Zaklinacz koni - Nicholas Evans - ebook + audiobook + książka

Zaklinacz koni ebook i audiobook

Nicholas Evans

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Historia miłosna, porywająca przygoda i pełna emocji opowieść o odkupieniu i sile ludzkiego ducha W spokojny, śnieżny poranek dziewczynka i jej koń dostają się pod koła czterdziestotonowej ciężarówki. Zarówno Grace, jak i Pielgrzym uchodzą z życiem, jednak wypadek ma destrukcyjny wpływ na ich losy, a także na losy osób z nimi związanych. Matka Grace, Annie, nie zgadza się na uśpienie straszliwie poranionego konia, czując, że wówczas w Grace również coś umrze. Przejeżdża pół Ameryki w poszukiwaniu zaklinacza - człowieka, który potrafi oddziaływać na psychikę koni…

Tom Booker, kowboj z Montany, ma szczególny dar - jest kimś w rodzaju końskiego psychoterapeuty. Wywiera kojący wpływ na zwierzęta, a później okazuje się, że potrafi również wywierać wpływ na ludzi. Osoby, które się z nim zetknęły, ulegają wewnętrznej przemianie, i nic w ich życiu nie jest już takie, jak było...

„Tej historii nie można było lepiej napisać. Nicholas Evans snuje przejmującą epicką opowieść miłosną, niewolną przy tym od gorzkich tonów… Kup, pożycz lub ukradnij tę książkę, ale nie przegap tego literackiego klejnotu!”.

GOODREADS ŚWIATOWY BESTSELLER SPRZEDANY W PONAD 20 MILIONACH EGZEMPLARZY, NA PODSTAWIE KTÓREGO POWSTAŁ NOMINOWANY DO OSKARA FILM

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 561

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 23 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,4 (89 ocen)
54
22
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
_Diema_74

Dobrze spędzony czas

Film lepszy. Rzadko mi się to zdarza ale w tym przypadku film bardziej mi się podobał
10
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Warta wysłuchania. I trochę inna jak film, ale nie gorsza. I książkę i film polecam
10
Tunderem

Nie oderwiesz się od lektury

Książka wywołała u mnie wiele emocji. Byłam przerażona, smutna , pełna nadziei, podziwu, szczęścia i zaskoczenia. To jedna z tych książek, która pozostawia pewne przemyślania już po przeczytaniu.
10
Aguleczek5

Nie oderwiesz się od lektury

Książka totalnie mnie pochłonęła już od pierwszych stron. Nie wiem czy sprawiła to sceneria wśród koni czy główny wątek miłosny, ale całość czytało mi się wyśmienicie. Nie jest to może arcydzieło w pełnym słowa tego znaczeniu, ale dostarcza tylu emocji, że nie mogłam dać mniej niż dziesięć gwiazdek. Spodobał mi się styl autora, momentami dość surowy i bardzo konkretny w opisie zdarzeń i narracji. Mam słabość do wszystkiego z wątkiem koni, więc zapewne stąd mój zachwyt. Już teraz mogę z pewnością stwierdzić, że książkę będę pamiętać na długo, a o niewielu mogę to napisać. Niby od początku wiadomo w jakim kierunku potoczą się losy głównej bohaterki, ale cała otoczka nie jest już tak przewidywalna. Od pierwszego momentu między mną a książką zagrało po prostu wszystko i tak pozostało do ostatniego słowa. Nie spodziewałam się takiej wielowymiarowości po romansie. Oczywiście polecam.
00
Werka35

Całkiem niezła

popełniłam błąd najpierw oglądając film a nie przeczytałam książki
00

Popularność




Nicholas Evans Zaklinacz koni Tytuł oryginału The Horse Whisperer ISBN Copyright © 1995 by Nicholas EvansAll rights reserved Copyright © 2021 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Fragment z wiersza Jianzhi Sengcana O ufności w sercu na podstawie angielskiego przekładu zaczerpniętego z tomu D.T. Suzuki, Manual of Zen Buddhism. Grove Press, 1960 Redaktor prowadzący Dariusz Wojtczak Redakcja Magdalena Wójcik Projekt graficzny okładki Krzysztof Kibart www.designpartners.pl Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Dla Jennifer

Podziękowania

Oto lista osób, którym należą się ogromne podziękowania:

Huw Alban Davies, Michelle Hamer, Tim Galer, Josephine Haworth, Patrick de Freitas, Bob Peebles z rodziną, Tom Dorrance, Ray Hunt, Buck Brannaman, Leslie Desmond, Lonnie i Darlene Schwendowie, Beth Ferris, Bob Ream oraz Rick i Chris, dwaj kierowcy ciężarówek, którzy zabrali mnie na przejażdżkę mrówkojadem.

A przede wszystkim winien jestem wyrazy wdzięczności czworgu bliskich przyjaciół: Fredowi i Mary Davisom, Caradocowi Kingowi oraz Jamesowi Longowi, a także Robbiemu Richardsonowi, który jako pierwszy opowiedział mi o zaklinaczach koni.

Nie podążaj za zewnętrznymi uwikłaniami.

Nie tkwij w wewnętrznej pustce.

Bądź spokojny w jedności rzeczy,

a dwoistość zniknie sama.

Jianzhi Sengcan, O ufności w sercu (606 r.n.e.)

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Śmierć była na początku tak, jak raz jeszcze zjawi się na koniec. Tyle że nigdy się nie dowiemy, czy to ta myśl niczym cień przemknęła przez sen dziewczyny, by ją zbudzić w ten najbardziej nieprawdopodobny z poranków. Otworzywszy oczy, wiedziała tylko tyle, że świat w jakiś sposób się zmienił.

Czerwona łuna na zegarku pokazywała, że brakuje jeszcze pół godziny do ustawionego przez nią czasu budzenia, leżała więc zupełnie spokojnie, nie unosząc głowy i próbując zdać sobie sprawę z tego, co się zmieniło. Było ciemno, ale nie tak, jak być powinno o tej porze. Po drugiej stronie sypialni na zatłoczonych półkach dało się rozpoznać blady połysk trofeów jeździeckich, nad którymi majaczyły twarze gwiazd rocka, które, jak kiedyś sądziła, miały wiele dla niej znaczyć. Nasłuchiwała. Także wypełniająca dom cisza była odmienna, pełna oczekiwania, niczym pauza między zaczerpnięciem oddechu a wypowiedzeniem słów. Jeszcze chwila, a rozlegnie się stłumiony pomruk pieca, który w piwnicy będzie się budził do życia, a stare deski podłogi podejmą znowu rytualną skrzypiącą skargę. Wyślizgnęła się z pościeli i podeszła do okna.

Spadł śnieg. Pierwszy tej zimy. Ponieważ nie było widać dolnej belki parkanu, musiało napadać ze trzydzieści centymetrów. W nieruchomym powietrzu zastygł w doskonałych, choć komicznych kształtach na gałęziach sześciu małych wiśni, które ojciec zasadził zeszłego roku. Samotna gwiazda lśniła na skraju granatowego nieba nad lasem. Dziewczynka spuściła wzrok i zobaczyła lodową koronkę, która uformowała się w dolnej części szyby; przyłożyła do niej palec i wytopiła mały otwór. Dreszcz, który poczuła, nie był spowodowany zimnem, lecz zachwycającą myślą, że ten przekształcony świat był przez chwilę wyłącznie jej. Odwróciła się i spiesznie zaczęła ubierać.

Grace Maclean wróciła zeszłego wieczoru z Nowego Jorku tylko w towarzystwie ojca. Zawsze lubiła ową dwuipółgodzinną jazdę Taconic State Parkway, gdy w bezpiecznym wnętrzu mercedesa słuchali nagrań i beztrosko gawędzili na temat szkoły czy jakichś nowych spraw, nad którymi pracował. Lubiła słuchać, jak mówi w trakcie jazdy, lubiła mieć go tylko dla siebie i przyglądać się, jak powoli odpręża się w ostentacyjnie weekendowym ubraniu. Matka, która jak zwykle miała jakieś ważne spotkanie, sprawy do załatwienia czy cokolwiek innego, na pewno złapie pociąg do Hudson, co i tak zdecydowanie preferowała. Gęsty ruch na drogach w piątkowe popołudnie irytował ją i niecierpliwił, co kompensowała sobie, przejmując dowództwo i mówiąc Robertowi, ojcu Grace, że ma zwolnić, przyspieszyć czy wybrać jakiś skrót, aby uniknąć zwłoki. Nigdy się z nią nie kłócił, po prostu robił to, co mu poleciła, aczkolwiek od czasu do czasu wzdychał i w tylnym lusterku rzucał zesłanej na tylne siedzenie Grace znaczące spojrzenie. Relacje pomiędzy rodzicami bardzo długo stanowiły dla niej tajemnicę, gdyż był to skomplikowany świat, w którym dominacja i uległość nigdy nie były dokładnie tym, czym się wydawały. Nie chcąc dać się uwikłać, Grace po prostu uciekała, chroniąc się w sanktuarium walkmana.

W pociągu matka będzie pracowała przez całą podróż, pełna skupienia, z którego niepodobna było ją wyrwać. Ostatnio, podczas jednej z takich wypraw, Grace towarzyszyła matce, a uważnie się jej przyglądając, nie mogła wyjść z podziwu, że jeśli nawet na chwilę spojrzała ona w okno, to tylko zamglonym, niewidzącym wzrokiem i tylko wtedy, gdy na jej telefon komórkowy zadzwonił któryś ze znakomitych pisarzy lub jakiś nader gorliwy redaktor.

Światło na podeście przy pokoju Grace ciągle się paliło. W skarpetkach przemknęła na palcach przez na wpół otwarte drzwi sypialni rodziców i tutaj stanęła. Słyszała tykanie zegara ściennego w holu na dole, a także uspokajające, miękkie pochrapywanie ojca. Schodami zeszła do holu; lazurowe ściany i sufit lśniły, odbijając blask śniegu za niezasłoniętymi oknami. W kuchni jednym łykiem opróżniła szklankę mleka i zjadła kawałek ciasta z cząstkami czekolady, pisząc jednocześnie na górnej kartce stosiku przy telefonie: Idę pojeździć. Wrócę koło 10. Pa, G.

Wzięła następny kawałek ciasta i zjadła go, idąc do przedpokoju przy tylnych drzwiach, gdzie trzymali płaszcze i zabłocone buty. Nałożyła polar i z ciastem w ustach, zręcznie podskakując na jednej nodze, na drugą naciągnęła jeździecki but. Zapięła kurtkę pod szyję, włożyła rękawiczki i zdjęła z półki kask. Zastanawiała się przez chwilę nad telefonem do Judith, aby sprawdzić, czy pomimo śniegu dalej chce jeździć. Ale nie było po co, przyjaciółka jest z pewnością równie podekscytowana jak ona sama. Otwierając drzwi, aby wyjść na mroźne powietrze, Grace usłyszała, jak w piwnicy ożywa piec.

Wayne P. Tanner posępnie zerkał nad krawędzią kubka z kawą na rzędy przysypanych śniegiem, zaparkowanych przed barem ciężarówek. Nie znosił śniegu, ale jeszcze bardziej nie znosił, gdy go udupiano, a starczyło kilka godzin, by przydarzyło mu się to dwa razy. Nowojorscy drogowcy, zadowolone z siebie jankeskie sukinsyny, radowali się każdą minutą prześladowania; dobrze widział, jak siadają mu na ogonie i trzymają się tam przez dobrych kilka mil, zachwyceni tym, że ich dostrzegł. A potem włączają światła, każą mu zjechać na pobocze, jakiś gówniarz w stetsonie podchodzi wystudiowanym krokiem, jakby był jakimś cholernym gliniarzem z filmu. Zażądał karty pracy kierowcy, Wayne znalazł ją, wręczył i przyglądał się, jak szczeniak kartkuje rejestr.

— Z Atlanty, co? — mruknął znad przerzucanych kartek.

— Tak, proszę pana — odrzekł Wayne. — I jedno mogę panu powiedzieć: jest tam o wiele cieplej niż tutaj.

Taki ton zwykle sprawdzał się z gliniarzami, pełen szacunku, a jednocześnie ojcowski, jakby łączyło ich jakieś szosowe pokrewieństwo. Gówniarz jednak nie podniósł wzroku.

— Mhm. Wie pan, że ten antyradar, który ma pan tutaj zamontowany, jest nielegalny, prawda?

Wayne zerknął na małe czarne pudełko przymocowane do deski rozdzielczej i przez chwilę zastanawiał się, czy zagrać kompletne niewiniątko.

W Nowym Jorku takie ostrzegacze były nielegalne tylko w ciężarówkach o masie wynoszącej ponad dziewięć ton, ale ten limit miał przekroczony trzy- albo czterokrotnie. Obawiał się jednak, że udawanie ignoranta może jedynie rozwścieczyć tego małego sukinsyna, przywołał więc na twarz grymas pełen żartobliwej skruchy, ale na darmo, gdyż szczeniak nadal na niego nie patrzył.

— Prawda? — powtórzył.

— No cóż, chyba tak.

Chłopak zamknął kartę, zwrócił ją Wayne’owi i wreszcie spojrzał mu w oczy.

— No dobrze — powiedział. — Teraz obejrzyjmy sobie prawdziwą.

— Przepraszam, nie rozumiem.

— Drugą kartę. Prawdziwą. Bo ta tutaj to bajeczka.

Wayne poczuł niespokojny ruch w żołądku.

Przez piętnaście lat jak tysiące innych kierowców ciężarówek prowadził dwa rejestry, z których jeden prawdziwie informował o czasie jazdy, długości trasy, odpoczynkach i innych takich rzeczach, drugi zaś zawierał dane spreparowane specjalnie na wypadek podobnych sytuacji, pokazujące, że wszystko zgadza się z regulacjami prawnymi. I przez cały ten czas, kiedy Bóg jeden wie, ile dziesiątków razy przejechał kraj z jednego wybrzeża na drugie, żaden gliniarz nie posunął się do czegoś takiego. Do diabła, przecież chyba każdy kierowca prowadził lipną kartę pokładową — między sobą nazywali ją komiksem, bo przecież to była jedna wielka ściema. Jeśli pracowało się samodzielnie, nie mając do dyspozycji zmiennika, jak miało się podołać wszystkim tym wymaganiom? Jak niby inaczej, u diabła, zarobić na cholerną kromkę chleba? Wszyscy przewoźnicy dobrze o tym wiedzieli, po prostu „nikt niczego nie zauważał”. Próbował przeciągnąć całą sprawę, udając minę nie tylko urażoną, ale nawet odrobinę rozeźloną, ale wiedział, że to nic nie pomoże. Partner szczeniaka, wielki koleś z byczym karkiem i pogardliwym uśmiechem, wysiadł z radiowozu, nie chcąc uronić ani chwili z tej zabawy, po czym kazali mu opuścić kabinę na czas przeszukania. Widząc, że gotowi są wszystko doszczętnie wybebeszyć, zrezygnował ze wszystkich sztuczek, wyciągnął kartę ze schowka pod siedzeniem i wręczył policjantom. Wynikało z niej, że w ciągu doby przejechał ponad dziewięćset mil z jednym tylko odpoczynkiem, który i tak był o połowę krótszy od wymaganych ośmiu godzin.

Teraz czekał go mandat w wysokości tysiąca, może tysiąca trzystu dolarów, o wiele wyższy, niż dostałby za cholerny ostrzegacz radarowy. Kto wie, czy nie straci nawet zawodowego prawa jazdy. Gliniarze wcisnęli mu pęk papierów i odes­kortowali na postój ciężarówek, ostrzegając, by nawet przez chwilę nie myślał o wyjeździe przed rankiem.

Poczekał, aż odjadą, a potem poszedł na stację benzynową i kupił kanapkę z indykiem oraz sześciopak piwa. Noc spędził na pryczy z tyłu kabiny. Była dostatecznie szeroka i wygodna, ale mimo że po kilku łykach poczuł się odrobinę lepiej, to i tak przez całą noc nękały go zmartwienia. Kiedy zaś, zbudziwszy się, zobaczył śnieg, zrozumiał, że wpadł po raz drugi.

Gdy dwa dni temu rozkoszował się porankiem w Georgii, nawet mu do głowy nie przyszło, żeby sprawdzić, czy ma ze sobą łańcuchy na opony, z rana zaś, zajrzawszy do schowka, zobaczył, że ich tam nie ma. Nie wierzył własnym oczom. Jakiś kutafon pożyczył je sobie albo ukradł. Wayne wiedział, że na międzystanówce wszystko będzie w porządku, gdyż pługi i piaskarki wyjechały już przed kilkoma godzinami. Tyle że on miał dostarczyć dwie olbrzymie turbiny do celulozowni w pipidówie o nazwie Chatham, aby zaś tam dotrzeć, musi opuścić autostradę i jechać bocznymi drogami. A te, kręte i wąskie, są jeszcze nieodśnieżone. Wayne znowu zaklął pod nosem, dokończył kawę i położył na blacie banknot pięciodolarowy.

Za drzwiami przystanął, aby zapalić papierosa, i kuląc się z zimna, mocniej naciągnął na głowę baseballową czapkę Bravesów. Docierał do niego pomruk ciężarówek wyjeżdżających już na międzystanówkę. Śnieg skrzypiał mu pod butami, gdy ruszył przez parking w kierunku swojego wozu. W rządku stało czterdzieści, może pięćdziesiąt wielkich samochodów, wszystkie, podobnie jak jego, czteroosiowe, głównie peterbilty, freightlinery oraz kenworthy. Wayne jeździł czarnym chromowanym kenworthem conventional, z racji długiego, spadzistego nosa nazywanym mrówkojadem. Lepiej wprawdzie wyglądał, mając za sobą, jak najczęściej bywało, wysoką chłodnię, a nie, tak jak teraz, dźwigając na płaskiej przyczepie dwie turbiny, ale w przytłumionym świetle śnieżnego poranka i tak wydawało się, że to najpiękniejszy pojazd. Przez chwilę sycił się widokiem samochodu, dopalając papierosa.

W przeciwieństwie do młodych kierowców, którzy się tym nie interesowali, on zawsze dbał o to, aby kabina lśniła czystością. Nawet teraz, jeszcze przed śniadaniem, zgarnął cały śnieg. Znienacka przyszło mu do głowy, że jednak tamci, w odróżnieniu od niego, nie zapomnieli cholernych łańcuchów. Wayne Tanner wgniótł papierosa w śnieg i wdrapał się do kabiny.

Dwie linie śladów zbiegały się u wylotu długiego podjazdu, który prowadził do stajni. Ze znakomitym wyczuciem czasu obie dziewczyny znalazły się na nim prawie jednocześnie i ruszyły pod górę, a ich śmiech staczał się w dół doliny. Słońce jeszcze nie wzeszło, tym bardziej więc białe paliki, wytyczające dróżkę po obu stronach, ledwie się odcinały od śniegu, podobnie jak przeszkody na polach. Ślady dziewcząt prowadziły na grań, by potem zniknąć między grupką niskich budynków skupionych wokół czerwonej stajni — w której trzymano konie — jakby ją chroniły.

Gdy Grace oraz Judith weszły na podwórze, czmychnął przed nimi kot, zostawiając ślady na śniegu. Zatrzymały się i przez chwilę spoglądały w kierunku domu. Ani śladu życia. Pani Dyer, właścicielka tego miejsca, która obie je nauczyła jeździć konno, normalnie powinna już być na nogach i krzątać się po obejściu.

— Myślisz, że powinnyśmy jej powiedzieć, że wyjeżdżamy? — szepnęła Grace.

Dorastały razem i jak daleko sięgały pamięcią, w każdy weekend spotykały się tutaj na wsi. I chociaż obie mieszkały na Upper West Side, obie chodziły do szkół na East Side i rodzice obu byli prawnikami, nigdy nie przyszło im do głowy, że mogłyby się spotkać w trakcie tygodnia. Ich przyjaźń umiejscowiona była tutaj i wiązała się z końmi. Judith właśnie skończyła czternaście lat i była prawie o rok starsza od Grace, która tak poważne decyzje, czy narażać się na gniew popędliwej pani Dyer, wolała pozostawiać przyjaciółce. Judith parsknęła i zrobiła pogardliwą minę.

— Nie — prychnęła. — Będzie się tylko wściekała na nas, że ją zbudziłyśmy. Ruszajmy.

Powietrze w stajni było ciepłe i nasycone ciężkim, słodkim zapachem siana oraz końskiego łajna. Dziewczęta, niosąc siodła, weszły do środka i zamknęły za sobą drzwi. Tuzin wierzchowców przyglądał im się z boksów z czujnie nastawionymi uszami, podobnie jak Grace wyczuwając, że ten świt na zewnątrz jest jakiś dziwny. Koń Judith, Gulliver, kasztanowaty wałach o łagodnych oczach, leciutko zarżał, gdy podeszła do boksu, i nadstawił pysk do pogłaskania.

— Hej, kochanie — przywitała się. — Jak się dzisiaj masz, co?

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki