Zapach frezji - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zapach frezji ebook i audiobook

Natasza Socha

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Po prawie trzydziestu latach od brutalnego zamordowania 19-letniej Lucyny na jej grobie pojawia się bukiet świeżych frezji. Matka dziewczyny twierdzi, że ktoś zrobił to celowo, co więcej – wiedział, że to ulubione kwiaty Luśki. Kobieta jest przekonana, że morderca żyje i w ten sposób daje o sobie znać.

Sprawa trafia do sekcji „archiwum x”, którą prowadzą Klara Majewska i Antoni Praszyński.

Czy uda się rozwikłać zagadkę sprzed lat? Co tak naprawdę stało się z Lucyną i kto położył frezje na jej grobie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 33 min

Lektor: Gabriela Całun
Oceny
4,3 (191 ocen)
107
46
28
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aga5043

Dobrze spędzony czas

POLECAM
20
phunwone

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra
20
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lubię serię "Demony przeszłości". Kolejna ciekawa i wciągająca historia. Czyta się szybko i przyjemnie.
10
bleblata

Całkiem niezła

No, dobra 👍
10
m_kierzkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam:)
10

Popularność




Wprowadzenie

Michał sie­dział przy stole w kuchni z nie­wy­raź­nym uśmie­chem i z tru­dem prze­ły­kał kolejny talerz zupy ogór­ko­wej. Już ponad godzinę cze­kał na Lucynę, z którą umó­wił się u niej w domu. Ale mama dziew­czyny, Iwona Zduń­ska, tylko zer­kała na zega­rek i bez­rad­nie roz­kła­dała ręce. Miała na sobie nie­bie­ski far­tuch z kie­szonką, w któ­rej sie­dział cho­mik. Wyglą­dało to zabaw­nie, ale tym razem Micha­łowi nie było do śmie­chu.

– No ja nie wiem, gdzie ją ponio­sło. Powie­działa, że będzie koło szó­stej, tak? – upew­niła się Iwona, patrząc na Michała.

Chło­pak poki­wał głową. Za trzy godziny odcho­dził ostatni pociąg do Pozna­nia, a zatem nie zostało mu zbyt wiele czasu. Gdzie ona jest?

– Może poszła do jakiejś kole­żanki i się zasie­działa? – pod­su­nął roz­wią­za­nie, ale Zduń­ska tylko wzru­szyła ramio­nami.

– Chyba nie, skoro byli­ście umó­wieni. Ale licho ją tam wie, może i fak­tycz­nie u któ­rejś utknęła. Zjedz jesz­cze zupy, bo ci wysty­gnie. Ja też mia­łam za chwilę wycho­dzić, ale pocze­kam tu z tobą.

Michał posłusz­nie wło­żył łyżkę do tale­rza, cho­ciaż zupeł­nie nie miał ape­tytu. Czuł się tak, jakby coś ści­skało mu żołą­dek, cho­ciaż nie rozu­miał dla­czego. Już tak bywało cza­sami, że Lucyna się spóź­niała, tyle że ni­gdy aż tak bar­dzo. Raz uciekł jej auto­bus, a innym razem poma­gała star­szej pani zanieść zakupy do miesz­ka­nia. Dla­czego zatem teraz odczu­wał dziwny nie­po­kój? Otrzą­snął się, jakby pró­bo­wał strzep­nąć z sie­bie głu­pie myśli. Zer­k­nął na cztery fre­zje, które przy­wiózł Luśce, jej mama wsta­wiła je do bia­łego wazonu w nie­bie­skie róże.

Zaraz przyj­dzie.

Na pewno wkrótce się zjawi.

Wokół jego nóg pod­ska­ki­wał pies Lucyny, Kro­kus, trzy­letni jam­nik szorst­ko­włosy.

Kiedy jed­nak Luśka nie sta­wiła się w ciągu kolej­nej godziny, uśmiech­nął się z przy­mu­sem do Iwony i powie­dział, że musi się zbie­rać na dwo­rzec.

Spoj­rzała na niego jakoś tak nie­przy­tom­nie i szybko poki­wała głową.

– Gdzie ona może być? – spy­tała, wyglą­da­jąc przez okno.

Michał ponow­nie usiadł na krze­śle. Jesz­cze tro­chę mógł zacze­kać.

– Ja jed­nak z panią zostanę, dobrze? Posie­dzimy razem. Chyba że pani musi wyjść…

Iwona Zduń­ska mach­nęła ręką.

– Nie, to nie takie ważne… – Widać było, że z każdą kolejną minutą jest coraz bar­dziej zde­ner­wo­wana. Kiedy zadzwo­nił tele­fon, gwał­tow­nym ruchem pod­nio­sła słu­chawkę, by po chwili szybko odpo­wie­dzieć: – Nie­stety dzi­siaj nie dam rady. Prze­pra­szam.

Lucyna nie zja­wiła się w domu do godziny dwu­dzie­stej dru­giej i wtedy matka posta­no­wiła poje­chać na poli­cję. Michał zadzwo­nił do rodzi­ców i powie­dział, że zostaje na noc.

– To do niej nie­po­dobne, gdyby miała coś waż­nego do zro­bie­nia, dałaby znać – powta­rzała Zduń­ska, ner­wowo sku­biąc man­kiet popie­la­tej bluzki.

– Pojadę z panią – zaofe­ro­wał chło­pak.

To były chyba naj­gor­sze dwie godziny w życiu ich obojga. Poli­cja wpraw­dzie przy­jęła zgło­sze­nie, cho­ciaż bez prze­ko­na­nia. Osta­tecz­nie Lucyna miała dzie­więt­na­ście lat, była peł­no­let­nia, zatem nie dało się tej sprawy potrak­to­wać jako zagi­nię­cie dziecka. Iwona Zduń­ska prze­ko­ny­wała jed­nak, że podobne sytu­acje ni­gdy wcze­śniej się nie zda­rzały. Że nawet jeżeli Luśka się spóź­niała, to zazwy­czaj był to kil­ku­na­sto­mi­nu­towy poślizg, w każ­dej innej sytu­acji dzwo­niła i mówiła, że będzie póź­niej. Wie­działa, że matka może się dener­wo­wać.

– Była umó­wiona ze swoim chło­pa­kiem, który nie mieszka tutaj, tylko dojeż­dża pocią­giem. Na pewno usza­no­wa­łaby to, że się dla niej pofa­ty­go­wał. Naprawdę tak ciężko to zro­zu­mieć? – pytała coraz bar­dziej roz­trzę­siona.

Poli­cjant, który przy­jął zgło­sze­nie, był tu nowy i cho­ciaż wszystko skru­pu­lat­nie noto­wał, to potem zada­wał mnó­stwo kre­tyń­skich pytań, co w odczu­ciu Iwony nie­po­trzebne, a czas ucie­kał.

Kiedy zja­wił się pod­ko­mi­sarz Bog­dan Zalew­ski, któ­rego znała, a on znał rów­nież Luśkę, w końcu posta­no­wiono roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia. Zaczęto od prze­cze­sa­nia nie­wiel­kiego lasu, który rósł nie­da­leko domu obu kobiet. W tym cza­sie Iwona obdzwo­niła i obe­szła wszyst­kich zna­jo­mych Luśki, ale każdy tylko bez­rad­nie roz­kła­dał ręce. Ostat­nią osobą, która widziała Lucynę, oka­zała się Monika, jej ser­deczna przy­ja­ciółka. Dziew­czyny spo­tkały się tego dnia około godziny sie­dem­na­stej.

– Chciała ode mnie poży­czyć sukienkę, przy­mie­rzyła kilka, w końcu wybrała taką zie­loną i powie­działa, że idzie do domu. Nie mam poję­cia, dla­czego nie wró­ciła – mówiła Monika, żału­jąc, że nie może bar­dziej pomóc.

– Nic nie wspo­mniała, że jeste­ście umó­wione – zde­ner­wo­wała się matka.

– To było na spon­tana. Luśka wpa­dła tylko po ciu­chy.

Cało­nocne poszu­ki­wa­nia oka­zały się bez­owocne, Lucyny ni­gdzie nie było i nikt nie potra­fił powie­dzieć, co się z nią mogło stać.

– Zaczniemy znowu szu­kać rano. – Zalew­ski pró­bo­wał uspo­koić Zduń­ską. – Może jed­nak gdzieś zaba­lo­wała, co?

Kobieta nie odpo­wie­działa.

Przez całą noc nie zmru­żyła oka, podob­nie jak Michał. Razem pró­bo­wali cokol­wiek usta­lić. Dopiero nad ranem chło­pak zdrzem­nął się w dużym pokoju na kana­pie, a matka dziew­czyny posta­no­wiła raz jesz­cze pójść do lasu, by szu­kać swo­jego dziecka. Wzięła ze sobą Kro­kusa.

Był czwar­tek, godzina czwarta trzy­dzie­ści sześć, dwu­dzie­sty piąty maja dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku. Wnie­bo­wstą­pie­nie Pań­skie. Kiedy Iwona Zduń­ska weszła w młody zagaj­nik, pies nagle zaczął uja­dać, a ona zoba­czyła postać, która na jej widok wydała z sie­bie dziwny dźwięk, a następ­nie zaczęła ucie­kać. Było jesz­cze szaro, nie mogła zatem doj­rzeć szcze­gó­łów.

– Hej! Stój! Kim jesteś?! – krzy­czała kobieta, a potem pró­bo­wała dogo­nić męż­czy­znę. Bez­sku­tecz­nie. Po nie­dłu­gim cza­sie zupeł­nie stra­ciła go z oczu.

Cały czas sły­szała jed­nak w gło­wie ten cha­rak­te­ry­styczny dźwięk, coś w rodzaju beł­kotu, jakby ta postać nie potra­fiła się nor­mal­nie wysło­wić. Była coraz bar­dziej prze­ra­żona, a jej serce biło jak osza­lałe.

– Luśka, gdzie ty, na Boga, jesteś?

Szła wolno, ostroż­nie, uwa­ża­jąc na każdy krok. Wpa­try­wała się z napię­ciem w ściółkę. Słońce prze­świ­ty­wało przez gałę­zie drzew, a ptaki zda­wały się nie­mal krzy­czeć. Iwona poru­szała się jak w tran­sie, miała wra­że­nie, że idzie znacz­nie wol­niej niż zwy­kle, a nogi grzę­zną jej w bło­cie. Kro­kus za to zda­wał się coraz bar­dziej ner­wowy, w końcu znowu zaczął szcze­kać i odbiegł na prawo. Iwona ruszyła za nim i wtedy zoba­czyła rower Luśki porzu­cony w krza­kach. Otwo­rzyła usta, ale nie wydo­był się z nich żaden dźwięk.

Wie­działa już, że stało się coś złego, coś, co wszystko zmieni.

Nie­od­wra­calne zło.

Pół godziny póź­niej natra­fiła na ciało córki. Kro­kus zna­lazł ją jako pierw­szy i poło­żył się u jej nóg. Lucyna miała ścią­gnięte spodnie i opusz­czaną do połowy kolan bie­li­znę. W ręku trzy­mała strzęp zie­lo­nego mate­riału, praw­do­po­dob­nie z sukienki, o któ­rej wcze­śniej wspo­mi­nała Monika. Leżała twa­rzą do ziemi. Iwona pod­bie­gła do niej i chwy­ciła w ramiona, wyjąc jak ranne zwie­rzę. Dostrze­gła roz­piętą bluzkę i ślady krwi na policzku, a na szyi ciemne pręgi. Oczy dziew­czyny patrzyły przed sie­bie, ale niczego już nie widziały.

Na pod­sta­wie oglę­dzin pato­loga usta­lono, iż zgon Lucyny Zduń­skiej miał miej­sce kilka godzin wcze­śniej. Śmierć nastą­piła przez udu­sze­nie, ale naj­pierw dziew­czyna została naj­praw­do­po­dob­niej zgwał­cona. Póź­niej tę hipo­tezę odrzu­cono. Sprawcy ni­gdy nie udało się ująć, ale Iwona Zduń­ska przy­się­gła sobie, że będzie żyła tak długo, aż pozna prawdę.

Pod­ko­mi­sarz Bog­dan Zalew­ski wspie­rał ją, jak mógł, poru­szył niebo i zie­mię, ale bez­sku­tecz­nie. Gdy w dwa tysiące siód­mym zmarł na zawał, Iwona pomy­ślała, że teraz nie ma już nikogo, kto będzie pró­bo­wał jej pomóc.

A jed­nak pra­wie trzy­dzie­ści lat po śmierci córki poja­wiła się na poznań­skiej komen­dzie i chciała koniecz­nie roz­ma­wiać z kimś, kto zaj­mo­wał się zbrod­niami sprzed lat. W ten spo­sób tra­fiła na Klarę i Anto­niego.

Rozdział 1

Roz­dział

1

Iwona Zduń­ska dobie­gała osiem­dzie­siątki, ale na­dal dobrze się trzy­mała. Cho­dziła zde­cy­do­wa­nym, pew­nym kro­kiem, a cho­ciaż jej twarz pokry­wała siatka zmarsz­czek, to jed­nak nie spra­wiała wra­że­nia zmę­czo­nej życiem sta­ruszki. Wręcz prze­ciw­nie. Jej oczy w dal­szym ciągu błysz­czały, a ruchy zda­wały się dyna­miczne. Kiedy opo­wia­dała o swo­jej zamor­do­wa­nej przed pra­wie trzy­dzie­stu laty córce, cały czas ner­wowo gesty­ku­lo­wała i zakła­dała za ucho opa­da­jący kosmyk siwych wło­sów. Popro­siła też o szklankę wody, a następ­nie opróż­niła ją nie­mal jed­nym hau­stem.

– Ow­szem, zaj­mu­jemy się zbrod­niami, do któ­rych doszło kil­ka­dzie­siąt lat temu, ale nie bar­dzo rozu­miemy, dla­czego pani teraz z tym przy­cho­dzi – powie­działa ostroż­nie Klara, kiedy już wysłu­chała histo­rii o zamor­do­wa­nej Lucy­nie Zduń­skiej.

Star­sza kobieta wycią­gnęła chu­s­teczkę z torebki i gło­śno wytarła nos.

– Na jej gro­bie poja­wiły się świeże kwiaty. I może nie byłoby w tym nic dziw­nego, gdyby nie fakt, że jestem jedyną osobą, która o to dba. Cza­sem też zja­wia się Michał, dawny chło­pak mojej córki, ale to bar­dzo rzadko. Mieszka za gra­nicą, w Lon­dy­nie, i w Pol­sce bywa raz, dwa razy w roku. Zawsze kiedy przy­jeż­dża, naj­pierw przy­cho­dzi do mnie, chwilę roz­ma­wiamy, a potem razem idziemy na cmen­tarz. Wiem z całą pew­no­ścią, że te kwiaty nie są od niego. Nikt ni­gdy wcze­śniej ich tam nie kładł. Oprócz mnie. Dla­czego więc wła­śnie teraz? – Powio­dła po nich bla­do­nie­bie­skim wzro­kiem.

Klara i Antoni spoj­rzeli po sobie. To nie musiało nic zna­czyć, cho­ciaż wie­dzieli, że tego typu sytu­acje nie biorą się tak zupeł­nie z niczego.

– A może to jed­nak ktoś z rodziny? – zasu­ge­ro­wał Antoni.

Iwona Zduń­ska prze­cząco pokrę­ciła głową.

– Ja rozu­miem, że dla was to brzmi absur­dal­nie, ale wiem, co mówię. Lucynkę wycho­wy­wa­łam samot­nie, jej ojciec zmarł, kiedy była małym dziec­kiem. Tak naprawdę nie mia­łam żad­nej rodziny, bo sama pocho­dzę z domu dziecka. Mój mąż wcze­śnie stra­cił rodzi­ców, a zatem Luśka nie znała nawet dziad­ków. Mam tylko kuzynkę, ale rzadko z nią roz­ma­wiam i pra­wie się nie widu­jemy. Poza tym ona mieszka pod War­szawą. Gdyby chciała mnie odwie­dzić albo poje­chać na grób Luśki, to zro­bi­ły­by­śmy to razem, jestem pewna. Powta­rzam raz jesz­cze, nie ma takiej moż­li­wo­ści, żeby te kwiaty przy­niósł ktoś, kogo znam.

– Może to przy­pa­dek? – zasta­na­wiała się Klara. – Ktoś tam­tędy prze­cho­dził i w taki spo­sób zapra­gnął upa­mięt­nić śmierć mło­dej dziew­czyny?

– Bzdura – orze­kła star­sza pani zacię­tym gło­sem. – Poza tym to nie wszystko. To nie były jakieś tam kwiaty, tylko fre­zje, które moja córka kochała naj­bar­dziej na świe­cie. Powie­działa mi kie­dyś, że jak skoń­czy che­mię, to wymy­śli fre­zjowy zapach per­fum i one będą znane na całym świe­cie. Bar­dziej nawet niż Cha­nel numer pięć – dodała ze smut­nym uśmie­chem.

– To dość popu­larne kwiaty – wtrą­ciła nie­śmiało Klara.

– Ale nie na gro­bach – weszła jej w słowo Zduń­ska. – Na groby przy­nosi się tra­dy­cyjne wią­zanki, chry­zan­temy, astry, a latem choćby róże. Fre­zje rzadko się widuje, wiem, co mówię. Może się mylę, ale intu­icja pod­po­wiada mi, że ktoś poło­żył tam ten bukiet nie bez powodu. Czy ist­nieje szansa, żeby­ście wró­cili do tej sprawy? Ja wam we wszyst­kim pomogę. W końcu to ja ją zna­la­złam. – Spu­ściła głowę.

Klara się zamy­śliła. To nie był pierw­szy przy­pa­dek, kiedy przy­cho­dzili do nich rodzice zamor­do­wa­nych dzieci lub byli kochan­ko­wie, któ­rzy z róż­nych powo­dów uwa­żali, że sprawę mor­der­stwa sprzed lat da się wciąż wyja­śnić. Bo ktoś gdzieś zoba­czył osobę podobną do zamor­do­wa­nej, bo prze­czy­tał o tym, że naj­now­sze tech­niki pozwa­lają wykryć zbrod­nie nawet sprzed kilku dekad, bo coś im się nagle przy­po­mniało. Cza­sami były to ślepe zaułki, które doni­kąd nie pro­wa­dziły, ale nie­kiedy fak­tycz­nie udało się odko­pać coś, co wyda­wało się, że zostało już na zawsze pogrze­bane. Klara wie­rzyła w intu­icję, wie­rzyła w pod­szepty pod­świa­do­mo­ści, bo wie­lo­krot­nie się prze­ko­nała, że wystar­czy mini­malny punkt zacze­pie­nia, żeby można było ruszyć dalej. Spoj­rzała teraz na Anto­niego i kiw­nęła głową.

– Obie­cuję, że zaj­rzymy do akt i spró­bu­jemy zro­bić, co w naszej mocy. Czy w dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym roku, kiedy zgi­nęła pani córka, poli­cja kogoś podej­rze­wała?

Iwona Zduń­ska smutno się uśmiech­nęła.

– Tak, ale wszyst­kie te osoby miały nie­pod­wa­żalne alibi. Część z nich już nie żyje, dla­tego nie wiem, czy to mógłby być jakiś trop. Bar­dzo poma­gał mi wtedy pod­ko­mi­sarz Zalew­ski, ale jego też już nie ma.

– A pani? – wtrą­cił nagle Antoni. – Czy pani miała jakieś swoje typy?

Zduń­ska dotknęła dłońmi roz­pa­lo­nego czoła.

Na­dal je miała. A w zasa­dzie jeden. Tyle że nie zna­la­zła na to żad­nych dowo­dów, nic, czego mogłaby się chwy­cić. Śle­dziła go nawet, pró­bo­wała sama się cze­goś dowie­dzieć, ale wszystko na nic.

– Moż­liwe i dla­tego będę wam poma­gać, na ile mogę. Tylko go złap­cie. – Spoj­rzała na nich bła­gal­nym wzro­kiem.

Rozdział 2

Roz­dział

2

Klara Majew­ska od świtu sie­działa nad aktami, które przy­nio­sła jej Kaśka. Przy­je­chała do pracy dużo wcze­śniej, w komen­dzie nie było jesz­cze nikogo. Wysłała Anto­niemu wia­do­mość, że chce przyj­rzeć się tej spra­wie, zanim podej­mie osta­teczną decy­zję.

„Będę za godzinę”, odpi­sał.

Klara nalała kawy do kubka, skrzy­wiła się, bo nie­stety skoń­czył się cukier, i zaczęła prze­glą­dać doku­menty.

Lucyna Zduń­ska rok przed zagi­nię­ciem i tra­giczną śmier­cią ukoń­czyła liceum. Chciała się dostać na stu­dia che­miczne, ale za pierw­szym razem oblała egza­min. Brała kore­pe­ty­cje, żeby spró­bo­wać ponow­nie.

Jej chło­pak był stu­den­tem pierw­szego roku poli­tech­niki poznań­skiej. Pocho­dzili z tej samej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści koło Gnie­zna, a w samym Gnieź­nie ukoń­czyli liceum.

Lucynę fak­tycz­nie zna­la­zła matka, która dwu­dzie­stego pią­tego maja dzie­więć­dzie­sią­tego pią­tego roku, we wcze­snych godzi­nach poran­nych, wybrała się do lasu, żeby dalej szu­kać córki. Zabrała ze sobą psa rasy jam­nik. I tak naprawdę to dzięki niemu odna­la­zła swoje dziecko. Naj­pierw pies ner­wowo zaszcze­kał i dokład­nie w tym momen­cie Iwona zauwa­żyła postać, która pode­rwała się z ziemi i zaczęła ucie­kać. Nie dogo­niła tej osoby, co zeznała pod­czas śledz­twa. Póź­niej jam­nik zaczął pisz­czeć, skam­leć i dra­pać ściółkę kil­ka­na­ście metrów od skraju lasu, w mie­sza­nej liścia­sto-igla­stej drą­go­wi­nie. Zduń­ska od razu roz­po­znała czer­woną bluzkę, w którą tego dnia ubrana była jej córka. Dziew­czyna leżała twa­rzą do ziemi, na gło­wie miała ślady ude­rze­nia czymś cięż­kim, a spodnie i bie­li­znę opusz­czone do kolan. Padła ofiarą prze­mocy, zgon nastą­pił w wyniku udu­sze­nia.

Poli­cja prze­pro­wa­dziła szcze­gó­łowe docho­dze­nie, prze­py­tano więk­szość miesz­kań­ców nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści pod Gnie­znem, w któ­rej żyła Lucyna Zduń­ska, ale nie­wiele usta­lono. Nikt nie zauwa­żył niczego podej­rza­nego, nikt też niczego nie sły­szał.

Monika, przy­ja­ciółka denatki, była ostat­nią osobą, która ją tego dnia widziała. Dziew­czyny spo­tkały się o sie­dem­na­stej i spę­dziły ze sobą mniej wię­cej godzinę. W tym cza­sie Lucyna wybrała sukienkę, którą wzięła ze sobą, gdy wycho­dziła. Powie­działa, że wraca do sie­bie, ponie­waż umó­wiła się ze swoim chło­pa­kiem Micha­łem Draw­skim.

Jego rów­nież prze­słu­chano, ale bar­dzo szybko odrzu­cono jako ewen­tu­al­nego podej­rza­nego. Alibi Michała nie spo­sób pod­wa­żyć. Całe popo­łu­dnie i wie­czór spę­dził w domu Lucyny Zduń­skiej, cze­ka­jąc na nią razem z jej matką. Chło­pak był roz­trzę­siony, trudno było z nim roz­ma­wiać, w końcu podano mu silne leki uspo­ka­ja­jące. Około godziny jede­na­stej przy­je­chali po niego rodzice i zabrali do sie­bie.

Prze­słu­chano kil­ka­dzie­siąt osób, z czego kil­ka­na­ście wyty­po­wano na ewen­tu­al­nych podej­rza­nych, ale wszyst­kich z podej­rzeń oczysz­czono, a śled­czym nie udało się niczego usta­lić.

Lekarz medy­cyny sądo­wej stwier­dził, że Lucyna nie padła ofiarą czyn­no­ści sek­su­al­nych, nie wykryto bowiem żad­nych śla­dów spermy, niczego, co wska­zy­wa­łoby na gwałt. Na ciele dziew­czyny zna­le­ziono wpraw­dzie krew, ale nale­żała ona do denatki, z kolei próbki DNA spod jej paznokci nie pokry­wały się z tymi pobra­nymi od ewen­tu­al­nych podej­rza­nych.

Na miej­scu zbrodni prze­pro­wa­dzono dokładne oglę­dziny i zabez­pie­czono ślady, nie­stety nie dopro­wa­dziły one do uję­cia prze­stępcy.

Jed­nym z podej­rza­nych był miej­scowy nie­mowa, który od zawsze zacze­piał młode dziew­czyny. Męż­czy­znę prze­słu­chano, ale z braku dowo­dów musiano porzu­cić i ten trop. Jego rodzice bowiem zaświad­czyli, że w dniu mor­der­stwa przez cały czas prze­by­wał z nimi w domu i ni­gdzie nie wycho­dził.

Po dwóch latach sprawa została umo­rzona ze względu na nie­wy­kry­cie sprawcy zabój­stwa, a motywu zbrodni nie usta­lono. Pod­ko­mi­sarz Bog­dan Zalew­ski z racji tego, że znał rodzinę zamor­do­wa­nej, zaj­mo­wał się tą sprawą dłu­żej, już na wła­sną rękę, nie­stety bez­sku­tecz­nie.

Klara pod­nio­sła głowę. Była to kolejna zbrod­nia, któ­rej nie udało się roz­wią­zać i która naj­wy­raź­niej miała swój dal­szy ciąg. Coś jej mówiło, że fre­zje zna­le­zione przez matkę dziew­czyny na gro­bie fak­tycz­nie nie poja­wiły się tam przy­pad­kowo. Pyta­nie tylko, czy przy­niósł je mor­derca, czy zupeł­nie ktoś inny. Ktoś, kto jed­nak miał zwią­zek z tą sprawą, ale z jakie­goś powodu nie mógł o niej mówić.

Kiedy Antoni Pra­szyń­ski przy­je­chał do komendy, Klara podała mu akta i w skró­cie opi­sała, co się w nich znaj­duje.

– I co o tym myślisz? – Antoni spoj­rzał na nią pyta­jąco.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Nie wiem, ale coś mi mówi, że w tej spra­wie może fak­tycz­nie coś jesz­cze być.

– Fre­zje? – odgadł Antoni.

Ski­nęła głową.

– Kobieta ma rację. To nie są kwiaty, które zazwy­czaj kła­dzie się na gro­bach. Ktoś wie­dział, że Lucyna Zduń­ska je lubiła. Zaczę­ła­bym od jej byłego chło­paka, bo w dal­szym ciągu wydaje mi się naj­bar­dziej praw­do­po­dobne, że to on je przy­niósł. No chyba że potwier­dzimy, iż w tym cza­sie prze­by­wał w Lon­dy­nie.

– Mógł kogoś popro­sić – zauwa­żył przy­tom­nie Antoni.

Klara pstryk­nęła pal­cami.

– Bie­rzemy to?

– Ufam two­jej intu­icji. – Ukło­nił się jej i puścił oko.

Kilka dni póź­niej mieli już listę osób, które posta­no­wili po raz kolejny prze­py­tać. Nie­stety więk­szość podej­rza­nych, wyty­po­wa­nych w dzie­więć­dzie­sią­tym pią­tym, już nie żyła, ale w dal­szym ciągu dys­po­no­wali kil­koma nazwi­skami, które ewen­tu­al­nie mogłyby się do cze­goś przy­dać.

Posta­no­wili zacząć od Michała Draw­skiego. Klara zadzwo­niła do niego jesz­cze tego samego dnia.

– Sprawa Lucyny? – wyszep­tał do tele­fonu, kiedy się przed­sta­wiła i podała powód, dla­czego się z nim kon­tak­tuje. – Ale czemu teraz?

– Jeste­śmy z sek­cji archi­wum X i odko­pu­jemy sprawy z prze­szło­ści. Zwró­ciła się do nas matka zamor­do­wa­nej, suge­ru­jąc, że temat zabój­stwa jej córki może mieć ciąg dal­szy. Czy prze­by­wał pan w ostat­nim cza­sie w Pol­sce i czy odwie­dził pan miej­sco­wość, w któ­rej mieszka Iwona Zduń­ska, matka denatki? – spy­tała Klara.

Michał Draw­ski odchrząk­nął i odpo­wie­dział zmie­nio­nym gło­sem:

– Tak, byłem tam trzy tygo­dnie temu, ale wyjąt­kowo nie poje­cha­łem do pani Iwony. Prze­by­wa­łem wyłącz­nie w Pozna­niu.

– Czyli nie odwie­dził pan grobu Lucyny Zduń­skiej ani nie kupił kwia­tów? – drą­żyła Klara.

Męż­czy­zna zaprze­czył.

– Na cmen­tarz zawsze jeź­dzi­łam z mamą Luśki, ni­gdy sam. To jest taki nasz rytuał, ale tym razem nie udało mi się, mia­łem zbyt mało czasu. Przy­kro mi, ale bar­dziej nie mogę pomóc.

– Rozu­miem, a kiedy będzie pan następ­nym razem w Pol­sce?

– Pla­no­wa­łem przy­je­chać z rodziną na Boże Naro­dze­nie, gdzieś w poło­wie grud­nia.

– Jeżeli będę miała wcze­śniej jakieś pyta­nia, to chęt­nie połą­czę się z panem tele­fo­nicz­nie z moż­li­wo­ścią uży­cia kamery – zapro­po­no­wała poli­cjantka.

– Dobrze, ale dla­czego chce pani ze mną roz­ma­wiać? – Męż­czy­zna miał coraz bar­dziej zde­ner­wo­wany głos, co nie uszło uwa­dze Klary.

– Ponie­waż pod­ję­li­śmy decy­zję o powro­cie do tej sprawy, a pan jest jedną z nie­licz­nych osób, które dokład­nie pamię­tają, co się wtedy wyda­rzyło.

– Tyle że ja byłem cały czas w domu z mamą Lucyny. Nie bar­dzo wiem, jak jesz­cze miał­bym pomóc. Wydaje mi się, że wtedy powie­dzia­łem wszystko.

– No wła­śnie. – Klara się uśmiech­nęła. – Wydaje się panu. I cał­kiem moż­liwe, że jed­nak mógł pan o czymś zapo­mnieć, prze­oczyć jakiś szcze­gół, który może mieć istotne zna­cze­nie. Pro­szę się nie dener­wo­wać, nie jest pan o nic podej­rzany. Po pro­stu każda infor­ma­cja, nawet naj­drob­niej­sza, może oka­zać się klu­czowa.

– Jasne – odparł. – Pozo­staję zatem do pań­stwa dys­po­zy­cji.

Majew­ska roz­łą­czyła się i zer­k­nęła na Anto­niego.

– I co?

– Chcesz powie­dzieć, że już go podej­rze­wasz? – Zaśmiał się. – Co prawda w wypadku takich zbrodni czę­sto stoi za nimi ktoś bli­ski, zwłasz­cza part­ner, ale nie ule­gajmy sche­ma­tom. Skoro facet przez cały wie­czór i popo­łu­dnie prze­by­wał w domu matki zamor­do­wa­nej, to raczej ma wyjąt­kowo mocne alibi.

– Chyba że zle­cił to mor­der­stwo – zasta­no­wiła się Klara.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki