coś w rodzaju przyjaźni połączyło ją z Marią, sąsiadką mieszkającą już od kilku lat w przysiółku za lasem. Ale z nią przecież nie mogła rozmawiać o wielu sprawach. Nie o dzieciach. Nie po tym, co spotkało biedną Marysię…

Choć Agnieszka bardzo kochała swoją rodzinę i do tej pory nawet lubiła swoje życie, jakiś czas temu zaczęła żałować, choć właściwie nie wiedziała czego. Odczuwała pustkę, ale nie umiała jej nazwać. Dopiero rozmowa z nową sąsiadką uświadomiła jej, że rozpaczliwie potrzebuje kogoś bliskiego, z kim mogłaby pogadać o wszystkim. Jak kobieta z kobietą. Jak matka z matką…

– Może coś się zmieni? – szepnęła i spojrzała w kierunku domu nowych sąsiadów. Wiedziała, że nie powinna liczyć na przyjaźń po zaledwie jednym krótkim spotkaniu. A jednak w tej nowo poznanej przyjezdnej było coś, co poruszyło serce Agnes. Jakaś wrażliwość i otwartość, której większości jej znajomych brakowało.

Westchnęła ciężko. Otworzyła bagażnik i już po chwili szła powoli w stronę domu. Sprawiała wrażenie kogoś, kto dźwiga o wiele większy ciężar niż dwie torby z zakupami.

A jednak serce

Kiedy głód w końcu zmusił Julkę i dziewczynki do powrotu, Paweł z Tomkiem właśnie kończyli swoją pracę. Trawa była przystrzyżona, a panowie grabiami znalezionymi w szopie zbierali ją w zgrabne kopce.

– Uwielbiam ten zapach… – Julia stała i dłuższą chwilę delektowała się aromatem skoszonego zielska. Tymczasem dziewczynki biegały, robiąc slalomy wokół pachnących kopczyków.

– Tylko ich nie niszczcie! – ostrzegł je tata, świadomy, czym może się skończyć taka zabawa. – I nie dotykajcie, tam są też pokrzywy!

– Brawo, chłopaki! – pochwaliła Julia. – Szybko się uwinęliście…

– Zgłodniałem od tego grabienia. – Tomek ucieszył się z uznania, ale marzył już o odpoczynku. Najlepiej z książką gdzieś pod drzewem. I solidną porcją jedzenia…

– Zaraz zrobię obiad, też mam już pustkę w brzuchu. – Dźwignęła siatkę z zakupami i skierowała się w stronę domu. Usłyszała jeszcze komendę męża:

– Dziewczyny, pomóżcie mamie!

Matyldzia i Karolinka nie miały ochoty na tracenie czasu w kuchni. Poszły z minami skazańców. Julia spojrzała na nie badawczo i uśmiechnęła się pod nosem.

– Macie ochotę na naleśniki?

– Taaak! – Ożywiły się momentalnie.

„Dzięki Ci, Boże, za to, że już nie jestem początkującą mamą!”, pomyślała Julia. Kilkanaście lat doświadczenia w prowadzeniu rozmów z trudnym przeciwnikiem robi swoje. To, co dawniej ją przerastało i spędzało sen z powiek, teraz stało się rutyną. Uważała nawet, że matki, szczególnie te wielodzietne, powinny być zatrudniane w policji jako najlepsi eksperci w mediacjach z terrorystami.

– Karola, bierz mikser i jedziemy z ciastem. A ty, Mati, szykuj patelnię, będziesz smażyć – wydawała polecenia.

Córki uwinęły się sprawnie. Uwielbiały robić naleśniki. Tomek zresztą też. W domu – „dawnym domu”, poprawiła się w myślach Julia – nieraz kłócili się o to, kto będzie miksował, a kto zostanie mistrzem patelni.

– Mamo, mogę zapalić zapałkę? – spytała Karolinka, miksując tak zawzięcie, że wsypana przed chwilą mąka buchnęła białą chmurą i osiadła dziewczynce na nosie i rzęsach.

– Nie, to ja miałam obsługiwać piec! – zaperzyła się jej siostra.

Obie były zafascynowane starym modelem kuchenki, w którym płomień trzeba było uzyskać za pomocą zapałek, a nie automatycznego zapalnika. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziały. Uznały zapewne, że trzeba z tej niespodziewanej atrakcji korzystać, póki rodzice nie wymienią sprzętu na nowy.