Utkane z miłości. 5 opowieści na dobry wieczór - Janusz L. Wiśniewski, Katarzyna Grochola, Agnieszka Krawczyk, Natasza Socha, Magdalena Kordel - ebook

Utkane z miłości. 5 opowieści na dobry wieczór ebook

Janusz L. Wiśniewski, Katarzyna Grochola, Agnieszka Krawczyk, Natasza Socha, Magdalena Kordel

4,6

Opis

Na długie jesienne wieczory.

By czule o siebie zadbać.

Gdy potrzeba nadziei i przypomnienia, że świat bywa dobrym miejscem.

Czy dawne zauroczenie może rozkwitnąć na nowo w samotnej leśniczówce? Czy po latach poświęcenia dla rodziny można zawalczyć o siebie i nauczyć się dbać o własne szczęście? Jak pogodzić konflikt między trzema pokoleniami kobiet? Gdzie szukać oparcia na życiowym rozdrożu i co zrobić z głową pełną marzeń i obaw?

Najlepsi polscy autorzy i autorki historii obyczajowych przygotowali antologię wyjątkowych opowiadań, które pokrzepiają i zachęcają do walki o swoje szczęście. To wzruszające historie o miłości do innych i… siebie. O budowaniu uczucia na własnych zasadach, odnajdywania go po latach i odkrywaniu, czym jest głęboka bliskość z drugim człowiekiem opowiadają: Janusz L. Wiśniewski, Katarzyna Grochola, Agnieszka Krawczyk, Natasza Socha i Magdalena Kordel.

Poznaj bohaterów takich jak ty. Z krwi i kości, zmagających się z codziennością, niepewnych, tkwiących w zależnościach, które im nie służą, nieumiejących ruszyć z miejsca. Ich historie prowadzą przez meandry samotności i braku wiary w siebie, ale pokazują też wyjątkowe relacje i momenty, które potrafią wywrócić całe życie do góry nogami.

Która z historii stanie się twoim dobrym zaklęciem?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (30 ocen)
21
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jola_W

Nie oderwiesz się od lektury

Mam odczucie jakby trochę mnie było w tych opowiadaniach.
00
EmmaKra13

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne opowiadania. Budujące, dające nadzieję.
00
Lusia64

Dobrze spędzony czas

Bardzo optymistyczne ,pełne prostej życiowej mądrości
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne ciepłe opowiadania
00
joasiaas

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne opowiadania.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: DO­ROTA WIERZ­BICKA
Re­dak­cja: KA­TA­RZYNA RO­JEK
Ko­rekta: ANNA MI­LEW­SKA, ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, MA­RIA ROLA
Pro­jekt gra­ficzny: Pa­weł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DE­SIGN
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Ślad po uką­sze­niu © Co­py­ri­ght by Ja­nusz Leon Wi­śniew­skiDziew­czynka z war­ko­czy­kiem © Co­py­ri­ght by Anna Ka­ta­rzyna Gro­cholaW ma­gicz­nym kręgu © Co­py­ri­ght by Agnieszka Kraw­czykPrze­bu­dze­nie © Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­chaCzer­wona po­madka © Co­py­ri­ght by Mag­da­lena Kor­del © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07898-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Dla wszyst­kich, któ­rzy nie wie­rzą, że utra­cona przed laty mi­łość może nie­ocze­ki­wa­nie znów po­ja­wić się na ich dro­dze

.

Obu­dził go dziwny ha­łas, do­cho­dzący z po­koju go­ścin­nego na dole. Zer­k­nął na ze­gar, oświe­tlany drga­ją­cymi, bla­dymi jesz­cze pro­mie­niami słońca, które wpa­dały przez kwa­drat nie­za­sło­nię­tego okna w sko­śnym su­fi­cie sy­pialni na pod­da­szu. Do­cho­dziła szó­sta rano. Wy­su­nął rękę spod prze­ście­ra­dła, któ­rym był przy­kryty. Każ­dego po­ranka ro­bił to tuż po prze­bu­dze­niu, żeby po­gła­skać ku­dłaty pysk Brow­nie. Psa przy łóżku nie było. Za­nie­po­ko­jony ze­rwał się na równe nogi i stro­mymi scho­dami zbiegł do sa­lonu. Drzwi do po­koju go­ścin­nego były uchy­lone. Kiedy wszedł do środka, do­strzegł Brow­nie ner­wowo pod­ska­ku­jącą na świeżo po­ście­lo­nym łóżku. Ża­ło­śnie po­pi­sku­jąc, wpa­try­wała się w sza­mo­czącą się pod su­fi­tem zbłą­kaną si­korkę. Ptak zdez­o­rien­to­wany i prze­stra­szony obec­no­ścią psa, nie był w sta­nie na­wet zbli­żyć się do otwar­tego okna. Czujna Brow­nie naj­pew­niej usły­szała wcze­śniej po­dej­rzane dźwięki w go­ścin­nym, zbie­gła na dół, ode­mknęła py­skiem drzwi i pró­bo­wała prze­pło­szyć ptaka. Męż­czy­zna był prze­ko­nany, że nie po­lo­wała na si­korkę. Chciała ją je­dy­nie na swój spo­sób prze­ko­nać, że dla wła­snego do­bra po­winna od­le­cieć.

– Brow­nie, no co ty? Pro­szę, prze­stań. Nie wi­dzisz, że ta pta­szyna się cie­bie boi? Je­steś dla niej ogromna jak di­no­zaur. Poza tym bie­gasz po czy­stej po­ścieli. Oj, nie­ład­nie, moja panno – po­wie­dział ci­cho, gro­żąc jej pal­cem. – Idź do sto­ło­wego.

Kiedy kiw­nię­ciem głowy wska­zał otwarte drzwi, Brow­nie spoj­rzała na niego swo­imi smut­nymi oczami, ze­sko­czyła z łóżka i ze spusz­czo­nym łbem po­drep­tała wolno w kie­runku sa­lonu. Po­dą­żył za psem i ostroż­nie za­mknął drzwi. Był pe­wien, że kiedy prze­ra­żona si­korka zo­sta­nie sama, po kilku mi­nu­tach się uspo­koi, znaj­dzie drogę do otwar­tego okna i od­leci.

Usiadł na pod­ło­dze i oparł się ple­cami o drzwi. Brow­nie po­ło­żyła pysk na jego udzie. Chwy­tał dło­nią jej zwi­sa­jące ucho i de­li­kat­nie ści­skał. Gdy tylko prze­sta­wał, Brow­nie uno­siła py­skiem jego rękę, do­ma­ga­jąc się wię­cej. Pa­trzyła mu przy tym pro­sząco w oczy. Były w tym spoj­rze­niu i od­da­nie, i przy­wią­za­nie, i bez­gra­niczne za­ufa­nie. A nade wszystko była w tym spoj­rze­niu nie­zwy­kła ła­god­ność. Gdyby zbłą­kana si­korka spoj­rzała w te oczy – uśmiech­nął się do swo­ich my­śli – bez naj­mniej­szego lęku usia­dłaby na gło­wie Brow­nie i po­cze­kała, aż ta de­li­kat­nie wy­nie­sie ją na ze­wnątrz.

Jego pies – po la­tach ich „współ­ist­nie­nia” ma co do tego ab­so­lutną pew­ność – był naj­ła­god­niej­szym stwo­rze­niem na świe­cie. Na­wet po­ja­wia­jące się cza­sami w ogro­dzie my­szy prze­bie­gały spo­koj­nie obok py­ska Brow­nie, le­żą­cej na ich dro­dze. Spo­glą­dała na nie wtedy z du­żym za­in­te­re­so­wa­niem, nie­kiedy uno­siła łeb, ale to wszystko. Po­dob­nie było z ko­tami, które – nie wia­domo skąd, wszak naj­bliż­sze za­bu­do­wa­nia tar­taku znaj­do­wały się około pię­ciu ki­lo­me­trów od nich – tra­fiały do le­śni­czówki. Brow­nie le­żała na ta­ra­sie i przy­glą­dała się ła­god­nie, jak wy­ja­dają jej żar­cie z mi­ski. Mało tego – po tym, jak ją opróż­niły do dna, bez­czel­nie zo­sta­wały i ża­ło­śnie miau­czały o wię­cej! Gdyby Brow­nie po­tra­fiła na­sy­py­wać karmę do mi­ski, z pew­no­ścią by to dla tych ko­tów zro­biła.

Z na­iw­nym za­ufa­niem i em­pa­tią – wie, że to jak naj­wła­ściw­sze słowo w tym przy­padku – wo­bec wszyst­kiego, co żyje, Brow­nie była przy­kła­dem ge­ne­tycz­nej dys­funk­cji i zu­peł­nego nie­do­sto­so­wa­nia. Z pew­no­ścią nie prze­trwa­łaby długo w świe­cie poza ich le­śni­czówką. Py­tany, czę­sto żar­to­wał, że jego zda­niem naj­wcze­śniejsi pre­hi­sto­ryczni przod­ko­wie Brow­nie urwali się nie­po­strze­że­nie z ewo­lu­cyj­nej ga­łęzi, na któ­rej sie­działy wilki, udo­mo­wione póź­niej jako psy, i czmych­nąw­szy im, ewo­lu­owały na swój nie­zba­dany, ta­jem­ni­czy spo­sób. Jest to wpraw­dzie tylko jego prze­ko­na­nie, da­le­kie od na­uko­wego, ale tak z pew­no­ścią było. Wy­obra­że­nie so­bie, że Brow­nie mo­głaby szcze­rzyć kły i roz­szar­py­wać nimi za­jące lub je­lonki, prze­kra­czało jego moż­li­wo­ści. A jed­nak fak­tem jest, że Brow­nie ma w ży­łach krew wil­ków, tak jak on ma w swo­ich krew małp. Nie jest oczy­wi­ście dla niego kimś ta­kim jak czło­wiek, ale jest dla niego osobą, tyle że in­nego ga­tunku. I tak też ją trak­tuje – jak osobę. Z wza­jem­no­ścią.

Spo­tkali się z Brow­nie przez przy­pa­dek. To zna­czy tak my­ślał wtedy, sie­dem lat temu. Te­raz jed­nak – cho­ciaż za­sad­ni­czo nie wie­rzy w żadne fa­tum, bo to bar­dzo de­pre­syjna wi­zja – uważa, że ich spo­tka­nie było prze­ja­wem nie­uchron­nego prze­zna­cze­nia. A wła­ści­wie nie jed­nego, ale dwóch prze­zna­czeń. Brow­nie przy­szła na świat, aby po­ja­wić się w jego ży­ciu, on z ko­lei tak nim po­kie­ro­wał, aby ich drogi się prze­cięły.

Pierw­szym nie­pro­szo­nym go­ściem w le­śni­czówce, do któ­rej przy­dzie­liło go nad­le­śnic­two w Choszcz­nie, był zbłą­kany kie­rowca sa­mo­chodu, który ugrzązł na jed­nej z le­śnych dróg, prze­bie­ga­ją­cej na kil­ku­ki­lo­me­tro­wym od­cinku przez zdra­dliwe mo­czary. Droga jest wpraw­dzie za­zna­czona na ma­pie jako prze­jezdna, ale mało kto czyta za­pi­saną ma­łym dru­kiem notkę in­for­mu­jącą, że je­dy­nie wa­run­kowo, i do tego tylko la­tem. Zresztą kto te­raz, oprócz woj­sko­wych, le­śni­ków i na­wie­dzo­nych no­stal­gi­ków, używa nor­mal­nych pa­pie­ro­wych map? Wszy­scy jeż­dżą na Go­ogle Maps, a w tej apli­ka­cji owa droga nie różni się ni­czym od wy­as­fal­to­wa­nej kra­jo­wej.

Pe­wien kie­rowca zde­ze­lo­wa­nej skody chciał na skróty do­trzeć do ogrom­nego tar­go­wi­ska, które po­wstało po pol­skiej stro­nie gra­nicy w po­bliżu nie­miec­kiego mia­steczka Schwedt. Nie prze­czy­tał jed­nak – jak więk­szość – notki, a że je­chał tam pod ko­niec desz­czo­wego kwiet­nia, ugrzązł w my­lą­cym, bo po­kry­tym trawą, tor­fo­wi­sku, które wy­glą­dało jak droga. W po­szu­ki­wa­niu po­mocy prze­dzie­rał się na po­łu­dnie przez las i przy­pad­kiem tra­fił do jego le­śni­czówki. Zde­spe­ro­wany i prze­ra­żony, bła­gał na wszyst­kie świę­to­ści o ra­tu­nek, bo jego auto „za chwilę cał­ko­wi­cie za­to­nie”. Wsie­dli więc na cią­gnik, naj­pierw do­tarli do drogi, a po kilku ki­lo­me­trach – do nie­szczę­snej skody. Koła rze­czy­wi­ście ugrzę­zły w pod­mo­kłym tor­fo­wi­sku, ale tak na­prawdę, gdyby pod­ło­żyć pod nie kilka gru­bych ko­na­rów, któ­rych było pełno na po­bo­czu, auto wy­je­cha­łoby bez po­mocy. W tym miej­scu wą­ska le­śna droga roz­sze­rzała się z obu stron, two­rząc ro­dzaj elip­tycz­nej wy­sepki. Kie­rowca, nie wia­domo dla­czego, po­pro­wa­dził skodę w lewo i na­je­chał na tor­fo­wi­sko. Miał na­prawdę wiele szczę­ścia. Gdyby zje­chał na prawo, ugrzą­złby na do­bre w ba­gnie i wtedy, aby wy­do­być auto, po­trzebna by­łaby ra­czej am­fi­bia niż jego po­czciwy ur­sus.

Za­cze­pił hak liny ho­low­ni­czej i po kilku ma­new­rach cią­gni­kiem wy­pro­wa­dził auto na drogę. Kie­rowca, star­szy, ły­sawy męż­czy­zna w skó­rza­nym płasz­czu, długo roz­wo­dził się nad tym, jak bar­dzo jest mu wdzięczny, i wy­jąw­szy z kie­szeni port­fel, pę­katy od bank­no­tów, chciał za­pła­cić „za pa­liwko do trak­tora i tak w ogóle, jak się na­leży, za usługę po­mocy dro­go­wej i do­bre pań­skie serce”. Kiedy ka­te­go­rycz­nie od­mó­wił, kie­rowca otwo­rzył ba­gaż­nik i się­gnął do wi­kli­no­wego ko­sza, wy­peł­nio­nego bu­tel­kami z wódką. Obok ko­sza stały prze­dzie­lone ka­wał­kami sty­ro­pianu fi­gurki ki­czo­wa­tych kra­snali, które ro­biły w tym cza­sie fu­rorę w ogro­dach i dział­kach za Odrą, główną część ba­gaż­nika zaś wy­peł­niała wy­mosz­czona słomą, po­rdze­wiała sta­lowa klatka z tło­czą­cymi się w niej szcze­nia­kami.

– W Niem­czech re­trie­very idą jak cie­płe pączki w tłu­sty czwar­tek – od­parł, za­py­tany, dla­czego wie­zie psy. – Je­śli pan sza­nowny za swoją do­bro­czyn­ność także wódki nie chce, to może szcze­niaczka przy­gar­nie? Wszyst­kie jak się pa­trzy, ra­sowe, z ho­dowli. Każdy z kwi­tem i po szcze­pie­niach. A kwity to i po pol­sku, i po nie­miecku, i na­wet po an­giel­sku po­sia­dam.

Przy­glą­dał się pisz­czą­cym ża­ło­śnie psia­kom, stło­czo­nym w cia­snej klatce, w któ­rej on nie trzy­małby na­wet ka­narka.

– A ile pan so­bie ży­czy za psiaka? – za­py­tał, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc złość.

.

Dla nie­obo­jęt­nych

.

– Mamo, nie mogę w tej chwili roz­ma­wiać, mam spo­tka­nie. – Kłam­stwa przez te­le­fon nie wi­dać, a w tak drob­nej spra­wie to na­wet się nie li­czy. – Za­dzwo­nię póź­niej, do­brze?

– Ni­gdy nie od­dzwa­niasz, a ja się tylko chcia­łam do­wie­dzieć – Ja­goda po­czuła, jak jej plecy sztyw­nieją – czy ty w ogóle od­słu­chu­jesz moje wia­do­mo­ści.

– Oczy­wi­ście, mamo. Za­dzwo­nię, gdy tylko skoń­czę – ści­szyła głos, jakby wła­śnie wcho­dziła do ja­kie­goś waż­nego miej­sca, gdzie cze­kają na nią ważne osoby, które na pewno nie chcą, żeby w tej chwili roz­ma­wiała przez te­le­fon.

– Cze­kam wo­bec tego – usły­szała i się wy­łą­czyła.

„Cze­kam wo­bec tego” było twarde. Cięż­kie. Nie­przy­jemne. I miało w so­bie coś z roz­kazu. Jak wszystko, co pły­nęło z tam­tej strony.

Odło­żyła te­le­fon i się­gnęła po książkę o Du­sti­nie Hof­f­ma­nie. Lu­biła bio­gra­fie zna­nych lu­dzi, a zwłasz­cza ak­to­rów. Ta, którą od­kryła w an­ty­kwa­ria­cie, miała po­nad trzy­dzie­ści lat. Po­cho­dziła jesz­cze sprzed ery bio­gra­fii ba­zu­ją­cych na sche­ma­cie „kto, kiedy, z kim i jak w łóżku”. Była po­rządną opo­wie­ścią o ka­rie­rze naj­pierw mło­dego, prysz­cza­tego i ni­skiego ak­tora, a po­tem ak­tora w dal­szym ciągu ni­skiego, który jed­nak pod­bił Hol­ly­wood. Druk był ma­lutki, pa­pier kiep­ski, ale z kar­tek spły­wała na­dzieja, że i jej się kie­dyś uda. Na prze­kór. Na złość. Na złość ro­dzi­com.

„Za­cho­wu­jesz się, jak­byś zja­dła wszyst­kie ro­zumy! A co ty wiesz o ży­ciu? Nic! Do­piero gdy ży­cie da ci po­pa­lić, zro­zu­miesz, że mie­li­śmy ra­cję! Wiesz, co się w ży­ciu li­czy? Kiedy sama na sie­bie mo­żesz li­czyć!”

Dżi­zas, nie miała siły. Czy ro­dzice Hof­f­mana też mieli z sy­nem taki pro­blem? A ra­czej on z nimi? Czy gdyby nie rola w Ab­sol­wen­cie, jego ży­cie po­to­czy­łoby się ina­czej? Cie­kawe, jak by za­re­ago­wali, gdyby zo­ba­czyli go w re­kla­mie pa­sty do zę­bów. Albo ja­kimś cu­dem się do­wie­dzieli, że od czte­rech mie­sięcy pra­cuje w bu­fe­cie te­atral­nym trzy wie­czory w ty­go­dniu. I robi ko­rektę prac ma­gi­ster­skich. Cza­sem ma zle­ce­nia na kel­ne­ro­wa­nie na even­tach. A ich pie­nią­dze, nie­tknięte, spo­koj­nie co mie­siąc przy­bie­rają na wa­dze.

Lu­biła też stare filmy. Pierw­szy opie­kun jej roku ma­wiał, że ow­szem, wszystko się zmie­nia, ale ak­tor musi ar­cy­dzieła znać, sztukę ro­zu­mieć; może nie wie­dzieć, do­kąd zmie­rza, ale musi wie­dzieć skąd. Nie miał zbyt wielu wiel­bi­cieli, tylko ona i Lu­sia z wy­pie­kami na twa­rzy oglą­dały Wa­si­lija Szuk­szyna, Briana de Palmę, Ser­gia Le­one czy Car­losa Saurę.

I w za­sa­dzie tylko z Lu­sią utrzy­my­wała po stu­diach jako taki kon­takt, po­nie­waż więk­szość zna­jo­mych roz­pierz­chła się po bliż­szym i dal­szym świe­cie. Lu­sia do­stała an­gaż w Pol­skim. Nie za­ra­biała dużo, ale przy­naj­mniej ktoś ją za­uwa­żył. To już była ja­kaś per­spek­tywa. I to wła­śnie Luśka za­ła­twiła jej pracę w bu­fe­cie te­atral­nym.

Nie chciała te­raz roz­ma­wiać z matką, cho­ciaż wie­działa, że i tak trzeba bę­dzie jej w końcu po­wie­dzieć, że się prze­pro­wa­dza. Bez uprzed­niej kon­sul­ta­cji z nią. Z nimi, z ro­dzi­cami. Bez ich wie­dzy i zgody. Mimo że to oni spon­so­rują wy­na­jem miesz­ka­nia, „do­póki nie pój­dziesz na swój chleb i nie zaj­miesz się czymś po­ży­tecz­nym”.

Spoj­rzała na przy­nie­sione w ze­szłym ty­go­dniu ze sklepu pu­dła, które stały oparte o pa­ra­pet, nie­zło­żone, nie­po­skle­jane. Była zu­peł­nie nie­przy­go­to­wana do prze­pro­wadzki, a prze­cież już na przy­szły pią­tek za­mó­wiła ba­ga­żówkę! Obie­cała so­bie w ze­szłym ty­go­dniu, że co­dzien­nie spa­kuje jedno pu­dło. Naj­wię­cej miała ksią­żek i płyt, choć na­czyń też było sporo, bo do­stała od ro­dzi­ców (czy­taj: od mamy) na wy­jazd do War­szawy jako „wy­prawkę” drogi ser­wis na sześć osób i kom­pletne wy­po­sa­że­nie kuchni. Gdyby co­dzien­nie coś zro­biła, nie by­łaby te­raz w le­sie. Bez szans na czy­ją­kol­wiek po­moc.

Zna­la­zła dość fajne i sto­sun­kowo ta­nie dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie. Wy­na­jem ka­wa­lerki, którą te­raz zaj­mo­wała, koń­czył się pięt­na­stego i miła do­tych­czas wła­ści­cielka na prośbę o prze­dłu­że­nie najmu na na­stępny rok po­wie­działa, że jej sio­strze­nica wraca z Era­smusa i nie­stety... O sio­strze, a tym bar­dziej o sio­strze­nicy, ni­gdy wcze­śniej nie wspo­mi­nała, choć o in­nych człon­kach ro­dziny mó­wiła dużo. Ja­goda sta­rała się wtedy pa­trzeć na nią ze zro­zu­mie­niem i spra­wiać wra­że­nie do­brej słu­chaczki – w końcu była ak­torką – choć, prawdę po­wie­dziaw­szy, nic a nic jej to wszystko nie ob­cho­dziło. Więc może tę sio­strze­nicę jed­nak prze­oczyła.

Przy­naj­mniej od­zy­ska wa­dium za miesz­ka­nie, prze­pro­wa­dzi się, a po­tem do­kład­niej za­sta­nowi, co ro­bić da­lej.

Odło­żyła książkę, bo coś jej nie szło dzi­siaj czy­ta­nie o suk­ce­sach in­nych lu­dzi. A po­tem, bar­dziej z po­czu­cia obo­wiązku niż ze szcze­rej chęci, za­dzwo­niła do Luśki, która była w tym mie­ście jej naj­bliż­szym kom­pa­nem. Nie śmiała tego na­zwać przy­jaź­nią – bo na tę trzeba za­słu­żyć – a kom­panka czy to­wa­rzyszka nie bar­dzo jej się po­do­bały. Kum­pela była zbyt pro­stacka, ko­le­żanka ko­ja­rzyła się ze szkołą pod­sta­wową i grzecz­nym dy­ga­niem („Ma­mu­siu, po­znaj, pro­szę, moją ko­le­żankę z klasy”). Więc kom­pan Luśka.

Chwi­lowa nie­chęć brała się stąd, że Luśka wła­śnie roz­sta­wała się ze swoim dłu­go­let­nim chło­pa­kiem i tylko o tym była w sta­nie mó­wić. O stra­co­nych la­tach, o mło­do­ści, którą mu od­dała, a któ­rej on ni­gdy nie do­ce­niał, o złu­dze­niach, po­świę­ce­niu... Można by po­my­śleć, że wy­cho­wała mu trójkę dzieci, które wła­śnie opu­ściły gniazdo ro­dzinne, mąż po ćwierć­wie­czu ją po­rzu­cił, a ona do­biega sześć­dzie­siątki.

Lu­sia ode­brała po dwóch sy­gna­łach, jakby czy­hała na jej te­le­fon.

– O Boże, jak do­brze, że dzwo­nisz! Już nie mam siły, nie chcę żyć, nie wiem, co mam ro­bić, skoro stra­ci­łam naj­lep­sze lata swo­jego ży­cia... – Ru­szył po­tok zna­nych zdań, ale Ja­goda cier­pli­wie słu­chała, od czasu do czasu rzu­ca­jąc krót­kie wes­tchnie­nie albo rów­nie zdaw­kowe: „tak, wiem”, „ja­sne”, „ro­zu­miem cię”.

Ale nie ro­zu­miała.

Ni­gdy, ale to prze­nigdy nie po­zwo­li­łaby na to, żeby ja­ki­kol­wiek fa­cet stał się waż­niej­szy niż wszystko inne. To by­łoby nie tylko nie­roz­sądne, to by­łoby wręcz idio­tyczne! I ni­gdy nie po­zwo­li­łaby so­bie na ta­kie zla­nie się z fa­ce­tem. Kto chciałby żyć z ko­bietą, która cze­pia się jak rzep psiego ogona – to było ulu­bione po­wie­dze­nie jej matki – i prze­staje mieć wła­sne ży­cie? Czy ona chcia­łaby żyć z ta­kim męż­czy­zną? Dla­czego Luśka tego nie ro­zu­mie? Skoń­czyło się ży­cie z nim, a nie jej ży­cie w ogóle.

Ale oczy­wi­ście tego nie po­wie­działa, bo nie chciała jej ra­nić. Po pro­stu cier­pli­wie wy­słu­chi­wała, co Luśka dla niego ro­biła, jak o niego dbała, jak na niego li­czyła, jak miały mieć na imię ich dzieci, jak wszyst­kie jej plany wzięły w łeb i co ona wła­ści­wie ma te­raz ro­bić.

Za­raz, za­raz, cho­ciaż aku­rat z tym Ja­goda się zga­dzała – plany Lusi wzięły w łeb, ale jego nie. On miał po pro­stu kom­plet­nie inny po­mysł na swoją przy­szłość, o czym uprzej­mie ją po­in­for­mo­wał. I to oso­bi­ście, a nie usu­wa­jąc ją ze zna­jo­mych na Fej­sie. Więc i tak za­cho­wał się z klasą, jak na dzi­siej­sze czasy.

Ale oczy­wi­ście tego też nie po­wie­działa, bo za­wsze uwa­żała, że nie na­leży się wtrą­cać do ni­czy­jego ży­cia ani pro­sto­wać lu­dziom ście­żek. „Nie wsa­dzaj nosa do cu­dzego prosa”. Każdy ma swoje ży­cie do prze­ży­cia i na dra­ma­tycz­nie py­ta­nie Luśki: „A ty co byś zro­biła na moim miej­scu?” od­po­wia­dała z czy­stym su­mie­niem: „Nie wiem”.

Roz­mowa tym ra­zem nie była zbyt długa – tylko dwa­dzie­ścia osiem mi­nut, co za­re­je­stro­wała, wy­łą­cza­jąc te­le­fon – i z po­czu­ciem, że wsparła kom­pana, ode­tchnęła z ulgą, że aku­rat te pro­blemy są jej zu­peł­nie obce.

Agentka, która miała się z nią kon­tak­to­wać w spra­wie ca­stingu, na­dal nie od­dzwa­niała i Ja­go­dzie wła­ści­wie ode­chciało się wszyst­kiego. Zja­dłaby coś, ale lo­dówka świe­ciła pust­kami i jedną twardą jak ka­mień cy­tryną.

* * *

– Pani się prze­su­nie, bo moja osoba się nie mie­ści.

Pra­wie roz­ba­wiło ją to zda­nie, które gdzieś tam prze­śli­zgnęło się za jej ple­cami.

– Pani głu­cha jest czy jak?

Do­tknęło te­raz jej ple­ców i zro­zu­miała, że to do niej. Zro­biła krok do przodu, nie od­wra­ca­jąc się.

– No, lu­dzie, pa­trz­cie, miej­sca do­syć, ale nie, bę­dzie w przej­ściu stać i lu­dziom prze­szka­dzać, za­tor ro­bić. Na złość, po nic. I mów do ta­kiej, jak­byś gro­chem o ścianę.

– Nie mam miej­sca. – Te­raz już mu­siała się od­wró­cić. – Ta pani ma wó­zek przed sobą.

Ko­lejka do kasy była dość długa. Pią­tek rów­nał się za­ku­pom dla ca­łej dziel­nicy, jakby nie było in­nych dni w ty­go­dniu. Naj­czę­ściej uni­kała cho­dze­nia do sklepu u progu week­endu, ale lo­dówka była za­trwa­ża­jąco pu­sta już od środy.

– Jakby pani do sa­mo­ob­słu­go­wej po­szła, toby luź­niej było. Parę rze­czy ma i stoi tu – po­skar­żył się znów ktoś z tyłu.

Nie od­po­wie­działa. W ka­sach sa­mo­ob­słu­go­wych za­wsze coś się za­ci­nało. Na do­da­tek ma­szyna do­py­ty­wała, czy zbiera punkty, czy ma kartę sklepu, a ona czuła się jak idiotka, od­po­wia­da­jąc w kółko, że nie, nie i jesz­cze raz nie. Więc do sa­mo­ob­słu­go­wej nie. I nie musi się z tego ni­komu tłu­ma­czyć.

.

Dla ko­biet, które po­trze­bują in­nych ko­biet.I dla tych, które da­jąc, za­po­mniały, że przyj­mo­wa­nie także jest sztuką

.

Są różne ro­dzaje ma­gii. I to my de­cy­du­jemy, czy za­pro­simy ją do na­szego ży­cia, czy też cał­ko­wi­cie od­rzu­cimy, kon­cen­tru­jąc się wy­łącz­nie na tym, co re­alne i nie­wąt­pliwe. Ist­nieje coś ta­kiego jak ma­gia co­dzien­no­ści, ulotne piękno zwy­kłej chwili, ra­dość z drob­nych rze­czy, szczę­ście, które przy­nosi spo­kój, otwar­cie się na mi­łość, przy­jaźń i więź z dru­gim czło­wie­kiem. Rze­czy, które czę­sto nam umy­kają, a są prze­cież naj­waż­niej­sze, to cuda upięk­sza­jące na­sze dni, two­rzące kli­mat na­szego ży­cia. Cza­sami jed­nak musi wy­da­rzyć się coś trud­nego, aby ta ma­gia mo­gła za­cząć dzia­łać. Im­puls, po­trzebny do tego, że­by­śmy mo­gli w nią uwie­rzyć, za­plą­tać ją w ten upo­rząd­ko­wany, re­alny świat, w któ­rym po­zor­nie ni­czego nie bra­kuje...

Tego dnia, kiedy ży­cie Ju­styny do­stało wła­śnie taki im­puls, nic nie za­po­wia­dało pro­ble­mów. Wręcz prze­ciw­nie, po­ra­nek za­czął się od mi­łego ak­centu.

– Z ja­kiej to oka­zji? – za­py­tała Ju­styna, kiedy Ja­rek przy­niósł jej śnia­da­nie do łóżka.

Za­po­mniała o rocz­nicy? E, ra­czej nie. Po­znali się we wrze­śniu, a te­raz był prze­cież ko­niec kwiet­nia. Wła­śnie! Na­le­ża­łoby po­my­śleć o wy­pa­dzie na ma­jówkę.

– Bez oka­zji – za­strzegł Ja­rek. – Chcia­łem po pro­stu, że­byś miała miły dzień. To zna­czy, żeby co naj­mniej przy­jem­nie się roz­po­czął.

Zer­k­nęła na niego z nie­do­wie­rza­niem. Do tej pory nie za­cho­wy­wał się w taki spo­sób.

– No, no – mruk­nęła, od­ry­wa­jąc ka­wa­łek ro­ga­lika. – Bo po­my­ślę, że masz coś na su­mie­niu.

– Niby czemu? – na­bur­mu­szył się.

– Bo tak się sta­rasz – za­częła się z nim dro­czyć, ale Ja­rek by­naj­mniej nie wy­glą­dał na roz­we­se­lo­nego. Wręcz prze­ciw­nie, wy­da­wał się jesz­cze bar­dziej po­iry­to­wany.

– Wiesz co... Na­prawdę po­tra­fisz być wredna – prych­nął. – Aż się ode­chciewa co­kol­wiek dla cie­bie ro­bić!

– Prze­cież żar­to­wa­łam! A ty od razu bie­rzesz to tak se­rio. Odro­binę dy­stansu – pró­bo­wała ra­to­wać sy­tu­ację, ale po jego mi­nie po­znała, że nie ma na to szans.

– Szkoda, że ty go nie masz. Idę do pracy, je­stem już spóź­niony.

– Po­cze­kaj chwilę... Po­ga­dajmy... – sta­rała się go za­trzy­mać. Bez­sku­tecz­nie.

– Nie ma o czym roz­ma­wiać. Pa! – Chwy­cił torbę z lap­to­pem i tyle go wi­działa.

Wzru­szyła ra­mio­nami i za­brała się do je­dze­nia. Nie za­mie­rzała re­zy­gno­wać z ape­tycz­nie wy­glą­da­ją­cego śnia­da­nia ze względu na nie­for­tunny po­czą­tek. A jed­nak jej my­śli upar­cie wra­cały do Jarka. Co go ugry­zło? Prze­cież wszystko mię­dzy nimi ukła­dało się do­brze.

Wła­śnie miała do­lać so­bie kawy – i wtedy się za­wa­hała. Do­brze? Unio­sła wy­soko brwi. Czy na­prawdę tak można po­wie­dzieć? Obiek­tyw­nie nic złego się nie działo. Ale też nic do­brego. W ich związku od dawna bra­ko­wało ognia. Wła­ści­wie – od dawna bra­ko­wało w nim wszyst­kiego.

– Ży­jemy jak stare mał­żeń­stwo, cho­ciaż je­ste­śmy do­piero tuż po trzy­dzie­stce – wes­tchnęła na głos, wzru­sza­jąc ra­mio­nami.

Kiedy to się wła­ści­wie stało? Znali się trzy lata i prze­cież zna­ko­mi­cie do sie­bie pa­so­wali. Mieli wspólne za­in­te­re­so­wa­nia, lu­bili im­pre­zo­wać, dużo po­dró­żo­wali. Z cza­sem za­częła po­chła­niać ich praca. Ja­rek awan­so­wał w kor­po­ra­cji na sta­no­wi­sko kie­row­ni­cze, ona zde­cy­do­wała się na wła­sny biz­nes. To nor­malne, że wię­cej czasu za­częli po­świę­cać ka­rie­rze. W końcu trzeba o to za­dbać, kiedy się jest na fali. Zwią­zek wy­da­wał się sta­bilny, wprost ugrun­to­wany.

– Co, do dia­bła?! – przy­gry­zła wargi, bo gdzieś w głębi serca po­czuła dziwne ukłu­cie nie­po­koju. Od­nio­sła wra­że­nie, że coś jej się wy­myka. A wła­ści­wie, że coś jej umknęło, że prze­ga­piła ja­kąś sub­telną zmianę.

„Wszystko nad­ro­bię”, po­cie­szyła się. „Za­cznę od tego, że kiedy Ja­rek wróci wie­czo­rem do domu, otwo­rzę do­bre wino, a po­tem zo­ba­czymy, do czego nas to za­pro­wa­dzi. Bę­dzie do­brze!”

Uśmiech­nęła się do tych my­śli i we­pchnęła spory kęs ro­ga­lika do ust. Gło­śny dźwięk te­le­fonu przy­wró­cił ją do rze­czy­wi­sto­ści.

– Ju­sti, gdzie ty je­steś? – usły­szała głos swo­jej wspól­niczki. Ir­mina była wy­raź­nie po­de­ner­wo­wana.

– Jesz­cze w domu, a co się stało? – od­parła Ju­styna, bio­rąc łyk kawy.

– Jak to: w domu? Prze­cież ci lu­dzie za­raz tu będą! Za­po­mnia­łaś, że o dzie­wią­tej pre­zen­tu­jemy na­szą ofertę menu ca­te­rin­go­wego? Czy ty je­steś po­ważna?

– O dzie­wią­tej? Prze­cież by­ły­śmy umó­wione na je­de­na­stą! – Ju­styna ze­rwała się na równe nogi, po­trą­ca­jąc tacę ze śnia­da­niem w taki spo­sób, że cały dzba­nek kawy wy­lał się na po­ściel.

– Na je­de­na­stą? Co ty ga­dasz? – Ir­mi­nie aż za­parło dech.

– Spo­koj­nie, za­raz przy­jadę. Dasz so­bie radę. Pre­zen­ta­cja jest w lap­to­pie, w ra­zie czego za­cznij beze mnie...

– Bez cie­bie? Osza­la­łaś? Dziew­czyny od szó­stej rano szy­kują po­trawy... A ja nie po­tra­fię tak wszyst­kiego przed­sta­wić jak ty... Ty umiesz każ­dego za­cza­ro­wać! Ja nie mam ta­kiego daru wy­mowy! Ju­stiii!

– Nie pa­ni­kuj! Będę za dzie­sięć mi­nut. Bez stresu! – Ju­styna jedną ręką trzy­mała te­le­fon, a drugą usi­ło­wała wło­żyć spód­nicę. Nie bar­dzo jej się to uda­wało, więc się roz­łą­czyła.

Niech to szlag! Jak mo­gła po­my­lić go­dziny!? Ni­gdy jej się coś ta­kiego nie zda­rzyło.

Ubrała się w pięć mi­nut i prze­je­chała szczotką po wło­sach, uzna­jąc, że na ma­ki­jaż i tak jest za późno, po­ma­luje tylko usta w sa­mo­cho­dzie. Do re­stau­ra­cji do­tarła w re­kor­do­wym tem­pie, ła­miąc po dro­dze chyba wszyst­kie moż­liwe prze­pisy. Pew­nie za ty­dzień jej skrzynka na li­sty pęk­nie w szwach od man­da­tów, ale trudno. Ten kon­trakt wy­maga po­świę­ceń. Ich re­stau­ra­cja mocno obe­rwała w cza­sie pan­de­mii i te­raz miały szansę się od­bić. Do­stały pro­po­zy­cję wej­ścia w branżę die­te­tycz­nego ca­te­ringu pu­deł­ko­wego i szy­ko­wały się do pre­zen­ta­cji przy­kła­do­wego menu. Pra­co­wały bar­dzo ciężko nad swoją ofertą i na­prawdę dały z sie­bie wszystko – Ir­mina była die­te­tyczką, Ju­styna do­pra­co­wała wszystko ku­li­nar­nie i miała przed­sta­wić ca­łość jako me­ne­dżerka pro­duktu. Kom­plet­nie nie ro­zu­miała więc, jak to się stało, że po­krę­ciła go­dziny tego bądź co bądź naj­waż­niej­szego spo­tka­nia w ich do­tych­cza­so­wej ka­rie­rze.

No, ale stało się. Zresztą – nic stra­co­nego!

Gdy do­tarła do re­stau­ra­cji, spo­tka­nie do­piero co się roz­po­częło. Przed­sta­wi­ciele firmy ca­te­rin­go­wej aku­rat się roz­glą­dali po lo­kalu, a Gośka, która za­rzą­dzała kuch­nią, ser­wo­wała kawę i soki. Ju­styna ode­tchnęła z ulgą, przy­wo­łała na twarz pro­fe­sjo­nalny uśmiech i wkro­czyła do środka ra­to­wać sy­tu­ację.

* * *

– Uff. Do­brze, że zdą­ży­łaś, chyba byli za­do­wo­leni. – Ir­mina opa­dła na krze­sło i na­lała so­bie wody do szklanki.

– Tak, wy­daje się, że było okej – po­wie­działa ostroż­nie Ju­styna, choć głę­boko w środku uwa­żała, że po­szło świet­nie. Wi­działa minę tego fa­ceta z firmy ca­te­rin­go­wej: przy­ta­ki­wał za każ­dym ra­zem, kiedy otwie­rała usta.

– Mają jesz­cze trzy inne re­stau­ra­cje – przy­tom­nie przy­po­mniała Gośka. – Oba­wiam się, że w ogól­nym roz­ra­chunku i tak za­waży cena.

– Ga­da­nie. Ja­kość jest naj­waż­niej­sza! – Ju­styna była pewna swego.

– W dzi­siej­szych cza­sach ceny nie prze­sko­czysz. Lu­dzie mają co­raz mniej pie­nię­dzy i to prze­są­dza o wielu spra­wach – upie­rała się Gośka.

– Ale chcą się zdrowo od­ży­wiać. Je­śli ko­goś stać na dietę pu­deł­kową, to za­leży mu na peł­no­war­to­ścio­wych po­sił­kach – po­parła wspól­niczkę Ir­mina.

.

Dla każ­dej ko­biety,która nie prze­stajeszu­kać sie­bie

.

Mu­cha spa­ce­ro­wała po lam­pie od go­dziny szó­stej czter­na­ście.

Anna obu­dziła się o szó­stej pięt­na­ście. Jak zwy­kle. Tyle że dziś bez bu­dzika. W końcu była so­bota.

Wszy­scy po­zo­stali do­mow­nicy jesz­cze spali. Jej mąż Ma­rek po­chra­py­wał jak zwy­kle i co ja­kiś czas coś tam mam­ro­tał. Przy­zwy­cza­iła się do tego po la­tach, cho­ciaż cią­gle jesz­cze zda­rzały się noce, kiedy wsłu­chi­wała się w to, co mó­wił przez sen, i pró­bo­wała zro­zu­mieć sens. Z tego po­wodu po­tem sama nie mo­gła za­snąć i przez cały dzień czuła się zmę­czona. Tej nocy jed­nak spała dość do­brze, pew­nie dla­tego obu­dziła się wy­po­częta. Nie chciało jej się jed­nak wsta­wać.

Jej wzrok przy­kuła mu­cha. Anna pró­bo­wała zgad­nąć, jaki bę­dzie jej ko­lejny ruch. Czy po­leci w stronę okna, czy prze­spa­ce­ruje się w prawo, a może w lewo? Mo­gła jesz­cze za­trzy­mać się w miej­scu i jak to zwy­kle ro­bią mu­chy, po­cie­rać tylne nóżki. Anna po­my­ślała też, że taka mu­cha ma cał­ko­witą swo­bodę de­cy­zji. Może zro­bić wszystko, nie przej­mu­jąc się ni­kim ani ni­czym. No, tro­chę ogra­ni­cza ją za­mknięte okno, ale poza tym całe miesz­ka­nie jest do jej dys­po­zy­cji. Wolno jej po­le­cieć do kuchni, usiąść na jabł­kach lub wi­no­gro­nach, prze­spa­ce­ro­wać się po bla­cie i zli­zać resztki roz­la­nego soku albo po­le­cieć do du­żego po­koju i tam wy­brać któ­ryś z me­bli.

Anna za­mknęła na mo­ment oczy. Za­sta­no­wiła się, co ją w ogóle skło­niło do my­śle­nia o mu­sze. Prze­cież to głu­pie – ana­li­zo­wać, co zrobi ja­kiś owad, któ­rego zresztą nie lu­biła. Na­brała po­wie­trza, po­tem po­woli je wy­pu­ściła, jak za­le­cano w tech­ni­kach od­dy­cha­nia, po czym wstała z łóżka.

Ce­niła so­bie te mo­menty, kiedy w domu pa­no­wała względna ci­sza. Wy­obra­żała so­bie wtedy, że siada przy ku­chen­nym stole i jest sama ze sobą. Że de­lek­tuje się kawą, w tle tyka ze­gar, a ona może się za­nu­rzyć w ten przy­jemny stan, kiedy jesz­cze nic nie musi i cały dzień wy­daje się wielką nie­wia­domą. Ma­rzyła o ta­kich chwi­lach, kiedy nic nie mu­siała. Ale Anna była przede wszyst­kim matką i żoną. Bez przy­ja­ció­łek, bez za­in­te­re­so­wań, bez hobby. Jej ży­cie krę­ciło się wo­kół ro­dziny – zbun­to­wa­nej do­ra­sta­ją­cej córki i za­pra­co­wa­nego męża. Nic dziw­nego, że pra­gnęła czasu wy­łącz­nie dla sie­bie. Ta­kiego z kawą przy stole i le­ni­wym prze­glą­da­niem po­ran­nej prasy.

A jed­nak to wszystko roz­gry­wało się tylko w jej wy­obraźni – i ulat­niało z niej dość szybko, gdy wsta­wali po­zo­stali do­mow­nicy i za­czy­nali swoje co­dzienne ry­tu­ały. Szes­na­sto­let­nia Mar­tyna była wy­jąt­kowo gło­śna, na­mięt­nie trza­skała drzwiami, wszystko od­sta­wiała z ha­ła­sem, na­wet szczo­teczkę do zę­bów wkła­dała do kubka z ta­kim im­pe­tem, że Anna od­ru­chowo za­my­kała oczy. Zresztą mąż za­cho­wy­wał się po­dob­nie jak córka. Anna nie zno­siła, kiedy otwie­rał szafki i wy­cią­gał z nich garnki – na­wet ich suczka Aniela pod­wi­jała wtedy ogon i czmy­chała do ko­ry­ta­rza. Anna wie­lo­krot­nie zwra­cała im uwagę, że mo­gliby to wszystko ro­bić choćby o pół tonu ci­szej, ale ja­koś ni­gdy nie spo­tkała się ze zro­zu­mie­niem.

Była so­bota, ist­niało za­tem pewne praw­do­po­do­bień­stwo, że za­równo mąż, jak i córka po­śpią tro­chę dłu­żej. Ale Annę gnały już za­kupy, przy­go­to­wa­nie trzech po­sił­ków i trzy spa­cery z psem, pra­nie, sprzą­ta­nie, zmy­wa­nie – wszystko to, co wią­zało się ze sło­wem „week­end”, mi­nus wyj­ście do pracy.

Anna zer­k­nęła przez okno i z nie­śmia­łym uśmie­chem stwier­dziła, że za­po­wiada się ładny dzień.

– Aniela! – przy­wo­łała ci­cho suczkę, która imię otrzy­mała po pra­babci Anny. Po­cząt­kowo nikt z ro­dziny nie chciał się na nie zgo­dzić, a jed­nak to był je­den z tych nie­licz­nych mo­men­tów, kiedy Anna po­sta­wiła na swoim. Su­nię przy­nio­sła do domu Mar­tyna, która po pro­stu po­in­for­mo­wała ro­dzi­ców, że zna­la­zła ją na ulicy i nie mo­gła po­zwo­lić, żeby psina błą­kała się sama. Anna ni­gdy nie my­ślała o tym, żeby mieć psa, ale suczka dość szybko skra­dła jej serce.

– Jak zwy­kle sta­wiasz mnie przed fak­tem – po­wie­działa Anna, pa­trząc na córkę, która oczy­wi­ście wzru­szyła ra­mio­nami. – W ta­kim ra­zie ja wy­my­ślę dla niej imię.

W pierw­szym mo­men­cie Mar­tyna uznała, że imię Aniela kom­pro­mi­tuje psa, Ma­rek tylko się skrzy­wił. Osta­tecz­nie jed­nak Anna zdo­łała prze­ko­nać i córkę, i męża. I było to na­prawdę miłe uczu­cie.

Zresztą Mar­kowi było w za­sa­dzie wszystko jedno. Sam miał w dzie­ciń­stwie dwa psy, dla­tego uznał, że zwie­rzę w domu to ża­den pro­blem. Pew­nie już wtedy wie­dział, że i tak obo­wiązki zwią­zane z Anielą spadną na żonę, bo on prze­cież pra­co­wał. Anna wpraw­dzie też, ale na trzy czwarte etatu, miała za­tem wię­cej – z po­zoru – wol­nego czasu.

– Tak so­bie my­ślę, że może wyj­dziemy dzi­siaj tro­chę wcze­śniej na spa­cer? – Anna zmru­żyła oczy. – Zro­bię od razu za­kupy, wtedy będę mo­gła za­raz po śnia­da­niu przy­go­to­wać wstęp­nie obiad i za­jąć się pra­so­wa­niem.

Anna otwo­rzyła lo­dówkę i zro­biła szybki prze­gląd. Usta­liła, czego bra­kuje, co się koń­czy, a co już jest prze­ter­mi­no­wane. Za­pi­sała w te­le­fo­nie rze­czy, które po­winna ku­pić, po czym się­gnęła po smycz, gwizd­nęła na psa i chwilę póź­niej obie wy­szły z miesz­ka­nia. Aniela z przy­jem­no­ścią bie­gała po parku, w któ­rym oprócz niej prze­by­wał tylko je­den pies, na do­da­tek dość przy­ja­ciel­ski. Zwie­rzaki go­niły się wśród drzew, tro­chę prze­ko­ma­rzały, ob­szcze­ki­wały się na­wza­jem i ob­si­ki­wały oko­liczne krzewy, a po­tem, zmę­czone, wró­ciły do swo­ich wła­ści­cieli.

Anna po­sta­no­wiła za­brać Anielę do po­bli­skiego spo­żyw­czaka, znała bo­wiem wła­ści­cielkę i wie­działa, że w dro­dze wy­jątku może tam wpro­wa­dzić psa. To był nie­wielki skle­pik, który także Aniela do­brze znała i wie­działa, że trzeba tam usiąść w ką­cie, nie szcze­kać, nie od­dy­chać zbyt gło­śno i w ogóle za­cho­wy­wać się tak, jakby jej nie było.

– My tylko na mo­men­cik – za­zna­czyła od razu Anna, wcho­dząc z Anielą do środka. – Ku­pię kilka naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy i za­raz zni­kamy.

Kwa­drans póź­niej Anna była już go­towa i tro­chę nie­chęt­nie ru­szyła w kie­runku domu. Po­my­ślała o tym, że chęt­nie wstą­pi­łaby jesz­cze do ka­wiarni i za­mó­wiła ogromne cap­puc­cino z cze­ko­la­dową po­sypką, ale do­sko­nale wie­działa, że tego nie zrobi. Ni­gdy, prze­nigdy nie wej­dzie sama do ka­wiarni i nie usią­dzie przy sto­liku, choćby na­wet za­ser­wo­wali jej naj­lep­szą kawę pod słoń­cem. Jak by to wy­glą­dało? Sa­motna ko­bieta po­pi­ja­jąca cap­puc­cino to prze­cież de­spe­ratka, roz­pacz­li­wie wo­ła­jąca o po­moc! Brrr... Tylko więc mach­nęła ręką, żeby prze­gnać te my­śli, zer­k­nęła na Anielę i po­pro­siła ją, żeby grzecz­nie szła przy no­dze – a po­tem na­gle wy­da­rzyło się coś, czego zu­peł­nie nie ogar­nęła. W ułamku se­kundy stra­ciła rów­no­wagę, a kiedy roz­pacz­li­wie pró­bo­wała utrzy­mać się na no­gach, pu­ściła smycz i siatkę z za­ku­pami, za­ma­chała w po­wie­trzu rę­kami, po­tem no­gami i ru­nęła jak długa, pod­ci­na­jąc przy tym ja­kąś ko­bietę. Przez pierw­szych kilka chwil nie miała zie­lo­nego po­ję­cia, co się wła­ści­wie stało, gdzie jest, czy ni­czego so­bie nie zła­mała i czy nie zro­biła krzywdy temu ko­muś, kto chyba le­żał pod nią.

– Naj­moc­niej pa­nią prze­pra­szam! Już wstaję, już pani po­ma­gam, pro­szę się nie ru­szać, może we­zwać ka­retkę? – Anna wy­rzu­ciła z sie­bie po­tok słów, pró­bu­jąc jed­no­cze­śnie wstać, pod­nieść ko­bietę, ze­brać roz­sy­pane za­kupy i zo­rien­to­wać się, gdzie jest Aniela.

– Wszystko w po­rządku, naj­waż­niej­sze, że żyję i nie czuję więk­szego bólu – ode­zwał się dość ni­ski, przy­jemny głos. Na­le­żał do tro­chę star­szej od niej na oko pięć­dzie­się­cio­let­niej,, z krótką za­dziorną fry­zurą i ory­gi­nal­nym ma­ki­ja­żem (jedna po­wieka po­ma­lo­wana na zie­lono, a druga na nie­bie­sko), ubra­nej w błę­kitny dres i wście­kle po­ma­rań­czowe buty.

– Ale to może być szok – szybko po­wie­działa Anna. – Może jesz­cze ból nie do­tarł do pani mó­zgu, cza­sami tak się dzieje, to chyba ad­re­na­lina albo coś w tym ro­dzaju?

Anna wzięła kilka głę­bo­kich od­de­chów, kuc­nęła i na­chy­liła się nad ko­bietą. Ale ta wła­śnie usia­dła, otrze­pała spodnie, a po­tem pu­ściła oko do Anny.

– Spo­koj­nie, żyję.

– Na­prawdę bar­dzo, bar­dzo pa­nią prze­pra­szam! – Anna mu­siała wy­glą­dać wy­jąt­kowo bez­rad­nie, bo nie­zna­joma przyj­rzała jej się uważ­nie, a po­tem pró­bo­wała ją po­cie­szyć:

– Spo­koj­nie – po­wtó­rzyła. – Nic ta­kiego się nie stało. A je­żeli się stało, to nie bez przy­czyny. Wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że wszystko jest po coś, więc być może na­sze zde­rze­nie rów­nież ma ja­kiś sens.

– Nie są­dzę – od­po­wie­działa Anna. – Obie mamy po­darte siatki i roz­sy­pane za­kupy, nie wiem, gdzie jest mój pies, na pewno je­ste­śmy po­si­nia­czone i kto wie, może skutki tego upadku okażą się jesz­cze tra­gicz­niej­sze, niż nam się te­raz wy­daje. Może obie mamy wstrzą­śnie­nie mó­zgu?

– Pro­po­nuję, żeby pani na chwilę usia­dła, bo od­no­szę wra­że­nie, że nie naj­le­piej się pani czuje. – Ko­bieta do­tknęła ra­mie­nia Anny.

– Mam usiąść na ziemi? – upew­niła się Anna.

– Tak, kto nam za­broni? Poza tym to ro­dzaj skweru, więc ni­komu nie prze­szka­dzamy. A tak przy oka­zji, je­stem Kry­styna. – Ko­bieta wy­cią­gnęła rękę.

– Anna – od­po­wie­działa zdu­miona, a po­tem rze­czy­wi­ście usia­dła na ziemi.

– O, wi­dzę, że lubi pani sa­lami z pie­przem? – Kry­styna wy­chy­liła się i zer­k­nęła na to, co le­żało za ple­cami Anny.

– Nie, nie zno­szę. Ale mój mąż lubi.

– A se­rek to­piony? Ja, szcze­rze mó­wiąc, za nim nie prze­pa­dam, ale jako dziecko na­wet chęt­nie ja­da­łam – oznaj­miła Kry­styna.

– Też nie zno­szę – po­wtó­rzyła Anna. – Ale córka uwiel­bia.

– Czy po­trze­bują pa­nie po­mocy? – do­biegł je na­gle za­tro­skany głos. Od­wró­ciły głowy i zo­ba­czyły star­szego męż­czy­znę, który zer­kał z nie­po­ko­jem to na jedną, to na drugą.

– Nie, nie, wszystko w po­rządku. – Kry­styna mach­nęła ręką. – Chwilę jesz­cze po­sie­dzimy, a po­tem zbie­ramy się do domu.

– Ale sie­dzą pa­nie na ziemi – za­uwa­żył męż­czy­zna.

– Ow­szem – po­twier­dziła Kry­styna. – Jest cie­pło, a my ni­komu nie blo­ku­jemy przej­ścia.

– To fakt – zgo­dził się męż­czy­zna. – Nie­mniej to dziwne.

– Niech bę­dzie, że dziwne. Ale po­nie­waż nie jest to ani sprzeczne z pra­wem, ani szko­dliwe, to chyba nam wolno, prawda?

Star­szy męż­czy­zna już nic nie po­wie­dział, tylko krę­cąc z nie­do­wie­rza­niem głową, ru­szył w swoją stronę. W tym sa­mym mo­men­cie Anna ze­rwała się z ziemi i mocno za­czer­wie­niła.

– Pro­szę jed­nak wstać. To strasz­nie głu­pie tak sie­dzieć, kiedy wkoło spa­ce­rują lu­dzie. Co so­bie o nas po­my­ślą?

.

Wszyst­kim, dla któ­rych nowy dzień jawi się jako szansa na ko­lejne udane spo­tka­nie ze świa­tem

.

Ma­tylda po­de­szła do okna i oparła czoło o chłodną szybę. Przed sobą miała roz­le­głą pa­no­ramę War­szawy. Pnące się ku niebu no­wo­cze­sne wie­żowce gó­ro­wały nad niż­szymi ka­mie­ni­cami, pa­mię­ta­ją­cymi dawne lata. Ulica jak zwy­kle za­peł­niona była spie­szą­cymi się ludźmi, któ­rzy z tej wy­so­ko­ści przy­po­mi­nali mi­nia­tu­rowe fi­gurki w gi­gan­tycz­nym me­cha­ni­zmie. Zresztą wszystko tam na dole przy­wo­dziło jej na myśl ru­chomą ma­kietę, którą ktoś za­pro­jek­to­wał i na któ­rej pre­cy­zyj­nie uło­żył wszyst­kie ele­menty, przy­dzie­lił wszyst­kim po­sta­ciom role i usta­wił w kon­kret­nym miej­scu, nie py­ta­jąc o zda­nie.

Ona też, choć nie­chęt­nie to przy­zna­wała, była ele­men­tem tego pro­jektu. Mimo że pa­trzyła te­raz na to wszystko z góry, tkwiła w tym, tak jak inni. Usta­wiona na okre­ślo­nym pię­trze, ubrana w schludny ko­stiu­mik, co­dzien­nie bez szem­ra­nia od­gry­wała swoją rolę. Nie mu­siała na­wet przy­my­kać oczu, żeby wy­obra­zić so­bie, jak by to wy­glą­dało, gdyby cały ten eks­klu­zywny biu­ro­wiec i jego oto­cze­nie zmniej­szyć do roz­mia­rów dzie­cię­cych za­ba­wek. Fi­gurki tych, któ­rzy tu pra­cują, wy­glą­da­łyby nie­omal iden­tycz­nie. Ko­biety w do­pa­so­wa­nych sza­rych spód­nicz­kach przed ko­lano, w ma­ry­nar­kach o tym sa­mym od­cie­niu, w bu­tach na wy­so­kim ob­ca­sie. Po­dobne do sie­bie jak dwie kro­ple wody. Męż­czyźni w gar­ni­tu­rach, ko­szu­lach ze sztyw­nymi koł­nie­rzy­kami, kra­wa­tach. Jakby od­lani z jed­nej formy. W mo­no­chro­ma­tycz­nych gra­na­tach, sza­ro­ściach i brą­zach.

Gdy­by­śmy rze­czy­wi­ście zo­stali za­mie­nieni w za­bawki, to z miej­sca rzu­cono by nas w kąt i nikt by nas na­wet pal­cem nie tknął; dzieci wolą ko­lory, uśmiech­nięte bu­zie, róż­no­rod­ność, po­my­ślała, po czym jesz­cze moc­niej przy­ci­snęła czoło do szyby i po­wę­dro­wała wzro­kiem do naj­wy­raź­niej­szego punktu, jaki było stąd wi­dać, lśnią­cego da­chu jed­nej z nie­licz­nych oca­la­łych przed­wo­jen­nych ka­mie­nic.

Od­czu­wała w sto­sunku do niej ogromny sen­ty­ment – naj­pew­niej dla­tego, że tak wiele prze­szedł i za­cho­wał w swo­ich mu­rach pa­mięć o mi­nio­nych dniach i tam­tych przed­wo­jen­nych lu­dziach, któ­rych obec­ność na pewno była tam gdzieś za­pi­sana. W skrzy­pie­niu sta­rych scho­dów, w cie­niach snu­ją­cych się po ob­szer­nej klatce scho­do­wej, w ta­fli wiel­kiego lu­stra, które, o dziwo, prze­trwało na jed­nym z pół­pię­ter.

Daw­niej cho­dziła tam od czasu do czasu. Lu­biła wśli­zgi­wać się do środka, wbie­gać na górę po krzy­wych, wy­słu­żo­nych scho­dach i prze­glą­dać się w przy­dy­mio­nym gdzie­nie­gdzie zwier­cia­dle, my­śląc o lu­dziach, któ­rzy sta­wali w tym miej­scu przed nią. Przy­my­kała oczy i nie­omal wi­działa miesz­kań­ców tego bu­dynku, jak przy­stają na pół­pię­trze i szyb­kim spoj­rze­niem ob­rzu­cają swoje od­bi­cie. Ele­ganc­kie pa­nie w fu­trach i skó­rza­nych rę­ka­wicz­kach, pa­no­wie we fra­kach i me­lo­ni­kach, dziew­czynki z ko­kar­dami we wło­sach, ro­biące śmieszne miny. A po­tem uchy­lała po­wieki i uśmie­chała się do sie­bie w lu­strze. Ot, tak, żeby zo­sta­wić po so­bie do­bre, ra­do­sne wspo­mnie­nie dla ko­goś, kto tak jak ona być może kie­dyś tu sta­nie, a jego my­śli po­płyną po­dob­nym to­rem, co jej my­śli.

Póź­niej mu­siała za­rzu­cić te wy­cieczki. W bra­mie za­ło­żono do­mo­fon i już nie dało się tak po pro­stu wejść do środka. Ale sen­ty­ment do miej­sca po­zo­stał. I za­wsze gdy sta­wała w pracy przy oknie i pa­trzyła na wi­doczny w od­dali dach, my­ślała o tym, że to je­dyny dom, który przy­wo­dzi jej na myśl praw­dziwe – i zu­peł­nie nie­do­stępne dla niej – ży­cie.

W jej wy­obra­że­niach to wła­śnie w ta­kich miej­scach ży­cie pły­nęło wart­kim nur­tem. W za­ba­ła­ga­nio­nych po­ko­jach dzie­cię­cych. Wśród pó­łek za­sta­wio­nych ko­lo­ro­wymi ksią­żecz­kami. Wśród roz­sy­pa­nych na dy­wa­nach kloc­ków i usa­dzo­nych na pół­kach la­lek, które wtu­lały się w plusz ulu­bio­nych mi­siów. Cie­płe i bez­pieczne, prze­pla­tane du­żymi ra­do­ściami i ma­łymi smut­kami...

Wy­ma­rzone praw­dziwe ży­cie.

To­czyło się w kuch­niach, w któ­rych czaj­niki we­soło bu­chały kłę­bami pary, za­glą­dało do kub­ków z kawą, za­plą­ty­wało się w fi­ranki, otu­la­jące tro­skli­wie okna. Pach­niało cia­stem droż­dżo­wym i cze­ko­ladą. A cza­sem bar­dziej pro­za­icz­nie – go­to­wa­nym ka­pu­śnia­kiem albo sma­żo­nym scha­bosz­cza­kiem. Szu­miało pralką, pra­cu­jącą w ła­zience, plu­skało wodą wy­chla­py­waną z wanny. Nie­kiedy uno­siło się krzy­kli­wie w kłót­niach i spo­rach. Ale było. Mię­si­ste, ener­giczne, tem­pe­ra­mentne i nie­prze­wi­dy­walne.

Zu­peł­nie inne niż jej ży­cie. Wy­wa­żone, prze­szklone, no­wo­cze­sne i chłodne. Ta­kie jak apar­ta­ment, w któ­rym miesz­kała.

– „Małe tę­sk­noty, krót­kie tę­sk­noty, zna­czące pra­wie tyle, co nic. Na­głe i szyb­kie serca ło­poty, kto by nie znał ich...” – za­nu­ciła pod no­sem i się uśmiech­nęła.

„Pa­mię­taj, że wszę­dzie do­brze, gdzie nas nie ma” – szybko przy­wo­łała się w my­ślach do po­rządku, chuch­nęła na szybę i w po­wsta­łym ob­łoczku pary na­ry­so­wała pę­katy wy­krzyk­nik.

Wła­ści­wie po­winna upo­rząd­ko­wać rze­czy le­żące na biurku, za­mknąć na klucz szu­fladę z do­ku­men­tami i zbie­rać się do wyj­ścia. Ale ja­koś tak nie chciało jej się od­cho­dzić od okna. Wła­ści­wie ten wi­dok to była je­dyna rzecz, którą na­prawdę lu­biła w swo­jej pracy. Szcze­gól­nie gdy była ładna po­goda, miało się wra­że­nie, że błę­kitne niebo w ja­kiś ma­giczny spo­sób prze­nik­nie przez po­ła­cie szyb i lada mo­ment nie­bie­skość za­leje całe chłodne wnę­trze, a słońce prze­nik­nie przez sza­rość ma­ry­na­rek, wple­cie się w cia­sno upięte koki, roz­luźni wę­zły kra­wa­tów.

No cóż, po­ma­rzyć za­wsze można, po­my­ślała i w końcu z ocią­ga­niem od­wró­ciła się w kie­runku biurka. Wtedy jej wzrok za­ha­czył o le­żącą na środku kartkę, całą za­peł­nioną fan­ta­zyj­nymi szlacz­kami, li­stecz­kami i ser­dusz­kami. Tak wła­śnie wy­glą­dały jej no­tatki z dzi­siej­szej roz­mowy te­le­fo­nicz­nej z sze­fem. Pa­weł za­dzwo­nił do niej po po­łu­dniu. Nie było w tym nic nad­zwy­czaj­nego, zwy­kle od­zy­wał się w pią­tek o tej po­rze i oma­wiał z nią plan na nad­cho­dzący ty­dzień.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki