Zaklinacz dźwięków. Powieść o Fryderyku Chopinie - Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch - ebook
NOWOŚĆ

Zaklinacz dźwięków. Powieść o Fryderyku Chopinie ebook

Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch

0,0

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Zaklinacz dźwięków. Powieść o Fryderyku Chopinie to dowcipna i liryczna, inteligentna i mistyczna opowieść o dramatycznym życiu jednego z najwybitniejszych kompozytorów w dziejach światowej muzyki. Portret geniusza rozdartego między chorobą a pasją, burzliwymi uczuciami a samotnością w tłumie, otwartością na świat a patriotyzmem. Portret artysty w czasach błogiej młodości w Warszawie oraz pełnej sukcesów i cierpień emigracji w Paryżu, Londynie, Wiedniu i Berlinie.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1085

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025, Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-8241-334-2

Projekt okładki: Anna Slotorsz

Ilustracje wykorzystane na okładce: polona.pl (domena publiczna) oraz adobe stock (© Mitart)

Korekta: Dorota Ring

Skład i łamanie książki: Jacek Antoniuk

[email protected]@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Jestem rewolucjonistą,

pieniądze nic dla mnie nie znaczą.

FRYDERYK CHOPIN

Geniusz Chopina jest tak olbrzymi, że ani jeden kompozytor dzisiejszych czasów nie jest w stanie być, pod względem stylu – bardziej nowoczesny niż on. Jest on dla mnie największym wśród gigantów.

SIERGIEJ RACHMANINOW

.

Fortepian milczy jeszcze, jak senna syrena,

Jeszcze w zmarłych melodyj zatopiony echa,

Smętną bielą klawiszy jakby się uśmiecha,

Gotów oddać się znowu tej słodkiej tyranii,

Która rwie go na błękit, zabija w otchłani,

Każe mu być aniołem albo szaleć w walce –

I czeka na widmowe, pieszczotliwe palce.

ARTUR OPPMAN

Nie ma nic wstrętniejszego

niż muzyka bez ukrytego znaczenia.

FRYDERYK CHOPIN

KSIĘGA I

PRESTO

POŚPIECH DZIECIAKA

.

MAGICZNA SARMACJA

Warszawa, pałac Ossolińskich, styczeń 1811

Świat stoi otworem.

Europa, rozgrzana wojnami, bawi się i płacze.

Księstwo Warszawskie skute jest lodem i granicami zaborców.

Duch opiekuńczy stolicy opada na zaśnieżone domy i skwery, szuka Krakowskiego Przedmieścia. Ulicą pędzą sanie, spod końskich kopyt wydobywają się iskry śniegu i lodu, białe magiczne drobinki spadają na czerwoną od mrozu twarz kulawego wyrostka, który sprzedaje „Gazetę Warszawską” i zachwala ją, krzycząc:

– Cztery spektakle gratisowe! Jeden dla szpitali i jeden na fundusz wysłużonych aktorów! Roczne subwencje w wysokości trzydziestu sześciu tysięcy złotych polskich! Wszystko to zasługą księcia Fryderyka Augusta, miłościwie nam panującego, dobrotliwego namiestnika Napoleona Wielkiego!

Chłopak, ubrany w mocno sfatygowany kożuszek, futrzaną czapę, spodnie z łatami i trzewiki ocieplone wepchaną w nie słomą, macha płachtą dziennika, w którym są zapewne informacje o kształtowaniu się składu Dyrekcji Rządowej Teatru Narodowego. Prezesem został Julian Ursyn Niemcewicz, a dyrektorem sceny warszawskiej Wojciech Bogusławski. Trwa burzliwe ustalanie repertuaru. Przytupujący z zimna młodzik nie interesuje się zawartością sprzedawanego produktu, to przywoła klientów, to chuchnie w palce wystające z trochę poprutych, ciemnych wełnianych mitenek, to spogląda w górę, w stronę okna, z którego, jak wie, o tej porze często dobywają się cudowne dźwięki fortepianu. Niestety, dzisiaj instrument milczy. Pewnie żona profesora Liceum Warszawskiego ma inne zajęcia.

Z wrzawy zimowego życia wyodrębnia się cicha melodia rodzinnego bytowania Chopinów. To gęsty, cudowny destylat uczuć, w którym zawarte są wszystkie dźwięki świata, przefiltrowane i uszlachetnione jak w modlitwie.

W niewielkim salonie pierwszego warszawskiego mieszkania Chopinów, w oficynie pałacu Ossolińskich przy Krakowskim Przedmieściu, gospodarze domu, Mikołaj i Justyna, korzystają z czasu wolnego od zajęć szkolnych. Siedzą przy stole, rozmawiają i przypatrują się dwójce swoich dzieci, już prawie czteroletniej Ludwiczce, ubierającej właśnie drewnianą lalkę w jedną z trzech sukieneczek, i śpiącemu w kołysce dziesięciomiesięcznemu Fryderyczkowi. W pokoju unosi się zapach wosku, świeżo parzonej herbaty z goździkami i przesyconego sadzą powietrza, wpadającego przez nieszczelne framugi. Choinka w kącie trzyma wciąż zapach lasu, jej igły rzucają na podłogę drobne cienie, jakby ktoś niewprawną ręką chciał na niej wymalować partyturę symfonii losu.

Nieoczekiwanie zjawia się u Chopinów wielce szanowny Samuel Bogumił Linde, dyrektor liceum, pachnący jakąś cytrusową wodą kolońską.

Zaproszony przez nich do stołu rozkłada notatki, a w oczach błyszczy mu pasja odkrywcy, dla którego każde słowo jest owadem zamkniętym w bursztynie czasu. Próbując zapanować nad swoją wymową, zawierającą historie plemion skandynawskich i germańskich, starannie dobiera głoski, pyta:

– Pani Justyno, wpadłem z wizytą, bowiem zapytać chciałbym o pewne słowa, co związane są z życiem po szlacheckich dworach... Albowiem jam raczej w miastach europejskich bytował, a sielska polska wieś trochę obcą mi się jawi. Do pana Fryderyka też pytania mam o francuszczyznę...

Słynny już polski językoznawca i leksykograf pracuje nad kolejnym tomem swojego opus magnum – to Słownik języka polskiego, którego pierwsza księga urodziła się w tym samym roku, co pierworodna córka państwa Chopinów, Ludwika. Aktualne prace wielbiciela języka polskiego kręcą się już wokół haseł na literę Ż. Pyta więc, czy słowo „żywina” jest na polskiej wsi wciąż jeszcze używane na określenie bydła domowego. Albo czy „żywizna” to zapas żywności. A czy słowo „żywiec” to żywa roślina, czy żywe zwierzę, czy tylko żywa rybka służąca za przynętę.

Nie wiadomo czemu, ale dwudziestodziewięcioletnia Justyna Chopin zaczyna mówić nie o żywinie, nie o żywiźnie, nie o żywcu, lecz o żywicy. Jej dłonie spoczywają nieruchomo na fałdach sukni w kolorze pastelowego błękitu, nozdrza wchłaniają niewyczuwalny zapach, oczy uciekają gdzieś dalej, poza ten pokój, poza to miasto, w daleki pejzaż sprzed lat. Widzi białe ściany dworku w Żelazowej Woli, ogląda wielkie lipy, smutne wierzby i posiwiałe brzozy, których cień układał się latem w poplątane koronki na ścieżkach.

– Jakże było inaczej tam, nad rzeczułką... – wzdycha. – Brak mi tej Utraty, wielka to w byciu moim utrata. Życie w Żelazowej Woli miało swój rytm, swój porządek, swoją ciszę... Tu wszystko jest inne. Tu wszystko jest obce.

Linde unosi brwi, spogląda niepewnie i badawczo na twarz kobiety, otuloną muślinowym czepkiem, skrywającym włosy związane z tyłu głowy w grecki węzeł, ale nic nie mówi. Gdy przenosi wzrok na Mikołaja Chopina, dostrzega jego ledwie widoczny uśmiech, czuje się więc w obowiązku go odwzajemnić. Obaj mężczyźni zdają się rozumieć, że przez Chopinową przemawia nostalgia, uczucie potężniejsze niż zawiłości języka.

Justyna tęskni za Żelazową Wolą. To tam od wczesnej młodości prowadziła dom swojej krewnej, hrabiny Ludwiki Skarbkowej; to tam w 1802 roku poznała Mikołaja, który zaczął wówczas pracę jako guwerner; to tam w niewielkim domu blisko Skarbków, w pobliżu ich dworu, zamieszkała z Mikołajem; to tam urodziła dwoje dzieci, Ludwikę i Fryderyka. Córka przyszła na świat podczas wojny, która toczyła się między napoleońską Francją a Prusami i Rosją i która zakończyła się trzy miesiące po narodzeniu dziewczynki, w lipcu 1807 roku, kiedy Napoleon i car Aleksander I zawarli pokój w Tylży. Z części ziem zaboru pruskiego powstało wówczas Księstwo Warszawskie, w którym Chopinowie żyją, a które – mimo że ma własną konstytucję, własny Sejm, Senat, rząd i własną armię, nawet własnego władcę, króla saskiego – tak naprawdę jest zależne i podporządkowane Cesarstwu Francuskiemu, czyli Napoleonowi.

Nauczyciel literatury francuskiej, podobnie jak żona, zaczepia teraz myślą o Żelazową Wolę, ale szybko skupia się na przeprowadzce, mającej miejsce wówczas, gdy Frycuś miał cztery miesiące, a Ludwiczka ciut więcej niż trzy latka. Jest przekonany, że była to dobra decyzja. Poprawia mankiety swojego ciemnobrązowego surduta i kładzie dłoń na ramieniu żony, pragnąc ją pocieszyć. Jego głos brzmi żywo, choć trochę sztucznie, jakby całym sobą chciał zarazić wszystkich własnym entuzjazmem.

– Ależ Justyno, duszko moja, toż Warszawa to miasto wielkich perspektyw! Pośród tych ulic, wśród tych ludzi, każde słowo nabiera nowego znaczenia. Tutaj naszej dziatwie skrzydła wyrosną, pofruną wyżej jako my...

Linde kiwa głową, odnajdując w tej myśli odbicie własnych przekonań. Ale jako maniak nie chce porzucić wytyczonej uprzednio ścieżki rozmowy. Dotarł już do litery Ż, jest on teraz jako żywiołowiec w swoim żywiole, co dorwał się do żerowiska, marzy mu się żytniówka pośród żyznego żyta, którym żyźnić chce żyźń1 swojej duchowej żywotności. Taka to z niego intelektualna żywocina2. Prowadzi swój uregulowany żywot pośród ksiąg i innych papierzysk, toteż nie jest człowiekiem za bardzo życiowym, żywi jednak nadzieję, że jego życie i w odległej przyszłości będzie żyło swoim książkowym żywotem. Nażył się już parę lat, wyżył się trochę, przeżył to i owo, a jego pożycie z nadobną niewiastą układa się całkiem przyzwoicie. Współżycie małżeńskie także służy tworzeniu wielkiego dzieła. Jakoż wyraz „żona” ma dla niego ponętność nie mniejszą niż najcudowniejsze wklęsłości i wypukłości własnej małżonki.

Wskakuje teraz na swojego konika i zaczyna wykład. Mówi, że „żona” to wyraz rodzimy, ogólnosłowiański, choć ongiś nie oznaczał partnerki męża, tylko określał kobietę w ogóle, białogłowę. Jako Marcin Bielski pisał: „Pallas Atena najpierwiej żonom wymyśliła prząść kądziel i płótno tkać”. Na te słowa Chopinowa trochę się krzywi, a widząc to, dostojny leksykograf rzuca cytatem z tłumaczenia Biblii Jakóba Wujka:

– Mężowie, miłujcie żony wasze, a nie bądźcie gorzkiemi przeciwko nim.

Z ust Justyny wydobywa się tylko „aha”, a jej mąż, składając dłonie na piersi, świdruje wzrokiem przeurocze oblicze małżonki. I już na końcu języka ma przysłowie: „Śmierć i żona od Boga przeznaczona”. Woli jednak za dużo nie mówić, nie jest bowiem za bardzo pewny swojej polszczyzny, aczkolwiek razem z przyjacielem Samuelem Bogumiłem są zaopatrzeni w cały repertuar zdrobnień i spieszczeń, którymi szafują rano, wieczór, we dnie, w nocy: „żonka”, „żoncia”, „żoneczka”, „żonetka”, „żonula”, „żonulka”, „żonusia”, „żonuś”, tylko wyjątkowo używają „żonczyska” i „żoniska”.

– Człowiek z przyrodzenia jest żeński3, jako to pisał Sebastian Petrycy – dopowiada Linde.

– Oby się ten człek tylko w żonkosia4 całkowitego nie przerobił.

– Mój Mikołaj to na żonkosia słaby materiał. Jako postanowił do miasta się przeprowadzić, tako o radę ni zgodę mnie nie pytał, uradziwszy sobie ze Skarbkami poszukiwania skarbów w Warszawie.

– Bo gdzie jeszcze ludziom tak dobrze jak tu? Tylko w Varsovii. Gdzie śpiewem nas tulą i budzą ze snu? Tylko w Varsovii – mówi Chopin cantabile5, ze swoim francuskim zaśpiewem.

– Panie Mikołaju, nie tylko miasto się rozwija, język także – dorzuca Linde w tonie maestoso6, na co Justyna Chopin reaguje doloroso7. Nudzi już ją ten maniak, któremu wszystko się kojarzy z kwestiami językowymi. Gość tego nie zauważa i ciągnie: – Spisuję teraz słowa, które przywędrowały do nas z Francji. Może pan mi podpowie... Jak pan sądzi, skąd wzięło się słowo „salon”? Czy nie jest to słowo zgoła inne u nas niż w kraju jego pochodzenia?

Chopin potwierdza to, co Linde w zasadzie wie, że nazwa „salon” wywodzi się z języka francuskiego i że w wieku XVII oznaczała pomieszczenie w mieszkaniu dużo wyższe niż inne, zazwyczaj sklepione kopułą, bogato zdobione elementami architektonicznymi i malunkami. Dopiero od niedawna zakres użycia tego wyrazu pęcznieje i salonem nazywa się już nie tylko wielką salę wyodrębnioną architektonicznie, ale również pomieszczenie, które nie jest ani gabinetem, ani sypialnią, tylko po prostu miejscem, gdzie może się zgromadzić większa liczba osób. Słowo to jednak jest jeszcze w okresie przepoczwarzania się, stąd Linde nie zdecydował się wprowadzić go do swojego słownika.

Mikołaj Chopin pochyla się do przodu, gotów rozwinąć wątek, lecz nagle rozmowę przerywa pełen niepokoju i bólu dźwięk. Budzi się Frycek. Do tej pory spał w kącie pokoju, pod choinką, w drewnianej kolebce. Płacz rozchodzi się falami, najpierw cicho, jakby przecierał sobie drogę w świecie, a potem gwałtownie, stanowczo, niczym pierwsza nuta trąb dmących w dies irae.

Ludwiczka, z cichym szelestem swojej bladoróżowej sukienki z ciepłego sukna, z długimi rękawkami, obwiązanymi trzema białymi wstążeczkami na różnych wysokościach ramienia, doskakuje do kolebki i próbuje ukołysać braciszka, choć małe rączki nie mają jeszcze wprawy w tym trudnym tańcu siostrzanej czułości. Ale Justyna Chopin już wie, co ma zrobić. Podchodzi do pożyczonego na okres świąteczny fortepianu i delikatnie kładzie palce na klawiszach. Zaczyna płynąć dźwięk miękki i kojący jak szept. Prosta melodia, nic wielkiego, ale w tej chwili dla malca staje się całym światem.

Mały Fryderyk cichnie powoli, jego oddech zrównuje się z tempem muzyki, oczy, jeszcze wilgotne od łez, zamykają się w cieple kołysanki.

Linde obserwuje tę scenkę i uśmiecha się, jakby szukał słów, które w najbardziej precyzyjny sposób opisałyby owo misterium rozwijającego się życia.

– Język może wiele, ale są rzeczy, których nie da się nazwać – mówi w końcu zrezygnowany.

Mikołaj Chopin kiwa głową.

– Miłość i muzyka... Któż zdoła nazwać wszelkie cuda świata?!

Za oknem Warszawa zasypia już w styczniowym mroku, płomienie świec drgają, grając swoją cichą symfonię.

Justyna Chopin delikatnie bierze na ręce Fryderyka. Jego ciałko, ciepłe i wiotkie od snu, wtula się w jej ramiona jak kwiat zamykający płatki o zmierzchu. Oddech chłopca staje się równy, spokojny, jak gdyby muzyka fortepianu wciąż go otulała, prowadząc przez senne pejzaże. Zanim kobieta zniknie w alkowie, za jej suknią cicho pobiegną nagie stópki. Ludwiczka. Żwawa psotnica w białej bawełnianej koszulce nocnej do kostek, ozdobionej delikatną koronką przy kołnierzyku. Niecierpliwa, z błyszczącymi oczami, ze śladami snu na powiekach, ale z umysłem wciąż rozbudzonym, głodnym opowieści.

– Mamusiu, a bajka? – szepcze, patrząc, jak mama układa braciszka na dużym dębowym łóżeczku, od strony ściany. Maluch jest już owinięty białą kołderką wypełnioną pierzem i obwiązaną tasiemkami. Przy nim położy się wkrótce Justyna. – O kurkach, gąskach, cielaczkach, prosiaczkach? – Głos drżący tęsknotą. W jej myślach Żelazowa Wola jest wiecznie żywa, wciąż istnieją podwórka pełne domowego ptactwa, brzęczenia pszczół, kałuże, w których odbijają się obłoki, i znajome zapachy: kipiącego mleka, skwierczącej słoniny, wilgotnej ziemi, siana suszącego się na słońcu.

Justyna wzdycha głęboko, głaszcze córkę po włosach i sadza ją na swoim łóżku.

– Ptaszyno moja, tu też są cuda. Musisz tylko nauczyć się je dostrzegać.

– Jakie cuda? – Ludwisia marszczy nosek. – Takie jak w klechdach domowych?

Na matczynej twarzy maluje się tajemniczy uśmiech.

– A jakże! Warszawa, choć ma swoje konie na ulicach i psy biegające po podwórkach, ma też swoją Syrenkę. Opowiem ci o niej...

Dziewczynka błyskawicznie się ożywia.

– A czy Syrenka znosi jajka?

Justyna wybucha śmiechem.

– Nie, gwiazdeczko moja, Syrenka nie jest ptaszyną. To pół kobieta, pół ryba. Dawno, dawno temu wyszła z Wisły i w osadzie Warsa i Sawy zapragnęła zostać na zawsze. Była to dziwostwora o złotych łuskach, co błyszczały jako księżyc. Pieśń takową śpiewała, że serca koiła i smutki leczyła.

Ludwiczka kręci głową, jakby nie mogły się w niej pomieścić nowe obrazy słowem malowane.

– No, ale jak ma ogon ryby, to pewnie i skrzela, prawda? Jako ten karp, co go tłuczemy na Wigilię.

Chopinowa przytula córkę, wciąż się śmiejąc.

– Moja mała uczona! Może w twojej opowieści Syrenka miałaby skrzela, znosiłaby złote jajka, może i by skrzydełka jej wyrosły i poleciałaby za Jasiem do Śląska. Legenda mazowiecka zaś mówi, że Syrenka to czarująca ryba-panna, odważna i tak pięknie śpiewająca, że wszyscy ją kochali.

Ludwiczka otwiera szeroko oczy.

– Gdzie męstwo swe pokazała?

– Gdy zło nadeszło, nie uciekła, wzięła miecz i tarczę, by bronić grodu, który pokochała... A teraz śpij, słoneczko. Jutro opowiem ci więcej. Bo teraz już noc czuwa nad wszystkimi... nawet nad Syrenką, Bazyliszkiem i Kamiennym Niedźwiedziem...

Chopinówna wzdycha, mruczy coś pod nosem i wtula się w matkę. Drobne palce dziewczynki bawią się koronką przy rękawie matczynej sukni. Ludwiczka zamyka oczy, jej oddech się wyrównuje. Matka głaszcze dziewczynkę po włosach i przez chwilę patrzy to na jedno swoje dziecko, to na drugie.

Za oknem stolica jeszcze nie śpi. Kopyta stukają po lodzie, płozy sań skrzypią, świszczy bat. Słychać dzwony. Frycuś macha rączkami przez sen, jego palce zdają się akompaniować mosiężnym sercom na wieżach kościołów.

Warszawa, stolica napoleońskiego Księstwa Warszawskiego, liczy sobie teraz niewiele ponad sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców, nie jest już stolicą obojga, trojga, wielu narodów, Rzeczpospolita umarła. Rozebrali ją do naga trzej zaborcy: Rosja, Niemcy i Austria.

Jednak mimo że ów „Paryż Północy” wciąż odczuwa klęskę powstania kościuszkowskiego, na Krakowskim Przedmieściu, na Długiej i Miodowej przepych już całkiem jutrzejszy. Pozłacane karoce magnatów ścigają się latem z gnającymi na oślep dorożkami, zimą zaś odbywają się wyścigi sań i innych pojazdów płynących przez zamarznięte kałuże, śnieżne zaspy i pośniegowe błoto. Ekwipaże zajeżdżają pod rezydencje chełpiące się reprezentacyjnymi dziedzińcami, starannie wypielęgnowanymi ogrodami i posągami, które alegoryzują bogactwo, dostojeństwo i męstwo. Pałace arystokracji zmieniają się w swojej architekturze zgodnie z szybko przemijającymi modami, dużo szybciej niż wiejskie dworki szlacheckie, które zastygły w renesansowych wzorcach. Arystokracja zawsze chce iść noga w nogę z trendami przypływającymi z Zachodu. Pałace porzucają więc już włoski barok, teraz w modzie jest saskie rokoko. A w tym samym mieście – tuż obok – obdrapane kamienice, podłe rudery, a nawet żałosne baraki.

Mimo tego społecznego zróżnicowania miasto emanowało kiedyś i wciąż promieniuje tajemniczą energią.

Leopold Tyrmand napisze po latach: „Są miasta, które mają duszę, i takie, które jej nie mają. Co to jest «dusza miasta»?... Trudno odpowiedzieć. Może sposób bycia mieszkańców, może styl, może rodzaj reakcji na historię i jej wydarzenia lub prościej – na zwykłe radości i smutki, zaklęte w piosence”8.

Barki jak płynęły po Wiśle, tak płyną nadal, a po drugiej stronie rzeki – zasępiona Praga. Ale to nie ta ze snów maestra Wojciecha Żywnego, żartobliwego Czecha, o którym jeszcze nikt nie słyszy, ale którego wielka rola nadciąga.

Polska Praga wciąż nie może otrząsnąć się po rzezi, którą tu urządził generał Suworow w listopadzie 1794 roku. O tym Mikołaj Chopin nie zapomni nigdy. Wówczas bowiem jako porucznik milicji miejskiej wartował na Pradze. Syn francuskiego kołodzieja stał się podkomendnym szewca Kilińskiego, a ściśle mówiąc, niegdyś szewca, obecnie radnego miasta i pułkownika. Polskie oddziały w porę wycofano. Na szczęście dla spolszczonego Francuza. Nie dla mieszkańców – z czego bardzo zadowolona była caryca Katarzyna II. Szturm Rosjan był równie dziki jak najazd mongolski czy tatarski – trupem padali wszyscy: żołnierze, starcy, kobiety, dzieci. Hekatomba, ponad dziesięć tysięcy ofiar. W następnym roku podpisano trzeci rozbiór Polski. Warszawa stała się miastem niemieckim. Ulice zaszwargotały, język germański zaczął wybrzmiewać na ulicach i placach, w kawiarniach, cukierniach i żydowskich szynkach. Zapanował pruski dryl.

Mikołaj Chopin był już wówczas w Polsce od ośmiu lat, od 1787 roku. Gdy dwa lata później lud paryski zdobył Bastylię, z szafotów popłynęła krew – i na Wschód zaczęła przepływać fala uchodźców, wielu z nich dotarło do Polski: duchowni, arystokraci, bogacze, politycy, konserwatywni publicyści; zostali tu zarządcami, doradcami, guwernerami. W salonach i salach koncertowych, na dożynkach czy kuligach zadźwięczał język francuski; z biegiem lat stał się symbolem elegancji i bycia „na wyższym poziomie” niż reszta społeczeństwa. No ale Francja przestała być Francją, jaką pamiętał i kochał Mikołaj, teraz nie miał już do czego wracać. Postanowił związać swój los z nową ojczyzną, wykorzystać ojczysty język, by zostać guwernerem dzieci zamożnych arystokratycznych rodzin. Bardzo szybko znalazł tu dla siebie najwspanialsze miejsce na ziemi.

Uwiodła go magiczna Sarmacja.

ŚWIATŁO I MROK

Warszawa, pałac Mniszchów, grudzień 1812

Podziemia pałacu Mniszchów9 toną w kwaśnym półmroku.

Mikołaj Chopin siedzi samotnie w ciasnym kamiennym pomieszczeniu bez okien. Duszna przestrzeń o niskim sklepieniu, rozświetlona tańcem trzech świec w kandelabrze. I czwartej – w kinkiecie. Zapach omszałych kamieni miesza się tu z wonią palonej mirry.

Przed nauczycielem francuskiego na niewielkim stoliku leżą kartka papieru i pióro. Zadanie, jakie mu powierzono, jest jasne – spisać testament. Mikołaj zdaje się słyszeć bicie własnego serca. Ociera spocone ręce o nogawki.

Nieśmiało podnosi wzrok, patrzą na niego puste oczodoły.

Czaszka ma wszystkie zęby. Nieszczęśnik był młodym człowiekiem.

Świece zaczynają skwierczeć złowrogo; przez zwężenie klepsydry przeciskają się kolejne ziarna piasku, na jej dnie jest dopiero cieniutka warstwa krzemowych kryształków. Co będzie, gdy żółty proszek przesypie się do końca? Czy ten koniec będzie nowym początkiem? A może to już będzie koniec wszystkiego...

Po lewej stronie stolika leży cyrkiel. Masywny, piękny, zabytkowy. W razie potrzeby można komuś przebić nim czaszkę.

Spisanie testamentu to obowiązek każdego „profana”, wchodzącego w te piekielne lochy. Czynność ta przypominać ma o kruchości ludzkiego życia, o ulotności ducha w tych burzliwych czasach.

Niemal cały kończący się już rok 1812 był czasem wielkich nadziei i niepewności.

W czerwcu Napoleon Bonaparte poprowadził na Moskwę swoją wielką armię, żołnierzy w liczbie ponad czterysta pięćdziesiąt tysięcy, z ambitnym planem, by rzucić Rosję na kolana. Czy jest nadzieja, że Polska uwolni się od choćby jednego zaborcy? Jeśliby zwyciężyli Francuzi, nowa ojczyzna Mikołaja mogłaby się odrodzić jako niepodległe państwo, stałaby się siostrą pierwszej macierzy Chopina; jeśliby zaś koalicja polsko-francuska poniosła klęskę, Warszawa mogłaby się stać sceną zemsty Rosjan. I właśnie w tym tkwi dzisiejsze wielkie zagrożenie. Mikołaj dobrze pamięta rzeź Pragi sprzed lat, gdy wojska carskie dokonały masakry na ludności cywilnej, przepełnia go więc strach o bliskich – żonę Justynę, pięcioletnią Ludwiczkę, syna Fryderyka, już dwuletniego, roczną córeczkę Izabelkę i niedawno narodzoną trzecią córkę, Emilkę. Chopin wie, że w tym burzliwym czasie najlepiej mieć wpływowych przyjaciół, którzy pomogą chronić rodzinę.

Dlatego on, światowy, przyszedł tu dziś. By dokonało się jego wtajemniczenie.

Ma umrzeć jako „profan” i narodzić się jako nowy człowiek.

Mikołaj, Francuz pochodzący z Marainville w Lotaryngii, spogląda wstecz, w swoją historię, próbuje uchwycić własny los. Już kiedyś musiał przejść przez podobny rytuał. Umarł jako Francuz, a urodził się jako Polak. Przypomina sobie pierwsze kroki we wrastaniu w polskość. Owo dorastanie do jakiegoś ideału obywatelskiego było pełne nadziei, ale też niepozbawione poczucia tęsknoty za opuszczoną ojczyzną. I nie tylko. Sam nie chce się do tego przyznawać, jednak gdzieś na dnie jego duszy czai się obawa, że wybór nowego kraju, a nawet pokochanie go, chęć pozostania w nim już na zawsze, jest jednak zdradą korzeni rodowych i narodowych, porzuceniem francuskiej tradycji i tożsamości.

Do Polski przybył jako nastolatek. A był to czas, kiedy Józef Aleksander Jabłonowski intensywnie starał się o wykreślenie dzieła Mikołaja Kopernika z Indeksu ksiąg zakazanych. Mikołaj Chopin polonizował się dzień po dniu, poznając język i pracując jako księgowy w fabryce tytoniu, potem jako miejski stróż prawa, a w końcu jako guwerner dzieci kilku rodzin pochodzących ze średniozamożnej szlachty, w tym u Łączyńskich i Skarbków.

Kiedy robił karierę skromnego buchaltera w fabryce Weydlicha, a było to w 1788 roku, Polska była już uszczuplona przez pierwszy zabór. I wtedy to roziskrzyło się wielkie święto narodowe, czyli rozpoczął swe obrady Sejm zwyczajny, który po latach nazwany zostanie Sejmem Czteroletnim bądź Wielkim. Wówczas przez głowę siedemnastoletniego Mikołaja zaczęły się przewijać takie nazwiska, jak Kołłątaj czy Niemcewicz. Dziś Chopin wspomina, że gdy w tym początkowym okresie pobytu na polskiej ziemi usilnie starał się zdobyć biegłość w języku polskim, czytając Uwagi nad życiem Jana Zamoyskiego, dzieło Staszica, zaczęły dochodzić wieści o rewolucji francuskiej. Jedni witali tę nowinę euforycznie, innych doprowadzała ona do czarnej rozpaczy. Młodziutki Chopin nie wiedział, co o tym myśleć i co dalej będzie z jego starą ojczyzną. Z czasem zaczął spotykać różnych uchodźców z Francji, wielu z nich przekonanych, że w Polsce zostaną już na zawsze, że oni, arystokraci, księża, uczeni, będą musieli zmienić zawód, a niektórzy z nich po raz pierwszy w życiu pracować. I to go zaskoczyło: do Francji wracać nie mają zamiaru. Wielu pozbawiono tam majątków, a na niektórych czekała nawet gilotyna.

Nie wiedział jeszcze, co on sam zrobi. Na razie postanowił zostać. A skoro tak, zdecydował, że musi jak najlepiej i jak najszybciej poznać Polskę, jej historię, kulturę i język.

Starał się, jak mógł. Czytał, obserwował i bywał. Wielkim przeżyciem, zresztą na poły patriotycznym, było dla Mikołaja pójście, za swoje pierwsze własne, zaoszczędzone pieniądze, na sztukę niejakiego Juliana Ursyna Niemcewicza. Powrót posła, wystawiany na warszawskiej Scenie Narodowej, w osobliwy sposób korespondował ideowo ze świeżo wydanymi Przestrogami dla Polski Stanisława Staszica. Mikołaj coraz głębiej wchodził w polskie życie duchowe, od 1791 roku zaczął nawet czytać „Gazetę Narodową i Obcą”, redagowaną przez owego Niemcewicza, a także Tadeusza Mostowskiego i Józefa Weyssenhoffa (nie miał pojęcia, że jest to organ prasowy masonów). W następnym roku usłyszał, że w Petersburgu zawiązano nieszczęsną konfederację, ale oczywiście nie wiedział, że później będzie ona nazywana targowicką i stanie się symbolem zdrady (choć wielu rozsądnych obywateli inaczej postrzegało te wydarzenia). Był to czas, kiedy należało się opowiedzieć po jednej ze stron, nawet jeśli się było niedowarzonym emigrantem. Wtedy też po raz pierwszy dotarły do jego uszu nazwiska wybitnych polskich dowódców, jak Józef Poniatowski, Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski.

Od polityki uciekał w poezję. Pomagało mu to doskonalić polszczyznę. I choć do religii miał stosunek ambiwalentny, to właśnie na śpiewniku Franciszka Karpińskiego Pieśni nabożne uczył się poetyckich wzruszeń, śpiewając je sobie przy akompaniamencie fletu czy skrzypiec.

Gdy nastał rok 1793, a z nim drugi rozbiór Polski, Chopin usłyszał o obywatelskim nieposłuszeństwie urzędników z Warszawy, Torunia, Poznania, Gdańska, sabotujących niesprawiedliwe zarządzenia zaborców. Właśnie wtedy – jako dwudziestodwulatek – zaczął się po raz pierwszy zastanawiać, jakim obywatelem nowej ojczyzny jest on sam i jakim powinien być w przyszłości. Jego wyobraźnią zawładnął Tadeusz Kościuszko, bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki i dowódca jednej z trzech dywizji armii koronnej księcia Józefa Poniatowskiego. Kościuszko, jego żołnierze i masy chłopskie wystąpili wkrótce potem z hasłami: wolność, całość, niepodległość – i tym zwróciły one uwagę Mikołaja, że w jakiś sposób nawiązywały do pięknych, ale dwuznacznych i już złowrogich haseł rewolucji francuskiej: wolność, równość, braterstwo. Krakowska przysięga Kościuszki i wybuch powstania narodowego przeciw Rosji i Prusom w 1794 roku odbiły się szerokim echem, dotarły więc i do stolicy. Również w Warszawie rozgorzało. Mikołaj przyłączył się do obrończych działań obywatelskich, jako aktywny członek milicji miejskiej. U jego boku walczyli najzwyklejsi mieszczanie, rzemieślnicy, robotnicy. Był to rok szczególny. Chopin pamięta, jak w pierwszych dniach grudnia 1794 wystarał się o bilety na operę Krakowiacy i górale Wojciecha Bogusławskiego. Nie był ani krakowiakiem, ani góralem, ale był już prawie Polakiem.

Dwa lata później przeżył szok kulturowy, jego tożsamość narodowa została poddana wielkiej próbie, wtedy bowiem rozpoczęły się w Mediolanie rozmowy pomiędzy generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim a generałem Napoleonem Bonaparte. Nie wiedział, co o tym sądzić, czy wiązać z tym jakieś nadzieje dla siebie i obu swoich narodów. Przebieg wydarzeń zasiał w nim niechęć, a może nawet nienawiść do zaborców, zwłaszcza po aresztowaniu przez Prusaków polskich generałów i osadzeniu ich w twierdzy Magdeburskiej, i po uwięzieniu przez policję austriacką Hugona Kołłątaja w twierdzy w Ołomuńcu. Wprawdzie umarła wówczas caryca Katarzyna II, która chciała zniszczyć naród polski nie tylko fizycznie, ale i duchowo – jednak jej demoniczny testament, przekazany podwładnym, skutecznie zatruwał ducha polskości. Te instrukcje Katarzyna II przekazała już przed laty Nikicie Iwanowiczowi Paninowi, swojemu bliskiemu współpracownikowi, by podał je dalej tajnymi kanałami. A zalecenia carycy brzmiały tak:

„Istnieją różne narody, a raczej różne narody mają różnego ducha. Jedne można podbić i przesiedlić w celu zagarnięcia ich ziem, a świat nie podniesie wrzasku – to małe narody, plemiona. Z innych można uczynić małym wysiłkiem niewolników i będą chętnie lizali rękę pana – to narody o podłej duszy, od kolebki niegodne samostanowienia, w wielkich obszarach Azji roztopią się bez śladu. Z trzecimi wreszcie nie można zrobić ani tego, ani tego, przynajmniej nie od razu – to Polacy. Nie można zaanektować ich państwa, bo trzeba byłoby się dzielić z Prusami, Austrią, Turcją i Bóg wie jeszcze z kim; narzuca to europejska równowaga sił. Po drugie nie można tego zrobić od ręki, gdyż są to znakomici żołnierze, a cały naród, gdy otwarcie zagrożony, przypomina wściekłego wilka w nagonce. Zbyt dużo by to kosztowało, należy więc zdemoralizować ich do szpiku kości. Trzeba... rozłożyć ten naród od wewnątrz, zabić jego moralność... Jeśli nie da się uczynić zeń trupa, należy przynajmniej sprawić, żeby był jako chory ropiejący i gnijący w łożu... Trzeba mu wszczepić zarazę, wywołać dziedziczny trąd, wieczną anarchię i niezgodę... Trzeba nauczyć brata donoszenia na brata, a syna skakania do gardła ojcu. Trzeba ich skłócić tak, aby się podzielili i szarpali, zawsze gdzieś szukając arbitra. Trzeba ogłupić i zdeprawować, zniszczyć ducha, doprowadzić do tego, by przestali wierzyć w cokolwiek oprócz mamony i pajdy chleba. Będą oni walczyć długo, bardzo długo, nasze prochy przepadną, ale przyjdzie czas, gdy sami sprzedadzą swój kraj, sprzedadzą go jak najgorszą dziwkę. My rozpoczniemy ten proces, Panin! Korupcją «milczących psów», którzy będą nimi rządzić. Bogactwem i głodem, które biednych podjudzą przeciw możnym, tych drugich zaś napełnią takim strachem i podłością, że uczynią wszystko dla zachowania swego bogactwa. Zepsujemy ich kultem prywaty, złodziejstwa, rozpusty, wszelaką demoralizacją i wiodącym ku niej alkoholem. Stworzymy tam nową oligarchię, która będzie okradać własny naród nie tylko z godności i siły, lecz po prostu ze wszystkiego, głosząc przy tym, że wszystko, co czyni, czyni dla dobra ojczyzny i obywateli. Niższe szczeble tych krwiopijców będą uzależnione od wyższych w nierozerwalnej strukturze formalnej i nieformalnej piramidy. Trzeba będzie starać się, by w piramidę wpasowany był każdy zdolny i inteligentny człowiek, by zechciwiał w niej i spodlał. Niedopasowywalnych szaleńców, nieuleczalnych fanatyków, nałogowych wichrzycieli i każdą inną wartościową jednostkę wyeliminujemy operacyjnie. Zadanie to jest wielkie, Panin, lecz i efekty będą wielkie. Polska zniknie w samych Polakach! Wtedy właśnie, gdy będzie wydawało się im, że mają wolność. Ale ja tego nie doczekam, Panin, zaczniemy jednak ten proces”.

Zabójczy eliksir się sprawdził10.

Kolejne lata wykazały, że Polska nawet na sojuszników nie ma co liczyć. Napoleon wykorzystywał legiony polskie do walki na wszystkich frontach świata, nawet na San Domingo, przeciw zbuntowanym Murzynom. Jakże dziwnie brzmiała wtedy w uszach Mikołaja znana już Pieśń Legionów Polskich we Włoszech... Jeszcze Polska nie umarła, jeszcze Polska nie zginęła – śpiewali Polacy, nowi rodacy Mikołaja. Tymczasem w Petersburgu podpisano ostateczną konwencję rozbiorową, która zapowiadała likwidację wszystkiego, co by przypominało istnienie Polski. Zaborcom chodziło nie tylko o zniszczenie państwa, ale także jego kultury i ducha tego niepokornego narodu.

Kiedy w lutym 1798 roku w Petersburgu zmarł król Stanisław August Poniatowski, a Polacy u boku Napoleona bili się o Egipt, co rozumniejsi patrioci pojęli, że w tym kotle wojen toczy się też inny bój – walka o dusze Polaków. Wtedy to Stanisław Sołtyk, Tadeusz Czacki, Józef Kalasanty Szaniawski, Samuel Bogumił Linde, Stanisław Staszic i biskup Jan Albertrandi powołali do życia Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk. Była w tym dziele jakaś iskra nadziei. Niestety, symboliczny stał się również polonez Pożegnanie ojczyzny z roku 1800, za którego autora uchodził Michał Kleofas Ogiński11. Śmierć Ignacego Krasickiego, ongiś księcia biskupa warmińskiego, ostatniego prymasa Polski, oraz księdza Grzegorza Piramowicza, członka Towarzystwa Przyjaciół Nauk, obu w 1801 roku, zdawała się zamykać pewną epokę, okres polskiego oświecenia i nieuzależnionego od wzorców francuskich sposobu reformowania państwa. Po obu tych wybitnych postaciach zostały jednakże nieśmiertelne pisma, Mikołaj Chopin zakochał się w bajkach Krasickiego i już w wyobraźni widział siebie, jak czyta je własnym dzieciom.

Dzieci, żona... Jeszcze wówczas nie znalazł odpowiedniej dla siebie partii. Wiedział tylko, że musi zdobywać wykształcenie i kulturalny polor, by móc nawiązywać kontakty ze szlachtą, arystokracją, ludźmi wpływowymi, opiniotwórczymi, gdzieś w tych sferach szukając dla siebie umiłowanej białogłowy, choćby jakiejś szlachcianki siódmej wody po kisielu, mieszkającej w cichym mazowieckim dworku pod czarnym lasem. Ponieważ społeczeństwo polskie było bardzo rozpolitykowane, wiedział, że musi sobie wyrobić dobrą orientację w zakresie polityki wewnętrznej, zagranicznej, w sprawach geopolityki, dyplomacji. Ukazał się właśnie memoriał Adama Jerzego Czartoryskiego O systemie politycznym, którego winna trzymać się Rosja. Bolesne było dla Mikołaja przedstawione tam i dość logicznie uzasadnione stanowisko polityczno-ideologiczne, jak to Polacy powinni skutecznie przeciwstawiać się wpływom francuskim.

Europa stała wtedy w ogniu, wojska francusko-polskie walczyły ku chwale cesarza Napoleona niemal na wszystkich frontach, niekoniecznie z pożytkiem dla obu tych narodów. Z drugiej jednak strony nie dało się ukryć, że Bonapartego widzą te narody jako szczególnego, charyzmatycznego geniusza i prawodawcę nowej rzeczywistości. Czy to w ogóle możliwe, by nowy bóg Francuzów, zaprowadziwszy któregoś dnia pokój w całej Europie, stał się wybawicielem wszystkich wykluczonych czy zniewolonych? A może jego zjednoczona Europa będzie po prostu imperium korsykańskim...

Podczas pierwszych lat życia Mikołaja Chopina na Mazowszu największym jego problemem był jednak język polski. Pracując jako guwerner u Skarbków, za żadne skarby nie mógł się pozbyć swojego obcego akcentu, robił więc wszystko, by defekty złej wymowy polakierować prawidłową gramatyką i płynnością wypowiedzi. Każdą wolną chwilę poświęcał czytaniu, pierwszą jego lekturą, którą pochłaniał w obu językach, i po francusku, i po polsku, były Pamiętniki Maurycego Beniowskiego. Drugą – Pamiętnik znaleziony w Saragossie Jana Potockiego otrzymany w podarunku od hrabiny Skarbkowej, a zamówiony przez jej męża w Petersburgu. Gdy książka, wydana w języku francuskim, dotarła do Żelazowej Woli, hrabiego Skarbka nie było już w dworku, ulotnił się z przyczyn finansowo-prawnych. Młody, dobrze zapowiadający się guwerner dzieci Skarbków zyskał dzięki tej lekturze kontakt ze światem i językiem, które nie mieściły mu się w głowie. Było to dzieło wprost zniewalające ogromem opisów, metafor, wizji, szarad intelektualnych, odkryć, spotkań, romansów, horrorów i dziwactw wykraczających poza ramy przeciętnej wyobraźni.

Dzisiaj Mikołaj Chopin zastanawia się nad rozdarciem osobowościowym – swoim i autora owego Pamiętnika. Który z nich zdradził swoją ojczyznę? Mikołaj, porzuciwszy Francję, czy może Potocki, polski poseł, działacz społeczny, który postanowił pisać po francusku?

Przygody Alfonsa van Wordena, narratora będącego alter ego Potockiego, miały również inny wymiar, wpłynęły na życie osobiste Nowego Polaka. Pewnego razu w Żelazowej Woli tak się zaczytał, skuliwszy się w kącie altanki, że zapomniał o swoich obowiązkach. Znalazła go klucznica dworu Skarbków, panna Tekla, która odebrała mu książkę, mówiąc, że hrabina Skarbkowa go wzywa. Tak oto frywolne fabułki trafiły do buduaru Krzyżanowskiej. I zaczęło się qui pro quo, w finale zaś można było usłyszeć słynną frazę z romantycznych baśni: A potem żyli długo i szczęśliwie.

Mikołaj otrząsa się ze wspomnień, uświadomiwszy sobie, gdzie właściwie jest.

Dokąd prowadzi to żałosne, obite czarnym kirem pomieszczenie? Krzesło, na którym siedzi, wydaje się coraz twardsze. Kartki testamentu zdają się przyciągać sąsiednie pojemniki z siarką i solą. Mikołaj wie, że w którymś kościele dzwoni dzwon, ale nie wie w którym. Słyszał, że siarka symbolizuje aktywne, twórcze siły przyrody, stanowiąc przeciwieństwo rtęci – owej siły biernej, która może się poruszyć dopiero pod wpływem impulsów zewnętrznych. A sól? Zasada krystalizacji... O co tu chodzi? Jakieś antagonistyczne moce, przeciwieństwa w chaosie kosmosu dążącego do równowagi. Chopin podnosi głowę, widzi wyryte na ścianie tajemnicze, jakoby magiczne zaklęcie: V.I.T.R.I.O.L. Profanowi kojarzy się to ze żrącym kwasem pochodzenia siarkowego, piekielnego. Słyszał też, że te dziwne litery nawiązują do starej dewizy alchemików i różokrzyżowców: Visita Interiora Terrae, Rectificandoque, Invenies Occultum Lapidem, co znaczy, o ile dobrze pamięta: „Odwiedź wnętrze ziemi, przez oczyszczenie odnajdziesz kamień tajemny”. Wnętrze ziemi kojarzyło mu się zawsze z grobem albo piekłem...

Kto wie, co go jeszcze dziś spotka!?

Jakiś duch zdaje się szeptać: „Nigredo, nigredo, nigredo12”. Mikołaj czuje słodki odór trupa. Gnicie i śmierć. Przemiana. Strach. Pierwsze, drugie, trzecie pianie koguta, stoi on, wymalowany na płocie, nad którym uśmiechają się do siebie księżyc otulony dwunastoma gwiazdkami i słońce promieniujące swą magiczną mocą.

A kartka jest nadal pusta. Jak mózg Chopina.

Testament winien być szczerą odpowiedzią na trzy pytania: co ów „światowy”, wszedłszy w szeregi tajemnego bractwa, chciałby uczynić dla siebie, co chciałby uczynić dla ojczyzny i co chciałby uczynić dla świata.

Czegóż chce dla siebie? Być dobrym mężem i ojcem, i nauczycielem. Przyżonie trwać wiernie. Swoje córki wychować na światłe osóbki, tak by znalazły sobie mężów z rodzin kulturalnych, wykształconych, ceniących ziemię ojczystą, wiarę, tradycję i prawdę. A syn, który uczy się dopiero pierwszych słów, może być, kimkolwiek zechce, to Mikołaja największa nadzieja. Trudno dziś rzec, jaki los czeka Frycusia, jedno jest pewne, że chłopiec jest wyjątkowo wrażliwy i emocjonalny, a na dźwięki muzyki reaguje w sposób niemal niesłychany.

Czegóż chce dla Polski, która stała się jego drugą ojczyzną? Stać na straży jej dziedzictwa. Jej kapitał duchowy pomnażać. A z kultury i tradycji francuskiej wyciągać wszystko, co najlepsze (mimo że jest sceptycznie ustosunkowany do pomysłów francuskich encyklopedystów). Problem w tym, że nie wie nawet, jak połączyć w jeden spójny system tak różne osobowości, jak Diderot, Wolter i Rousseau. Na pewno nie będzie się kierować w wychowaniu swoich uczniów i dzieci wskazówkami z Emila Rousseau (mimo że ów intelektualista wystąpił w obronie Polski). Filozof ten twierdził bowiem, że człowiek jest istotą naturalną, innymi słowy, że jest dzieckiem natury, a od zwierząt różni go tylko udział w długim i ciężkim procesie zdobywania języka, idei, kultury i wartości.

A czym może się Mikołaj światu przysłużyć? Nauczyciel francuskiego nie wie dlaczego, ale przychodzi mu teraz do głowy pewna myśl Woltera (którego jako człowieka po prostu nie cierpi za jego podły charakter, za chęć zniszczenia Polaków). Był on zdania, że o sile państwa decyduje armia potężna, niepokonana, złożona z pięćdziesięciu najwybitniejszych pisarzy i myślicieli. Francja takich ma i z tej miękkiej siły korzysta w swojej dyplomacji Napoleon, sprzeniewierzając się niekiedy ich przesłaniu ideowemu. Faktem jest jednak, że to właśnie oni tworzą dobre imię, reputację Francji. A politycy korzystają z tego, prowadząc swoją wyrafinowaną politykę międzynarodową. Mikołaj konstatuje, że jeśli da Polsce przynajmniej jednego takiego człowieka spomiędzy swoich dzieci bądź uczniów, da go przecież również światu.

Podziały religijne, ideologiczne czy wyznaniowe nie mogą być czynnikami decyzyjnymi w świecie, na całym tym wielkim obszarze musi powstać sieć mądrych i szlachetnych ludzi, którzy będą ludzkość utrzymywać w ładzie, bez wojen. Mikołaj widzi, że wielką rolę w tym dziele odegrać może wolnomularstwo. Wierzy, że ogólnonarodowe porozumienie sprawi, iż nastanie wieczysty pokój.

Jest idealistą? Tak. Jest łatwowierny? Być może.

Jeszcze jeden motyw popycha go do bractwa. Ale ten lepiej ukryć nawet przed ewentualnymi braćmi w wierze. To swoista duchowa polisa13 ubezpieczeniowa. Sytuacja na frontach wojennych jest nieprzewidywalna, wojska Napoleona są w odwrocie, wszystko się może zdarzyć. Dlatego lepiej jest mieć dobrze postawionych znajomych. Mikołaj czuje, że w chwili obecnej wstąpienie do tajnej organizacji jest jego moralnym obowiązkiem, zobowiązaniem wobec siebie, żony i dzieci.

Każdy, kto wchodzi do tajnego bractwa, musi stanąć twarzą w twarz z własną śmiertelnością, by zastanowić się nad sensem swego istnienia. Mikołaj, nauczyciel języka francuskiego, nie ma wątpliwości, po co tu przybył. Znalazł się tu dla siebie i swoich bliskich. Zdaje sobie sprawę, że masoneria14, organizacja wyznająca zasady tolerancji, wzajemnej pomocy i współpracy ponad podziałami, może mu zapewnić ochronę i wpływy. Loże wolnomularskie, braterstwo wykraczające poza granice narodów i religii, zrzeszające ludzi nauki, sztuki i polityki, wydają się Mikołajowi nie tylko przestrzenią emanującą światłem wiedzy, ale i swoistą gwarancją bezpieczeństwa, odpowiednim schronieniem na ten nieokiełznany czas.

Wskutek wyprawy cesarza Napoleona prace wielu polskich lóż zostały w połowie roku wstrzymane, z armią Napoleona poszło bowiem wielu dowódców będących masonami. Na rosyjskie stepy, w serce imperium, powiódł swój korpus na przykład książę Józef Poniatowski, ważna postać w świecie wolnomularzy.

Dopiero od niedawna loże stopniowo wracają do swoich tajemnych obowiązków.

Wkrótce wszyscy bracia Wielkiego Wschodu Narodowego Polski będą braćmi Mikołaja. Pod warunkiem że przeżyje rytuał inicjacyjny. I pozostanie im – w sekrecie – wierny.

Nagle! Trzy uderzenia w drzwi wyrywają Mikołaja z zamyślenia.

Dźwięk młota stukającego w drewno oznajmia mu, że nadszedł czas wyjścia z Izby Rozmyślań. Po chwili na progu widzi starszego mężczyznę w ceremonialnej szacie.

– Mikołaju Chopinie, czy jesteś gotów na dalszą drogę? – pyta ów brat pełniący straż przy izbie.

– Jestem. – Po lochach rozchodzi się schrypnięty głos Mikołaja.

Chopin wie, że teraz czeka go kolejne doświadczenie i wyzwanie. Brat zawiązuje mu oczy czarną przepaską i ostrożnie, ujmując za łokieć, prowadzi gdzieś dalej, zapewne do innej podziemnej izby.

Warszawskie loże masońskie zbierają się w owym czasie w kilkunastu miejscach, rozsianych po całej stolicy. Władze Wielkiego Wschodu Narodowego Polski i pozostali należący do niego bracia zebrali się dziś w pałacu Mniszchów. Pomieszczenia są oświetlone blaskiem porozstawianych tu i ówdzie świec, rzucających na kamienną posadzkę cienie nagromadzonych tu rzeczy. Wiele z nich ma ważne symboliczne znaczenie, ale Mikołaj jeszcze tego nie widzi. Jego skóra wyczuwa chłód taki jak w Izbie Rozmyślań, a węch – podobny dym kadzideł. Powietrze przesyca zapach mirry i żywicy.

Mikołaj czuje, że jeszcze ktoś drugi prowadzi go za ramię. Francuz stawia kroki ostrożnie, słysząc wokół siebie szmery i szepty. Brzęk metalu – klingi szpady czy może noża – odbija się echem od ścian.

– Nie lękaj się, idź – szepcze ktoś, kogo Chopin mija po drodze. Po głosie Mikołaj rozpoznaje Józefa Elsnera, nauczyciela i kompozytora, który wystarał się, by nauczyciel francuskiego mógł dziś wejść w szeregi wolnomularzy.

– Przechodzisz przez noc. – Mikołaj słyszy spokojny, głęboki głos, którego nie zna. To słowa Jana Kantego Załuskiego, wielkiego mistrza obrządków, będącego na co dzień sędzią apelacyjnym Księstwa Warszawskiego. – Ale jeśli masz w sobie światło, rozjaśnisz tę noc. Poznanie przychodzi w trzech krokach. Pierwszy to ciemność niewiedzy. Drugi to światło rozumu. Trzeci do wewnętrzna harmonia.

Nagle ktoś zdejmuje przepaskę z oczu Chopina. Blask dziesiątek świec oślepia go, ale już po chwili inicjowany rozgląda się czujnie wokół. Przed nim stoi kilkudziesięciu mężczyzn w ceremonialnych szatach, z fioletowymi szarfami i insygniami loży, wielu z nich nie zna nawet z widzenia, dopiero później dowie się, kim są w życiu jawnym i utajonym. Wie tylko, że wolnomularzami są ludzie różnych stanów i zawodów. Są wśród nich: były szambelan dworu królewskiego Jerzy Wilczewski, wielki sędzia loży; hrabia Stanisław Potocki, wielki miecznik loży, a jednocześnie prezes Rady Stanu, senator wojewoda, minister Wyznań i Oświecenia Publicznego, prezes Senatu. Jest Ludwik Osiński, historyk i teoretyk literatury, pisarz Sądu Kasacyjnego Księstwa Warszawskiego, tłumacz, krytyk, sekretarz Towarzystwa Przyjaciół Nauk, który za dwa lata będzie dyrektorem Teatru Narodowego, a w loży – wielki mówca; jest hrabia Wiktor Szołdrski, sędzia apelacyjny, pełniący w loży funkcję pieczętarza; jest wreszcie Franciszek Wężyk, poeta i poseł na Sejm, prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Krakowie, który w loży pełni funkcję sekretarza.

W ich pobliżu Mikołaj Chopin dostrzega mężczyzn, których zna już od jakiegoś czasu: Józefa Elsnera, Wojciecha Bogusławskiego i Karola Kurpińskiego. Jest też Tadeusz Matuszewicz, poseł na Sejm Czteroletni, minister finansów, senator-kasztelan, tłumacz dzieł moralnych i politycznych, a jednocześnie wielki namiestnik loży, i Karol Fryderyk Dückert, jeden z wyższych rangą braci lożowych, właściciel warszawskiego pałacu „Pod Czterema Wiatrami”. Na uprzywilejowanym miejscu zaś stoi hrabia Stanisław Kostka Potocki, prezes Rady Stanu Księstwa Warszawskiego, a od niedawna wielki mistrz Wielkiego Wschodu Narodowego Polski, przewodzący wszystkim jego lożom.

– Bracia, dzisiejszy obrządek jest wyjątkowy – mówi wielki mistrz głosem pełnym powagi. – Zbieramy się dziś w imię światła rozumu i wiedzy, by przyjąć do naszego grona nowego członka. Mikołaju Chopinie, czy jesteś gotów przyjąć nauki, które zgromadzeni tutaj mogą ci przekazać?

– Jestem gotów – potwierdza Mikołaj.

Podchodzi do niego Jan Węgleński, pierwszy dozorca loży, i podaje mu kielich wypełniony winem. Drugi dozorca, Wincenty Białopiotrowicz, trzyma w ręku zapaloną pochodnię.

– Niech ten płomień rozświetli twój umysł i serce, a ten kielich utwierdzi cię w przysiędze, którą składasz wobec wszystkich braci – mówi Węgleński.

Mikołaj podnosi kielich do ust, wypija łyk i spogląda na leżące na długim dębowym stole: cyrkiel, węgielnicę i otwartą księgę. Zna ich znaczenie. Cyrkiel symbolizuje mądrość, siły twórcze człowieka, węgielnica – porządek, równowagę i szczerość, a księga – prawdę. Te symbole mają odtąd prowadzić go przez życie.

– Wierność i służba rozumowi, ojczyźnie i ludziom dobrej woli, oto, do czego się zobowiązuję – oświadcza Mikołaj, zgodnie z nauką, którą wcześniej otrzymał.

Białopiotrowicz przypina mu do piersi masońską szarfę, a Węgleński wsuwa na jego palec sygnet z symbolem loży. Wielki mistrz, hrabia Potocki, wolnym krokiem zbliża się do niego, po czym kładzie mu rękę na ramieniu i życzliwym tonem mówi:

– Bracie, dziś wchodzisz na drogę światła, niechże cię więc prawda ku niemu prowadzi.

Mikołaj skłania głowę. Potocki uderza trzykrotnie wielkim młotem o kamienną posadzkę.

– Witaj, bracie. Odtąd kroczysz ścieżką wiedzy, cnoty i braterstwa. Od tej chwili jesteś jednym z nas.

Na kominku szaleją płomienie. W powietrzu unosi się zapach kadzidła, a gdzieś w oddali dzwony wybijają godzinę dziesiątą. Pół Warszawy pewnie już śpi, tymczasem tu, w tej sali, właśnie dokonuje się coś, co na zawsze złączy Mikołaja Chopina z ideami wolnomularstwa.

Ojciec Frycka staje się częścią wielkiej tajemnicy, którą będzie nosił do końca życia.

Pośród głuchych ścian ponownie rozlega się trzykrotne uderzenie młota.

Nowy brat rodzi się na nowo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PRZYPISY

1 urodzaj, obfitość ↩

2 żywa istota, rzecz ↩

3 Skłonny do pożycia z żoną (z: Słownik języka polskiego, S.B. Linde). ↩

4 Tu w znaczeniu: mąż zupełnie oddany żonie, zniewieściały przy niej (źródło: jw.). ↩

5 śpiewnie (z wł.) ↩

6 majestatycznym (z wł.) ↩

7 boleśnie (z hiszp.) ↩

8 Z: Leopold Tyrmand, Tyrmand warszawski (Wydawnictwo MG, Warszawa 2011). ↩

9 Nazwa pałacu pochodzi od nazwiska jednego z właścicieli, Józefa Wandalina Mniszcha, marszałka wielkiego koronnego, żyjącego na przełomie XVII i XVIII w. Z tej właśnie posesji w 1788 r. wzbił się w niebo pierwszy w Polsce balon, uszyty z inicjatywy mieszkającego w sąsiedztwie Jana Potockiego. Podobno w locie balonem towarzyszył mu sługa Turek i biały pudel. W 1809 roku w pałacu zainstalował się teatr marionetek mechanicznych, potem był on siedzibą loży masońskiej Wielki Wschód Polski. Ze względu na masonów lud warszawski nazywał budynek „Pałacem Lucyfera”. ↩

10 Przykładem walki z polską kulturą było wywiezienie całej biblioteki Załuskich do Petersburga. ↩

11 Trzydzieści lat później okaże się, że ów polonez skomponował Kacper Napoleon Wysocki. ↩

12 Czarna faza procesu alchemicznego: gnicie i rozkład (z łac.) ↩

13 W języku francuskim słowo police, oznaczające kwit, certyfikat bądź dowód, istniało już w XVII w. ↩

14 Masoneria, wolnomularstwo – międzynarodowy ruch mający na celu duchowe doskonalenie jednostki i braterstwo ludzi różnych religii, narodowości i poglądów. Pierwsza polska loża wolnomularska powstała w Warszawie w 1721 r. i nosiła nazwę Czerwone Bractwo, niektóre źródła podają, iż pierwszą był Cnotliwy Sarmata założony w 1769 r. W swoim artykule Prawdziwe oblicze masonerii Michał Gliński pisze: „W Polsce demonizowana i otoczona nimbem bulwersującej tajemnicy, na Zachodzie masoneria była od początku częścią sfery publicznej. Stąd większa też świadomość jej pozytywnego wpływu na dzieje świata. To oświeceniowej myśli masońskiej zawdzięczamy przecież wiele wspaniałych dzieł i instytucji, jak Encyklopedia Britannica czy Wielka Encyklopedia Francuska, a także idea publicznych muzeów i bibliotek”. ↩