Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 16.12.2025
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
W Brzysku rozkwita miłość, ale los wciąż pisze własny scenariusz...
Miłość Zuzi i Marka dojrzewa, choć przed nimi kolejne wyzwania. Czy rodzice Zuzi zaakceptują przyszłego zięcia? I jaką rolę odegra dziadziuś – dobry duch Domu pod Kasztanem?
W tym samym czasie do miasteczka przyjeżdża Monica – elegancka Włoszka, która podąża śladami rodzinnych tajemnic. Towarzyszy jej rozpieszczony kot, a ich obecność szybko burzy codzienny spokój Brzyska. Czy spotkanie dwóch światów może przerodzić się w przyjaźń... albo coś więcej?
Karczma Walerki i Przemka staje się sercem miasteczka, ale prawdziwą próbą okaże się nie remont starego domu, lecz budowanie wspólnej przyszłości. Czy związek młodego poety i temperamentnej Kaszubki przetrwa życiową zawieruchę?
Pełna ciepła, emocji i humoru opowieść o miłości, rodzinie i tym, co naprawdę ważne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Natalia Przeździk, 2025 Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2025
Projekt okładki: Zofia Stybor Zdjęcie na okładce: © elenathewise/depositphotos
Redakcja: Magdalena Kawka Korekta: MAQ PROJECTS PR & marketing: Andżelika Wojtkiewicz
ISBN: 978-83-8402-782-0
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o. ul. Kleeberga 2 61-615 Poznań[email protected]
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Kuchnia pachniała konwaliami. Promienie słońca wpadały do pomieszczenia przez otwarte okna. Sad cieszył oczy świeżą zielenią. Krzątająca się przy stole Zuzia co i rusz musiała przywoływać się do porządku. Czekała na tę porę roku przez wiele miesięcy i teraz trudno jej było nie kontemplować tych cudów, które miała na wyciągnięcie ręki. Niby zwyczajnych i powtarzających się co roku, a w rzeczywistości za każdym razem tak samo zapierających dech w piersiach.
– A mogliśmy się pospieszyć i zrobić rodzinny obiadek w marcu. Pewnie wszystko wtedy byłoby idealne, bo nie rozpraszałyby mnie te zapachy. I widoki – mruczała do siebie.
Do aromatu konwalii konsekwentnie w równych odstępach czasu dołączał zapach spalenizny. W ciągu ostatniej godziny zdążyła już przypalić mleko, cebulkę i kapustę oraz dopuścić do tego, że makaron zupełnie się rozgotował. To ostatnie mogła wytłumaczyć dobrem dziadka – on wolał makaron przypominający miękkie kluski, a nie włoską pastę al dente. Ale zwęglenie pokrojonej drobno cebulki trudno było zwalić na dbałość o jego żołądek. Podobnie jak zamiana mleka, z którego miała zrobić deser, w cuchnącą, brudnożółtą ciecz. Cóż, musiała gotować je jeszcze raz. Tyle dobrze, że zepsuło się, zanim wsypała do niego tapiokę.
– Marek się załamie… – Westchnęła, gdy znów musiała rzucić się w stronę kuchenki, by ratować kolejne danie. – I mama też…
To był ich pierwszy wspólny obiad w Domu Pod Kasztanem. Pierwszy w rodzinnym gronie – z dziadkiem Janem i jej rodzicami. Ci ostatni mieli poznać Marka, o którego istnieniu dowiedzieli się niedawno. Zuzka nie mówiła o nim zbyt wiele. Wolała, żeby osobiście przekonali się, jakim człowiekiem jest jej narzeczony. I jak wygląda łącząca ich relacja. Oczywiście wiedziała, że oszczędność w słowach była przede wszystkim powodowana strachem. Bała się zwłaszcza reakcji mamy. Co powie, gdy zobaczy, że Marek jest sporo starszy od jej córki?
– Jest trochę po trzydziestce, ale to nam nie przeszkadza. Ważne, że jest wrażliwy, potrafi być czuły. I traktuje mnie z szacunkiem, w przeciwieństwie do większości poznanych do tej pory rówieśników. Nikogo innego nie chcę – wspomniała, sprytnie zapominając dodać, że „trochę po trzydziestce” oznacza w rzeczywistości „nieco przed czterdziestką”.
Nie chciała prowokować pierwszej awantury, a miała nadzieję, że w obecności Marka mama nie odważy się robić jej wymówek. A co powie później – tym Zuzka postanowiła martwić się, gdy nadejdzie czas. Odkąd nosiła na palcu pierścionek lśniący białym złotem, wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała się skonfrontować z rodzicami. Ale wolała to zrobić na własnych warunkach.
Dlatego tak bardzo zależało jej, żeby to spotkanie było udane… Niestety majowa pogoda plus stres związany z przyjazdem rodziców zrobiły swoje i Zuzia już widziała, że do ideału będzie daleko.
„Ale ideały są męczące!” – skwitowała z humorem. Pogłaskała delikatne dzwonki kilku konwalii zerwanych za domem i zaczęła podśpiewywać piosenkę Starego Dobrego Małżeństwa.
Brnąłem do ciebie maju
Przez mrozy i biele
Przez śnieżyce i zaspy
I lute zawieje
Przez bezbarwne szpitalne
Korytarze stycznia
W tych korytarzach słońce
Gasło ustawicznie
A teraz maj dookoła maj
Wyświęca ogrody
I cały ja i cały ja
Zanurzony w jordanie pogody
A teraz maj i maj i maj
Dokoła się święci
Od wonnych bzów szalonych bzów
Wprost w głowie się kręci…1
Ten śpiew usłyszał Marek, który właśnie zmierzał ścieżką w stronę domu. Nie mógł przyjść wcześniej, bo akurat wypadło mu spotkanie autorskie w bibliotece jednego z pobliskich miast, ale obiecał Zuzi, że zjawi się jak najszybciej. I tak było. Postawił rower przy szopie (podobnie jak Zuzka nie miał prawa jazdy i poruszał się jednośladem lub komunikacją) i szybkim krokiem ruszył w stronę domu. Liczył na to, że wyjdzie mu na spotkanie, ale zajęta śpiewem, gotowaniem i walką z własnymi myślami zupełnie nie usłyszała skrzypiącej furtki i terkoczącego starego roweru.
Wszedł do kuchni cicho jak kot i objął Zuzię od tyłu.
Zaskoczona pisnęła i niemal oblała go gorącym pomidorowym sosem, który właśnie mieszała.
– Nigdy więcej tego nie rób, chyba że chcesz wystąpić przed moimi rodzicami w poplamionej koszuli! – burknęła, choć w jej oczach migotały wesołe iskierki.
– Zawsze mogę wystąpić bez koszuli – odparł z szelmowskim uśmiechem.
– O nie, na to nie licz! Nie będziesz zaczynał spotkania z moją rodzicielką od pokazywania swojego kaloryfera!
– Jakiego kaloryfera? – Zdziwił się, bo choć nie narzekał na brak kondycji, to jednak w niczym nie przypominał klasycznego mięśniaka.
– No tak, zapomniałam. Ty postawiłeś na ogrzewanie podłogowe – zażartowała, a potem nagle zamilkła.
– Nawet lubię, jak tak pleciesz trzy po trzy. Przynajmniej mam pretekst, żeby cię uciszać – mruknął Marek, gdy już oderwał się od jej ust, a potem odskoczył gwałtownie, bo jego uszy przeszył rozdzierający wrzask.
– Sos mi się przypala! Ty draniu!!!
– I już mam pomysł na kolejną powieść – skwitował z cierpkim uśmieszkiem. – Już widzę tę okładkę z krwistym napisem „sos”, wprawiającą czytelnika w zakłopotanie i zmuszającą do zastanowienia, czy chodzi o wezwanie pomocy, czy jedynie o dodatek do obiadu.
Potem spoważniał.
– Kiedy przyjadą twoi rodzice?
– Będą za godzinę… Dziadziuś na razie śpi, mamy chwilkę. Pomóż mi, błagam, bo to będzie jakaś katastrofa – powiedziała z jękiem.
– Dobrze. Postarajmy się, by była to piękna katastrofa.
Nie mogła się nie uśmiechnąć. Też lubiła Greka Zorbę, głównie dzięki swojej przyjaciółce Walerce, która zwykła sypać cytatami z tej książki. Chociaż miała nadzieję, że rodzinny obiad, w przeciwieństwie do inwestycji bohaterów greckiej powieści, skończy się sukcesem. Mniejszym lub większym.
*
Po godzinie, dzięki pomocy Marka oraz dzielnie dopingującego ich dziadziusia, dania zaczęły wyglądać naprawdę smakowicie, a o zapachu spalenizny można było zapomnieć. Zuzka co i rusz nerwowo zerkała na zegarek.
– Powinni być lada chwila – mruczała, czując, jak żołądek boleśnie zaciska jej się z nerwów.
– Zuziu, będzie dobrze. – Dziadek ją uspokajał. – A gdyby coś… to wiesz, że ja zawsze pomogę.
Przytuliła go mocno.
– Dzięki, dziadku.
Sprawiał wrażenie kruchego staruszka, ale miała już okazję się przekonać, że kiedy trzeba, potrafi zawalczyć – nie tylko o swoje, ale i o dobro Zuzki.
Marek, który właśnie poprawiał po raz kolejny sztućce, nagle uniósł głowę znad stołu i zaczął nasłuchiwać.
– Czy mi się wydaje, czy ktoś nadjeżdża?
– To oni – wymamrotała Zuzka i pobiegła do drzwi.
Marek i dziadek Jan spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
– No cóż… powodzenia – powiedział dziadziuś z nieco kpiącym uśmieszkiem.
– Dziękuję – mruknął pisarz, modląc się w duchu, by nie zostać zamordowanym podczas swojego pierwszego rodzinnego obiadu.
Obaj wiedzieli, że rodzice jedynaczki mogą być trudnymi przeciwnikami i nie oddadzą córki byle komu.
Tymczasem Zuzia założyła babcine chodaki i wybiegła do ogrodu. Chciała przywitać się z mamą i tatą na osobności. No i wysondować ich nastroje. Widok uśmiechniętego taty sprawił, że ucisk w brzuchu nieco zelżał. Podeszła do furtki i otworzyła ją szeroko.
– Jak dobrze, że jesteście! – zawołała. – Już czekamy!
Mama, o dziwo, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanej niż córka. Zuzka zauważyła ze wzruszeniem, że oboje rodzice ubrali się wyjątkowo elegancko, a w oczach jednego i drugiego widać było niepewność.
„Dla nich to też wielki stres” – uświadomiła sobie. „Może spróbuję myśleć o tym, jak ich ośmielić? Wtedy nie będę miała czasu na zastanawianie się nad tym, że sama też się denerwuję”.
Bez namysłu zaczęła wesoło opowiadać o pracach ogrodowych i pokazywać im nowo zakwitłe cuda. A było na co patrzeć!
Rodzice spojrzeli na ogród z podziwem.
– Jest równie piękny, co za czasów babci Marysi – szepnęła mama. – Gratulacje, córeczko.
Zuzia machnęła ręką.
– A jak przyjedziecie tu w lecie, wtedy dopiero będzie się działo! Za radą dziadka postanowiłam spróbować zasiać kilka nowych okazów, których babcia nie uprawiała. Ciekawe, czy mi się uda i rośliny będą wyglądały tak ładnie, jak na obrazkach, czy po prostu zeżrą je mszyce albo inne dziadostwo – paplała Zuzia, zerkając w stronę drzwi.
Zauważyła majaczące w głębi domu twarze Marka i dziadka. Westchnęła cicho i postanawiając już nie przeciągać momentu powitania, powiedziała:
– No dobrze, chodźcie do domu. Poznacie Marka…
Ruszyła przodem i tylko dlatego nie zobaczyła nieco pozieleniałej ze stresu twarzy mamy i nerwowego ruchu dłoni taty. Jeszcze nigdy droga z ogrodu do drzwi tak jej się nie dłużyła. Może dzięki temu, że jeszcze nigdy nie szła na tak miękkich ze zdenerwowania nogach. Kiedy tylko przestała mówić o ogrodzie, strach znów powrócił.
„Trzeba było wydać obiad w sadzie. Może byłoby to kłopotliwe, ale cały czas mogłabym skupiać uwagę rodziców na kwiatkach. No i byłaby szansa, że gdyby ktoś zachował się niestosownie, mógłby paść ofiarą ostrzału ukrytych w gałęziach drzew ptaszków…”
Marek i dziadziuś Jan czekali w przedpokoju. Dziadek wspierał się na ramieniu Marka. Nie dlatego, że faktycznie brakowało mu sił, ale w ten chytry sposób postanowił dać do zrozumienia, że darzy pisarza zaufaniem. I może się na nim oprzeć tak samo, jak na Zuzi – dosłownie i w przenośni.
Mama, widząc sporo starszego od Zuzi mężczyznę, zachwiała się lekko, a jej twarz z zielonkawej zmieniła barwę na nieco czerwoną.
– Mamo, tato… to właśnie jest Marek. Marku, to są moi rodzice. – Zuzia dokonała prezentacji, z trudem powstrzymując się od obgryzania paznokci.
Jeśli tata był zaskoczony wyborem córki, to nie dał tego po sobie poznać. Uścisnął dłoń Marka i mrugnął do Zuzki wesoło.
Mama zareagowała zgoła inaczej.
– Miło mi pana poznać – wyjąkała i szybko skierowała się do łazienki, by nieco ochłonąć.
Dziadek popatrzył na odchodzącą postać spod zmarszczonych brwi.
– No to pierwsze koty za płoty, Zuziu – szepnął do wnuczki. – Chodźmy do kuchni.
– A mama…?
– Daj jej chwilkę. Jak ją znam, będzie przez pięć minut chłodzić twarz nad umywalką. Jeśli nie wróci za jakiś czas, przybędziemy z odsieczą – mruknął beztrosko, po czym puścił ramię Marka i jak gdyby nigdy nic poszedł do stołu.
– Idziecie czy nie?! – zawołał, widząc, że nadal stoją i nie wiedzą, co ze sobą zrobić.
– Dziadziuś ma rację. Tato, usiądź, a my z Markiem wszystko ogarniemy – zakomenderowała Zuzia.
Tata zajął miejsce przy dziadku i zaczął prowadzić rozmowę, jednocześnie zerkając spod oka na krzątających się po kuchni Zuzię i Marka. Wbrew powszechnej opinii, według której ojcowie niechętnie oddawali swoje córeczki, on cieszył się, widząc szczęście Zuzki. Bo co do tego jednego nie miał wątpliwości. Była szczęśliwa. Owszem, zestresowana sytuacją i najwyraźniej nieco obawiająca się opinii rodziców, ale także pewna swojego wyboru. Pamiętał tamtą Zuzię sprzed roku, mieszkającą z nimi i martwiącą się nielubianymi studiami, brakiem przyjaciół (z wyjątkiem nieocenionej Walerki) i głębszych relacji z ludźmi, niepewną, co przyniesie los, nieco zamkniętą w sobie. Przeszła długą drogę, widział to jak na dłoni. Wydoroślała, nauczyła się odpowiedzialności. Stała się prawdziwą gospodynią w Domu Pod Kasztanem, godnie zajmując miejsce babci Marysi. Opiekowała się dziadkiem, który pod jej wpływem sprawiał wrażenie młodszego niż przed rokiem. Miała wokół siebie krąg bliskich ludzi, którzy stali się dla niej jak rodzina. Walerka, Przemek, ciocia Olga, Noemi, nawet ksiądz Damian… Znał ich wszystkich i wiedział, że w razie czego córka może liczyć na pomoc. Nie jest tu sama, wbrew temu, co od miesięcy wieszczyła uparcie jej mama. No i był Marek. Owszem, sporo starszy od Zuzki i może bardziej doświadczony w wielu sprawach. Jednak nie trzeba jasnowidza, by zobaczyć, że nie traktuje Zuzi jak uroczej ozdoby, którą można się pochwalić, a potem pokazać, gdzie jej miejsce. Mimo dzielącej ich różnicy wieku funkcjonowali obok siebie jak partnerzy i widać było, że darzą się zaufaniem. Wodził za nimi wzrokiem na tyle długo, by to zobaczyć. Owszem, byli w sobie zakochani, ale czas pierwszych motyli w brzuchu i odurzającego zauroczenia już minął. Teraz byli ze sobą dlatego, że tak zdecydowali i naprawdę tego chcieli.
„Czyli przeczucie mnie nie myliło” – pomyślał. „Oni znają się już od dawna. I to pewnie z jego powodu Zuzia tak twardo obstawała przy pozostaniu w Podwołkach”.
To pomyślawszy, stwierdził, że musi wspierać córkę w jej wyborze. I postarać się uspokoić Basię, jeśli będzie trzeba. Matka o wiele bardziej przeżywa każdą zmianę w życiu dziecka.
Na szczęście mama Zuzki, prawdopodobnie mając w pamięci nie tak dawne nieporozumienia z córką, starała się stanąć na wysokości zadania i nie sprowokować kolejnej awantury. Kiedy wróciła z łazienki, sprawiała wrażenie opanowanej. Co prawda do Marka zwracała się z chłodnym dystansem, co było wyczuwalne zarówno dla Zuzi, jak i dziadka Jana, jednocześnie jednak nie mogła się nachwalić smakowitych dań i pięknie wystrojonej kuchni.
– Wiesz, Zuziu… Zawsze się bałam, że po odejściu babci Marysi skończy się pewna epoka w tym domu – wyznała w pewnym momencie, a oczy jej zwilgotniały. – Dzięki tobie trwa nadal. Owszem, jest inaczej i już bardziej Zuziowo niż Marysiowo… Ale równie pięknie. Dziękuję, córeczko. A ten obiad… Babcia lepszego by nie zrobiła, mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi, gdziekolwiek teraz jest, ale taka prawda!
– A to ostatnie to akurat zasługa Marka. – Zuzka spojrzała na narzeczonego z czułością. – Ja byłam w takim stresie, że gotowa byłam spalić wszystkie dania co do jednego.
– Za to pięknie przystroiłaś kuchnię – odparował Marek. – Ja bym tak nie potrafił.
– Oj nie mów, zawsze przed randką wykupujesz pół kwiaciarni Noemi…
– No właśnie. Możesz podziękować Noemi za wkład – zażartował. – Od tak dawna dba o oprawę naszych spotkań, że…
– Od dawna? – podchwyciła mama. – To ile wy się spotykacie?
Spojrzeli na siebie w popłochu.
– Ekhm… W lecie minie rok – wyznała Zuzka.
– I ja o niczym nie wiem?!
– Kochanie, przecież już wiesz – wtrącił spokojnie tata. – Właśnie dlatego tu jesteśmy.
– Ale tyle czasu i ani wzmianki… – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Nie miałaś do nas zaufania?
– Miałam – odparła Zuzia, nie do końca jednak zgodnie z prawdą. – Tyle że są sprawy, o których po prostu nie mówi się rodzicom. A przynajmniej nie od razu. Prawda, dziadku? – Wiedziała, w kim szukać sprzymierzeńca.
– Oczywiście! – Dziadziuś momentalnie się ożywił. – My z Marysią długo spotykaliśmy się na schadzkach w polach między Brzyskiem a Podwołkami, zanim zdecydowaliśmy się, że chcemy być ze sobą do końca życia. I dopiero wtedy powiedzieliśmy o tym rodzicom. To już były takie czasy, że mogliśmy decydować sami, bo dawniej to wiadomo, często rodziny wybierały. Moja mama na przykład chyba nie była szczęśliwa z moim tatą, chociaż zauważyłem to dopiero, gdy już dorosłem. A my… Pamiętam, jak chowaliśmy się przed ludźmi wśród zbóż. I rumianki tak pachniały… – Uśmiechnął się do wspomnień. – A Marysia miała jedną spódnicę tak prawie czerwoną jak płatki maku. Była najpiękniejsza.
– My też nie od razu przyznaliśmy się przed swoimi, prawda? – szepnął tata Zuzi.
– No nie, ale… to co innego!
– Jakie co innego? – Dziadek oburzył się teatralnie. – Ja i Marysia byliśmy od was gorsi czy jak?!
– Bo ja… my nie miałyśmy wcześniej z Zuzią tajemnic. Zuziu? – Mama spojrzała tak, że dziewczynie zrobiło się jej żal.
– Mamo… Trochę miałyśmy. Każdy ma. I to chodzi o to, żeby mieć do siebie zaufanie i nie wyciągać tych sekretów na siłę – odparła cicho. – My z Markiem też musieliśmy sobie wiele spraw poukładać. Sami, bez ingerencji z zewnątrz.
– Przecież nikt by się w wasze sprawy nie wtrącał!
– Czyżby? – powiedzieli jednocześnie dziadek i tata, po czym popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem, do którego dołączyła Zuzia.
Marek milczał, nie chcąc urazić przyszłej teściowej, ale podejrzanie błyszczały mu oczy.
– Może zmienimy temat – wtrąciła Zuzka pogodnie. – Zamiast tracić czas na gadaninę, po prostu pokażę wam, dlaczego zdecydowałam się na Marka!
– Można to pokazać w kuchni? – zapytał zdziwiony pisarz, ale dostał od ukochanej łyżką po głowie.
– Oczywiście, że można. Marek po prostu świetnie gotuje. – Mrugnęła okiem do zebranych. – Kiedy spróbujesz deseru, mamo, zrozumiesz, skąd moja pewność. On albo żaden!
– Hm… Rozumiem cię, Zuziu. Ja też kierowałem się podobnymi kryteriami. Tyle że u nas dobrze gotowała Marysia – wtrącił dziadziuś.
– Czasy się zmieniają – dodał sentencjonalnie tata.
Dopiero kiedy przed wszystkimi stanęły pucharki z deserem przystrojonym przez pisarza owocami i bitą śmietaną, rozmowy zamilkły. Wszyscy zajęli się delektowaniem kolejnym kulinarnym arcydziełem.
Ciszę przerwała mama.
– Cóż, kochanie, muszę pogratulować ci świetnego wyboru. Dla takiego deseru też byłabym w stanie rzucić wszystko i iść za kucharzem na koniec świata – skwitowała z wesołym uśmiechem, patrząc ciepło na nieco oszołomionego Marka.
– Chyba poproszę pana o korepetycje… Basia ma zostać przy mnie, a nie jechać na krańce świata za jakimiś kucharzami – powiedział tata teatralnym szeptem i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
A Zuzia popatrzyła za okno na skąpany w słońcu zielony sad. Mogła odetchnąć z ulgą. Ją i Marka czekało jeszcze wiele wyzwań, ale pierwsza katastrofa właśnie ich ominęła. Czuła się jak okręt mijający o centymetry górę lodową i płynący do celu, jakim był bezpieczny port.
„Dzięki, babciu. Wiem, że byłaś tu z nami i tak tym wszystkim pokierowałaś, żebym mogła dziś zasypiać spokojnie” – pomyślała.
Chociaż od odejścia babci minęło już jedenaście miesięcy, miała wrażenie, jakby nigdy się nie rozstawały.
*
„Jak dobrze, że znów możemy cieszyć się długimi dniami” – pomyślała z ulgą Zuzia, gdy późnym popołudniem wyruszyła z Markiem w stronę miasteczka. Zamierzała odwiedzić jeszcze cmentarz i porozmawiać przez chwilę z babcią Marysią. Czuła, że tego dnia szczególnie potrzebuje jej bliskości. Nawet jeśli nie mogła jej dotknąć, to wizyta przy grobie zawsze działała na nią kojąco i dawała poczucie bezpieczeństwa, jakby znów siedziała w kuchni ramię w ramię z babcią i wysłuchiwała jej historii.
Poza tym chciała pobyć jeszcze trochę sam na sam z Markiem. Rodzinny obiad udał się lepiej, niż mogliby przypuszczać, ale teraz oboje potrzebowali oddechu. Pisarz był chyba tego samego zdania, bo gdy tylko minęli rzekę, skręcił z głównej drogi i wjechał między pola. Zuzka bez zdziwienia pojechała jego śladem. Zatrzymali się z dala od szosy, wśród zielonych łodyg wzrastającej pszenicy z jednej strony i kukurydzy z drugiej, tuż obok wiekowej wierzby na miedzy, o spękanym pniu. Słońce stało jeszcze dość wysoko na niebie, choć dawało już światło o lekko miodowym odcieniu.
Zsiedli z rowerów i przez chwilę trwali w milczeniu, przytuleni do siebie, wsłuchując się w wieczorny śpiew ptaków i wdychając upajający aromat majowych łąk.
„Ten moment mógłby się nigdy nie kończyć” – stwierdziła Zuzia. „Jest tak pięknie…”
Zacisnęła palce na dłoni Marka. Promienie zatańczyły na klejnocie zdobiącym jej pierścionek zaręczynowy.
– Jesteś szczęśliwa? – spytał cicho, spoglądając na nią z niezwykłą czułością.
Teraz, gdy byli sami, jak zwykle zrzucił wszystkie maski. Nie był już ani poważanym pisarzem, ani świetnym kucharzem, ani pewnym siebie mężczyzną, który sporo już w życiu osiągnął. Był tylko zakochanym Markiem, wciąż niepewnym, czy jest w stanie dać Zuzi to, na co zasługuje.
– Jak zawsze, kiedy jesteś obok – odparła z wesołym uśmiechem.
Wiedziała, że potrzebuje tego potwierdzenia. I że być może zawsze będzie walczył z poczuciem, że nie jest dla niej dość dobry.
Usłyszawszy tę odpowiedź, aż się wyprostował z dumy.
– Muszę przyznać, że opowieść twojego dziadka była niezwykle inspirująca – powiedział już normalnym tonem.
– To znaczy?
– Pomyślałem, że może powinniśmy kultywować rodzinne tradycje i też zaszywać się wśród zbóż. Masz może suknię podobną do maku?
– Czerwony nigdy nie był moim ulubionym kolorem… Jeśli cię to zadowoli, mogę wkładać błękitną. Albo lila. Na starość będziesz wspominał wnukom, że babcia miała suknię koloru barwinka.
– Wnukom?
– A co sobie myślisz? Takie znakomite geny jak nasze trzeba przekazywać. Kto wie, co wyniknie z takiej mieszanki? Może będziesz ojcem przyszłego Homera albo innego Szekspira? – rzuciła nieco prowokacyjnie, z uwagą czekając na reakcję Marka.
Nie rozmawiali jeszcze dotąd o ewentualnych potomkach, skupiając się na bliższych planach. A Zuzka czuła, że nie ma ochoty na niedomówienia w tym temacie. Odkąd zobaczyła dom Noemi, zapragnęła stworzyć w przyszłości podobny. Pełen dzieci, śmiechu i… bałaganu, który świadczył tylko o tym, że domownicy czuli się u siebie bezpiecznie. Nie miała za to pojęcia, czego tak naprawdę pragnie Marek, a do tej pory jakoś krępowała się go pytać. Dopiero wydarzenia minionego dnia sprawiły, że poczuła się na to gotowa. Choć oczywiście pytanie zadała w tak typowym dla nich stylu.
– Homer? Szekspir? – Marek mimo powagi sytuacji parsknął śmiechem. – Dzieci jeszcze nie ma, a ty już tak wysoko stawiasz im poprzeczkę?
– Rozumiem, że będziesz ich bronił przed chorobliwymi ambicjami matki?
– Będę ich bronił przed wszystkim – odparł z przekonaniem. – I ich matkę też.
Dla Zuzi to wyznanie było jednym z najbardziej romantycznych, jakie kiedykolwiek usłyszała. W tej chwili nie musiała mieć na sobie makowej spódnicy. I bez niej czuła się najpiękniejsza na świecie.
„Wszystkie bohaterki filmów romantycznych mogą mi czyścić buty!” – przemknęło jej przez myśl, gdy całowała się Markiem wśród zielonych pól.
Żadne z nich nie miało pojęcia, że to właśnie w tym samym miejscu kiedyś stali inni zakochani, nieśmiały chłopak z nieco wtedy zrujnowanego Domu Pod Kasztanem i przebojowa córka nauczyciela z miasteczka. A świadkiem ich spotkania było młode jeszcze drzewko o giętkich gałęziach.
*
Dopiero późnym wieczorem dotarła do domu. Po drodze odebrała od sąsiadki słoik z miodem i świeży ser.
– W sam raz na niedzielne śniadanie. – Ucieszyła się, patrząc na wypełniony złocistym płynem słój i zawinięty w białą ściereczkę ser, którego zapach aż kręcił w nosie.
– Na zdrowie! I proszę pozdrowić rodziców i pana Jana – powiedziała pani Kasia, która niegdyś przyjaźniła się z babcią Marysią i do dziś dbała o to, by w miarę możliwości dostarczać różne smakołyki do Domu Pod Kasztanem.
Zuzia wprawnym ruchem przywiązała siatkę do kierownicy i już spacerkiem ruszyła w stronę furtki. Cieszyła się ciepłym majowym wieczorem i zastanawiała, co powiedzą rodzice. Bo że jakoś skomentują dzisiejsze spotkanie, to było więcej niż pewne.
„Mam nadzieję, że mama nadal będzie trzymać fason i powstrzyma się od histerii” – pomyślała. „Wolę ją taką opanowaną, nawet jeśli sporo ją to kosztuje. Wymówki i czarne wizje to ostatnie, czego mi teraz trzeba”.
Im była bliżej, tym bardziej urzekał ją widok rozjaśnionych światłem lamp okien, które zapalono, choć jeszcze nie zapadł zmrok. Dom zdawał się zapraszać do środka. Miękkie, przypominające jeszcze pióropusze liście kasztanowca spadały kaskadą na dach, okrywając go zieloną kołderką. Modrzew, który dopiero co wypuścił świeże igły, był jeszcze bardziej rozczochrany niż zwykle, jak ktoś, kto przebudził się po zbyt długim śnie. Kwiaty w ogrodzie zdawały się mocniej pachnieć, a od strony zielonego zagajnika niósł się upajający aromat konwalii porastających miejsca tuż obok dawnych torów. Za drzewami z łoskotem przetoczył się pociąg jadący do Brzyska. W gęstwinie liści widać było przebijające tu i ówdzie światła.
– To najpiękniejsze miejsce na ziemi – szepnęła Zuzia, docierając do furtki. Pogłaskała ją na powitanie.
Odstawiła rower do szopy i wolnym krokiem weszła po schodkach. Nie spieszyło jej się. Popatrzyła jeszcze na ukwiecone jabłonie, uśmiechnęła się do nich jak do dobrych znajomych, i dopiero wtedy wślizgnęła się do domu. Tyle czekała na ten czas długich, ciepłych wieczorów, że teraz najchętniej do późna przesiadywałaby na zewnątrz i cieszyła oczy dziejącymi się w przyrodzie cudami.
– No, nareszcie jesteś! – przywitała ją mama. – Gdzie byłaś tak długo? Pojechałaś tylko na cmentarz!
– Jakoś tak mi się przeciągnęło – odparła wymijająco, starając się nie rumienić.
– Ale aż tyle? Zniknęłaś na prawie trzy godziny!
– Szczęśliwi czasu nie liczą – wtrącił dziadziuś sentencjonalnie. – Zwłaszcza w maju!
Zuzka błysnęła uśmiechem i skierowała się w stronę kuchni.
– Patrz, co mam, dziadku! Miodek od pani Kasi! Twój ulubiony! I ser, jeszcze ciepły!
Staruszek się ucieszył.
– Będzie pyszne śniadanko!
– Siadaj, Zuziu, zrobię ci herbatę. Pewnie jesteś głodna, masz ochotę na kanapki?
– Tak, mamuś, dziękuję.
Odzwyczaiła się od tego, że ktoś wyręcza ją w przygotowywaniu posiłku, ale wiedziała, że gdyby zaczęła protestować i zajęła się tym samodzielnie, zrobiłaby mamie przykrość. A tego wolała uniknąć, szczególnie dziś.
Po chwili siedzieli przy stole, wszyscy w czwórkę. Tata sączył herbatę i popatrywał na Zuzię z uwagą, mama podsuwała każdemu kanapki. Dziadek zaś przybrał zadziorną minę i wypalił bez ceregieli:
– No to mówić mi tu zaraz! Jak wam się spodobał nasz Marek?
Zuzka prawie zakrztusiła się herbatą, słysząc określenie „nasz”, ale nie skomentowała tego wybiegu. W przeciwieństwie do taty.
– O, widzę, że to nie tylko Zuzi wybór, ale też dziadka?
– Oczywiście – odparł starszy pan z godnością. – W tym domu nic nie dzieje się bez mojej wiedzy.
– Dobrze wiedzieć, że jest ktoś, kto cały czas ma oko na Zuzię – skwitował tata, mrugając do córki porozumiewawczo. – A wracając do pytania, ja nie mam zastrzeżeń. Najważniejsze, że ona jest przy nim szczęśliwa. I to widać. Prawda, Basiu?
– Tak, widać – mruknęła mama niepewnie, nerwowo strzelając oczami na boki. – Ale, Zuziu, powiedz… czy tobie naprawdę to nie przeszkadza? On jest… starszy.
– Wiem, mamo. Miałam dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć. I poznać go także od tej gorszej strony. Paradoksalnie właśnie dzięki temu czuję się przy nim bezpiecznie. Wiemy o sobie różne rzeczy i dlatego staliśmy się sobie bliscy. Mamy podobną wrażliwość, choć może na pierwszy rzut oka tego nie widać. Przy nim nie muszę udawać. To… dobre doświadczenie.
– Skoro tak uważasz. – Mama westchnęła. – Cóż, ślub pewnie za kilka lat, jak skończysz studia… Będziesz miała czas do namysłu.
– Skoro o tym mowa… – zaczęła Zuzia, czując się, jakby wchodziła na pole minowe, ale nie miała ochoty na więcej niedomówień. – Rozmawialiśmy o tym i nie chcemy czekać tyle czasu. Zamierzamy pobrać się tej zimy. Najprawdopodobniej w styczniu.
– Co?! – krzyknęła mama, aż podskakując z wrażenia na krześle. – Już? Dziecko, gdzie wam się tak spieszy?
– To chyba pytanie retoryczne… – wymamrotał dziadek, ale zamilkł, widząc spojrzenie wnuczki.
– Na co mamy czekać, mamo? Kochamy się, chcemy być razem. Znamy się na tyle dobrze, żeby podjąć taką decyzję. A Marek ma do mnie szacunek i nie chce słyszeć o wspólnym mieszkaniu przed ślubem. To chyba najlepszy dowód, że wiemy, co robimy, prawda? I naprawdę, mamo, nie jesteśmy już dziećmi.
– Ale twoje plany… Studia…
– Nie martw się – odparła Zuzia, kładąc jej uspokajająco rękę na ramieniu. – Ja już wszystko przemyślałam. Będę pracować u Walerki, jak dotychczas. To naprawdę fajna praca, w klimatycznym miejscu, z ciekawymi ludźmi. Przy okazji mogę się dowiedzieć wielu rzeczy o Pomorzu i Mazurach. Ostatnio pomagałam cioci Oldze robić na stodole deskal przedstawiający łódź na jeziorze, z fragmentem poezji mazurskiego poety Michała Kajki. Gdzie indziej mogłabym zdobyć takie doświadczenie? Cały czas czegoś się uczę. Walerka zaczęła uczyć mnie kaszubskiego, ciocia Olga łemkowskiego, a Przemek ciągle przemyca bardzo praktyczne wiadomości ze swoich studiów. I w temacie studiów pozostając, zamierzam od września iść na zaoczne. To będzie intensywny czas, bo będę pracować, uczyć się i przygotowywać do ślubu, ale… jak to mówi Walerka, dam radę! Kto jak nie ja? – zakończyła wesoło.
Celowo pominęła fakt, że ma zamiar także napisać kolejną książkę i opracować tomik poezji. Nie chciała dobijać mamy wizją córki pokonanej przez nadmiar obowiązków. Sama zastanawiała się czasem, jak to wszystko pogodzi. A jednak im dłużej o tym myślała, tym bardziej czuła, że powinna spróbować. I że to jest ten moment, kiedy znajdzie w sobie dość siły, by temu podołać.
– Kiedy ty tak dorosłaś? – szepnęła mama.
Nagle wydała się Zuzi dziwnie zagubiona, jakby nie nadążała za zmianami.
– W międzyczasie, kochanie – powiedział tata miękko, patrząc na córkę z dumą. – Tego właśnie chcieliśmy, prawda?
Mama pokiwała głową, choć jakoś bez przekonania.
– Tak. Przepraszam cię, Zuziu. Naprawdę się cieszę, że masz tyle planów, że świetnie sobie radzisz. Po prostu tęsknię za tym czasem, kiedy byłaś jeszcze małą dziewczynką z warkoczykami, którą prowadziłam za rękę na spacery. Chyba właśnie do mnie dotarło z całą siłą, że to już nigdy nie wróci.
To powiedziawszy, nerwowym ruchem sięgnęła po chusteczkę, by otrzeć płynące szybko łzy.
– Nie płacz, mamo. To nie tak. Ja w środku nadal jestem tą dziewczynką z warkoczykami. I ona bardzo potrzebuje, żebyś dalej trzymała ją za rękę, tylko trochę inaczej niż dawniej. Muszę usłyszeć, że dam radę. I że będziesz mnie w tym wspierać – tłumaczyła cierpliwie.
Postawa mamy bardzo ją poruszyła. Oczekiwała raczej gromów i kolejnej awantury, a zamiast tego zobaczyła zupełnie inne oblicze rodzicielki. Tej kruchej, nieradzącej sobie z czasem i przemijaniem.
„Biedna mama. Najpierw straciła babcię Marysię, a teraz ma poczucie, że traci mnie. Musi jej być bardzo ciężko” – pomyślała i postanowiła, że od tej pory będzie mieć dla niej więcej wyrozumiałości. Dopóki mama zgrywała twardą kobietę dzierżącą stery w rodzinie, łatwiej było się buntować. Teraz, gdy siedziała obok zapłakana, przychodziło to o wiele trudniej.
Dziadek, który przyglądał się wszystkiemu spod zmarszczonych brwi, doszedł najwyraźniej do podobnego wniosku, bo powiedział dobitnie:
– Oczywiście, że będziemy cię wspierać. Masz iść swoją drogą. I już moja w tym głowa, żeby nikt ci w tym nie przeszkadzał!
Tata nie skomentował tego ani słowem, ale w duchu przyznał, że zamieszkanie pod jednym dachem z dziadkiem Janem było dla Zuzi prawdziwym darem od losu. I chociaż pierwotnie to ona miała się nim opiekować, życie pokazało, że w zamian otrzymała równie dużo. O ile nie więcej.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Ballada majowa, sł. Józef Baran, muz. Krzysztof Myszkowski.
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
1. Świat szalonych bzów
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie