Zakręt - Sandra Cicha - ebook + książka

Zakręt ebook

Cicha Sandra

4,1
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Joanna Grabowska jest kuratorem sądowym, ma męża i troje dzieci. Dzieci są cudowne, mąż – jakby trochę mniej. Zaniedbywana i traktowana z coraz większą obojętnością Joanna zwraca uwagę na kolegę z pracy. Równocześnie odkrywa, że mąż ma romans. Jakby tego było mało, w okolicy dochodzi do serii zagadkowych zabójstw, a Joanna stopniowo nabiera pewności, że ktoś śledzi każdy jej krok. Rozwodzi się z mężem, z radością i nadzieją rzuca się w ramiona nowego mężczyzny, ale dopiero wtedy jej życie naprawdę zaczyna się komplikować…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 224

Data ważności licencji: 7/13/2026

Oceny
4,1 (114 oceny)
49
32
23
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monia7291

Dobrze spędzony czas

Jak na debiut to bardzo dobry 😉 Czekam na więcej od Autorki ☺️
10
Karolinagrzelak

Dobrze spędzony czas

„Zakręt” to debiut @sandra_cicha, który łączy w sobie trochę kryminału i trochę romansu. 🥰 Poznajemy tutaj historię pewnej pani kurator, której życie jest bardzo spokojne i stabilne, przynajmniej w porównaniu do sytuacji swoich podopiecznych…💔 Joanna jest żoną Michała, matką nastoletniej Zuzi i kilkuletnich bliźniaków. Ostatnio czuje się zaniedbana, a jej rola żony i matki sprowadza się do ogarniania domu i dzieci. Jedynie w pracy zawsze coś się dzieje i ma przy sobie przyjaciółkę, która, choć wydaje się być jej całkowitym przeciwieństwem, jest również jej dużym wsparciem. ☺️ W końcu odkrywa romans męża i decyduje się na rozwód, zadziwiająco dobrze radząc sobie w tej trudnej sytuacji. W międzyczasie dzieje się kilka rzeczy na raz: agresywny podopieczny zagraża jej życiu, w mieście następuje seria morderstw, a ona poznaje intrygującego mężczyznę o magnetyzującym spojrzeniu. Po rozwodzie daje szansę Pawłowi i powolutku, ostrożnie zaczynają tworzyć coś na kształt związku.😍 Dopiero...
10
Bajkaa85

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna ksiazka na jeden wieczor!
00
polaraksa0101

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia pochłonęłam w jedno południe zabieram się za drugą część 😉
00
Wiosna333

Z braku laku…

Nie zachwyciła mnie fabuła tej książki, a zakończenie wprost trywialne.
00



Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Arkadiusz Nakoniecznik

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Dorota Piekarska, Renata Jaśtak

© by Sandra Cicha

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1862-3

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2021

Mojemu Mężowi,

za lata anielskiej cierpliwości do mnie.

Maj 2020

Jest ciepły majowy wieczór. Słońce nadal grzeje, ale chyli się już ku zachodowi. Jego blask nadaje niebu czerwonopomarańczową barwę. Z daleka dochodzą głosy przelatujących żurawi. Zapewne rozgoszczą się na pobliskich łąkach. Poza tym panuje niczym niezmącona cisza. Cieszę się nią, siedząc z podwiniętymi nogami na huśtawce ogrodowej wyłożonej miękkimi szarymi poduszkami. Mam na sobie niebieskie dziurawe dżinsy i białą szeroką koszulkę z dużym dekoltem. Ciepły wiatr delikatnie rozwiewa moje włosy. W dłoni trzymam kieliszek z białym winem. Powoli je sączę, delektując się chwilą samotności. Słońce ogrzewa moją odsłoniętą skórę. Przymykam oczy, rozmyślam. Jest mi błogo. Mam prawie czterdziestkę, a czuję się jak nastolatka. Moje myśli błądzą wokół…

– Mamo, on mnie bije, powiedz mu coś! – krzyczy Franek.

– Coś – mówię i otwieram oczy.

Nade mną wiszą trzy cienie, częściowo przesłaniając słońce.

– Mamo, powiedz im, że nie mogą wchodzić do mojego pokoju! – żąda zniecierpliwiona Zuzka.

Ze stoickim spokojem zwracam się do chłopców:

– Nie możecie wchodzić do pokoju Zuzi bez pytania. Najpierw zawsze musicie zapytać. Albo zapukać…

– No wiesz, mamo!

Mała złośnica odwraca się na pięcie i maszeruje do swojej samotni.

Zuzanna – moja cudowna, śliczna i rozsądna, choć często nadąsana czternastoletnia córka – miewa ostatnio humory. Jest do mnie bardzo podobna: szczupła, jak na swój wiek dość wysoka. Ma zielone oczy z brązowymi obwódkami wokół tęczówek i sięgające niemal pasa czarne, proste, gęste włosy. Większość czasu spędza w swoim pokoju czatując i esemesując z koleżankami. Próbuję ją zrozumieć, bo jej dwaj młodsi bracia często dają jej popalić. Bliźniacy Franek i Borys mają dziewięć lat i rozrabiają co najmniej za czterech. Są niemal identyczni, różni ich tylko szczerba między dolnymi jedynkami i niewielki pieprzyk na uchu Franka. Mają jasnobrązowe krótkie włosy i piwne oczy. Wyglądają jak małe kopie swojego ojca.

Mając już z głowy trójkę potomków, na powrót oddałam się rozmyślaniom. Dopiero niedawno dotarło do mnie, jak szybko mija czas, jak szybko człowiek musi stać się odpowiedzialny, rozsądny. Zatracając spontaniczność, którą zastępują przewidywalność i moje ulubione słowo: stagnacja. Miałam do niej dwojaki stosunek; z jednej strony zapewniała poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej świadczyła o nuuuudzie. Jak to się stało, że moim życiem zawładnęło właśnie to drugie? Kiedy moje życie przestało być podniecające? Kiedy wdała się w nie rutyna? Niestety nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Najgorsze było to, że niestety ostatnio zaczęło dziać się tyle, że sama nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać. Masa myśli kłębiła się w mojej głowie, miałam tam jeden wielki bałagan… A właściwie, nieprawda. Myślałam tylko o jednym. O tym, jak ON siada naprzeciwko mnie, dotyka moich rąk, całuje moje palce, nadgarstki…

Listopad 2019

Co za pogoda! Przeklinałam ją w myślach. Gdzie ta wspaniała polska jesień? Deszcz lał niemiłosiernie. Przemokłam do suchej nitki, a czekała mnie jeszcze jedna wizyta. Odkładałam ją na sam koniec, bo Tadeusz Grosicki nie należał do przyjemniaczków. Mieszkał w spelunie, w której cuchnęło najtańszym tytoniem i przetrawionym alkoholem. Facet miał pięćdziesiąt lat i wyglądał jak Freddy Krüger z Koszmaru z ulicy Wiązów. Był to jedyny horror, którego bałam się tak przeraźliwie, że nigdy nie obejrzałam go do końca. Panu Tadeuszowi brakowało tylko długich na pół metra szponów, ale to była chyba tylko kwestia czasu. Paznokieć u małego palca prawej ręki już nawet się zakręcał. Skręciłam w jak zwykle nieoświetloną ścieżkę między obskurnymi barakami. Podeszłam do obdrapanych drzwi i uprzejmie zapukałam.

– Dobry wieczór! – powiedziałam spokojnie, lecz zdecydowanie.

Cierpliwie czekałam, aż mój zacny nadzorowany zwlecze się z łóżka i łaskawie otworzy mi drzwi. On jednak najwyraźniej wcale się nie spieszył.

– Dobry wieczór! – powiedziałam trochę głośniej i znów zapukałam do drzwi.

Przestępowałam z nogi na nogę, w butach chlupotała mi woda. Najchętniej bym stamtąd czmychnęła, ale nie było takiej opcji.

Wreszcie usłyszałam szuranie kapci. Ktoś przekręcił klucz w zamku i po chwili w otwartych drzwiach stanął przede mną pan Tadzik. Ubrany był w biały, a raczej szary podkoszulek bez rękawów, dzięki czemu mogłam podziwiać jego tłuste, spocone owłosienie pod pachami. Miał na sobie rozciągnięte dresy, ledwo trzymające się na jego wąskich biodrach.

– Wejdzie… – wycedził i ruszył w głąb swojego królestwa. Zabrzmiało to prawie jak zaproszenie.

W pokoju unosiła się gęsta mgła papierosowego dymu. Aż szczypały oczy. Pan Tadek rozparł się wygodnie w fotelu z poprzecieranymi bokami. Całkowicie zrelaksowany, wsadził rękę w spodnie, jak zwykł to robić Al Bundy. Ohyda. Dobrze, że na powitanie nie podawałam mu ręki. Nadal stałam przy drzwiach, gotowa wycofać się w każdej chwili.

– Jak samopoczucie? – kurtuazyjnie zagadnęłam podopiecznego.

– Normalnie – odburknął. Sięgnął po fajkę leżącą na stoliku i ją odpalił.

– Zarejestrował się pan w Urzędzie Pracy?

– A niby po co?

– Żeby mieć ubezpieczenie.

– Nie potrzeba.

– Czyli znalazł pan pracę, tak?

Spojrzał na mnie, jakbym powiedziała największe głupstwo na świecie.

– Nie trzeba. Ośrodek Pomocy Społecznej mi stały przyznał – oznajmił z dumą.

– Więc może chociaż na terapii pan był? – dopytywałam.

– A bo co?

No tak. Jeżeli spodziewałam się innej odpowiedzi, to musiałam być naiwna.

– Bo takie jest postanowienie sądu, proszę pana.

Zmierzył mnie wzrokiem.

– Paniusiu, sąd to może mnie… – Zawahał się. – W dupę pocałować!

– Radziłabym uważać na słowa – powiedziałam stanowczo. – Sąd wydał postanowienie i powinien się pan do tego zastosować.

– Bo co?

Przemokłam, było mi zimno, więc najchętniej odpowiedziałabym: „Bo gówno”, ale mi nie wypadało. Ugryzłam się w język i sięgnęłam po kończące się zapasy cierpliwości.

– Bo jeśli będzie pan wciąż nadużywał alkoholu, to nie pozostanie mi nic innego jak złożyć wniosek o skierowanie pana na leczenie odwykowe zamknięte.

Spojrzał na mnie spod byka.

– Wolałabym tego uniknąć, ale wszystko zależy od pana.

Pan Tadziu wstał, a mi zaschło w gardle. Moja stanowczość nagle gdzieś uleciała. Pan Tadziu może był cherlawy, ale dość wysoki. Zgasił papierosa na blacie stolika, po czym zaczął się powoli do mnie zbliżać. Patrzył mi w oczy lodowatym wzrokiem. Cofnęłam się i oparłam o drzwi. Niestety otwierały się do środka, więc żeby uciec, musiałabym zbliżyć się do Tadzia, otworzyć drzwi i czmychnąć. Mogło to być ryzykowne, dlatego postanowiłam czekać na dalszy rozwój wypadków. Wyprostowałam się, zrobiłam poważną minę, ściągnęłam brwi i swoim najgroźniejszym wzrokiem próbowałam pokazać, że wcale się nie boję, choć było to wierutne kłamstwo. Nie mog­łam dać się zastraszyć.

Tadeusz Grosicki podszedł do mnie tak blisko, że dzieliły nas już tylko centymetry.

Taka stara i taka głupia! Po co go prowokowałaś? – warczałam na siebie w myślach. Teraz jesteś w czarnej dupie! Znajdą cię za kilka dni w jakimś śmietniku, bo przecież nawet nikt nie wie, gdzie jesteś!

– Paniusiu… – Tadek powoli cedził przez zęby. – Proszę mi tu nie grozić, bo przestanę być miły.

Z ust cuchnęło mu zgnilizną, fajkami i przetrawionym tanim alkoholem. Wyczułam nutkę wiśnióweczki. Wyciągnął rękę i wycelował palec wskazujący ozdobiony ogromnym krogulcem w moją klatkę piersiową.

– Bo się znielubimy…

Sama nie wiedziałam czy to groźba, czy obietnica. Wydawało mi się, że zaraz mnie dźgnie tym szponem. Czułam, że ma taki zamiar, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Odwrócił się do mnie plecami i ruszył w kierunku swojego tronu. Rozsiadł się w nim wygodnie, a następnie sięgnął po kolejnego papierosa.

Nie zamierzałam dać za wygraną. Gdybym pozwoliła się zastraszyć, byłabym „spalona na dzielni”, a na to nie mogłam sobie pozwolić.

– Panie Tadeuszu… – powiedziałam poważnie. – Ja tylko pana informuję o pańskich obowiązkach. Uprzedzam pana, że jeśli nie podejmie pan terapii, będę musiała zawiadomić sąd. Ostrzegam też, że jeśli podczas odwiedzin u pana zacznę się bać o swoje bezpieczeństwo, to będę przychodzić w asyście policji. Zrozumiano? – zapytałam hardo.

Tadzia chyba zaskoczyła moja zmiana postawy, bo schował szpony i tylko przytaknął.

– W takim razie cieszę się. Czekam na pana działania. Na podjęcie terapii ma pan tydzień – powiedziałam pewnym siebie tonem. – Czy to jasne?

– Jasne – burknął, kiedy stałam już przy drzwiach.

Chryste! Ten facet był przerażający. Cieszyłam się, że spotkanie z nim miałam już z głowy.

Grudzień 2019

Rozdział 1

Boże! Siódma trzydzieści, a ja jeszcze nie gotowa! W popłochu biegałam po łazience na piętrze, próbując jednocześnie założyć spodnie i umyć zęby, co wcale nie było prostym zadaniem. Bałam się, że spóźnię się do pracy. Chłopcy jeszcze nie usiedli do śniadania, a ja już słyszałam ich wzajemne pretensje:

– Franek odsuń się! Dmuchasz na mnie!

– Sam się odsuń! – wrzeszczał poirytowany Borys.

Awantura wisiała w powietrzu. Miałam wrażenie, że za chwilę się zagotuję. Na razie planowałam przeczekać ich poranne humory.

– Mamo, a on ma więcej mleka niż ja! Dlaczego wlałaś mu więcej?! – wydarł się Borys.

Kocham moich chłopców nad życie, ale czasem mam ochotę udusić ich z tej miłości. Policzyłam do dziesięciu, po czym krzyknęłam z góry:

– Za dziesięć minut muszę wyjść z domu! Z wami albo bez was. Jeśli nie zdążycie, będziecie zasuwać do szkoły trzy kilometry na piechotę.

Podziałało. Usłyszałam brzęk łyżek o talerze. Wkrótce płatki z mlekiem zostały zjedzone, a brudne naczynia włożone do zmywarki. Chłopcy ubierali się w ciepłe puchowe kurtki, a ja mogłam spokojnie zająć się dokończeniem makijażu. Wyjęłam z szuflady spod umywalki tusz, podkład, puder, róż i położyłam na półce pod wiszącym lustrem. Po kolei nakładałam wszystko na twarz. W trybie ekspresowym zajęło mi to siedem minut. Na szczęście zawsze mogłam liczyć na Zuzię. Od piętnastu minut siedziała na ławeczce w wiatrołapie z komórką w rękach i cierpliwie czekała, aż się wszyscy wygramolą.

Zajęliśmy miejsca w samochodzie. Mieszkaliśmy w wolnostojącym domku na osiedlu domków jednorodzinnych. Na parterze znajdowały się salon, łazienka, kuchnia, a na piętrze łazienka, gabinet Michała i trzy sypialnie: nasza, bliźniaków i Zuzki. Dom był dość nowoczesny, choć wybudowany niemal piętnaście lat temu. Niestety nie mieliśmy garażu i auta stały pod chmurką. Mimo piętnastu stopni mrozu mój biało-czarny citroen C3 niezawodnie odpalił. Całe szczęście, że w nocy nie padał śnieg i nie musiałam odśnieżać naszego niewielkiego podjazdu, bo wtedy na pewno bym się nie wyrobiła. Otworzyłam pilotem bramę wjazdową i powoli wytoczyłam się na ulicę.

Dziś wszystkie światła mi sprzyjały. Po dziesięciu minutach byłam przed podstawówką. Chłopcy sprzedali mi buziaki, życzyli mi miłego dnia i wyskoczyli z auta. Jak zwykle machali mi aż do chwili, kiedy weszli do szkoły. Byli jeszcze w tym wieku, kiedy mamusia jest najważniejsza. Gwiazdę odwiozłam do liceum, po czym w końcu ruszyłam do pracy.

Z trudem znalazłam miejsce na niemal całkiem zapełnionym parkingu w pobliżu ulicy Bartniaka i pewnym krokiem pomaszerowałam do biura kuratorów, które mieściło się w gmachu Sądu Rejonowego w Grodzisku Mazowieckim.

W korytarzu prowadzącym do naszych pokoi stała duża szafa. Powiesiłam w niej płaszcz i weszłam do swojego biura. Pomieszczenie było dość skromnie urządzone. Stały tam dwa biurka: jedno pod oknem, a drugie bliżej wejścia, przy ścianie. Przy każdym z nich stało krzesło obrotowe, a naprzeciwko krzesło dla petentów. Na największej ścianie wisiała tablica korkowa z ulotkami z różnych instytucji. Powoli przygotowywałam miejsce do pracy. Włączyłam komputer stojący na moim niewielkim biurku i poszłam do sekretariatu odebrać pocztę. Teczka była wypełniona aktami po brzegi. Wróciłam do siebie, otworzyłam szafę i przygotowałam akta, które jeszcze dziś miałam przekazać do sądu.

Całe szczęście, że pracuję w biurze tylko dwa razy w tygodniu. Pozostałe trzy spędzam w terenie. Dzięki temu każdy dzień jest inny. Nie ma monotonii. Siedzę w biurze z moją przyjaciółką Anką. Uwielbiam ją. Zawsze wesoła, z ogromnym dystansem do życia. Piękna, długonoga blond kuratorka. Podopieczni często ulegali złudzeniu, że eteryczna blondynka na pewno jest głupiutka i można sobie z niej porobić jaja. Ale to była siekiera. Lepiej było z nią nie zadzierać. Ania była kuratorem dla dorosłych od kilkunastu lat i każdy, kto ją poznał, wiedział, że ta kobieta twardo stąpa po ziemi. Nie dała sobą pogrywać. Miała wianuszek adoratorów, ale nie planowała się ustatkować. Była rozwódką, wychowywała córkę – Zosię, która była w wieku mojej Zuzi. Dziewczynki też się przyjaźniły. Wiedziałam, że Andzi mogę powierzyć każdą tajemnicę, a ona to samo wiedziała o mnie.

Spóźniła się, jak prawie zawsze w poniedziałek. Ciężko wstać. Boli głowa i zapewne nie tylko ona. Weekend Zosia spędziła u swojego ojca, więc Anka miała możliwość imprezowania.

W pracy codziennie rano przy kawie robiliśmy sobie burzę mózgów. Przypominało to trochę superwizję. Opowiadaliśmy nie tylko o tym, co ostatnio wydarzyło się w pracy, ale i w naszych domach. Tworzymy bardzo mały zespół, raptem siedem osób. W kameralnym gronie łatwiej się otworzyć. Pracowałam razem z Karolem – ekstrawertykiem i cholerykiem, Magdą – spokojną trzydziestosiedmiolatką, zdeklarowaną lesbijką i doskonałą kucharką, Sylwią – najbardziej doświadczonym kuratorem i zarazem naszą kierowniczką, Monią – introwertyczną pracoholiczką oraz Sławkiem – imprezowiczem i kawalerem. Karol, Anka, Madzia i Sylwia pracowali w pionie karnym; ja, Monia i Sławek w rodzinnym. Mimo ogromnych różnic charakterów wszyscy bardzo się lubiliśmy. Mogliśmy na sobie polegać, traktowaliśmy się jak rodzinę. Wiedzieliśmy o sobie naprawdę bardzo dużo, choć nie odwiedzaliśmy się w domach. Nie licząc oczywiście mnie i Anki. W naszym przypadku chemia zadziałała od pierwszej chwili. Przez kilkanaście lat znajomości zjadłyśmy razem niejeden worek soli. Najważniejsze było to, że byłyśmy ze sobą do bólu szczere. No i że nigdy nie obrażałyśmy się na siebie na dłużej niż na dwie godziny.

– Przypominam wam, że za tydzień jedziemy na szkolenie. Żeby nikt nie wyskakiwał mi z tekstami, że nie pojedzie. Jest obowiązkowe, połączone ze zgromadzeniem okręgowym. Nie ma żadnych wymówek.

Sylwia, miała pięćdziesiąt lat, była wdową. Miała jedno, dawno już odchowane dziecko. Była wysoka jak tyczka, szczupła i miała rude włosy do ramion.

– Wyjazd jest w środę, powrót w piątek. Plan zajęć ma przyjść dzisiaj mailem. Jak go dostanę, powkładam go wam do teczek. Poza tym okręgowy zapowiedział, że planuje zaprezentować nam nowy narybek. Na aplikację dostało się dziewięciu nowych aplikantów. – Odgryzła kęs kanapki. – To całkiem sporo jak na nasz okręg.

– Liczę na to, że nowe grono składać się będzie wyłącznie z mężczyzn. – Anka mrugnęła do mnie i wyzywająco spojrzała na Sławka. – A skoro już o facetach mowa: czy planowany jest wieczorek zapoz­nawczy? Dobrze by było się trochę zintegrować…

Wybuchnęłam śmiechem. Wiedziałam już, co planuje i obawiałam się, czy nie oznacza to, że w naszym hotelowym pokoju zjawią się jacyś kawalerowie. Gdyby mój mąż dowiedział się, że Anka sprowadziła do nas jakichś facetów, najprawdopodobniej by mnie ubezwłasnowolnił.

– Przypominam ci, że jedziemy tam po to, żeby się szkolić i nawiązać nowe znajomości – odezwała się Monia.

– No właśnie o te nowe znajomości mi chodzi – odpowiedziała Anka z miną niewiniątka.

Doskonale wiedziała, że Monika jest pracoholiczką skupioną wyłącznie na obowiązkach zawodowych, w wolnym czasie oddającą się pracy w ogrodzie. Kiedyś chyba była nauczycielką plastyki. Pulchna, niska szatynka, 54 lata, mężatka. Dzieci już odchowała, więc od Anki dzieliło ją całe pokolenie. Monia spojrzała na nią z dezaprobatą, na co Anka machnęła tylko ręką. Wiedziałam, że myśli już o tym, w co się ubrać i jaką bieliznę zabrać na nocne igraszki. Za to ja zastanawiałam się, jak wszystko zorganizować pod moją nieobecność. Byłam przecież Matką Polką. Może nie do końca szarą myszką, ale tak dalece się oddałam rodzinie, że nie interesowały mnie żadne imprezy ani wyjazdy. Szkolenia z noclegiem wcale mnie nie cieszyły, wręcz przeciwnie. Na wyjazdach nie umiałam się zrelaksować. Cóż jednak począć: jak mus to mus. Nie miałam nic do gadania. Sylwia chyba by mnie udusiła, gdybym próbowała szukać wymówki. Udział w corocznym zgromadzeniu okręgowym był obowiązkowy i kropka.

– Sławek pewnie też liczy na gola na wyjeździe – zażartowałam.

Zerknął na Anię i przytaknął z uśmiechem.

– No pewnie. Nie mogę być gorszy od Anki.

Sławek był jeszcze przed czterdziestką, pozbawiony bagażu: żadnych byłych ani aktualnych żon, żadnych dzieci. Szczupły, wysoki, niebieskooki blondyn, zawsze nienagannie ubrany. Miał z nas wszystkich najkrótszy staż pracy: kuratorem sądowym był dopiero od pięciu lat. Służbowo sumienny i zaangażowany po uszy, w życiu prywatnym unikał zobowiązań i lubił się zabawić. Teraz wyraźnie się ożywił.

– Słuchajcie, prawie zapomniałem… Pamiętacie Marka Stachowicza? Tego prawnika? Kilka lat temu naprzeciwko sądu miał swoją kancelarię adwokacką. Potem gdzieś się przeniósł. Ostatnio na Facebooku widziałem, że zgłoszono jego zaginięcie. Dziwna sprawa, co nie? Może naraził się jakimś zbirom? Albo kogoś nie wybronił i ten ktoś postanowił wstawić go w betonowe skarpety?

– Nigdy nie wiadomo komu się podpadnie – skwitował Karol. – Z różnymi klientami pewnie miał do czynienia.

– Pamiętam go – powiedziałam. – Kiedyś reprezentował moją podopieczną. Kompetentny i rzeczowy facet, a przy tym dobrze wychowany. W moim wieku, albo trochę młodszy. Po ślubie wyprowadził się z Grodziska. A potem już nigdy nie miałam z nim do czynienia. Rzeczywiście dziwna historia z tym zaginięciem, ale może po prostu za mocno zabalował na jakiejś imprezie? Wyśpi się i wróci. A my od razu zakładamy najgorsze…

– Albo zasłabł, albo miał wypadek. Takie rzeczy się zdarzają. Znam jego rodziców. Mogę się tylko domyślać co w tej chwili przeżywają – powiedziała Sylwia z troską. – Oby szybko się znalazł.

Wstała od stołu, dając tym samym do zrozumienia, że poranne spotkanie dobiegło końca.

– No dobra, młodzieży! Czas brać się do roboty. Pamiętajcie tylko odebrać delegacje przed wyjazdem na szkolenie.

Towarzystwo rozeszło się do swoich biur. Każdy miał swoje, tylko ja z Anką dzieliłam jeden pokój. Dzięki temu miałyśmy więcej czasu na plotki. Zrobiłyśmy sobie kolejną kawę – niestety rozpuszczalną – i siadłyśmy przed komputerami. Odpaliłam Worda i zaczęłam uzupełniać jedno ze sprawozdań.

– Nie spinaj się tak – powiedziała Anka. – Wiem, że nie lubisz wyjeżdżać, ale daj na luz. Nie możesz ciągle myśleć o dzieciakach, Michale i domu. Tobie też się coś od życia należy. Świat się nie zawali, jeśli na chwilę oderwiesz się od kieratu. Nagotujesz im obiadków na zapas, zawekujesz, popierzesz wszystko, poprasujesz i powkładasz do szafeczek. Przez niecałe trzy dni na pewno nie umrą z głodu. Poprzednio na takim szkoleniu byłaś chyba z pięć lat temu. I jakoś to przeżyłaś. Oni też, zresztą. Teraz dzieciaki są starsze. A Misiek też da sobie radę bez ciebie. Zresztą, jak trochę zatęskni, to może dobrze mu to zrobi.

– Wiem, wiem… Oczywiście masz rację, ale nic nie poradzę na to, że czuję się nieswojo na takich wyjazdach.

Naprawdę nie miałam ochoty nigdzie wyjeżdżać. Tym bardziej, że niestety ostatnio Michał mnie nie zauważał. Dla niego liczyła się tylko firma.

– Z jednej strony wiem, że świat beze mnie się nie zawali, z drugiej mam wrażenie, że sobie nie poradzą – ciągnęłam. – Zresztą, nie ma o czym gadać. Wiadomo, że musimy jechać, więc pojadę.

– No nie! Tylko nie rób z siebie męczennicy – upominała mnie przyjaciółka. – Ostatnio sama mówiłaś, że Michał traktuje cię jak współlokatorkę. Przed wyjazdem zrób się na bóstwo, może to go ruszy. Niech zobaczy co ma, a z czego ostatnio rzadko korzysta.

Mrugnęła porozumiewawczo i wsunęła długopis w usta. Zaśmiałam się z jej dziecinnego zachowania.

– Uważaj, bo jeszcze tusz ci się wyleje!

Parę minut później do drzwi zapukał „kowiarz”[1] odstrzelony jak szczur na otwarcie kanału. Biała koszula, szeroki krawat z lat osiemdziesiątych, spodnie w kant z tego samego okresu, włosy na żel. Pachniał „Brutalem”. Usiadł przy biurku Ani i starał się oczarować ją swoim bezzębnym uśmiechem. Pan Tadeusz Niemczyk, lat na oko pięćdziesiąt, liczył na dobre serce Anki, pokrętnie tłumacząc, dlaczego nie odrobił godzinek. Oczywiście, jak oni wszyscy miał trudną sytuację rodzinną i nie śmierdział groszem, więc podejmował się różnych prac dorywczych, by zarobić na chleb. Z jego ust wydobywał się zapach, a raczej odór przetrawionego alkoholu. Anka w skupieniu go wysłuchała, po czym ochrzaniła go od góry do dołu i z uśmiechem na ustach poinformowała, że miał dość czasu na wykonanie prac pożytecznie użytecznych w liczbie stu dwudziestu godzin (sześciu miesięcy kary ograniczenia wolności razy dwadzieścia godzin), że więcej czasu już mu nie da i jeszcze dziś złoży wniosek do sądu o zamianę kary ograniczenia wolności na karę pozbawienia wolności. Pan Niemczyk jednak nie sprawiał wrażenia zmartwionego. Przyznał, że obecnie jest bezdomny, więc przynajmniej będzie miał gdzie przezimować. Jak tylko wyszedł, obie z Anką parsknęłyśmy śmiechem.

– Jak ich resocjalizować, skoro kara jest dla nich formą nagrody? – skwitowałam.

Przez resztę dnia siedziałyśmy w biurze już same, bo pozostali „kowiarze”, mimo pisemnego wezwania, nie raczyli się pojawić. Dzięki temu w spokoju napisałam wniosek o zmianę leczenia pana Grosickiego, który, mimo moich ostrzeżeń, nadal ostro popijał, a po pijaku nachodził byłą konkubinę. Awanturował się przed jej mieszkaniem i potrafił zostawić na wycieraczce pamiątkę w postaci „klocka”. Nie chodziło o lego, niestety.

Cały dzień spędziłyśmy przy komputerach, pisząc sprawozdania z nadzorów, dozorów, kontroli i wywiadów. Odebrałyśmy milion telefonów, a po piętnastej ruszyłam do pobliskiego sklepu po mięsko na obiad. Matka Polka. Oprócz mięsa kupiłam ogórki i stwierdziłam, że pójdę dzisiaj na łatwiznę: kotlety mielone, mizeria, ziemniaki. Będzie najszybciej. Z rękami pełnymi zakupów wracałam do auta. Reklamówki postanowiłam wrzucić do bagażnika. Kiedy podeszłam bliżej, na tylnej szybie pokrytej cienką warstwą śniegu zobaczyłam narysowaną palcem szubienicę. Wzdrygnęłam się. Jakieś głupie żarty. Wyjęłam z bagażnika długą szczotkę i zgarnęłam śnieg z auta.

W drodze do domu odebrałam całą trójkę. W biegu zrobiłam obiad, równocześnie odrabiając lekcje z chłopcami. Zuzka zaszyła się w swojej jaskini. Wyszła dopiero wtedy, kiedy zawołałam ją na obiad. Dziś jedliśmy tylko w czwórkę. Niestety, tak zdarzało się najczęściej. Od poniedziałku do piątku jadłam z dziećmi sama, bo Michał wracał z pracy dopiero koło osiemnastej. Bliźniacy po obiedzie stwierdzili, że zasłużyli na to, żeby pograć na xboksie, a Zuzka postanowiła spotkać się z koleżankami. Ja, wykorzystując panujący w domu spokój, zamierzałam usiąść do kompa i napisać jeszcze choć jeden wywiad, bo ciągle miałam wrażenie, że nie nadążam z robotą. Choćbym nie wiadomo jak się starała, dupa zawsze była z tyłu. Rozsiadłam się na kanapie w salonie, pod plecy podłożyłam sobie poduszkę, położyłam laptopa na kolanach i wzięłam się ostro do pracy.

– Cześć! – usłyszałam od progu.

– Cześć – odpowiedziałam, nie podnosząc głowy znad komputera.

Liczyłam, że mój mąż chociaż podejdzie i da mi buziaka. On jednak zostawił teczkę przy schodach w korytarzu, zdjął buty i od razu poszedł na piętro, przebrać się w wygodniejszy strój. W tym czasie odgrzałam mu obiad i siadłam razem z nim przy stole w kuchni, żeby dotrzymać mu towarzystwa.

– Jak minął dzień? – zagadnęłam.

– Normalnie. Zmęczony jestem. Jeśli nie masz nic przeciwko temu to skoczę na siłownię.

– Oczywiście, że nie mam. Jedź, a jak będziesz wracał to może kup butelkę wina? – spojrzałam na niego oczekująco, ale on nawet na mnie nie zerknął, tylko skinął głową, wstawił talerz do zmywarki, poszedł do salonu i położył się na kanapie. Po chwili chrapał w najlepsze.

No to sobie pogadaliśmy.

Po godzinie wstał i pojechał na siłownię, a ja zabrałam się za oporządzanie domu i dzieciaków. Kiedy wieczorem wrócił, leżałam wykąpana w łóżku i czytałam książkę – Sitwę. Jakiś czas temu kupiłam trzy powieści Pauliny Świst i właśnie kończyłam drugą część serii. Wciągało. Michał wziął szybki prysznic, przyszedł do sypialni, wsunął się pod kołdrę i w sekundę zasnął. Pocałowałam go w plecy, wyłączyłam lampkę stojącą na nocnej szafce i przykryłam się kołdrą. Dzień jak co dzień, pomyślałam.

Rozdział 2

Sen przyszedł szybko. Śniło mi się, że namiętnie kocham się z jakimś obcym facetem. Trzymał mnie mocno w swoich ramionach, pewnie przesuwając dłonie po mojej szyi, piersiach, brzuchu i biodrach. Dotykał moich pośladków, a następnie wsunął palce między moje uda. Czułam na sobie składane przez niego pocałunki, najpierw delikatne, a potem gorące, namiętne… Sprawiał, że brakowało mi tchu. Nadawał naszym ciałom szaleńcze tempo, a jego spojrzenie przeszywało mnie na wskroś, co było podniecające, ale też trochę onieśmielające. Nie zamierzałam mu stawiać oporu i pokornie poddawałam się jego pieszczotom… Gdy nagle zadzwonił budzik, w pierwszej chwili nie potrafiłam stwierdzić czy to był sen czy jawa. Był tak realny, że wręcz mogłabym przysiąc, że przed chwilą uprawiałam namiętny seks z jakimś mężczyzną. Jednak nie potrafiłam przypomnieć sobie jego twarzy. Tylko te stalowoniebieskie oczy… Jak co rano czekało na mnie przygotowane przez Michała śniadanie i poranny chaos. Zagoniłam chłopców do ścielenia łóżek, mycia zębów i wyniesienia brudnych ubrań z pokoju. Przypilnowałam, żeby wszyscy zapakowali do plecaków drugie śniadanie, a potem całą ekipę wsadziłam do auta. Po odwiezieniu dzieci do szkoły wróciłam na chwilę do domu. Odpaliłam kominek, włączyłam TVN24 i rozsiadłam się na kanapie. W spokoju piłam kawkę, zajadając czekoladowe ciastka. Miałam dom wyłącznie dla siebie, nikt niczego ode mnie nie chciał… Ta chwila mogłaby trwać wiecznie. Zamierzałam wyruszyć w teren koło południa, a wcześniej zająć się górą prania i prasowania. Posegregowałam rzeczy według kolorów i temperatury prania, następnie wrzucałam je porcjami do pralki, a potem przerzucałam do suszarki. Jak na taśmie produkcyjnej. W przerwie ugotowałam rosół drobiowy ze swojskiej kurki. Kiedy obiad był już przygotowany, zaczęłam planować, dokąd dziś ruszę. Wyjęłam kalendarz i zaczęłam rozpisywać listę podopiecznych, których zamierzałam dziś odwiedzić. Od pracy oderwał mnie dzwonek telefonu. To był Michał.

– Hej, będę dziś później. Załatwiłaś z rodzicami, by odebrali dzieciaki ze szkoły?

– Tak, wszystko ustalone. Przywiozą chłopców do domu, a Zuzka wróci piechotą. Jak przyjdzie do domu, odgrzeje wszystkim rosół i zagoni chłopców do lekcji.

– To świetnie. A ty o której wrócisz?

– Myślę, że koło dwudziestej, może dwudziestej pierwszej. Ale, przypilnuj proszę, by przed snem chłopcy poczytali lekturę Oto jest Kasia. Mają ją zacząć przerabiać za dwa tygodnie, a sam wiesz, że jak się ich nie zagoni, to sami książki do ręki nie wezmą.

– Jasne. A ty uważaj na siebie na tych wioskach.

– Jak zawsze – odpowiedziałam. – Spokojna twoja rozczochrana.

– No to pa.

Po chwili telefon znów się odezwał. Tym razem dzwonił Krzysiek Trzaskowski, dzielnicowy. Przystojniak zbudowany jak Adonis na sterydach. Budził respekt „na dzielnicy”. Nie był zbyt wysoki, ale bary miał tak szerokie, że z trudem mieścił się w drzwiach.

– Cześć! Słuchaj, jest pilna sprawa. Nadal masz nadzór u tych Piotrowskich?

Miał niski, interesujący głos. Śmiało mógłby zostać spikerem w radio.

– Tak, a co się dzieje? – zapytałam zaniepokojona.

– Zadzwonił do mnie jeden z sąsiadów i powiadomił, że teraz jest tam jakaś akcja. Z mieszkania dochodzą wrzaski. Jestem już w drodze, możesz dojechać?

– Kurwa! – Zerwałam się z kanapy. – Jak mus, to mus. – W pośpiechu wrzucałam do torebki papiery, notatniki, długopisy. – Zaraz wsiadam do auta. Będę za dziesięć minut.

Przed starą kamienicę przy Sienkiewicza w Grodzisku Mazowieckim dojechałam w siedem minut. Budynek był trzykondygnacyjny, w opłakanym stanie. Tynk odpadał płatami, odsłaniając czerwone cegły. Miał wielkie okna i maleńkie balkoniki, tak zwane rzygowniki. Na miejscu był już radiowóz, ale chłopaków w samochodzie nie było. Poszłam więc na drugie piętro, gdzie mieszkali moi nadzorowani. Wchodziłam stromymi, dość wąskimi schodami. Ściany na klatce schodowej były obdrapane, pokryte napisami: „Beata ty stara kurwo”, „jebać policję”, „kocham cię Kryśka”, „Tomek chcesz ze mną chodzić?”, itp… Z sufitu na głowę sypał się tynk. Krzysiek z kolegą (drugiego funkcjonariusza nie znałam) dobijali się do drzwi mieszkania. Ze środka dochodził płacz dzieci. Złapałam za klamkę. Nie trafiłam na opór, drzwi się otworzyły. Korytarz, trzy pokoje, kuchnia i łazienka. Na oko jakieś sześćdziesiąt metrów kwadratowych. Mocno sfatygowane meble z okresu wczesnego Gierka albo późnego Gomułki. Na podłodze wytarte linoleum, na kanapach plamy, których pochodzenia wolałam się nie domyślać. Weszliśmy do pokoju, z którego dobiegały odgłosy awantury. Państwo Piotrowscy nie przebierali w słowach, nie przejmując się tym, że obserwuje ich trójka dzieci. Ona, lat dwadzieścia trzy, tłuste włosy i przepocone ciuchy. On, mniej więcej w tym samym wieku, niedomyty, cuchnący kwaśnym potem. Dzieciaki – Maks, lat pięć, Karol, lat trzy i Oliwier, lat dwa – brudni, jakby chodzili po węglu, ze smarkami do pasa, tylko w majtkach i cieniutkich koszulkach, choć w mieszkaniu mogło być najwyżej piętnaście stopni. Piece były zimne. Nie wiadomo, od jak dawna nikt w nich nie palił. Oględnie mówiąc, dokoła panował okropny bałagan. Mniej oględnie – burdel. W lodówce znalazłam tylko zeschnięty pasztet i opakowanie najtańszej margaryny. Poza tym do jedzenia w całym domu było jeszcze parę kawałków suchego chleba. Zapłakany Maks co chwila pytał mamę, kiedy dostanie śniadanie, ale ona, zajęta kłótnią z mężem, nie zwracała na niego uwagi. W takich chwilach czułam gniew i wściekłość, ale zdawałam sobie sprawę, że nie mogę dać się ponieść emocjom. Musiałam działać.