Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku ebook i audiobook

Natasza Socha

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Małgorzata i Adam poznają się w miejscu, w którym nikt nie chce się znaleźć. W korytarzach zakładu opiekuńczo-leczniczego, między ciszą a oddechem chorych, między obezwładniającym bólem a nikłą nadzieją. Ona codziennie odwiedza męża, który po udarze stał się cieniem dawnego siebie. On spędza godziny przy żonie, której ciało coraz bardziej poddaje się chorobie. 

Każde z nich jest wierne przeszłości, ale teraźniejszość zaczyna rysować dla nich zupełnie nową historię. Przy gorzkiej kawie, w poufnych rozmowach obmyślają desperackie, nietypowe próby ocalenia swoich bliskich. I zacieśniają więzi, których się nie spodziewali… 

Czy kiedy wszystko zdaje się kończyć, można jeszcze znaleźć otuchę? 

Obiecaj, że będziesz pić kawę o poranku to opowieść o tym, że nawet najbardziej połamane skrzydła da się jeszcze skleić.  

 

 

Natasza Socha - pisarka, felietonistka, dziennikarka, autorka książek dla dorosłych i dla dzieci oraz współautorka kilkunastu antologii z opowiadaniami. Absolwentka dziennikarstwa i nauk politycznych UAM. Mieszka w maleńkiej wsi w Niemczech. Pisze głównie o kobietach i dla kobiet. O ich sile, słabościach, o tym, że zawsze jest jakieś jutro. Czytelniczki cenią ją za prawdę, ciepło, mieszankę czarnego humoru, wzruszenia i prawdziwej refleksji. Ostatnio spod jej pióra wyszły również powieści kryminalne. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 314

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 23 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Monika Chrzanowska

Oceny
4,6 (238 ocen)
157
61
14
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Halinahala

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
10
Annieska76

Nie oderwiesz się od lektury

Życie jest cudem i warto przeczytać tę książkę aby o tym pamiętać....
00
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Na najmłodsze literackie dziecko autorki w dużej mierze złożyły się ludzkie historie z życia wzięte, które dzieją się każdego dnia. Wielu z nas może odnaleźć cząstkę siebie w doświadczeniach bohaterów. Ta książka bez wątpienia jest niezwykle potrzebna społecznie. Ma moc, by stać się wsparciem i pocieszeniem w trudnych chwilach, takich jak strata czy choroba bliskiej osoby. Przypomina, że nie jesteśmy sami i że nawet po najgorszej burzy w końcu wychodzi słońce, przynosząc szansę otwarcia się na coś nowego. Innego, ale równie pięknego.
00
Miki110Dodi142

Nie oderwiesz się od lektury

wzruszająca, prawdziwa...
00
Milcia12

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Bardzo mocna dająca do myślenia i skłaniająca do refleksji nad życiem swoim i swoich najbliższych. Polecam.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Obie­caj, że bę­dziesz pić kawę o po­ranku
© Co­py­ri­ght by Na­ta­sza So­cha, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o.,War­szawa 2025
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Wy­słow­ska
Ilu­stra­cja okład­kowa: ry­su­nek z ko­lek­cji The Birds of Ame­rica; from ori­gi­nal dra­wings by John Ja­mes Au­du­bon/www.unsplash.com
Pro­jekt okładki: Eliza Luty
Re­dak­tor ini­cju­jąca: Blanka Woś­ko­wiak
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wszel­kie po­do­bień­stwa zda­rzeń, in­sty­tu­cji i osób są przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone. Opo­wieść sta­nowi li­te­racką fik­cję.
Wy­daw­nic­two oraz au­torka nie po­no­szą żad­nej od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec osób lub pod­mio­tów za ja­kie­kol­wiek ewen­tu­alne szkody wy­ni­kłe bez­po­śred­nio lub po­śred­nio z wy­ko­rzy­sta­nia, za­sto­so­wa­nia lub in­ter­pre­ta­cji in­for­ma­cji za­war­tych w książce.
Wy­da­nie I, 2025
ISBN: 978-83-8132-684-1
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 603 798 616
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Zro­zu­miał, że mi­łość nie pyta o wiek, że przy­cho­dzi, kiedy chce, a gdy się po­ja­wia, nie można jej od­rzu­cić, bo od­mowa to jak wy­rze­cze­nie się ostat­niej szansy na szczę­ście.

Ga­briel Gar­cía Márquez, Mi­łość w cza­sach za­razy

Mał­go­rzata

Zu­zanna, która od­na­la­zła się w pralce...

Kura He­lena...

„Kim pani jest? Mał­go­sia... to ładne imię...”

„Bar­dziej niż w Boga wie­rzę w cia­sto droż­dżowe, bo przy­naj­mniej czuję jego za­pach...”

***

Ale po ko­lei.

Mój mąż Ma­rek wró­cił do domu. Ale to już nie był ten sam czło­wiek, któ­rego zna­łam przez pra­wie trzy­dzie­ści lat. Po uda­rze stał się cie­niem daw­nego sie­bie – ci­chym, bez­rad­nym cho­rym, który po­trze­buje mnie tak, jak dziecko po­trze­buje matki. Kie­dyś ten wy­soki, silny męż­czy­zna ema­no­wał ener­gią, która przy­cią­gała lu­dzi. Dzi­siaj wi­dzę go sie­dzą­cego przy stole, zgar­bio­nego, w mil­cze­niu wpa­tru­ją­cego się w swoje dło­nie, jakby pró­bo­wał zro­zu­mieć, dla­czego już nie dzia­łają tak jak daw­niej.

Ma­rek, który kie­dyś pla­no­wał na­sze wspólne po­dróże, te­raz z tru­dem unosi łyżkę do ust. Co­dzien­nie kroję mu je­dze­nie na drobne ka­wałki i po­daję her­batę w kubku z sze­ro­kim uchwy­tem, żeby mógł go utrzy­mać. Kiedy je, drżąca ręka wę­druje po­woli, jakby każdy ruch wy­ma­gał ogrom­nego wy­siłku. Cza­sem za­trzy­muje się w pół drogi, bo jej wła­ści­ciel za­po­mina, co chciał zro­bić.

Po­ma­gam mu się pod­nieść, pod­trzy­mu­jąc go, jak­by­śmy ra­zem uczyli się pierw­szych kro­ków. A prze­cież to on trzy­mał mnie kie­dyś za rękę, kiedy w zi­mowy po­ra­nek po­śli­zgnę­łam się na lo­dzie i zła­ma­łam nogę. Te­raz to ja sta­łam się dla niego pod­porą. Spa­ce­ruje po na­szym sa­lo­nie, krok za kro­kiem, sta­ran­nie sta­wia­jąc stopy, jakby bał się upadku. Nie jest pewny progu, na któ­rym za­wsze się za­trzy­muje, a ja z cier­pli­wo­ścią tłu­ma­czę mu, że tam ni­czego nie ma.

Każ­dego wie­czoru wkła­dam mu cie­płe skar­pety, bo jego stopy są wiecz­nie zimne. Po­daję mu książki, cho­ciaż wiem, że prze­czyta nie wię­cej niż kilka stron, za­nim zgubi wą­tek. On tylko pa­trzy na okładki i mówi, że kie­dyś wróci do nich, jakby wie­rzył, że jesz­cze od­zy­ska siły.

Nie­raz wy­cho­dzę z po­koju, by na chwilę się uspo­koić. Stoję przy ku­chen­nym zle­wie, wpa­tru­jąc się w plamy wody na bla­cie, i po­zwa­lam so­bie na kilka głę­bo­kich od­de­chów. W ta­kich chwi­lach przy­po­mi­nam so­bie, jaki był kie­dyś. Jak w let­nie wie­czory sie­dzie­li­śmy na ta­ra­sie i Ma­rek grał na gi­ta­rze pio­senki Sta­chury. Jak jego głos wy­peł­niał prze­strzeń, a ja czu­łam, że mogę po­le­gać na nim jak na Za­wi­szy. Tego Marka już nie ma, ale ja pa­mię­tam. I to wspo­mnie­nie jest moją siłą.

Nie czuję żalu, nie czuję zło­ści. Czuję prze­ra­że­nie, ow­szem, ale w tej bez­rad­no­ści mo­jego męża wi­dzę też czu­łość. Wi­dzę czło­wieka, który od­dał mi swoje ży­cie, a te­raz po­wie­rzył mi sie­bie w naj­kruch­szej wer­sji. To ja mu­szę być te­raz jego straż­niczką, jego przy­sta­nią.

Co­dzien­nie rano ro­bię mu owsiankę, bo to je­dyne, co sma­kuje mu tak jak daw­niej. Przy­kry­wam go cie­płym ko­cem, za­nim wyjdę na chwilę do sklepu. Wra­cam szybko, bo wiem, że czeka na dźwięk klu­cza w drzwiach. Kiedy mnie do­strzega, uśmie­cha się nie­pew­nie, jak dziecko, które boi się, że zo­sta­nie samo. Pra­cuję w domu, na szczę­ście mogę so­bie na to po­zwo­lić. To do­bre roz­wią­za­nie, przy­naj­mniej cały czas prze­by­wam z nim.

Nie wiem, ile jesz­cze wy­trzy­mam, ale wiem jedno – zro­bię wszystko, by Ma­rek miał swoje spo­kojne wie­czory. Z jego oczu od­czy­tuję prośbę, któ­rej nie umie wy­po­wie­dzieć. Tę­sk­notę za tym, kim był i kim chcie­li­by­śmy, żeby na­dal mógł być. I cho­ciaż to trudne, je­stem wdzięczna, że mogę przy nim trwać, że mogę po­zo­stać tą, która sprawi, że jego droga bę­dzie mniej bo­le­sna.

Co się tak na­prawdę stało?

Ma­rek prze­szedł udar nie­do­krwienny, naj­częst­szą formę udaru, która wy­stę­puje, gdy prze­pływ krwi do mó­zgu zo­staje za­blo­ko­wany przez za­krzep lub zwę­że­nie na­czyń krwio­no­śnych. W jego przy­padku blo­kada na­stą­piła w ob­rę­bie tęt­nicy środ­ko­wej mó­zgu, co oka­zało się jed­nym z po­waż­niej­szych sce­na­riu­szy. Ta tęt­nica za­sila znaczną część kory mó­zgo­wej, od­po­wia­da­jącą za ruch, mowę i funk­cje po­znaw­cze. Nie­do­tle­nie­nie tej czę­ści mó­zgu spo­wo­do­wało roz­le­głe uszko­dze­nia w le­wym pła­cie mó­zgo­wym, które wpły­nęły na zdol­ność Marka do po­ru­sza­nia się, ko­mu­ni­ko­wa­nia i wy­ko­ny­wa­nia pro­stych czyn­no­ści.

Le­ka­rze tłu­ma­czyli mi to pod­czas tych pierw­szych dni w szpi­talu. Udar był roz­le­gły, a jego skutki nie­mal na­tych­mia­stowe. W ciągu kilku go­dzin Ma­rek stra­cił wła­dzę nad prawą stroną ciała – jego ręka i noga stały się bez­władne. Po­ja­wiły się pro­blemy z mową – nie po­tra­fił wy­ar­ty­ku­ło­wać zdań, a na­wet po­je­dyn­czych słów. Jego wzrok rów­nież zo­stał czę­ściowo za­bu­rzony, co do­dat­kowo ogra­ni­czyło jego sa­mo­dziel­ność.

Do­wie­dzia­łam się, że Ma­rek cierpi na tzw. afa­zję mie­szaną – ze­spół za­bu­rzeń mowy, który wy­ni­kał z uszko­dze­nia ob­sza­rów w mó­zgu od­po­wie­dzial­nych za ję­zyk. To ozna­czało, że miał trud­no­ści za­równo z ro­zu­mie­niem mowy, jak i z jej two­rze­niem. Kiedy pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, słowa jakby uty­kały gdzieś głę­boko w jego umy­śle, nie­moż­liwe do wy­do­by­cia na ze­wnątrz. A kiedy mó­wił, te nie­zro­zu­miałe frag­menty jesz­cze bar­dziej fru­stro­wały jego niż mnie. By­wały oczy­wi­ście lep­sze i gor­sze mo­menty. Kur­czowo trzy­ma­łam się tych lep­szych i cie­szy­łam jak dziecko, kiedy wy­du­kał coś w miarę wy­raź­nie.

Le­ka­rze tłu­ma­czyli mi też, dla­czego jego siły dra­stycz­nie się zmniej­szyły. Brak ru­chu po uda­rze spo­wo­do­wał szybki za­nik mię­śni, a uszko­dze­nie mó­zgu za­kłó­ciło rów­no­wagę ener­ge­tyczną w ciele. Na­wet naj­mniej­szy wy­si­łek, taki jak próba wsta­nia czy utrzy­ma­nia fi­li­żanki, sta­wał się dla niego wy­czer­pu­jący. Ma­rek te­raz cał­ko­wi­cie uza­leż­nił się ode mnie i re­ha­bi­li­tan­tów, któ­rzy od­wie­dzali nas kilka razy w ty­go­dniu.

Udar po­zo­sta­wił także inne, mniej wi­doczne ślady – apa­tię, draż­li­wość, na­pady zło­ści, które po­ja­wiały się w chwi­lach, gdy nie po­tra­fił po­ra­dzić so­bie z wła­snymi ogra­ni­cze­niami. To tak bar­dzo bo­lało, że Ma­rek prze­stał być sobą – jego oso­bo­wość ule­gła zmia­nie. Kie­dyś był to­wa­rzy­ski, pe­łen ży­cia, za­wsze pierw­szy do żar­tów. Te­raz stał się ci­chy, cza­sem wręcz obo­jętny na świat wo­kół niego.

Wie­dzia­łam jed­nak, że te zmiany to nie jego wina. To udar ukradł mi męża, ja­kiego zna­łam przez tyle lat, ale nie jego du­szę. Dla­tego mimo wszyst­kich trud­no­ści sta­ra­łam się zna­leźć spo­soby, aby przy­wró­cić mu choć odro­binę tego, co utra­cił. Co­dzien­nie przy­po­mi­na­łam so­bie, że Ma­rek wciąż tam jest – ukryty za mgłą uszko­dzeń, które udar po­czy­nił w jego mó­zgu. I to da­wało mi siłę, by wal­czyć o każdy jego uśmiech, o każdą chwilę, w któ­rej jego oczy znów roz­bły­ski­wały daw­nym bla­skiem.

Le­ka­rze obie­cali mi, że bę­dzie le­piej...

Wto­rek, cztery ty­go­dnie wcze­śniej

Cza­sami wy­daje nam się, że pewne rze­czy są trwałe ni­czym gra­ni­towe skały. Że ży­cie to­czy się po do­brze zna­nych to­rach, a to, co ko­chamy, bę­dzie z nami na za­wsze. Tym­cza­sem wy­star­czy je­den mo­ment, by wszystko, co mie­li­śmy za pew­nik, roz­pry­sło się jak por­ce­la­nowa fi­li­żanka.

Ży­cie uczy nas pa­ra­doksu. Naj­prost­szy prze­pis na szczę­ście jest jed­no­cze­śnie naj­trud­niej­szy: ła­pa­nie chwil. Brzmi ba­nal­nie, prawda? Ile razy jed­nak udało nam się za­trzy­mać w biegu, spoj­rzeć w niebo, po­czuć za­pach świe­żego desz­czu i szcze­rze to do­ce­nić? Jak czę­sto pa­trzymy na osobę, którą ko­chamy, i za­miast pla­no­wać, co bę­dzie ju­tro, po pro­stu chło­niemy ten mo­ment?

Uśmiech, do­tyk dłoni, cie­pło czy­je­goś ciała, za­pach wło­sów. Od­głos śmie­chu, który roz­brzmiewa w po­koju obok. Otar­cie się kota o na­sze nogi. Jesz­cze go­rący ja­błecz­nik na stole.

Wła­śnie tego dnia on też miał swoją rolę do ode­gra­nia.

Po­wie­trze było cięż­kie od za­pa­chu cia­sta, który Ma­rek wy­cią­gnął z pie­kar­nika za­le­d­wie kilka mi­nut wcze­śniej. Znaj­do­wali się w sa­lo­nie – Mał­go­rzata wła­śnie szu­kała ser­we­tek i wi­del­czy­ków, a Ma­rek koń­czył ukła­da­nie plan­szy do no­wej gry, którą nie­dawno przy­wio­zła z tar­gów. Na ze­wnątrz wiatr ro­bił z li­śćmi na drze­wach, co chciał, a deszcz bęb­nił o szyby. Koń­cówka sierp­nia zde­cy­do­wa­nie so­bie od­pu­ściła i po­sta­no­wiła dać przed­smak nad­cho­dzą­cej je­sieni. Bar­dzo nie­faj­nie, ale z na­turą nie da się dys­ku­to­wać.

Ma­rek pod­niósł się z fo­tela i jęk­nął. Mał­go­rzata zer­k­nęła na niego i z nie­po­ko­jem za­uwa­żyła, że zła­pał się za skroń, a po­tem syk­nął z bólu.

– Wszystko w po­rządku? – Szybko odło­żyła ser­wetki na stół.

– Tak, tylko... chyba prze­sa­dzi­łem z kawą – od­parł, ale brzmiał nie­wy­raź­nie, jakby mó­wił przez watę.

Na chwilę za­marła. Ma­rek zro­bił krok do przodu, ale jego prawa noga za­cho­wy­wała się tak, jakby od­ma­wiała po­słu­szeń­stwa. Upadł na ko­lano, chwy­ta­jąc się re­gału, który za­chwiał się pod jego cię­ża­rem.

– Ma­rek! – krzyk­nęła, gdy zo­ba­czyła, jak twarz męża wy­krzy­wia się w dziw­nym gry­ma­sie.

– Nie... wiem... co... – pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale słowa ugrzę­zły mu w gar­dle, nie mo­gąc wy­do­stać się na ze­wnątrz.

Mał­go­rzata pod­bie­gła do niego, chwy­ta­jąc go pod ra­mię, ale był cięż­szy, niż przy­pusz­czała. Jego ciało za­częło osu­wać się na pod­łogę.

– Ma­rek, sły­szysz mnie? Ma­rek, patrz na mnie! – pa­ni­ko­wała.

Wzrok jej męża wy­da­wał się pu­sty, od­le­gły, nie­przy­tomny. Jego prawa ręka opa­dła bez­wład­nie, a od­dech stał się płytki i ury­wany.

Te­le­fon. Mał­go­rzata rzu­ciła się w stronę kuchni, gdzie zo­sta­wiła ko­mórkę. Wpa­dła na stół, prze­wra­ca­jąc ku­bek z nie­do­pitą her­batą. Drżą­cymi dłońmi wy­brała nu­mer alar­mowy.

– Mój mąż! – krzyk­nęła do słu­chawki, gdy tylko ope­ra­tor ode­brał. – Coś się dzieje, to chyba udar! Mówi nie­wy­raź­nie, upadł, bła­gam, po­móż­cie!

Ope­ra­tor za­czął za­da­wać py­ta­nia, ale Mał­go­rzata nie mo­gła ze­brać my­śli. Jej wzrok utkwił w Marku, który le­żał na pod­ło­dze, a jego klatka pier­siowa uno­siła się nie­spo­koj­nie.

– Ma­rek, wy­trzy­maj, ka­retka już je­dzie, sły­szysz mnie? – Usia­dła obok niego, głasz­cząc jego włosy i jed­no­cze­śnie pró­bu­jąc opa­no­wać na­pły­wa­jące do oczu łzy.

Czas zda­wał się stać w miej­scu. Każda se­kunda cią­gnęła się przez wiecz­ność. Kiedy wresz­cie Mał­go­rzata usły­szała sy­gnał ka­retki, po­czuła, jak nogi jej miękną.

Ra­tow­nicy wbie­gli do domu z no­szami. Wszystko działo się szybko – py­ta­nia, ci­śnie­nie, tlen, znowu py­ta­nia, za­strzyk.

– Udar – oświad­czył je­den z nich krótko. – Trzeba go na­tych­miast za­brać do szpi­tala.

Mał­go­rzata chciała z nimi je­chać, ale ktoś de­li­kat­nie, ale sta­now­czo od­su­nął ją na bok. Pa­trzyła, jak wy­no­szą Marka na no­szach, bez­wład­nego jak lalka. Wy­bie­gła za nimi.

Drzwi ka­retki za­trza­snęły się z trza­skiem, a świa­tła sy­gna­li­za­cyjne od­bi­jały się od mo­krego as­faltu co­raz da­lej. Mał­go­rzata stała w drzwiach, z dłońmi za­ci­śnię­tymi na fra­mu­dze, czu­jąc, jak jej świat roz­pada się na ka­wałki.

Jak to udar?

Prze­cież Ma­rek był zdrowy!

***

Dwie go­dziny póź­niej stała przy oknie w szpi­tal­nym ko­ry­ta­rzu, a te­le­fon drżał jej w dłoni. Le­dwo była w sta­nie go utrzy­mać. Na­brała po­wie­trza, jakby chciała za­nur­ko­wać w głę­bo­kiej wo­dzie. W końcu wy­brała nu­mer Ka­mili.

– Mamo? – Głos córki za­brzmiał czuj­nie. – Co się dzieje?

Mał­go­rzata za­ci­snęła po­wieki, jakby to mo­gło uczy­nić roz­mowę ła­twiej­szą.

– Tata miał udar. Je­ste­śmy w szpi­talu. Nie wiem, co da­lej...

Po dru­giej stro­nie za­pa­dła ci­sza. Mał­go­rzata sły­szała je­dy­nie od­dech córki, ciężki i nie­równy.

– Jak to? – Ka­mila w końcu prze­rwała mil­cze­nie. – Kiedy? Dla­czego mnie nie po­in­for­mo­wa­łaś od razu?

– No, wła­śnie cię in­for­muję. Wcze­śniej mu­sia­łam sama ja­koś to ogar­nąć.

– Za­raz przy­jadę – od­po­wie­działa córka z na­pię­ciem w gło­sie. – A Pa­tryk? Wie?

– Nie, jesz­cze do niego nie dzwo­ni­łam.

– To za­dzwoń do niego jak naj­szyb­ciej. Jest aku­rat w Po­zna­niu, więc szybko do­trze. Albo nie, cze­kaj, ja to zro­bię.

Za­nim Mał­go­rzata zdą­żyła od­po­wie­dzieć, Ka­mila się roz­łą­czyła.

Pa­tryk zja­wił się pierw­szy, nie­mal wbie­ga­jąc na od­dział. Jego włosy były po­tar­gane, a bluzę miał wło­żoną na lewą stronę.

– Co się dzieje, mamo? – Pod­szedł do niej tak bli­sko, że pra­wie się za­chwiała. – Co po­wie­dzieli le­ka­rze? Jak to wy­gląda? Czy tata bę­dzie...

– Nie wiem, synu. – Mał­go­rzata unio­sła ręce, jakby chciała od­gro­dzić się od jego py­tań. – Le­ka­rze mó­wią, że wszystko za­leży od naj­bliż­szych go­dzin. Że uszko­dze­nia są po­ważne, ale...

– Ale co? – prze­rwał jej gwał­tow­nie. – Czy jest szansa, że...?

– Nie wiem! – wy­rwało się jej gło­śniej, niż za­mie­rzała. – Po pro­stu nie wiem, Pa­tryk.

Chwilę póź­niej przy­je­chała Ka­mila, jesz­cze bar­dziej zde­ner­wo­wana.

– Co się dzieje? Co po­wie­dzieli? Czy mo­żemy go zo­ba­czyć? – za­sy­pała matkę tymi sa­mymi py­ta­niami co wcze­śniej Pa­tryk.

Mał­go­rzata pró­bo­wała coś od­po­wie­dzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez gar­dło. Ka­mila i Pa­tryk cały czas na­ci­skali, za­cho­wy­wali się zu­peł­nie tak, jakby to ona była le­ka­rzem i znała od­po­wie­dzi na wszyst­kie py­ta­nia.

– Czy bę­dzie mó­wił? Czy bę­dzie cho­dził? Jak so­bie po­ra­dzi? – drą­żyła Ka­mila.

– Na pewno bę­dzie po­trzebna re­ha­bi­li­ta­cja. Trzeba zna­leźć naj­lep­szych spe­cja­li­stów. A co, je­śli tata bę­dzie wy­ma­gał ca­ło­do­bo­wej opieki? – za­sta­na­wiał się Pa­tryk.

Ich słowa od­bi­jały się echem od ścian, a Mał­go­rzata czuła, jak na­ra­sta w niej coś, czego nie po­tra­fiła na­wet na­zwać. Jakby każda cząstka jej ciała krzy­czała: „Dość!”.

Za­miast na dzieci, za­pa­trzyła się na plamę na pod­ło­dze. Nie­re­gu­larną, jakby ktoś roz­lał kawę i nie wy­tarł jej zbyt do­kład­nie. A może to było za­schnięte błoto? Albo brudna guma do żu­cia wdep­tana w zie­mię? Mał­go­rzata wpa­try­wała się w nią, a jej my­śli od­pły­wały co­raz da­lej i da­lej. W tej chwili ta plama wy­da­wała się waż­niej­sza niż wszystko inne. A może to roz­ma­zana cze­ko­lada? Kto ją tu zo­sta­wił? I czy sprzą­taczka tego nie za­uwa­żyła?

– Mamo, sły­szysz nas? – Głos Ka­mili spro­wa­dził ją z po­wro­tem do rze­czy­wi­sto­ści.

– Tak, tak, sły­szę – rzu­ciła szybko, ale wciąż od­no­siła wra­że­nie, jakby stała za szybą, od­dzie­lona od ca­łego tego zgiełku. – Po pro­stu... nie wiem, jak od­po­wie­dzieć na wa­sze py­ta­nia. Nie mam po­ję­cia. I po­twor­nie mnie to prze­raża.

– To może usiądź – po­ra­dziła Ka­mila, chwy­ta­jąc matkę za rękę. – Od­dy­chaj, do­brze?

Mał­go­rzata po­czuła cie­pło dłoni córki i przez mo­ment zro­biło jej się ja­koś le­piej na du­szy. Jej głowa hu­czała od nad­miaru my­śli i świa­do­mo­ści, że wła­śnie coś się skoń­czyło.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki