Dziecko last minute - Natasza Socha - ebook + książka

Dziecko last minute ebook

Natasza Socha

4,2

Opis

Kalina ma 46 lat i jest w ciąży z mężczyzną, którego poznała zaledwie kilka tygodni temu. Nieodpowiedzialność? Kryzys wieku średniego? A może późne macierzyństwo jest najpiękniejsze - jak wakacje last minute, nieplanowane, pełne niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji?

Życie głównych bohaterów zostaje wywrócone do góry nogami - niepokój miesza się ze szczęściem, rodzinne relacje zmieniają się na zawsze, a byli partnerzy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa... Dziecko last minute to druga (po Hormonii) część serii Matki, czyli córki - opowieści o nie zawsze łatwych związkach, ukrytych pretensjach, ale też różnych wcieleniach miłości, którą po prostu trzeba umieć dostrzec. Cudowne zamieszanie, świetne dialogi, dużo dobrego humoru. I cała prawda o dojrzałym macierzyństwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (247 ocen)
110
89
36
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BerciaBercik

Z braku laku…

miała to być książka z dużą dawką humoru, a okazało się być zwykłym opowiadaniem o życiu kobiety w ciąży po 40tce. Dotarłam do połowy książki i stwierdziłam, że na półce Legimi czekajá potencjalnie ciekawsze książki
00
MarzenaDublin

Nie oderwiesz się od lektury

Uśmiałam się porządnie,polecam przeczytać na poprawę humoru.
00
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

Druga część serii "Matki czyli b córki". Warto przeczytać.
00
Wiola128

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Danka17

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Au­tor: Na­ta­sza So­cha

Re­dak­cja: Pra­cow­nia Co­gi­to

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: to­me­son.com

Zdję­cia na okład­ce: Naj­ka Pho­to­gra­phy, www.naj­ka.pl

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Pie­trzak

Re­dak­tor se­rii: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ma­riusz Kur­kow­ski

© Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­cha

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two Pas­cal

Cy­tat na str. 7 po­cho­dzi z książ­ki Clau­dii Spahr Czas na dziec­ko. Po­rad­nik dla doj­rza­łych ma­tek w tłu­ma­cze­niu Jo­an­ny Su­gie­ro (He­lion, Gli­wi­ce 2013).

Ta książ­ka jest fik­cją li­te­rac­ką. Ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych osób, ży­wych lub zmar­łych, au­ten­tycz­nych miejsc, wy­da­rzeń lub zja­wisk jest czy­sto przy­pad­ko­we. Bo­ha­te­ro­wie i wy­da­rze­nia opi­sa­ne w tej książ­ce są two­rem wy­obraź­ni au­tor­ki bądź zo­sta­ły zna­czą­co prze­two­rzo­ne pod ką­tem wy­ko­rzy­sta­nia w po­wie­ści.

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2016

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-7642-916-8

Jac­ko­wi, wal­czą­ce­mu ze Skor­pio­nem

Gdy ko­bie­ta ma dwa­dzie­ścia lat, dziec­ko ją de­for­mu­je,

gdy ma trzy­dzie­ści – kon­ser­wu­je,

a po czter­dzie­st­ce – po pro­stu ją od­mła­dza.

Léon Blum, były pre­mier Fran­cji

Roz­dział pierw­szy

Nie je­stem przy­go­to­wa­na na dziec­ko. W ogó­le nie od­czu­wam in­stynk­tu, bo prze­cież mia­łam wła­śnie prze­kwi­tać, nic mi nie tyka i nie chcę uro­dzić. Tyle że już je­stem w cią­ży i ona chy­ba nie znik­nie. Może so­bie brzuch wy­ma­zać gum­ką? Albo sie­bie wy­ma­zać?

Dla­cze­go ży­cia nie moż­na sa­me­mu so­bie za­pla­no­wać? Dla­cze­go za­wsze coś lub ktoś musi się wtrą­cić i po­krzy­żo­wać na­sze pla­ny? Je­stem bar­dzo zła. Bar­dzo, bar­dzo.

Złe dni prze­pla­ta­ją się z ta­ki­mi, o któ­rych mogę po­wie­dzieć, że są w po­rząd­ku. Zda­rzy­ło mi się rów­nież od­czu­wać coś w ro­dza­ju szczę­ścia, choć może był to stan wy­wo­ła­ny zje­dze­niem ogrom­nej ilo­ści lo­dów cze­ko­la­do­wych i to bez żad­nych wy­rzu­tów su­mie­nia. Je­den dzień za­sko­czył mnie samą. Po­czu­łam na­gle, że wszyst­ko mi wol­no, że mogę prze­no­sić góry, zo­ba­czy­łam sie­bie z wóz­kiem i bar­dzo się so­bie spodo­ba­łam. Zo­ba­czy­łam Ko­smę u boku i on też tam pa­so­wał. Nie zo­ba­czy­łam na ra­zie wła­snej mat­ki, ale na wszyst­ko przyj­dzie pora. A po­tem moim cia­łem wstrząs­nęło, a ja zie­lo­na na twa­rzy upodli­łam się w pu­blicz­nej to­a­le­cie.

Jed­nak nie chcę być w cią­ży.

Ktoś kie­dyś po­wie­dział, że wo­sko­wa­nie oko­lic bi­ki­ni boli bar­dziej niż nie­speł­nio­na mi­łość. Jesz­cze bar­dziej boli świa­do­mość, że czło­wiek ma jed­nak nie­wiel­ki wpływ na to, co go w ży­ciu spo­tka. I na­wet je­śli do­brze się przy­go­tu­je, bę­dzie ra­cjo­nal­ny, a w we­wnętrz­nym no­tat­ni­ku do­kład­nie spre­cy­zu­je swo­je pla­ny, los za­śmie­je mu się w twarz i pod­sta­wi nogę.

Nic nie jest pew­ne.

Na­wet zdia­gno­zo­wa­na me­no­pau­za może na­gle prze­mie­nić się w zy­go­tę, z któ­rej po­wsta­nie nie tyl­ko nowe ży­cie, ale tak­że cała se­ria nie­pla­no­wa­nych, za­ska­ku­ją­cych i wy­trą­ca­ją­cych z rów­no­wa­gi wy­da­rzeń. Efekt do­mi­na. Je­den klo­cek pod­ci­na dru­gi i tak aż do koń­ca. Na koń­cu zaś sie­dzi prze­zna­cze­nie i chi­cho­cze. A po­tem za­czy­na usta­wiać kloc­ki od nowa.

Mi­nę­ły dwa mie­sią­ce od cza­su omdle­nia dwóch ko­biet z tej sa­mej ro­dzi­ny. Naj­pierw ce­lo­wo ze­mdla­ła mat­ka, pra­gnąc w ten spo­sób uka­rać czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią cór­kę, któ­ra ośmie­li­ła się wy­je­chać na wa­ka­cje z ob­cym męż­czy­zną. Na­stęp­nie ze­mdla­ła sama cór­ka, co było splo­tem po­dwój­nie szo­ku­ją­cych oko­licz­no­ści.

Oj­ciec, któ­ry umarł, żył, a kli­mak­te­rium, w któ­re po­wo­li wcho­dzi­ła, oka­za­ło się nie­pla­no­wa­ną cią­żą. Ka­li­na nie mia­ła wy­bo­ru – mu­sia­ła ze­mdleć, choć nie­ste­ty nie na dłu­go. Bo na­wet je­śli cia­ło do­ma­ga­ło się od­po­czyn­ku, to umysł ko­niecz­nie chciał wie­dzieć, jak da­lej po­to­czy się ta hi­sto­ria.

Wszyst­ko za­czę­ło się od ogło­sze­nia w lo­kal­nej pra­sie, na któ­re Ka­li­na od­po­wie­dzia­ła tyl­ko po to, by wresz­cie po­czuć smak cze­goś in­ne­go niż do­mo­wych ciast swo­jej mat­ki. Wy­je­cha­ła w za­sa­dzie bez po­że­gna­nia, z męż­czy­zną po­zna­nym mie­siąc wcze­śniej w ogro­dzie bo­ta­nicz­nym i do­je­cha­ła aż do Am­ster­da­mu, gdzie po dłu­giej prze­rwie zno­wu za­czę­ła upra­wiać seks. I ukłu­ło ją szczę­ście, co było po­rów­ny­wal­ne z prze­ży­ciem or­ga­zmu, po­nie­waż za­rów­no jed­ne­go, jak i dru­gie­go Ka­li­na nie od­czu­wa­ła od bar­dzo dłu­gie­go cza­su. A Ko­sma (fa­cet z ogro­du) obu­dził w niej to, co przez lata było uśpio­ne, a kto wie, czy nie od za­wsze.

– Czu­ję się jak ko­lo­ro­wan­ka – po­wie­dzia­ła mu wte­dy. – Jesz­cze dwa ty­go­dnie temu by­łam czar­no-bia­ła, a te­raz za­peł­niam się ko­lo­ra­mi. Każ­dy ko­lej­ny dzień coś we mnie do­ma­lo­wu­je, a kie­dy będę cał­ko­wi­cie go­to­wym ob­raz­kiem, prze­wró­cę kart­kę na dru­gą stro­nę.

– Żeby za­cząć od nowa? – spy­tał Ko­sma.

Ski­nę­ła gło­wą.

– Już nie chcę pu­stych, mo­no­te­ma­tycz­nych dni, bia­łych, czar­nych, ewen­tu­al­nie sza­rych. Chcę być jak ten uno­szą­cy się na wo­dzie ho­len­der­ski kwia­to­wy targ. I bar­dzo ci dzię­ku­ję, że wło­ży­łeś mi do ręki pa­le­tę z far­ba­mi. – Przy­tu­li­ła się do nie­go i za­mknę­ła oczy.

Kie­dy le­karz oznaj­mił im, że po­dej­rze­wa u Ka­li­ny cią­żę, tym ra­zem oczy za­mknął Ko­sma i to zde­cy­do­wa­nie na dłuż­szą chwi­lę, bo krót­ko po ocu­ce­niu zno­wu upadł na pod­ło­gę.

– Mógł­by pan prze­stać? – znie­cier­pli­wił się w koń­cu le­karz. – Bę­dzie pan oj­cem, a to wy­ma­ga więk­szej sta­bil­no­ści emo­cjo­nal­nej.

Ła­two mu było mó­wić. Ko­sma do tej pory oj­cem nie był i ni­g­dy nie przy­pusz­czał, że bę­dzie mu dane kie­dy­kol­wiek po­czuć mi­łość ro­dzi­ciel­ską. To na­tu­ral­ne, że od­czu­wał strach po­mie­sza­ny z kieł­ku­ją­cym uczu­ciem szczę­ścia.

– Pa­nie dok­to­rze, ale czy to już na pew­no? – wy­szep­ta­ła Ka­li­na.

Le­karz po­pa­trzył na nią nie­prze­nik­nio­nym wzro­kiem.

Dziw­na para. Obo­je za­cho­wy­wa­li się tak, jak­by mie­li po dwa­na­ście lat i krót­ko przed te­stem szó­sto­kla­si­sty do­wie­dzie­li się, że zo­sta­ną ro­dzi­ca­mi. Tym­cza­sem mie­li znacz­nie wię­cej, a na­wet bar­dziej niż znacz­nie. Naj­wy­raź­niej nie­pla­no­wa­ne cią­że prze­ra­ża­ją w każ­dym wie­ku, bez wzglę­du na oko­licz­no­ści i me­try­kę uro­dze­nia.

– Od­cze­kaj­my dla pew­no­ści jesz­cze kil­ka dni. Ba­da­nia krwi wska­zu­ją wpraw­dzie na obec­ność beta hCG, ale test cią­żo­wy może pani wy­ko­nać nie wcze­śniej niż dwa ty­go­dnie po sto­sun­ku. Z ko­lei USG jesz­cze póź­niej, w pią­tym lub szó­stym ty­go­dniu. Ale za­rów­no omdle­nie, jak i za­wro­ty gło­wy, o któ­rych pani wspo­mi­na­ła, wska­zu­ją na to, że najpraw­do­po­dob­niej zo­sta­nie pani mamą. To pierw­sza cią­ża?

Ka­li­na po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

– Mam już cór­kę. Ma… – za­krztu­si­ła się – dwa­dzie­ścia czte­ry lata.

Le­karz uniósł brwi.

– Świet­nie. To przy­naj­mniej będą mie­li pań­stwo dużą po­moc. A przy oka­zji prze­żyją dru­gą mło­dość – pu­ścił do nich oko, po czym szyb­ko opu­ścił po­kój, gdy tyl­ko za­uwa­żył, że Ko­sma po raz ko­lej­ny robi się nie­po­ko­ją­co bla­dy.

Kie­dy zo­sta­li sami, przez pierw­sze pięć mi­nut nie mie­li od­wa­gi spoj­rzeć so­bie w oczy. W koń­cu Ka­li­na wzię­ła głę­bo­ki od­dech i po­wie­dzia­ła:

– I co te­raz?

Ko­sma pod­biegł do jej łóż­ka i chwy­cił ją za rękę.

– Moim zda­niem to wręcz fe­no­me­nal­ne pod­su­mo­wa­nie na­szej wy­pra­wy. Co praw­da je­stem za­sko­czo­ny tak bar­dzo, że nie wiem, czy nie ze­mdle­ję jesz­cze ko­lej­ne czte­ry razy, ale już te­raz czu­ję pod­skór­ną ra­dość. A ty?

Ka­li­na za­sta­no­wi­ła się. Ra­dość? Ra­czej prze­ogrom­ne prze­ra­że­nie po­łą­czo­ne ze stra­chem oraz wiel­kim zna­kiem za­py­ta­nia: jak po­wie­dzieć o tym mat­ce? Wy­pra­wa do Am­ster­da­mu była tak na­praw­dę uciecz­ką przed me­no­pau­zą i za­ci­ska­ją­cy­mi się na szyi Ka­li­ny mac­ka­mi Kon­stan­cji. Mat­ka wra­sta­ła w nią co­raz bar­dziej i co­raz sil­niej za­ci­ska­ła sznur przy­wią­za­nia. Gdy­by nie le­kar­ka, któ­ra oznaj­mi­ła Ka­li­nie, że jej ko­bie­cość za­czy­na ga­snąć, że ma po­cząt­ki me­no­pau­zy, a świat lada chwi­la spro­wa­dzi się do ata­ków go­rą­ca, dusz­no­ści i za­wro­tów gło­wy, pew­nie ni­g­dy w ży­ciu nie zde­cy­do­wa­ła­by się na opusz­cze­nie ro­dzin­ne­go gniaz­da.

Tyl­ko dla­cze­go nie ma po­czu­cia, że wra­ca z tar­czą?

Ko­lej­na wpad­ka. Dla­cze­go inne ko­bie­ty po­tra­fią za­pla­no­wać cią­żę, przy­go­to­wać się do niej, na­peł­nić or­ga­nizm od­po­wied­ni­mi wi­ta­mi­na­mi, a gło­wę po­zy­tyw­ną ener­gią, pod­czas gdy ona po pro­stu za­cho­dzi w cią­żę bez uprze­dze­nia sa­mej sie­bie?

Dwa­dzie­ścia czte­ry lata temu rów­nież za­li­czy­ła wpad­kę. Kira po­ja­wi­ła się na świe­cie jako owoc na­mio­to­wej mi­ło­ści skon­su­mo­wa­nej bez uży­cia pre­zer­wa­ty­wy, o któ­rej przy­szli ro­dzi­ce po pro­stu za­po­mnie­li. I cho­ciaż teo­re­tycz­nie wszyst­ko do­brze się skoń­czyło, to Ka­li­na nie po­tra­fi­ła po­go­dzić się z my­ślą, że dała po­dejść się lo­so­wi. A te­raz? Déjà vu. Ja­jecz­ko Ka­li­ny, za­chwy­co­ne za­pew­ne po­ja­wie­niem się plem­ni­ków po tak dłu­gim cza­sie abs­ty­nen­cji, chęt­nie po­zwo­li­ło się do­paść, prze­nik­nąć jed­ne­mu z nich do środ­ka i stwo­rzyć wspól­ną ko­mór­kę. Ma­leń­ką zy­go­tę, któ­ra nie­mal na­tych­miast za­czę­ła się dzie­lić, nie py­ta­jąc no­si­ciel­ki o zgo­dę.

Cud na­tu­ry, ow­szem.

Czy jed­nak Ka­li­na była go­to­wa na ten cud?

Sta­nę­ła na szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu i za­pa­trzy­ła się w okno, któ­re od­bi­ja­ło jej prze­ra­żo­ną twarz. Po­szła do ła­zien­ki, by uzy­skać po­twier­dze­nie tego, co zo­ba­czy­ła, tym ra­zem pa­trząc pro­sto w lu­stro. Wy­glą­da­ła ład­nie i to był je­dy­ny plus ca­łej tej sy­tu­acji. Bla­dość ustą­pi­ła, a jej cera zno­wu na­bra­ła ko­lo­ru ape­tycz­nej opa­le­ni­zny, któ­rą słoń­ce do­rzu­ci­ło gra­tis pod­czas po­by­tu nad mo­rzem i po­tem w Am­ster­da­mie. Jej oczy błysz­cza­ły, a po­tar­ga­ne i nie­uło­żo­ne wło­sy i tak mia­ły w so­bie wię­cej uro­ku niż kil­ka mie­się­cy temu, gdy wy­cho­dzi­ła z zakładu fry­zjer­skie­go ze świe­żą trwa­łą i po­nu­ry­mi my­śla­mi.

– Je­stem w cią­ży – oznaj­mi­ła gło­śno, bo na­wet je­śli le­karz tego jesz­cze w stu pro­cen­tach nie po­twier­dził, ona już wie­dzia­ła.

– Ej, to gra­tu­lu­ję! – za­wo­łał ja­kiś głos z ka­bi­ny nu­mer osiem, z któ­rej po chwi­li wy­szła mło­da dziew­czy­na i na wi­dok Ka­li­ny unio­sła kciuk. – Cie­szysz się?

– Nie wiem – przy­zna­ła uczci­wie Ka­li­na.

– Ja na ra­zie so­bie jesz­cze z wła­snym dziec­kiem po­cze­kam, cho­ciaż moja mat­ka już coś prze­bą­ku­je o wnu­kach. – Dziew­czy­na umy­ła ręce i mo­kry­mi dłoń­mi prze­cze­sa­ła wło­sy. Spię­ła je w wy­so­ki ku­cyk, a usta prze­cią­gnę­ła błysz­czy­kiem. Wy­star­czy­ła mi­nu­ta, żeby wy­glą­da­ła ślicz­nie, i Ka­li­na bar­dzo jej tego po­zaz­dro­ści­ła. Jej za­bie­gi mu­sia­ły­by trwać zde­cy­do­wa­nie dłu­żej, a efekt nie był­by na­wet w po­ło­wie tak uda­ny. Dziew­czy­na mó­wi­ła da­lej: – Nie dzi­wię się jej wła­ści­wie. W tym wie­ku to pew­nie nor­mal­ne.

– A ile lat ma mama?

– Czter­dzie­ści pięć.

Ka­li­na zro­zu­mia­ła, że ta cią­ża bę­dzie wy­zwa­niem. Szko­łą ży­cia. Pró­bą ognia i pa­pier­kiem lak­mu­so­wym jej związ­ku z fa­ce­tem, któ­re­go zna za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni. Na wszel­ki wy­pa­dek stra­ci­ła przy­tom­ność, by choć przez chwi­lę po­być w nie­by­cie.

Roz­dział dru­gi

Sa­mo­po­czu­cie mo­jej ma­ci­cy z pew­no­ścią jest do­bre, w prze­ci­wień­stwie do mo­je­go wła­sne­go. W za­sa­dzie nie­mal bez prze­rwy mam ocho­tę ze­mdleć, zu­peł­nie jak­by to mia­ło po­móc mi w prze­trwa­niu. Chwi­le nie­świa­do­mo­ści, dzię­ki któ­rym zno­wu nie je­stem w cią­ży. Chy­ba po­win­nam się cie­szyć – wy­sła­łam swo­ją me­no­pau­zę na kil­ku­let­ni urlop, w za­mian do­ła­do­wu­jąc się taką ilo­ścią hor­mo­nów, że mo­gła­bym nimi ob­da­rzyć tu­zin in­nych ko­biet.

Wiem, że ofi­cjal­nie jesz­cze nie wiem, ale ja wiem.

Mój nos mi pod­po­wia­da, bo na­gle od­czu­wam za­pa­chy w wer­sji 3D. Wszyst­ko jest tak wy­ra­zi­ste i in­ten­syw­ne, że z od­le­gło­ści ki­lo­me­tra roz­po­znam nie­do­my­te pa­chy lub tłu­ste wło­sy. Naj­bar­dziej de­ner­wu­je mnie za­pach bie­dro­nek, a do­kład­niej ich od­cho­dów. Ta­kie małe żół­te krop­ki na ubra­niach.

Fuj.

Czy­tam ja­kąś mi­nik­sią­żecz­kę o cią­ży. Płeć dziec­ka okre­śla­ją dwa z czter­dzie­stu sze­ściu chro­mo­so­mów, two­rzą­cych jego ge­no­typ. Ko­mór­ka ja­jo­wa ma za­wsze dwa jed­na­ko­we chro­mo­so­my płcio­we X, a plem­nik – chro­mo­som X i chro­mo­som Y. Wiem, pa­mię­tam ze szko­ły śred­niej. Je­śli ja­jecz­ko zo­sta­nie za­płod­nio­ne przez chro­mo­som Y, będę mia­ła chłop­ca. Czy­li tak na­praw­dę to fa­cet de­cy­du­je o płci dziec­ka. Szko­da, że tej wie­dzy nie po­sia­da­ła Anna Bo­leyn.

Po­nad­to z ksią­żecz­ki wy­ni­ka, że już po sied­miu dniach po­je­dyn­cza ko­mór­ka prze­kształ­ca się w kil­ku­set­ko­mór­ko­wą kulę. Zwy­kle za­gnież­dża się w gór­nej czę­ści ma­ci­cy po tej sa­mej stro­nie co jaj­nik, któ­ry uwol­nił ko­mór­kę ja­jo­wą. To w moim przy­pad­ku po le­wej, bo wła­śnie tam kil­ka dni temu od­czu­wa­łam dziw­ne kłu­cie. My­śla­łam wte­dy, że to kol­ka.

A to była zy­go­ta…

Kali­nę za­trzy­ma­no na dwu­dnio­wą ob­ser­wa­cję, a na­wet za­pro­po­no­wa­no nie­co dłuż­szą, tyle że bez po­wo­dze­nia. Przy­szła mat­ka oznaj­mi­ła, że od tego mo­men­tu po­ob­ser­wu­je się sama. A Ko­sma jej w tym po­mo­że. Na­wet je­śli ist­niał cień po­dej­rze­nia, że to jed­nak nie jest cią­ża, Ka­li­na wie­dzia­ła, że w jej przy­pad­ku nie ma mowy o po­mył­ce. Kto raz wpadł, wpad­nie i dru­gi. Po­sta­no­wi­ła za­tem odło­żyć my­śle­nie o dziec­ku na czas nie­co póź­niej­szy. Te­raz jej gło­wę za­przą­ta­ła zu­peł­nie inna myśl.

Oj­ciec. Oj­ciec, któ­ry we­dług jej mat­ki umarł, z ko­lei we­dług pew­nej ko­bie­ty z Roz­ło­gów – żył na­dal.

Jó­zef Ko­szał­ka miał lat sie­dem­dzie­siąt osiem i rze­czy­wi­ście moc­no trzy­mał się na no­gach. Był sa­mot­ni­kiem i choć kil­ka ko­biet ofe­ro­wa­ło mu swo­je obia­dy, wdzię­ki oraz ogól­ną po­moc w obej­ściu, każ­dej z nich od­mó­wił, sku­pia­jąc się na swo­ich dwóch hob­by – po­dró­żach oraz le­cze­niu zwie­rząt. Był ma­ło­mów­ny, za­mknię­ty w so­bie, a kie­dy miał ocho­tę z kimś po­roz­ma­wiać, zwie­rzał się kro­wom, świ­niom i ko­niom. Na­wet w naj­śmiel­szych snach nie mógł przy­pusz­czać, że po czter­dzie­stu sze­ściu la­tach od śmier­ci swo­jej je­dy­nej cór­ki zo­ba­czy ją żywą, z wiel­ki­mi zna­ka­mi za­py­ta­nia w oczach, z ty­sią­cem py­tań kłę­bią­cych się w ustach oraz męż­czy­zną u boku, odro­bi­nę tyl­ko osłu­pia­łym. To, że ta dwój­ka sta­nę­ła w koń­cu na­prze­ciw­ko sie­bie żywa, cała i zdro­wa, było ko­lej­nym chi­cho­tem losu, któ­ry naj­wy­raź­niej za­ko­chał się w ich hi­sto­rii i z przy­jem­no­ścią cze­kał na dal­szy roz­wój wy­pad­ków.

Dla­cze­go mat­ka Ka­li­ny po­wie­dzia­ła cór­ce, że jej oj­ciec umarł? I dla­cze­go po­wie­dzia­ła swo­je­mu mę­żo­wi, że dziec­ko zmar­ło w cza­sie po­ro­du?

Gdy­by Ka­li­na nie mia­ła swo­jej li­sty ma­rzeń, któ­rą po­sta­no­wi­ła speł­nić w dro­dze do Am­ster­da­mu, pew­nie ni­g­dy nie do­wie­dzia­ła­by się o ist­nie­niu Jó­ze­fa, nie zo­ba­czy­ła jego nie­bie­skie­go dom­ku peł­ne­go pa­mią­tek z po­dró­ży i ni­g­dy w ży­ciu nie uży­ła sło­wa „tato”. Ale ta li­sta była. A jej ostat­ni punkt brzmiał: „od­wie­dzić dom ojca”.

W Am­ster­da­mie mo­gła­by zo­stać aż do koń­ca wa­ka­cji, tak było jej do­brze, bło­go i bez­piecz­nie. Wte­dy wła­śnie to szczę­ście prze­ciął dzwo­nek te­le­fo­nu oraz sta­now­czy głos le­ka­rza, in­for­mu­ją­cy, że jej mat­ka leży po za­pa­ści krą­że­nio­wej w szpi­ta­lu i „na­praw­dę wszyst­ko może się wy­da­rzyć”. To sło­wo „wszyst­ko” ka­za­ło jej na­tych­miast skró­cić po­byt, wsiąść do zie­lo­ne­go ci­tro­ena i naj­szyb­ciej, jak się dało, do­je­chać do domu. Kil­ka ki­lo­me­trów przed Świe­bo­dzi­nem za­paść oka­za­ła się mniej groź­na, niż po­cząt­ko­wo przy­pusz­cza­no, i Kon­stan­cja po­wró­ci­ła do świa­ta ży­wych, choć dość zmę­czo­nych. W tej sy­tu­acji Ka­li­na zde­cy­do­wa­ła się na ma­leń­ki skok w bok od głów­nej dro­gi pro­wa­dzą­cej pro­sto do mat­ki i wy­bra­ła Roz­ło­gi, o któ­rych wie­dzia­ła tyl­ko tyle, że kie­dyś miesz­kał w nich jej oj­ciec.

A te­raz sta­ła na­prze­ciw­ko nie­go i bar­dzo in­ten­syw­nie za­sta­na­wia­ła się, ja­kie sło­wo po­win­no paść jako pierw­sze.

– Słu­cham? – zde­cy­do­wał się za­tem Jó­zef Ko­szał­ka, wpa­tru­jąc się w drob­ną blon­dyn­kę, do któ­rej po­czuł dziw­ną sym­pa­tię, zu­peł­nie nie ro­zu­mie­jąc dla­cze­go.

– Pan Jó­zef Ko­szał­ka? – upew­ni­ła się Ka­li­na, choć od­po­wiedź na to py­ta­nie była rów­nie pew­na, jak to, że jest w cią­ży.

Ski­nął gło­wą.

– Mąż Kon­stan­cji Ko­szał­ki? – To py­ta­nie tak­że było re­to­rycz­ne, ale mu­sia­ło paść.

Spoj­rzał na nią wy­cze­ku­ją­co, jak­by spo­dzie­wał się, że za chwi­lę usły­szy coś, od cze­go świat na chwi­lę sta­nie w miej­scu. W koń­cu jed­nak uznał, że chy­ba wy­pa­da udzie­lić od­po­wie­dzi.

– Tak, cho­ciaż od daw­na nie mamy ze sobą żad­ne­go kon­tak­tu. I nie bar­dzo ro­zu­miem…

– Mam na imię Ka­li­na. Z domu Ko­szał­ka. Je­stem pana cór­ką. Mam czter­dzie­ści sześć lat i z tego, co mó­wi­ła mi pań­ska są­siad­ka, jest pan prze­ko­na­ny, że umar­łam. Nie­ste­ty mu­szę stwier­dzić, że my­śla­łam do­kład­nie to samo o panu. Ta­kie in­for­ma­cje prze­ka­za­ła mi moja mat­ka i nie mia­łam pod­staw, żeby jej nie wie­rzyć – za­pę­tli­ła się tro­chę, ale wy­da­wa­ło jej się, że im wię­cej słów z sie­bie wy­plu­je, tym ła­twiej jej bę­dzie zro­zu­mieć całą tę ab­sur­dal­ną sy­tu­ację. Za­ga­dać ci­szę. Za­krzy­czeć czter­dzie­ści sześć lat oszu­stwa.

Jó­zef Ko­szał­ka po­trze­bo­wał do­kład­nie pięć­dzie­się­ciu trzech se­kund, by jego krew zno­wu za­czę­ła pły­nąć, ser­ce bić, a w pal­cach wró­ci­ło czu­cie. Spró­bo­wał też otwo­rzyć usta i wy­pchnąć z nich py­ta­nie:

– Jak to?

Ka­li­na po­czu­ła, że krę­ci jej się w gło­wie.

Po­sta­no­wi­ła jed­nak nie mdleć, w oba­wie, że wy­jaś­nie­nie tej ta­jem­ni­cy zaj­mie jej zbyt dłu­gi czas, któ­re­go za dzie­więć mie­się­cy nie bę­dzie już mia­ła.

– Czy mogę prze­jąć kon­wer­sa­cję? – za­pro­po­no­wał Ko­sma, któ­ry naj­szyb­ciej z nich wszyst­kich ochło­nął i za­prag­nął po­móc mat­ce swo­je­go przy­szłe­go dziec­ka.

Ka­li­na i Jó­zef przy­tak­nę­li, nie od­ry­wa­jąc od sie­bie wzro­ku.

Ko­sma wy­ja­śnił w czter­dzie­stu ośmiu zda­niach całą sy­tu­ację, po­wta­rza­jąc to, co już wcze­śniej mó­wi­ła Ka­li­na, do­rzu­ca­jąc rys psy­cho­lo­gicz­ny Kon­stan­cji, któ­rej co praw­da nie miał oka­zji jesz­cze po­znać, ale spo­ro ro­zu­miał, oraz kil­ka uwag od sie­bie pod­kre­śla­ją­cych wpraw­dzie póź­ne, ale jed­nak cu­dow­ne od­na­le­zie­nie się po la­tach.

Jó­zef Ko­szał­ka za­mknął oczy, a po chwi­li za­pro­sił ich do środ­ka. Kie­dy mi­ja­li go w furt­ce, na mo­ment za­wa­hał się, ale w koń­cu przy­cią­gnął Ka­li­nę do sie­bie i z ca­łej siły przy­tu­lił. Po jej cie­le roz­la­ło się za­ska­ku­ją­co przy­jem­ne cie­pło, któ­re po­czu­ła rów­nież mała zy­go­ta, prze­miesz­cza­ją­ca się wła­śnie ja­jo­wo­dem w stro­nę ma­ci­cy. Jó­zef pach­niał ty­to­niem, sia­nem i psią kar­mą. To nie jest może ulu­bio­ny aro­mat kre­ato­rów per­fum, ale Ka­li­nie wy­dał się jed­nym z pięk­niej­szych, ja­kie do­tąd wą­cha­ła.

Oczy­wi­ście za­raz po za­pa­chu Ko­smy.

Dom Jó­ze­fa był nie­bie­ski, choć moc­no wy­pło­wia­ły od słoń­ca. Miał bia­łe drew­nia­ne okna, dach kry­ty gon­tem i bie­lo­ny ga­nek, na któ­rym sta­ło kil­ka­na­ście mi­sek z wodą.

– Dla ko­tów – wy­ja­śnił, co było nie­po­trzeb­ne, gdyż dość spo­ra licz­ba tych zwie­rząt spa­ce­ro­wa­ła po ogro­dzie, sie­dzia­ła pod drze­wem, na gan­ku, pa­ra­pe­tach okien, a na­wet w pu­stych do­nicz­kach po kwia­tach.

Dom otu­la­ły ję­zo­ry blusz­czu, spa­da­ją­ce ka­ska­da­mi na zie­mię, gdzie spla­ta­ły się z żół­tą to­je­ścią, two­rząc efek­tow­ne ko­bier­ce. Tra­wa była so­czy­sta, ape­tycz­na i wy­glą­da­ła jak na­ma­lo­wa­na. W środ­ku pa­no­wał przy­jem­ny chłód. Kuch­nia była prze­stron­na, pro­sto urzą­dzo­na, z mu­ro­wa­ny­mi pół­ka­mi za­sło­nię­ty­mi płó­cien­ną za­sło­ną. Na ścia­nach wi­sia­ły drew­nia­ne szaf­ki, kil­ka pó­łek oraz ob­ra­zek przed­sta­wia­ją­cy uśmiech­nię­tą kro­wę. Wszyst­ko było dość sta­re, ale schlud­ne i spra­wia­ło wy­jąt­ko­wo przy­tul­ne wra­że­nie. Je­dy­nym od­mien­nym ele­men­tem była ogrom­na lo­dów­ka, lśnią­ca nie­rdzew­ną sta­lą i ku­szą­ca ame­ry­kań­ski­mi ga­ba­ry­ta­mi. Po­sia­da­ła ba­rek, osob­ny za­mra­żal­nik, a na­wet kost­kar­kę i po­daj­nik lodu. Ka­li­na była szcze­rze za­chwy­co­na. Od za­wsze o czymś ta­kim ma­rzy­ła, nie­ste­ty Kon­stan­cja wo­la­ła małą lo­dów­kę, nie­za­gra­ca­ją­cą prze­strze­ni.

– Wody? – za­pro­po­no­wał Jó­zef i trzę­są­cy­mi się rę­ko­ma na­lał im wody z dzban­ka. – Ty na­praw­dę ży­jesz – po­wie­dział, pa­trząc na Ka­li­nę i szyb­ko mru­ga­jąc po­wie­ka­mi, co za­zwy­czaj opóź­nia po­ja­wie­nie się łez.

Ka­li­na spoj­rza­ła na nie­go.

Miał opa­lo­ną twarz, czo­ło po­prze­ci­na­ne zmarszcz­ka­mi, któ­re płyn­nie prze­cho­dzi­ły w dół, w oko­li­ce oczu i da­lej, wo­kół ust. Był sta­ry, ale na swój spo­sób była to sta­rość przy­jem­na. Miał błę­kit­ne oczy, dłu­gie rzę­sy i krza­cza­ste, ciem­ne brwi, któ­re sil­nie kon­tra­sto­wa­ły z si­wy­mi wło­sa­mi i si­wym, kil­ku­dnio­wym za­ro­stem. Naj­więk­szą uwa­gę sku­pia­ły jed­nak jego dło­nie – moc­ne, duże, z krót­ko przy­cię­ty­mi pa­znok­cia­mi i ży­ła­mi, któ­re pra­wie prze­bi­ja­ły skó­rę.

Ka­li­na po­my­śla­ła o nim: „mój oj­ciec”, pod­nio­sła szklan­kę do ust i w tym mo­men­cie, tra­dy­cyj­nie już, ze­mdla­ła.

Kie­dy się ock­nę­ła, le­ża­ła w po­dwój­nym łóż­ku przy­kry­ta prze­ście­ra­dłem da­ją­cym przy­jem­ny chłód, a w oko­li­cach jej stóp spał zwi­nię­ty w kłę­bek mały, rudy kot. Na szczę­ście nie był łysy jak Pa­try­cjusz Kon­stan­cji, tyl­ko pu­szy­sty, cie­plut­ki i bar­dzo pa­su­ją­cy do oto­cze­nia. Z uchy­lo­ne­go okna do­bie­ga­ła ją roz­mo­wa, więc, chcąc nie chcąc, za­czę­ła się w nią wsłu­chi­wać.

– Mówi pan, że zna­cie się do­pie­ro parę ty­go­dni. Od­no­szę jed­nak wra­że­nie, że łą­czy was coś, co nie­któ­rzy na­zy­wa­ją mi­ło­ścią, a już z pew­no­ścią sto­icie w jej przed­sion­ku.

Ko­sma od­chrząk­nął.

– Pro­szę mó­wić do mnie po imie­niu. Je­śli cho­dzi o przed­sio­nek, to my­ślę, że po­su­nę­li­śmy się krok da­lej, a przy­naj­mniej ja. Z całą sta­now­czo­ścią stwier­dzam, że ko­cham pana cór­kę w spo­sób nie­wy­obra­żal­nie sil­ny. Wiem rów­nież, że ni­g­dy jej nie opusz­czę.

– Ni­g­dy to nas nie opusz­cza wła­sny cień, z ludź­mi bywa róż­nie – za­uwa­żył cierp­ko Jó­zef, a Ka­li­na nie mo­gła się z nim nie zgo­dzić. Nie­mniej sło­wa Ko­smy roz­la­ły się po jej wnę­trzu i do­pie­ści­ły nie­mal każ­dy za­ka­ma­rek cia­ła.

Za­ko­cha­nie to bar­dzo przy­jem­ny stan. Nie­za­leż­nie od wie­ku i in­ne­go sta­nu, w któ­rym wła­śnie się znaj­do­wa­ła.

– Dla­cze­go jej mat­ka skła­ma­ła? – spy­tał na­gle Jó­zef.

Za­pa­dła ci­sza wy­ni­ka­ją­ca z fak­tu, że Ko­sma nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia, czym kie­ro­wa­ła się Kon­stan­cja, uśmier­ca­jąc ojca i cór­kę, choć na szczę­ście tyl­ko w opo­wie­ściach. W tej sy­tu­acji Ka­li­na wy­cią­gnę­ła sto­py spod ru­dej, za­spa­nej kul­ki, po­pra­wi­ła wło­sy i wy­szła na ga­nek.

– Już mi le­piej – ubie­gła ich po­dwój­ne py­ta­nie. – I my­ślę, że to ty mu­sisz znać od­po­wiedź. Sta­ło się coś przed mo­imi na­ro­dzi­na­mi? Coś, co ka­za­ło­by ma­mie po­stą­pić wła­śnie w ten spo­sób? – Usia­dła na krze­śle i spoj­rza­ła wy­cze­ku­ją­co na Jó­ze­fa.

Od­chrząk­nął i po­dra­pał się po gło­wie.

– No, po­kłó­ci­li­śmy się tro­chę.

– O co?

– O spra­wy nie­istot­ne moim zda­niem, choć mat­ka uwa­ża­ła ina­czej.

Ka­li­na zmarsz­czy­ła brwi.

– Nikt nie robi cze­goś ta­kie­go z po­wo­du nie­istot­nej kłót­ni.

Jó­zef naj­wy­raź­niej uwa­żał ina­czej.

– Kon­stan­cja za­wsze była dość za­bor­cza. I bar­dzo nie lu­bi­ła, kie­dy mia­łem swo­je zda­nie. Kłó­ci­li­śmy się dość czę­sto, cho­ciaż kie­dy za­szła w cią­żę, sta­ra­łem się cho­dzić wo­kół niej na pa­lusz­kach, przy­się­gam. – Spoj­rzał na nią swo­imi nie­bie­ski­mi ocza­mi.

– Ale coś się mu­sia­ło wy­da­rzyć, sko­ro po­wie­dzia­ła ci, że umar­łam.

Jó­zef spu­ścił gło­wę.

– Nie wiem. Na­praw­dę nie wiem. Chy­ba po pro­stu prze­sta­ła mnie ko­chać. I uka­ra­ła mnie za to, że ta mi­łość się w niej wy­pa­li­ła. Pew­nie za mało się sta­ra­łem.

Ka­li­na spoj­rza­ła na kwit­ną­ce mal­wy i wsłu­cha­ła się w ar­mię za­pra­co­wa­nych psz­czół, któ­rych bzy­cze­nie wy­wo­ły­wa­ło u Ko­smy ciar­ki na ca­łym cie­le. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że jej mat­ka była nie­zwy­kle trud­ną oso­bą – ego­cen­trycz­ną, za­bor­czą i de­cy­du­ją­cą o wszyst­kim za wszyst­kich. Ale Jó­zef naj­wy­raź­niej nie mó­wił jej ca­łej praw­dy, jak­by w oba­wie, że szcze­rość zno­wu ich od sie­bie od­se­pa­ru­je.

– Mo­że­my tu zo­stać do ju­tra? – spy­ta­ła więc tyl­ko.

– Tyle, ile chcesz. Nie py­taj na­wet. – Jó­zef uśmiech­nął się i przy­krył swo­imi wiel­ki­mi dłoń­mi jej drob­ne ręce.

Ko­sma tym­cza­sem bacz­nie ob­ser­wo­wał jed­ną z psz­czół, któ­rej naj­wy­raź­niej znu­dził się mal­wo­wy nek­tar, za to za­in­te­re­so­wał ją za­pach kawy uno­szą­cy się z gan­ku. Nic dziw­ne­go więc, że tam wła­śnie skie­ro­wa­ła swój lot, wsku­tek cze­go Ko­sma ze­rwał się jak opa­rzo­ny z krze­sła i ma­cha­jąc jak osza­la­ły rę­ka­mi, wbiegł do domu, szczel­nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

– Aler­gia na jad psz­cze­li? – zdu­miał się Jó­zef.

Ka­li­na po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie. Zwy­kły mę­ski strach przed owa­da­mi.

Roz­dział trze­ci

Teore­tycz­nie nic nie po­win­no mnie za­sko­czyć. A jed­nak dwie kre­secz­ki na te­ście cią­żo­wym, któ­rych prze­cież się spo­dzie­wa­łam, wy­wo­ła­ły raz jesz­cze nie­do­wie­rza­nie, strach i dez­orien­ta­cję. Bo choć oczy­wi­ście wia­do­mo, że dwój­ka dzie­ci wy­cho­wu­je się znacz­nie le­piej niż bied­ny i sa­mot­ny je­dy­nak, to jed­nak w moim przy­pad­ku nie do koń­ca moż­na mó­wić o ro­dzeń­stwie. To bę­dzie ra­czej dwo­je je­dy­na­ków. Kira ma dwa­dzie­ścia czte­ry lata i nie są­dzę, żeby osza­la­ła na wi­dok bra­ta lub sio­stry, zwłasz­cza że tak na­praw­dę sama mo­gła­by już mieć dziec­ko. Ja w jej wie­ku mia­łam…

Je­stem czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią idiot­ką. Sta­rą, ale w cią­ży. To już ofi­cjal­ne.

Ja­kimś cu­dem od­zy­ska­łam ojca. To nie­sa­mo­wi­te, jak bar­dzo świa­do­mość wpły­wa na na­sze za­cho­wa­nie. Prze­cież Jó­zef jest teo­re­tycz­nie zu­peł­nie obcą mi oso­bą, a mimo to czu­ję do nie­go dziw­ny przy­pływ emo­cji. Czy­ta­łam kie­dyś o ad­op­to­wa­nych dzie­ciach, któ­re na­wet w do­ro­słym ży­ciu za wszel­ką cenę pra­gnę­ły po­znać swo­ich bio­lo­gicz­nych ro­dzi­ców i cho­ciaż mia­ły zwią­za­ne z nimizłe wspo­mnie­nia, nie po­tra­fi­ły zre­zy­gno­wać z tych kon­tak­tów. Ja nie mam żad­nych wspo­mnień. Ni­g­dy nie po­zna­łam Jó­ze­fa, a on ni­g­dy nie wziął mnie na ręce.A te­raz, po czter­dzie­stu sze­ściu la­tach, sto­ję i pa­trzę na nie­go, i czu­ję się tak, jak­by­śmy od za­wsze byli ro­dzi­ną. Czy to geny, czy moja cią­żo­wa nad­wraż­li­wość? Po­dob­no waż­ny wpływ na kształ­to­wa­nie mó­zgu dziec­ka ma więź emo­cjo­nal­na, któ­ra po­wsta­je mię­dzy nie­mow­lę­ciem a mat­ką. Od tego, jak sil­nie są ze sobą po­łą­cze­ni, za­le­ży, któ­re re­jo­ny mó­zgu dziec­ka zo­sta­ną le­piej ukształ­to­wa­ne, a któ­re naj­zwy­czaj­niej ob­umrą i znik­ną. Po­łą­cze­nia neu­ro­nów do­ty­czą­ce ojca i wspo­mnień z nim zwią­za­nych ni­g­dy nie były uży­wa­ne! A jed­nak są! Pa­trząc na Jó­ze­fa, wiem, że je­stem jego cór­ką. I bar­dzo mi z tą wie­dzą do­brze.

Kali­na za­snę­ła wtu­lo­na w Ko­smę i po­ściel w nie­bie­ską krat­kę. Coś jej się śni­ło, coś bli­żej nie­okre­ślo­ne­go, co mia­ło za­pach Jó­ze­fa. Może to kar­ma dla zwie­rząt albo sia­no? Marsz­czy­ła za­baw­nie nos przez sen, a na­wet coś tam mam­ro­ta­ła, cze­go jed­nak Ko­sma nie zro­zu­miał, choć bar­dzo się sta­rał.

Za dwa­dzie­ścia szó­sta, kie­dy Ka­li­na cią­gle jesz­cze smacz­nie po­chra­py­wa­ła, do­padł go pierw­szy lęk cią­żo­wy, choć ofi­cjal­ne­go po­twier­dze­nia na­dal jesz­cze nie było. Usiadł na łóż­ku i zła­pał się za ser­ce.

Dziec­ko?

Kie­dyś rze­czy­wi­ście ma­rzył o tym, żeby zo­stać oj­cem, nie­ste­ty jego żona zu­peł­nie nie umia­ła zna­leźć miej­sca na cią­żę w swo­im na­pię­tym har­mo­no­gra­mie za­jęć. No i mie­li psa. Tup­tu­sia, ra­so­we­go pe­kiń­czy­ka, któ­re­go nie do­pil­no­wał. Nic dziw­ne­go, że nie do­stał od losu szan­sy na zo­sta­nie praw­dzi­wym oj­cem. To przy nim prze­cież Tup­tuś kich­nął i to tak do­no­śnie, że aż wy­pa­dło mu oko i to pro­sto do mi­ski z kar­mą. Za­nim Ko­sma ogar­nął całe to ma­ka­brycz­ne wy­da­rze­nie, za­nim opa­no­wał prze­ra­że­nie po­łą­czo­ne z mi­ni­mal­nym, ale jed­nak obrzy­dze­niem, Tup­tuś po­łknął wła­sne oko wraz z go­to­wa­ną mar­chew­ką i eko­lo­gicz­nym kur­cza­kiem.

I to był w za­sa­dzie ko­niec mał­żeń­stwa Ko­smy, cho­ciaż przy­niósł ofi­cjal­ne za­świad­cze­nie od we­te­ry­na­rza, że w przy­pad­ku tej rasy po­dob­ne wy­pad­ki się zda­rza­ją.

„Wy­pad­nię­cie gał­ki ocznej to ter­min okre­śla­ją­cy zu­peł­ne prze­miesz­cze­nie gał­ki ocznej przez szpa­rę po­wie­ko­wą. U pe­kiń­czy­ków na­wet po nie­wiel­kim ura­zie, za­dzia­ła­niu czyn­ni­ków stre­so­gen­nych, gwał­tow­nym kich­nię­ciu czy też chwy­ce­niu za skó­rę na kar­ku, gał­ka oczna może wy­paść” – od­czy­ta­ła gło­śno jego żona Ma­riet­ta, a po­tem jesz­cze gło­śniej wrza­snę­ła:

– Zwy­rod­nia­lec!

Ko­bie­ty i tak za­wsze wie­dzą le­piej.

Tym ra­zem jed­nak spra­wa była po­waż­niej­sza, po­nie­waż cho­dziło o dziec­ko. O część jego sa­me­go, o geny, któ­re mu prze­ka­że, o ka­wał ży­cia, któ­ry bę­dzie mu­siał mu po­świę­cić. Czy da radę? Ni­g­dy nie był oj­cem, ni­g­dy też nie miał oka­zji, żeby się do ta­kiej roli przy­go­to­wać. Zna­jo­mych, któ­rym uro­dzi­ło się dziec­ko, Ma­riet­ta omi­ja­ła sze­ro­kim łu­kiem, twier­dząc, że nie ma nic bar­dziej obrzy­dli­we­go niż wy­słu­chi­wa­nie hi­sto­ry­jek o tym, czym i jak dłu­go ulał ja­kiś ose­sek oraz ja­kie­go ko­lo­ru zro­bił kupę przed po­łu­dniem. Tym­cza­sem już za parę mie­się­cy wła­śnie ko­lo­ry­sty­ka od­cho­dów bę­dzie głów­nym te­ma­tem jego związ­ku z Ka­li­ną.

„Hur­ra” – po­my­ślał Ko­sma, a po­tem za­łkał, gdyż stan emo­cjo­nal­ny, w któ­rym się znaj­do­wał, sprzy­jał huś­taw­kom na­stro­jów.

Posta­no­wi­li, że po­wie­dzą Jó­ze­fo­wi, ale Ka­li­na zde­cy­do­wa­ła, że naj­pierw dla pew­no­ści zro­bi test.

– Ale to nie za wcze­śnie? – spy­tał Ko­sma.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– My­ślę, że już moż­na. Zresz­tą, wiem, że je­stem w cią­ży, to bę­dzie tyl­ko po­twier­dze­nie. Weź sa­mo­chód, po­jedź do Świe­bo­dzi­na, a ja tym­cza­sem po­ga­dam jesz­cze tro­chę z… Jó­ze­fem… tatą…? – za­wa­ha­ła się na mo­ment.

– Tatą – przy­tak­nął Ko­sma. – Na­wet je­śli miał czter­dzie­sto­sze­ścio­let­nią prze­rwę w wy­cho­wa­niu, to na­dal jest two­im oj­cem. I mu­szę przy­znać, że cał­kiem faj­nym. Po kimś prze­cież mu­sia­łaś odzie­dzi­czyć te do­bre geny. – Pu­ścił do niej oko. Po wy­pi­ciu po­ran­nej kawy, kil­ku przy­sia­dach na we­ran­dzie oraz krót­kiej po­ga­węd­ce z ko­tem po­czuł, jak zno­wu wstą­pi­ły w nie­go nowe siły. Bę­dzie miał dziec­ko. Bę­dzie z nim pusz­czał la­taw­ce, stru­gał ko­ni­ki i ni­g­dy nie kupi mu iPa­da.

Ogród pach­niał upa­łem. Było jesz­cze dość wcze­śnie, ale na­grza­ne po­wie­trze już drga­ło w pro­mie­niach sło­necz­nych, kwia­ty od­dy­cha­ły z wy­raź­ną trud­no­ścią, a owa­dy zda­wa­ły się za­sy­piać w lo­cie. Ka­li­na z za­chwy­tem pa­trzy­ła na bia­łe i czer­wo­ne be­go­nie, fio­le­to­we kwia­ty ko­ci­mięt­ki oraz kró­le­stwo róż we wszyst­kich ko­lo­rach i kształ­tach. Naj­bar­dziej ko­cha­ła tu­li­pa­ny, zwłasz­cza od­mia­nę Lady Jane o ze­wnętrz­nych ró­żo­wych kwia­tach, z bia­łym środ­kiem. Ale róże Jó­ze­fa były na­praw­dę kró­lew­skie. Ro­sły nie­mal wszę­dzie, do­mi­nu­jąc nad po­zo­sta­ły­mi kwia­ta­mi i pa­trząc na nie z wy­raź­ną wyż­szo­ścią. Ka­li­na roz­po­zna­ła po­ma­rań­czo­wą od­mia­nę Ave Ma­ria oraz żół­te Ca­sa­no­vy. Ale były też czer­wo­ne, kre­mo­we, a na­wet la­wen­do­we.

– To Blue Moon. Bar­dzo wraż­li­wa od­mia­na, wy­ma­ga­ją­ca nie­ustan­nej pie­lę­gna­cji. Dość hu­mo­rza­sta i pew­nie dla­te­go tak po­szu­ki­wa­na przez ho­dow­ców. U mnie przy­ję­ła się bez więk­szych ce­re­gie­li. Na do­da­tek za­wrot­nie pach­nie. – Jó­zef ski­nął ręką i Ka­li­na z przy­jem­no­ścią za­to­pi­ła się w bla­do­fio­le­to­wych płat­kach.

Na gan­ku wszyst­ko było już na­kry­te do śnia­da­nia. Twa­róg, rzod­kiew­ki, szczy­pio­rek z ce­bul­ką, jaj­ka na mięk­ko, pach­ną­cy chleb i pa­ru­ją­cy dzba­nek z kawą. Ka­li­na po­czu­ła, że jest prze­raź­li­wie głod­na. Kie­dy jed­nak w jej noz­drza wśli­znął się za­pach kawy, chwy­ci­ła się za brzuch i mało ro­man­tycz­nie zwy­mio­to­wa­ła na kwit­ną­ce na­giet­ki.

– Czy ty je­steś cho­ra? – za­py­tał Jó­zef, któ­ry sły­sząc po­dej­rza­ne dźwię­ki, wy­biegł z domu i pod­szedł do Ka­li­ny, by po­dać jej szklan­kę wody. – Wczo­raj ze­mdla­łaś, dzi­siaj masz mdło­ści. My­śla­łem, że to przez te upa­ły, ale może do­le­ga ci coś po­waż­niej­sze­go? – Wy­raź­nie się za­nie­po­ko­ił. Był wpraw­dzie we­te­ry­na­rzem, ale na pew­no mógł­by ja­koś po­móc.

Ka­li­na otar­ła usta i wzię­ła kil­ka głęb­szych wde­chów.

Po­sta­no­wi­ła, że po­cze­ka na Ko­smę i wte­dy po­wie ojcu o dziec­ku.

– Je­stem w cią­ży – oznaj­mi­ła se­kun­dę póź­niej. Ko­bie­ty w od­mien­nym sta­nie bar­dzo czę­sto spon­ta­nicz­nie po­dej­mu­ją de­cy­zje.

Jó­zef za­stygł z otwar­tą bu­zią, co w cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin zda­rza­ło mu się dość czę­sto.

– Będę dziad­kiem? – Jego błę­kit­ne oczy chy­ba jesz­cze bar­dziej po­ja­śnia­ły.

– Już je­steś. Mam cór­kę, Kirę. Ma dwa­dzie­ścia czte­ry lata i miesz­ka ze mną oraz z mamą.

– Ale to nie Ko­sma jest jej oj­cem – bar­dziej stwier­dził, niż za­py­tał Jó­zef.

Uśmiech­nę­ła się.

– No nie. Oj­cem jest nie­ja­ki Adam, któ­ry ofi­cjal­nie na­dal jest moim mę­żem, ale od kil­ku­na­stu lat nie miesz­ka­my ra­zem. Pra­cu­je­my za to w jed­nej szko­le. Ko­smę po­zna­łam nie­daw­no, no i tak… ja­koś… wy­szło…

Jó­zef, któ­ry ni­g­dy nie miał dzie­ci, przy­naj­mniej nie świa­do­mie, zu­peł­nie nie wie­dział, co ma po­wie­dzieć. Jego cór­ka była w cią­ży z in­nym męż­czy­zną niż jej mąż, z któ­rym nie mia­ła roz­wo­du, ale już nie miesz­ka­ła od dłuż­sze­go cza­su. Z szyb­kich ob­li­czeń wy­ni­ka­ło, że w pierw­szą ciążę za­szła dość wcze­śnie, a w dru­gą… ra­czej póź­no. Na do­da­tek miał już wnucz­kę, o któ­rej oczy­wi­ście nie wie­dział. Ona o nim rów­nież. Ży­cie lubi cza­sem za­ba­wić się cu­dzym kosz­tem.

– Może ka­nap­kę z twa­roż­kiem? – za­py­tał na wszel­ki wy­pa­dek, prze­cho­dząc na bar­dziej neu­tral­ny grunt.

Ka­li­na z przy­jem­no­ścią za­to­pi­ła zęby w świe­żym chle­bie, ob­fi­cie ob­ło­żo­nym pla­stra­mi twa­ro­gu oraz po­sy­pa­nym szczy­pior­kiem.

– Czy­li je­stem dziad­kiem – po­wie­dział po chwi­li i po­czuł coś na kształt dumy.

– Je­steś.

– Jaka jest Kira?

Ka­li­na za­sta­no­wi­ła się przez chwi­lę.

– Bar­dzo pew­na sie­bie, sta­now­cza i ład­na. Tro­chę ta­kie za­prze­cze­nie mnie sa­mej – stwier­dzi­ła, ale Jó­zef po­krę­cił gło­wą.

– Ty je­steś bar­dzo ład­na. A sta­now­czo­ści za­wsze moż­na się na­uczyć.

W za­sa­dzie miał ra­cję. Prze­cież te­raz wła­śnie tego pró­bo­wa­ła.

– A kie­dy zo­sta­nę dziad­kiem po raz dru­gi?

– Z mo­ich ob­li­czeń wy­ni­ka, że na wio­snę przy­szłe­go roku.

– Cią­gle nie mogę w to wszyst­ko uwie­rzyć. Boję się, że za chwi­lę znik­niesz, a ja zno­wu zo­sta­nę bez cór­ki. I je­stem na sie­bie zły, że uwie­rzy­łem Kon­stan­cji.

Ka­li­na spoj­rza­ła na nie­go, prze­ry­wa­jąc na mo­ment je­dze­nie.

– Dla­cze­go miał­byś jej nie uwie­rzyć? Kie­dy mi po­wie­dzia­ła, że umar­łeś, na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że mo­gło­by być ina­czej. Nic dziw­ne­go więc, że ni­g­dy się nie szu­ka­li­śmy.

– To ja­kim cu­dem tu tra­fi­łaś?

Ka­li­na, któ­ra po mdlą­cej re­ak­cji na za­pach kawy na­gle po­czu­ła ogrom­ną po­trze­bę wy­pi­cia choć kil­ku ły­ków tego aro­ma­tycz­ne­go na­po­ju, na­la­ła do peł­na fi­li­żan­kę i z przy­jem­no­ścią po­cią­gnę­ła no­sem.

– Kawę wol­no? – za­nie­po­ko­ił się Jó­zef.

Pew­nie nie. Ale mia­ła na nią ogrom­ną ocho­tę. Poza tym po­pi­ja­nie kawy ja­koś pa­so­wa­ło do tego po­ran­ka, za­pa­chu kwia­tów i Jó­ze­fa pa­trzą­ce­go na nią z co­raz więk­szym roz­rzew­nie­niem w oczach.

– Mam li­stę – po­wie­dzia­ła w koń­cu. – Li­stę ma­rzeń do speł­nie­nia, któ­re za­pi­sy­wa­łam przez kil­ka, a na­wet kil­ka­na­ście ostat­nich lat. Rze­czy, któ­rych nie wol­no mi było ro­bić, rze­czy, na któ­re po pro­stu mia­łam ocho­tę i któ­re mnie po­cią­ga­ły. Kie­dy po­zna­łam Ko­smę, uzna­łam, że to naj­lep­szy mo­ment, żeby za­cząć speł­niać te ma­rze­nia. Naj­lep­szy i być może ostat­ni. Jesz­cze kil­ka ty­go­dni temu my­śla­łam, że mam me­no­pau­zę, że sty­gnę jako ko­bie­ta, a ni­g­dy w ży­ciu nie zro­bi­łam cze­goś spon­ta­nicz­ne­go, cze­goś za­ka­za­ne­go.

Jó­zef od­go­nił mu­chę krę­cą­cą się na­chal­nie wo­kół jego gło­wy.

– Mógł­bym zer­k­nąć na tę li­stę? – po­pro­sił nie­śmia­ło.

Ka­li­na za­wa­ha­ła się na mo­ment, ale po chwi­li wy­ję­ła z to­reb­ki zło­żo­ną, moc­no już wy­gnie­cio­ną kart­kę i po­da­ła ją Jó­ze­fo­wi.

1. Po­pić śle­dzie słod­kim mle­kiem.

2. Zro­bić so­bie praw­dzi­wy ta­tu­aż.

3. Zjeść śnia­da­nie w łóż­ku i na­kru­szyć w po­ście­li.

4. Za­pa­lić traw­kę.

5. Przejść nocą przez cmen­tarz.

6. Upra­wiać seks z nie­zna­jo­mym.

7. Pla­ża nu­dy­stów. Choć­by nie wiem co.

8. Zo­ba­czyć na wła­sne oczy park Keu­ken­hof w Ho­lan­dii.

9. Wy­pić her­ba­tę z ły­żecz­ką w szklan­ce.

10. Od­wie­dzić dom ojca.

Po­ki­wał gło­wą na znak, że jest pod wra­że­niem.

– Wszyst­ko od­ha­czo­ne?

– Nie uda­ło nam się do­trzeć do par­ku Keu­ken­hof, bo za­dzwo­ni­li ze szpi­ta­la, że mama mia­ła za­paść, ale już wszyst­ko w po­rząd­ku – do­da­ła szyb­ko, wi­dząc za­nie­po­ko­jo­ne spoj­rze­nie Jó­ze­fa. Czy to moż­li­we, żeby po tylu la­tach i ta­kim oszu­stwie coś jesz­cze do niej czuł?

– Po­pi­łaś śle­dzie mle­kiem?

Ro­ze­śmia­ła się i ski­nę­ła gło­wą. Na pla­ży nu­dy­stów też była, zresz­tą tam po raz pierw­szy uj­rza­ła gołą pupę Ko­smy. Mia­ła tyl­ko na­dzie­ję, że Jó­zef nie spy­ta ją o seks z nie­zna­jo­mym. Ja­koś nie­zręcz­nie by­ło­by mu o tym opo­wia­dać. Poza tym czy Ko­smę moż­na było wte­dy uznać jesz­cze za nie­zna­jo­me­go?

– Nu­mer dzie­sięć, od­wie­dzić dom ojca. Skąd wie­dzia­łaś, gdzie mnie szu­kać?

– Nie wie­dzia­łam. Ale ja­kiś czas temu zna­la­złam na stry­chu two­je zdję­cie. By­łeś na nim zupełnie inny – uśmiech­nę­ła się.

– No, pew­nie z pięć­dzie­siąt lat młod­szy.

– Z tyłu tego zdję­cia był na­pis „Roz­ło­gi”. Po­my­śla­łam, że może ktoś cię jesz­cze pa­mię­ta, że masz tu ja­kąś ro­dzi­nę, ko­goś, kto bę­dzie wie­dział, gdzie jest twój daw­ny dom albo cho­ciaż… grób – do­koń­czy­ła ci­cho.

Spu­ścił wzrok. Po pierw­szej ra­do­ści, jaką po­czuł na wi­dok Ka­li­ny i świa­do­mo­ści, że jed­nak żyje, przy­szedł czas na gniew, kieł­ku­ją­cy w oko­li­cach żo­łąd­ka. Gniew pod­cho­dził co­raz wy­żej i wy­żej, aż w koń­cu chwy­cił za gar­dło.

Dla­cze­go Kon­stan­cja skła­ma­ła? Na­wet je­śli po­peł­nił błąd, czy mia­ła pra­wo ka­rać go tak su­ro­wo? Ode­brać pra­wo do by­cia oj­cem? Dziad­kiem?

Za­ci­snął pię­ści.

Ka­li­na tym­cza­sem za­sta­na­wia­ła się, jak na wia­do­mość o ojcu za­re­agu­je Kon­stan­cja. Przy­zna się i po­wie, dla­cze­go tak zro­bi­ła? Czy wy­prze się wszyst­kie­go i opo­wie jej zu­peł­nie inną hi­sto­rię?

Pół go­dzi­ny póź­niej po­ja­wił się Ko­sma z pla­sti­ko­wą re­kla­mów­ką z ap­te­ki, w któ­rej spo­czy­wał test cią­żo­wy z ob­raz­kiem prze­uro­cze­go bo­ba­sa. Na ten wi­dok przy­szły ta­tuś po­czuł gar­dło­wy ucisk wzru­sze­nia.

Za­pro­po­no­wał na­wet, aby wspól­nie uda­li się do to­a­le­ty, ale Ka­li­na wo­la­ła sik­nąć na test w sa­mot­no­ści. Obie­ca­ła, że ra­zem będą mo­gli wpa­try­wać się w okien­ko, któ­re wyda osta­tecz­ny wy­rok.

Jed­na lub dwie kre­ski.

– A pan już wie? – zdzi­wił się Ko­sma, pa­trząc, jak pod­cho­dzi do nie­go Jó­zef, moc­no za­ci­ska kciu­ki i z wy­ra­zem sku­pie­nia na twa­rzy wpa­tru­je się w klam­kę od ubi­ka­cji.

– Ka­li­na zdą­ży­ła mi po­wie­dzieć. Ja­koś tak wy­szło przy twa­roż­ku i ka­wie. – Spoj­rzał na nie­go z za­kło­po­ta­niem, ale Ko­sma tyl­ko mach­nął ręką.

– Nie szko­dzi. Naj­waż­niej­sze, żeby się uda­ło.

– Uda­ło? – zdzi­wił się Jó­zef.

– No, że­by­śmy już byli na­praw­dę pew­ni. Mu­szę za­cząć przy­go­to­wy­wać się do roli ojca, a im prę­dzej, tym le­piej.

Ka­li­na nie ka­za­ła na sie­bie dłu­go cze­kać.

Usie­dli ra­zem w kuch­ni przy sto­le, na środ­ku któ­re­go po­ło­ży­ła bia­ły, po­dłuż­ny przed­miot.

– Za­nim za­cznie­cie py­tać – dwie kre­ski ozna­cza­ją cią­żę – uprze­dzi­ła.

Ko­sma i Jó­zef nie od­ry­wa­li wzro­ku od te­stu cią­żo­we­go, na któ­rym po upły­wie mi­nu­ty po­ja­wi­ły się dwie wy­raź­ne, nie­bie­skie kre­ski.

– Co to ozna­cza? Co to ozna­cza? – Ko­sma pa­trzył to na Jó­ze­fa, to na Ka­li­nę.

Prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– A co mó­wi­łam przed chwi­lą?

– Nie pa­mię­tam, zu­peł­nie nie pa­mię­tam. A pan?

Jó­zef, moc­no spo­co­ny, po­dra­pał się ręką po gło­wie.

Ka­li­na wzię­ła do ręki test. Nie po­zo­sta­wiał żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Pa­no­wie, mam dla was wia­do­mość. Je­stem w cią­ży.

Roz­dział czwar­ty

Weekend mi­nął na ogól­nej de­pre­sji, choć nie wy­bit­nie cięż­kiej. Kie­dy tyl­ko wró­ci­li­śmy do domu, już na­stęp­ne­go dnia z rana po­szłam bez umó­wio­nej wi­zy­ty do gi­ne­ko­lo­ga, żeby po­twier­dził to, co nie­uchron­ne. – Mu­szę tam wejść – oznaj­mi­łam re­cep­cjo­ni­st­ce, a ona na­wet nie pró­bo­wa­ła ze mną dys­ku­to­wać. Wi­docz­nie mia­łam w oczach siłę Her­ku­le­sa.

– No, pro­szę, a już się pani bała, że to me­no­pau­za – uśmiech­nę­ła się moja pani dok­tor. – Na ra­zie mamy małą kro­pecz­kę. To po­czą­tek, ale tak, jest pani w cią­ży – prze­ka­za­ła cu­dow­ną wia­do­mość. Cu­dow­ną?

Bolą mnie pier­si, któ­re na do­da­tek dziw­nie na­brzmia­ły, i od rana mnie mdli. Po­pra­wia mi się tyl­ko po po­mi­do­rach albo ma­ry­no­wa­nych ka­pa­rach. Co gor­sza, nie mogę pa­trzeć na cze­ko­la­dę, któ­rą ostat­nio po­chła­nia­łam w je­den wie­czór. Cze­ko­la­da wy­da­je mi się obec­nie obrzy­dli­wa. Jej miej­sce za­ję­ła mie­lon­ka z musz­tar­dą. Naj­po­dlej­sza i naj­tań­sza mie­lon­ka pod słoń­cem, z ga­la­ret­ką do­oko­ła. Plus sa­rep­ska.

Za­sta­na­wiam się, czy to, co te­raz dzie­je się w moim ży­ciu, nie jest cza­sem ukło­nem losu w stro­nę doj­rza­łej ko­bie­ty, któ­ra jesz­cze kil­ka mie­się­cy temu hi­ste­ry­zo­wa­ła, że żyje nud­no i prze­wi­dy­wal­nie. Nie mam już cza­su na nudę. Mój świat wi­ru­je szyb­ciej niż pral­ka na wy­so­kich ob­ro­tach. Czy­ta­jąc Ali­cję po dru­giej stro­nie lu­stra, wie­dzia­łam, że w koń­cu wszyst­ko wró­ci do nor­my. Tym­cza­sem moja her­bat­ka z Sza­lo­nym Ka­pe­lusz­ni­kiem pew­nie ni­g­dy się nie skoń­czy. Na­wet je­śli uro­dzę bez więk­szych prze­szkód i pro­ble­mów, za­czną się ko­lej­ne przy­go­dy. Nie wiem, czy mat­ka kie­dy­kol­wiek mi wy­ba­czy. Nie wiem, jak za­re­agu­je na wia­do­mość o Jó­ze­fie. Co na to wszyst­ko Kira. A je­śli Ko­sma mnie zo­sta­wi?

Na te wszyst­kie py­ta­nia nie od­po­wie mi ani mie­lon­ka, ani sa­rep­ska.

Począt­ko­wo Jó­zef chciał po­je­chać z nimi. Sta­nąć na wprost Kon­stan­cji i oznaj­mić jej, że oszu­stwo z po­dwój­ną śmier­cią cią­gnę­ło się sta­now­czo za dłu­go. Spoj­rzeć jej w oczy i po­szu­kać w nich od­po­wie­dzi.

No do­brze, do­my­ślał się dla­cze­go, ale mimo wszyst­ko kara była zbyt su­ro­wa.

Ka­li­na prze­ko­na­ła go jed­nak, że wo­la­ła­by spo­tkać się mat­ką sama. Że i tak nie bę­dzie ła­two po­in­for­mo­wać ją o cią­ży, przed­sta­wić Ko­smę, któ­ry od tego mo­men­tu bę­dzie brał czyn­ny udział w ich ży­ciu, i wresz­cie oznaj­mić, że cał­kiem przy­pad­kiem od­na­la­zła ojca. I to nie pod zie­mią, w dę­bo­wej tru­mien­ce, tyl­ko w ma­łej wsi nie­da­le­ko Świe­bo­dzi­na.

– Za­dzwo­nię, kie­dy sy­tu­acja zo­sta­nie opa­no­wa­na – obie­ca­ła Jó­ze­fo­wi.

Po­dra­pał się za uchem.

– To może po­trwać – mruk­nął.

– Ow­szem – przy­tak­nę­ła – albo wręcz prze­ciw­nie. Może tak szo­ku­ją­ca ilość in­for­ma­cji otrzeź­wi Kon­stan­cję i każe jej za­jąć ja­kieś sta­no­wi­sko. Chy­ba nie do­sta­nie dru­giej za­pa­ści? – Spoj­rza­ła py­ta­ją­co na Ko­smę i ojca.

Cho­le­ra wie, co tym ra­zem wy­my­śli Kon­stan­cja.

Ka­li­na spa­ko­wa­ła tor­bę i usia­dła za kie­row­ni­cą swo­je­go zie­lo­ne­go ci­tro­ena.

– Może ja po­pro­wa­dzę? – za­pro­po­no­wał Ko­sma.

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Dam radę. Poza tym mu­szę uło­żyć w gło­wie prze­mó­wie­nie, a kie­dy kie­ru­ję, ja­koś le­piej mi to wy­cho­dzi.

– Kie­dy ja kie­ru­ję, sku­piam się wy­łącz­nie na dro­dze – oznaj­mił.

– Wiem. Bo je­steś męż­czy­zną.

Wiatr ba­wił się li­ść­mi klo­nów i to­po­li, po­gwiz­dy­wał w ga­łę­ziach i od­dy­chał na­grza­nym po­wie­trzem. Ka­li­nie cięż­ko było stąd wy­jeż­dżać, choć czu­ła, że zna­la­zła miej­sce, do któ­re­go bę­dzie mo­gła wra­cać.

– Kie­dy tyl­ko ze­chcesz – po­wie­dział Jó­zef, zu­peł­nie jak­by czy­tał w jej my­ślach.

Uśmiech­nę­ła się do nie­go, za­mknę­ła drzwi sa­mo­cho­du i prze­krę­ciła klu­czy­ki w sta­cyj­ce. Ci­tro­en prze­bu­dził się do star­tu.

Za kil­ka go­dzin bę­dzie mu­sia­ła zmie­rzyć się z Kon­stan­cją, Kirą i praw­do­po­dob­nie własnym stra­chem rów­nież.

Kira sie­dzia­ła przed lu­strem i pró­bo­wa­ła do­koń­czyć ma­ki­jaż. Za każ­dym ra­zem jed­nak coś jej prze­szka­dza­ło. Naj­pierw mu­sia­ła zaj­rzeć do Kon­stan­cji, którą dzi­siaj wy­pi­sa­no ze szpi­ta­la i któ­ra przez całą dro­gę do domu nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

– Bab­ciu, mama na­praw­dę chcia­ła przy­je­chać, ale sama za­sła­bła. Po pro­stu zde­ner­wo­wa­ła się two­im omdle­niem, no i tak ja­koś wy­szło.

Kon­stan­cja od­wró­ci­ła twarz.

Kira wes­tchnę­ła. To za­czy­na­ło być mę­czą­ce. Naj­pierw mat­ka uciekła z domu, to zna­czy niby nie uciekła, bo zo­sta­wi­ła im wia­do­mość, że wy­jeż­dża, ale do­kąd, z kim i dla­cze­go tak na­gle – tego nie ra­czy­ła ni­ko­mu po­wie­dzieć. Póź­niej oka­za­ło się, że to­wa­rzy­szy jej nie­ja­ki Ko­sma, o któ­rym nikt ni­g­dy nie sły­szał. Wy­bie­ra­li się do Am­ster­da­mu, po co? Ko­lej­ne py­ta­nie bez od­po­wie­dzi. Na do­miar złe­go bab­cia po­sta­no­wi­ła dać na­ucz­kę swo­jej cór­ce, wo­bec cze­go naj­pierw zgło­si­ła na po­li­cji jej za­gi­nię­cie (któ­re od­wo­ła­no), a na­stęp­nie po­rwa­nie (któ­re rów­nież od­wo­ła­no i to nie­odwo­łal­nie). Kie­dy te za­bie­gi nie po­mo­gły, bab­cia do­sta­ła za­pa­ści krą­że­nio­wej i cho­ciaż po­cząt­ko­wo wy­glą­da­ło to dość groź­nie, osta­tecz­nie skoń­czy­ło się na stra­chu.

Ale Kira mia­ła po­wo­li dość tej dziw­nej par­tii sza­chów, w któ­rej była za­le­d­wie goń­cem mię­dzy dwie­ma kró­lo­wy­mi – czar­ną Kon­stan­cją a bia­łą Ka­li­ną. Naj­bar­dziej draż­ni­ła ją świa­do­mość, że jej spo­koj­na, ule­gła i do­tąd mało ak­tyw­na mat­ka na­gle za­czę­ła prze­cho­dzić pro­ces we­wnętrz­nych prze­mian, za­cho­wu­jąc się jak doj­rze­wa­ją­ca na­sto­lat­ka i roz­sy­pu­jąc puz­zle przed­sta­wia­ją­ce har­mo­nij­ny ob­ra­zek ich ro­dzi­ny. Ich trzy­oso­bo­wej ro­dzi­ny. Bab­cia, mat­ka, cór­ka. Mat­ka, cór­ka, wnucz­ka. Ża­den Ko­sma tu nie pa­so­wał.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Rozdział pierwszy

Rozdział drugi

Rozdział trzeci

Rozdział czwarty

Rozdział piąty

Rozdział szósty

Rozdział siódmy

Rozdział ósmy

Rozdział dziewiąty

Rozdział dziesiąty

Rozdział jedenasty

Rozdział dwunasty

Rozdział trzynasty

Rozdział czternasty

Rozdział piętnasty

Rozdział szesnasty

Rozdział siedemnasty

Rozdział osiemnasty

Rozdział dziewiętnasty

Rozdział dwudziesty

Rozdział dwudziesty pierwszy

Rozdział dwudziesty drugi

Rozdział dwudziesty trzeci

Rozdział dwudziesty czwarty

Rozdział dwudziesty piąty

Rozdział dwudziesty szósty

Rozdział dwudziesty siódmy

Rozdział dwudziesty ósmy

Od autorki

Podziękowania