Zakazane księgi. Powieść o Mikołaju Koperniku - Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch - ebook

Zakazane księgi. Powieść o Mikołaju Koperniku ebook

Wojciech Wiercioch, Jolanta Szymska-Wiercioch

0,0

Opis

Co wspaniałego i strasznego wydarzyło się za sprawą Mikołaja Kopernika? Jak doszło do największej rewolucji naukowej wszech czasów? Kto brał udział w obalaniu naukowych mitów, a komu na rękę było trwanie w nieprawdzie? Gdzie toczyła się walka o zrozumienie i zaakceptowanie nowego obrazu świata? Dlaczego zakazywano drukowania i czytania niektórych książek? Kiedy przestano dyskryminować, więzić, torturować i zabijać za głoszenie prawdy?

 

Zakazane księgito historia ostatnich lat życia polskiego astronoma i burzliwych losów jego genialnego dzieła. Opowieść toczy się od czasów naiwnego odrodzenia poprzez mroczne oświecenie aż po czasy współczesne; przedstawia naukowe zmagania nie tylko Kopernika, ale również Keplera, Galileusza, Newtona, Kanta i innych uczonych. W tle teoretycznych sporów toczy się wielobarwne życie kulturalne, w którym biorą udział luminarze polskiej literatury, tacy jak Jan Kochanowski czy Ignacy Krasicki.

 

Powieść jest kontynuacją Rewolucji niebieskiej. Tomy te można nazwać Księgami Mikołajowymi i czytać je w dowolnej kolejności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 980

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Pamięci naszych Babć i Dziadków

Woda uśmierca duszę, ziemia uśmierca wodę, woda rodzi się z ziemi, dusza z wody.

HERAKLIT

Myśli uczonego są niezależne od sądu ogółu, ponieważ dążeniem uczonego, o ile tylko ludzkiemu rozumowi pozwala na to Bóg, jest szukanie we wszystkim prawdy.

MIKOŁAJ KOPERNIK

Tym większa zbiera mnie ochota śmiać się z głupoty tych, którzy sądzą, że dzięki obecnej swej władzy potrafią stłumić także następnych wieków pamięć. Albowiem przeciwnie się dzieje: gnębionym duchom przybywa powagi, a postronni królowie albo ci, którzy stosowali tę samą co oni srogość, nic przez to innego, jak tylko sobie hańby, a owym sławy przysporzyli.

TACYT

Istniejąc w formie materialnej, literatura podziela wrażliwość materii. Sprzysięgają się przeciwko niej wszystkie żywioły: ogień i powódź, odbierające wilgoć niszczycielskie powietrze i sprzyjające rozkładowi iły ziemi. Papier od początku był bezbronny: można go podrzeć na strzępy i zmiąć, zaplamić i zetrzeć. Niezliczone istoty żywe, od pasożytów i grzybów po owady i gryzonie, mogą go zjeść; potrafi on nawet zjadać sam siebie, spalając się we własnych kwasach.

STUART KELLY

To, że dzieła przetrwały mimo wszystkich prześladowań i zakazów, jest równie godne uwagi, jak z biegiem stuleci wciąż na nowo obalane przekonanie prześladowców, że wraz z życiem autora można wymazać też jego idee. Władcy ze wszystkich epok i kultur, od wykształconego króla po prymitywnie fundamentalistycznego wodza plemienia, od cesarza Augusta po chińskiego sekretarza partyjnego, nie byli i nadal nie są zdolni pojąć, że idee są silniejsze od ustaw.

WERNER FULD

IWODA

KSIĘGA SAMOTNOŚCI

1541-1543

DEMON PÓŁNOCY

Frombork zamarł w drętwej ciszy.

Rzeczy ziemskie spoczęły na swoich miejscach, jakby już nigdy nie miały się zmieniać, jakby ktoś je zamknął w pudle stałości i wieczności.

Chmury, jeszcze o brzasku żwawo sunące, już nie tańczą z północnymi wiatrami, już stapiają się z mgłą.

Jesień, jak to głosi porzekadło, nie zrodzi tego, czego wiosna nie zasiała. A wiosna będzie bezpłodna bez jesiennych zabiegów. Co miało spocząć w ziemi, już tam tkwi dzięki twardym chłopskim dłoniom.

Po zasiewach przyszła kolej na wykopanie rzepy, zbiór kapusty czy podebranie miodu z barci wydrążonych w dębach, bukach, sosnach, grabach i lipach. A potem włościanie – jak co roku – uiścili daniny i czynsze warmińskiej kapitule, uczcili też Wszystkich Świętych i odbyli cmentarne rytuały.

Żywi odwiedzają zmarłych.

Na grobach pełno okruszyn chleba, nieżyjący krewni mają czym się pożywić. Do tronu Bożego wzlatują prośby, błagania i inne modły.

Powłoki ciała lichsze są niż nieśmiertelne dusze, te szukające pociechy, te strzegące świtu, by rozproszył nocne lęki, te pilnujące odmawiania pacierza, te odganiające kwaśną melancholię, te ratujące wiarę ludzi w aniołów stróżów i te otulające swoim tchnieniem…

Zmarli odwiedzają żyjących.

Przez cały listopad trwa pełna mobilizacja duchów. Dobrych i złych, błogosławionych i upiornych, tych spragnionych światłości wiekuistej i tych wodzących na pokuszenie i ku zatraceniu. Nagły psi skowyt albo nieuzasadnione chrobotanie kołatek, wędrujące zydle bądź otwierające się ni stąd, ni zowąd drzwiczki szafek czy buty zmieniające swoje miejsce – to wszystko mogą być oznaki innej, tajemnej rzeczywistości.

Zimno. Ciepło, cieplej, gorąco… Gorączka dnia.

Mikołaj Kopernik, trochę jeszcze osłabiony, dręczony przez ból kości i uporczywy kaszel, odmówił niedawno modlitwy brewiarzowe, a teraz leży przykryty aż pod brodę puchową kołdrą, rozmyślając o różnych sprawach i popatrując w okno na rozkręcający się dzień.

W izbie sypialnej pachnie miętą i octem, oparami ukrzepiającymi zdrowie.

Kanonik zastanawia się, czy wydobrzeje na zbliżające się generalne posiedzenie kapituły warmińskiej1. Bracia kanonicy liczą przecież na jego pomoc przy redagowaniu dokumentów, choć ma on już na karku prawie sześćdziesiąt dziewięć wiosen, wszak sędziwy to wiek.

Ostatnio niezbyt na siebie uważał, pędząc byle jak ubrany do chorych w Szpitalu św. Ducha. No i stało się, zachorował. Tuż po Zaduszkach zmorzyła go niemoc. Wysoka gorączka i ból głowy. Leżał plackiem przez trzy dni, ale dziś czuje się dużo lepiej; najwidoczniej pomogła ruta gotowana z octem. Jednakże i tego ranka nie poszedł do katedry chwalić Boga za nowy dzień. A tu zima za progiem. Jak on przeżyje te okrutne warmińskie mrozy?!

Budynki, ogrody, pola uprawne i łąki pokryła nocą warstewka szronu. Jakie są prognozy? Pijawki, które hoduje w słoju Wojciech Szebulski – sługa uniżony, silny jeszcze, nadal inteligentny, zawsze morowy chłop – przewidują nagłe opady śniegu.

Astronom odwraca wzrok od okna i wbija go w książkę leżącą na stoliczku.

Myśli biegną ku dwoistej naturze człowieka i ku nauce Paracelsusa o ciele widzialnym i ciele niewidzialnym. Czy to sprzeczność jedności, czy jedność sprzeczności, czy może jednak absolutne rozszczepienie? Życie, śmierć…

Makrobiusz, wyznawca neoplatonizmu, kontynuator myśli Pitagorasa i Plotyna, pisał: z Boga powstaje umysł, z umysłu zaś dusza; to ona stwarza wszystkie dalsze rzeczy i napełnia je życiem. Czyż nie miał racji? Ten rzymski pisarz i filozof przełomu IV i V wieku tak podsumował ludzką łączliwość z Bogiem, ów sznur, który ciągnie się od Niego po najniższą formę istnienia:

„Jako że wszystkie rzeczy tworzą ciągłe następstwo, wyradzając się po kolei aż do najniższej, uważny obserwator spostrzeże, iż poszczególne części, od Boga Najwyższego po ostatnie ochłapy rzeczy, są ze sobą wzajemnie i nieprzerwanie połączone. Jest to złoty łańcuch Homera, któremu Bóg, jak powiada, nakazał wisieć z nieba do ziemi”.

Astralny sznur od Boga do ludzi – myśli Kopernik. – Człowiek musi się tego powroza mocno trzymać. I wspinać się, wspinać…

Plum, plum, plum, ze strzechy kapią krople z roztopionych igiełek i piórek lodu.

Woda… Wszystkim daje życie, niektórym zaś zgubę… Morza, rzeki, bagna wsysają w swoją głębię nie tylko zuchwałych, głupich, choć nieraz zaprawionych obieżyświatów, ale także roztropnych rybaków, doświadczonych podróżników oraz sprawne załogi karak, galeonów i karawel krążących między setką europejskich portów. Woda, żywioł piękny i groźny…

Mikołaj rzuca okiem na korony drzew w ogrodzie. Nie ma ich. Rozmyły się niczym widma.

Zalew Fryski pewnie tonie we mgle – fromborski uczony oddaje się urokom wyobraźni, ale obraz ten umyka jak spłoszony zając. Nagle sypialnię wypełniają dalekie krzyki i przeciągłe wycie Rufusa, nowego psa w Kopernikowej kanonii, rudowłosego, przypominającego lisa (staruszka Lupusa wiele miesięcy temu pogrzebano pod lasem).

– Cóż to się dzieje, na Boga? – mruczy doktor pod nosem.

Wyciągnąwszy spod puchu owinięte onucami stopy, kanonik spuszcza je na drewnianą podłogę i siada na łóżku. Ma na sobie trochę już przepoconą długą płócienną koszulę i gacie wiązane na łydkach. Wzdryga się, odczuwając lekki chłód. Ogień w piecu kaflowym już wygasł, Hieronim Junger nie pofatygował się zadbać o podsycanie go; famulusa musiało zająć coś ważnego. Doktor Kopernik szybko sięga po wełniany pled leżący na krześle i wstawszy, okrywa się nim. Ostrożnie stawiając kroki, przechodzi szybko do gabinetu, skąd ma widok na podwórze.

A tam scena jakby prosto z rzewnej skandynawskiej sagi, zarówno chwytająca za serce, jak i niepokojąca.

Na ziemi pół klęczy, pół siedzi Ida, która raz wyje jak wilk, raz lamentuje niczym pogrzebowa płaczka. Kołysze się, jakby ugniatała ciasto. Dłonie w szarych filcowych jednopalczastych rękawicach uderzają raz po raz w ziemię, ale w ruchu tym nie ma ani krzty żywotności. Brunatnoruda futrzana szuba z przecinanymi rękawami tworzy na białej trawie porozrywany magiczny krąg. Kaptur, zsunięty na kark, odsłania jasny czepiec zdobiony falbankami.

– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – szepcze do siebie astronom i czyni znak krzyża. – Niech miłosierdzie Boże trzyma nad nami pieczę.

Obok rozpaczającej dwudziestoośmioletniej dochodzącej dziewki stoi służba Kopernika: Wojciech, ów towarzysz wielu podróży, równie stary jak Mikołaj, i czterdziestoparoletni Hieronim, i kucharka Helga Wax, góralka, która po latach swej niedoli odnalazła astronoma na Warmii. Z niedalekiej przestrzeni spowitej lekką mgłą nadciąga też stróż Jakub nazywany Wichrem, rówieśnik młodszego sługi Kopernika (stary dozorca katedralny Emeryk pożegnał się z tym światem miesiąc temu). Biegnie też wracająca z targu Irmina, niemal sześćdziesięcioletnia kucharka prepozyta Płotowskiego, przełożonego kapituły, i Roch. Kiedyś nosił przydomek Mały Roch, ale pewnego ranka oznajmił wszem wobec, że mały już nie jest, jeśli więc ktoś chce coś dodawać do jego imienia, niech wstawia słowo „duży”. Istotnie, jest już wyższy od wszystkich mieszkańców wzgórza katedralnego.

Astronom niemal słyszy ciężkie sapanie nadbiegających.

I czuje szloch Idy.

O pień nagiej lipy, wychodzącej z powietrznego mleka, wspiera się sąsiadka płaczącej kobiety, Malwina. To żona Dargila – syna wdowy Jeske, której swego czasu Kopernik pomagał otrząsnąć się z melancholii po utonięciu jej męża w Bałtyku – młodziutka, wyglądająca niemal jak dziecko i chuda niczym szczebel drabiny, sztywna i nieruchoma jak głaz, z martwym wyrazem oczu. Aura smutku roztacza się wokół jej sylwetki. Wielu wołało na nią Pietrucha, bo zachwycała się wszystkim, co zielone. Dziś już tak się nie zachowuje. Wiosną tego roku, gdy robiła pranie, do jej chałupy niepostrzeżenie wpadł wieprz, który przewrócił kołyskę ze śpiącą córeczką. Malwina za późno weszła do izby, maleńka Adelajda udusiła się w zwojach; Dargil usychał z żalu przez miesiąc, nic nie robiąc, niemal nie jedząc i nie pijąc; potem stanął na nogi, ale Pietrucha zamilkła na zawsze. Kopernik próbował przegnać tę jej niemoc. Nie zdołał. Czy dziewczynie pomoże czas? Fromborska Matka Boża? Kolejne dziecko? Dargil i Pietrucha są bardzo młodzi, wiele jeszcze przed nimi. Doktor co jakiś czas pyta Helgę o Malwinę, ale wieści zawsze są te same. Pewno do końca życia nie usłyszy, że dziewczyna wyrzekła choć słowo.

Mikołaj wraca do sypialni i pospiesznie się ubiera.

Trza być w butach na weselu i pogrzebie.

Dudnienie kroków na schodach. Skrzypienie zawiasów. Bez pukania.

Wpada Helga. Zziajana, z wymalowanym na twarzy nieszczęściem i strachem.

Takie nagłe wtargnięcie jest niedopuszczalne! Przecież wielebny mógłby się właśnie opróżniać do nocnika. Kanonik powinien zrugać kucharkę, ale myśl o zdzieleniu służki ostrym słowem szybko umyka w nieokreślone przestworza.

– O Boże wielki, Matulo Jerozolimska! – zawodzi na pierwszym wydechu góralka. – Mości proboscu, sakramenckie zło! Trąby jerychońskie zaduły! – Helga przykłada dłonie do piersi. – Dziecko przepadło! Synuś Idy. Jak kamień w wodę. O Jerozolima!

– Jakże to? Gdzie? Porwany? – Kanonik marszczy czoło i siada ciężko na łóżku.

Helga tłumaczy, ale słuchaczem wstrząsa atak kaszlu, nie rozumie niczego, prosi o powtórzenie. Kucharka wywraca oczami, ale kiwa głową i relacjonuje.

Dziś od brzasku Ida była w obejściu zupełnie sama. Z synkiem. Maluśkim, co to dopiero na świat przyszedł. Nakarmiła go, maścią wysmarowała, bo coś mu w piersiach chlupało, a potem przed chałupą drwa rąbała i rąbała, aż w końcu z polanami na ręku wróciła. Dziecko cichutko spało. Tak myślała. Dołożyła do pieca, przegryzła kawałek zakalca i podeszła do kołyski. A tam – pusto, puściutko. Ida jak słup soli. Ciało zastygło, a dusza miotała się niczym niedźwiedzica w klatce. Po chwili wszystkie myśli umilkły, wybuchła śmiertelna cisza.

– Mało jej serce nie stanęło albo ziober nie połamało!

– Nie dziwię się, ale co dalej? – pyta gospodarz.

I dalej szukała, oszołomiona, bezmyślna, zrozpaczona, szukała nawet tam, gdzie dziecka, szczelnie owiniętego, skrępowanego, być nie mogło. Maleństwa nie było ani za kołyską, ani pod łóżkiem, ani w miednicy, ani nigdzie. Ida wypadła z chałupy, rozejrzała się wokół. Pusto, cicho. Na podwórku żadnych obcych śladów. Kto porwał dziecko? Demony – nie ma innej możliwości! Kobieta rozkrzyczała się tak, że ten wrzask musiał być słyszany w całym Fromborku, a może i w Tolkmicku.

– Dziękuję, Helgo, możesz odejść, muszę to w głowie przetrawić.

– Jakże to być może, mości doktorze? Przez drzwi nikt nie wszedł – tłumaczy Wojciech stojący w gabinecie Kopernika – bo obok siekiera wte i wewte latała. A drzwi jeno jedne w chałupie. Ida przecie obcego by uwidziała. Dwa wyglądki w całości już deskami zabite, bo ziąb na dworze od dawna. Insze dziury też pozatykane mchem i wiórami. A tu rzecz niepojęta, dziecko znika! Ot tak, na pstryk. Wokół chałupy ino ślady Idy żem widział. Czary to jakieś, wielebny? Nijak wyrozumieć tego nie mogę.

– Szukać trza, ino prędko, ucony proboscu, Ida od zmysłów odchodzi. Ludzi trza wysłać na przeszpiegi, o Jerozolima! – Helga przestępuje z nogi na nogę.

– Kobieto, kobieto, uspokój nerwy, tu trzeba sporo pomyślunku – mówi gospodarz. – Wezwijcie mi tu zaraz Hieronima i Annę…

Nastaje ponure milczenie. Służebni dziwnie popatrują na siebie. Czyżby Kopernikowi od tej choroby w głowie się pomieszało i zapomniał, że Anny Schilling w kanonii już nie ma?!

Nagle astronom orientuje się w sytuacji, zagryza wargi, próbując się uśmiechać, widać, że jest zakłopotany. Ruchami dłoni w powietrzu wykreśla poprzednie słowa i prosi o przywołanie Hieronima.

– Boże wielki! Tu nie kowala trza, ino biskupa jakiego. Trza szatana przepędzić. – Helga wznosi ręce. – Jam pewna, że zaklęcie kto jakie rzucił. A może to kauk jakisi czy inszy czort wzion sobie dziecinę? Bo jako?

– Bzdur nie gadajcie. Helgo, rób swoje, idź po Hieronima.

Szebulski drapie się po siwej głowie i zdaje się mówić do siebie matowym głosem:

– Przecie trop by jaki został… A ta mgła wcale szukania nie ułatwia… Nie wiem, ja nie wiem, niedocieczone to sprawy są…

– Wojciechu, a na pewno tyś dobrze wszystko sprawdził? Bo jeśli dobrze, to bardzo jest źle. – W głowie doktora Mikołaja szaleją bure myśli, najgorsze przypuszczenia, ale z niczym się nie zdradza.

Sługa kręci głową i wzrusza ramionami.

– Kochany doktorze, może wzrok mój nie tak już ostry, ale dam sobie oczy wydłubać… Jednego żem pewien, nikogo obcego tam być nie mogło.

– I to jest najgorsze.

– A czemuż to? – Zafrasowany famulus marszczy czoło.

Kopernik bije się z myślami, nie wie, czy wyjawić słudze swoje podejrzenia, ale musi coś powiedzieć.

– A jakże Ida się czuje?

– Teraz już lepiej. Gorzałką Helga ją napoiła.

– Aha… no dobrze… A jak się ostatnio Ida zachowywała? Kiedy powiła i potem…

– Smutne jej życie. Bez chłopa. Ale to silna baba, jakoś sobie radziła. Do dziś. W zeszłym tygodniu tu była, z Helgą gwarzyły, panią Annę wspominały… A czemu doktor o to pyta?

– Ciekawość to cnota uczonego męża.

Słychać mocne kroki na schodach.

Mikołaj próbuje wczuć się w sytuację Idy. Wie, że jedno dziecko już straciła, poroniła, Bóg tak chciał. A na dodatek od paru miesięcy jest wdową, Igor utonął podczas sztormu razem z kilkoma rybakami. Zostawił ją z brzuchem, Ida została więc przy jego rodzicach. A ci ponoć teraz do Gdańska wyjechali. Samiusieńka w tym nieszczęściu. Oj, za dużo tego na jej młodą głowę. Czy na pewno tak dobrze się trzyma, jak mówi Wojciech?

– Jam jest – melduje się Hieronim.

– Usiądźmy, panowie. – Kopernik wskazuje ręką ławę. – Musimy sprawę dogłębnie rozważyć. Ad rem. Trzy możliwości mamy, primo: Wojciech mija się z prawdą, secundo: Ida kłamie, tertio: Helga ma rację.

Służebni wytrzeszczają oczy ze zdumienia.

– Ja… – Głos starszego sługi drży i urywa się.

– Wojciech mija się z prawdą, co nie znaczy, że kłamie. Po prostu oględziny domu i zagrody niezbyt dokładnie mógł przeprowadzić. Być może trzeba będzie jeszcze raz drobiazgowo wszystko w środku i na zewnątrz obejrzeć. Pójdziecie tam razem, i to niebawem. A tymczasem zakładamy, że Helga się nie myli, więc to sprawka sił nieczystych…

– Czyli że to duch jaki malca porwał, tak? – dedukuje Wojciech, a Hieronim patrzy na niego niedowierzająco. – Bo tylko duch się przeciśnie przez szpary w wyglądkach. A zresztą duch szpar żadnych nie potrzebuje.

– Niech Wojciech zabobonów nie szerzy – ruga sługę Mikołaj. – Ileż to razy już wam mówiłem, że wierzę jedynie w oddziaływanie duchów poprzez umysł człowieka! I w takim rozumieniu sprawka złego ducha to być może. A ten mógł poprzez głowę Idy zadziałać, zatem takoż samo może w przyszłości zwieść lud Frauenburga.

– Kochany Mikołaju, a gadajcież wy nam po ludzku. – Ton głosu Wojciecha jest wypełniony rezygnacją. – Jam przecie nie Retyk, a ten tu Niemiec to nie żaden Giese ani inny uczony w Piśmie. My ludzie prości. Wyrozumieć nie możem, o jakie zwidy we Frauenburgu tu chodzi.

– Tego nam jeszcze w Kobietogrodzie brakowało – wyjaśnia wzburzony astronom – żeby jego mieszkańcy czarownickie sprawy uznali za zniknięcia przyczynę! Niebożę znika bez żadnego sensownego wytłumaczenia, wiecie, co to znaczy? Czujecie, jakie to może skutki przynieść? Od razu ludziska znajdą sobie jakiego kozła ofiarnego i go ukatrupią. A do tego dopuścić nie możemy. Zatem jakąś naturalną przyczynę tego wypadku znaleźć musimy. I tu mój umysł serce me do pośpiechu popędza. Aż boję się wam wyjawić, co myślę. Ale nie czas na sentymenty. Do rzeczy: Ida może kłamać. Może to ona zabiła dziecko i gdzie je ukryła.

– Nie może tak być! – obrusza się Wojciech. – Poczciwa to niewiasta! A jakże się cieszyła, kiedym kołyskę dla Zybusia wyrychtował.

– Niezbadane są drogi Opatrzności i ludzkiej przewrotności. Wiem ja, że Ida wspaniałą dziewką była, znam ją przecie nie od dziś, ale jako znawca ludzkich ciał i dusz wiem też, co nieszczęście z umysłem potrafi wyczynić. Tego tropu porzucić nie możemy, ale wprzódy wszelki inny poszlak sprawdzić nam trzeba.

– Co nam zatem czynić, panie? – Hieronim już jest gotowy do działania.

– Pójdziecie razem do chaty Idy i do każdej mysiej dziury zajrzycie. Więcej moich instrukcji wam nie trzeba. Ufam wam i w spryt wasz wierzę. Pośpiech bywa złym doradcą, ale w takich przypadkach jest konieczny, przeto nie zwlekajcie.

Ruszają, jakby Helios z bata trzasnął.

Mija godzina myśli i emocji. Słudzy składają Kopernikowi relację z przeszukania.

Wojciech obszedł domostwo teściów Idy, nie zauważył żadnych ludzkich śladów, dokładnie, z widłami w rękach, sprawdził wszystkie zabudowania gospodarcze, odgarniając z klepisk ściółkę, siano, słomę. Tym razem oględzin dokonywał pod kątem możliwego miejsca zakopania zwłok. Niczego podejrzanego nie znalazł. Hieronim sumiennie sprawdził izbę i boczne komórki. I nic. Potem wziął się do paleniska, wygarnął popiół i pogrzebał w nim, szukając kości. Też nic. W końcu wybiegł na podwórko, chwycił za pierwszy lepszy drąg i zaczął nim obijać wszystkie deski w powale. Jedna z nich – ta nad kredensem – była obluzowana.

– Człek przejdzie? – dopytuje astronom.

– Jeno dziecko małe. Ale wtedy ślady jakie wokół zagrody musiałyby zostać, prawda? – Junger drapie się po łysej głowie. – A tu nic.

– No to ja nie znajduję wyjaśnienia… – mówi z rezygnacją w głosie Mikołaj. – A może to jaki drapieżnik…

– A niby jaki? – dziwi się Hieronim. – Niedźwiedź się nie przeciśnie, wilk się nie wdrapie, a kuna za mała.

Kopernik marszczy czoło, chwilę myśli, po czym wydaje polecenia.

Huk zamykanych drzwi jeszcze przez chwilę pobrzmiewa echem w jego mózgu.

Znowu jest sam.

Oby się tylko dziecko znalazło! – rozmyśla. – Daj Boże! Bo jeśli nie, to niech Pan Bóg broni. Wtedy mogą się rozewrzeć wrota piekieł i polowanie na czarownice się rozpocznie. Oby tylko prepozyt za ściągnięciem jakiego inkwizytora nie optował! Albo żeby do jakiego linczu nie doszło! Srogie te nasze czasy, oskarżeniami zagrożone… Ale zawierzmy jednak Opatrzności, cuda się przecież zdarzają.

Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po stronie narwańców – tak myśli wielu ludzi. Opatrzność Opatrznością, ale niektórzy sądzą, że należy Jej pomóc. Trudno o roztropne sądy, gdy wiara splata się z przesądami, zabobonami, gusłami i magią ludową. Zadaniem uczonego kanonika jest prostować te wykoślawione ścieżki wierzeń, chlapać wodą święconą na pogańskie iskry, nie dopuścić do samosądów. Od wymierzania sprawiedliwości w sprawach dotyczących wiary jest sakrament pokuty i Sąd Ostateczny.

– Boże miłosierny, jak coś pójdzie nie tak, parafianie w pierwszej kolejności Runę spalą, a potem i Hanike… – szepcze do siebie.

Czuje niepokój, polubił bowiem obie, mimo ich pruskich zwyczajów, kobiety to miłe, usłużne, nawet rzec można inteligentne. Niestety, czasem wystarczy jedno krzywe spojrzenie, jedna witka zazdrości, półsłówko – i rodzi się skandal religijny. Ziemię na środku rynku przekłuwa gruby pal, a pod nim rośnie stos drewna.

W Polsce lat czterdziestych XVI wieku nikt, nawet Mikołaj, nie ma pojęcia, że gorsze czasy dopiero przyjdą i będą już najeżone tysiącami zarzutów i setkami procesów. Wielu powołanych przed sąd spłonie w ogniu. Stosy, na których palono ludzi żywcem – znane już w starożytności – będą płonąć aż do XIX wieku.

Zdecydowaną walkę z magią Kościół katolicki prowadzi od początku swego istnienia. Ongiś wspierali go w niej pierwsi władcy chrześcijańscy. Do XIII wieku magię uważano za zabobon, a nie za kacerstwo. Za czarownicę mogła zostać uznana miejscowa zielarka, której nie udało się kogoś wyleczyć, czy ktoś żyjący samotnie na uboczu. Stara baba, ale i młoda dziewczyna. Kary dla czarowników były wówczas bezkrwawe: ekskomunika i anatema, czyli uroczysta klątwa kościelna. Z czasem wyroki stawały się coraz surowsze.

Od zarania świata ludzie bali się tych, których nie rozumieli. Ale – o dziwo – mimo swojego lęku czasem korzystali z pomocy wieszczek i czarownic. Wystarczy wspomnieć pierwszego izraelskiego króla, Saula, żyjącego w XI wieku przed naszą erą, który najpierw kazał je wymordować, ale gdy państwo było zagrożone, szukał rozwiązania u czarownicy i nekromantki. Oto często widziane dwa oblicza władzy.

Po latach mediewiści i badacze epoki nowożytnej dojdą do wniosku, że masowe „polowania na czarownice” rozpoczęły się w okresie pontyfikatu papieża Jana XXII2, na początku XIV stulecia.

Ów papież obawiał się najpierw otrucia, potem ciężkiej choroby i pozbawienia życia za pomocą figurki woskowej (po jej przekłuciu czy stopieniu), stworzonej jakimś diabelskim sposobem. Jego mania prześladowcza doprowadziła do śmierci biskupa, lekarza, cyrulika i kilku kleryków – po torturach przyznali się do nekromancji, geomancji3 i posługiwania się magicznymi lustrami. Spłonęli. A inkwizytorzy mogli odtąd przepisy dotyczące postępowania wobec heretyków stosować również względem osób podejrzanych o czary. W 1326 roku Jan XXII wydał bullę (urzędowy dokument papieski) o tytule Super illius specula, co znaczy Na wysokościach Tego – strategiczny dokument w historii czarownictwa i procesów o czary. Napisał w nim znamienne zdanie:

„Wielu jest chrześcijan jedynie z nazwy, którzy, porzuciwszy pierwotne światło prawdy, zaślepieni zostali taką mgłą błędu, że wstępują w przymierze ze śmiercią oraz czynią pakty z piekłem”.

Bulla zmieniła postawę Kościoła wobec magii. To, co od X wieku uznawano za kłamstwo, wytwory śniącego umysłu czy demoniczną iluzję, niemającą żadnego wpływu na rzeczywistość, papież uznał za rzeczywistość.

Swego czasu na Warmii głośno było o pierwszych polowaniach na czarownice, mających miejsce po 1430 roku w pobliżu Jeziora Genewskiego. I nie tylko. Za młodu Kopernik usłyszał od wuja, biskupa Łukasza Watzenrode, niejedną tego typu historię.

O pierwszym znanym procesie o herezję i czary, który miał miejsce w 1245 roku w Langwedocji. O procesach wytaczanych teologom podejrzewanym o błędną doktrynę, choćby tym z zakonnikiem Mistrzem Eckhartem w roli głównej. O procesach tych, którzy próbowali leczyć ludzi. O procesach tych, którzy interpretowali wiarę na własny sposób i chcieli porządkować Kościół wedle swoich zamysłów. O paryskich wydarzeniach z lipca 1372 roku, kiedy oprócz rękopisów, rozprowadzanych przez pewną grupę propagującą życie w ubóstwie, spalono na stosie także jej przywódczynię.

Nie miało znaczenia, czy obwiniający byli ludźmi wykształconymi czy nie. Przez setki lat wśród ludu wszystkich stanów znajdowali się tacy, którzy nie wierzyli, że zrujnowane zdrowie, niemoc spłodzenia dziecka, niepożądane zjawiska przyrody i plagi szkodników to nie sprawki wiedźm bądź szatana. A z drugiej strony – magiczne praktyki ustawicznie krzyżowały się i krzyżować będą z praktykami religijnymi.

W Rzeczypospolitej też tak jest. Lud robi swoje, a tu i ówdzie toczą się procesy4.

Pierwsza wzmianka o karze śmierci za czarostwo (poprzez spalenie na stosie) na polskich ziemiach pochodzi z 1476 roku z Poznania, był to wyrok dla Doroty z Zakrzewa, ale do egzekucji nie doszło. Z kolei w 1511 roku w należącym do poznańskiej kapituły katedralnej mieście Chwaliszewo5 władze świeckie skazały na śmierć w ogniu kobietę podejrzewaną o zniszczenie czarami sześciu warzelni piwa.

Za życia Kopernika procesy o czary toczyły się już niemal w całej Europie – we Francji, w Niderlandach, w Alpach, nad Renem, w północnych Włoszech i w Polsce. Nie było w Rzeczypospolitej wykształconego człowieka, który by nie słyszał o bezwzględnym Hiszpanie, dominikaninie Tomásie de Torquemadzie6, gorliwym zwolenniku ortodoksji w Kościele, przewodniczącym najwyższego trybunału inkwizycyjnego w hiszpańskich królestwach, działającym pod koniec XV wieku. Ów sprawił, że na stosach zginęły tysiące ludzi. Na warmińskiej ziemi słyszano oczywiście również o niemieckim dominikaninie, inkwizytorze Heinrichu Kramerze i jego traktacie Młot na czarownice – słynnym dziele, wydanym w 1487 roku, przyjętym bardzo przychylnie przez uczonych i wpływowe osoby (choć w Krakowie wydrukowanym dopiero w 1614 roku). Autor twierdził w nim, że kobiety mają szczególne skłonności do ulegania złu i to właśnie przez płeć żeńską diabeł przenika do męskiego społeczeństwa.

Mają szczególne skłonności do poddawania się diabłu…

Setki lat później Jacek Wijaczka uzna, że powtarzanie podobnych słów nie było przypadkowe w owym traktacie, Kramer najwyraźniej nie lubił kobiet, zresztą tytuł też swoje mówił. Ów profesor nauk humanistycznych tak się wypowie o autorze Młota:

„Głównym celem Kramera było doprowadzenie do tego, aby przestępstwo czarostwa sądzone było przez sądy świeckie, a nie jak dotychczas przez inkwizytorów. W odróżnieniu choćby od inkwizycji hiszpańskiej, aby czarostwo traktować jako herezję i próbować nawrócić grzeszników, Kramer sądził, że czarostwo trzeba traktować jako «przestępstwo mieszane» i skazywać takich przestępców na nieuchronną karę śmierci. Uważał w związku z tym, że inkwizytorom powinno się odebrać możliwość prowadzenia takich spraw, gdyż z własnego doświadczenia wiedział, że niektórzy z nich próbowali ratować osoby oskarżone o czarostwo. Rozpoczęcie postępowania sądowego nie powinno już więcej zaczynać się od skargi (accusatio – czyli procesu oskarżycielskiego), lecz miała odtąd wystarczyć zwykła plotka, pogłoska (fama), a wtedy sędzia z urzędu (ex officio) powinien wszcząć postępowanie. Kramer aprobował stosowanie tortur, aby uzyskać od osoby oskarżonej «dobrowolne» przyznanie się do winy. Odmawiał też rzekomym czarownicom prawa do pomocy prawnej”.

Ogień nie wybiera. Pali wszystko i wszystkich na swojej drodze.

Mikołaj pamięta, że w maju 1539 roku dotarły do Fromborka wieści o wydarzeniach z 19 kwietnia, kiedy to w Krakowie spalono na stosie więzioną już od dziesięciu lat Katarzynę Weiglową, wdowę po Melchiorze Weiglu, krakowskim kupcu i złotniku. Czym zawiniła? Ponoć porzuciła wiarę chrześcijańską, przechodząc na judaizm. Twierdziła, że Trójca Święta nie istnieje, że Jezus Chrystus nie jest Synem Bożym, że jest tylko jeden Bóg jedyny, który stworzył wszystko, co widzimy i czego nie widzimy, i który nie może być ogarniony żadnym ludzkim rozumem, ale ludzie i wszystkie rzeczy na świecie pełne są Jego dobrodziejstw. Nie wyrzekła się „błędów wiary żydowskiej”. Krakowscy duchowni pod przywództwem biskupa Gamrata uznali ją za heretyczkę.

A przecież tak radykalne rozwiązanie było zupełnie niepotrzebne – myśli Mikołaj. – Na co komu śmierć staruszki?! Pewnie można było ją ocalić, na przykład diagnozując zatrucie sporyszem bądź chory umysł. Jednakże medycy obawiali się postawienia im zarzutów o współudział.

Prześladowania rzekomych czarownic trwały, trwają i będą trwać całe wieki. Po śmierci Kopernika nasilą się jeszcze w wyniku starcia ruchów reformacyjnych i kontrreformacyjnych. Nastroje w kraju będą się zbliżać do tych panujących w Europie Zachodniej, do owych niezłomnych, nieposkromionych ortodoksji, sprzęgniętych ze skrajną dewocją prowadzącą nieraz do krwawych samosądów.

Oprócz ludzi sądzono też rzeczy martwe.

Wuj Łukasz opowiadał Mikołajowi o rzucanych w ogień zwierciadłach, obrazach, instrumentach muzycznych, maskach karnawałowych „psujących moralność”. Ogniska z płonącymi przedmiotami nazywano stosami próżności. Jeden z takich stosów zapłonął w 1453 roku na wrocławskim placu Solnym z inicjatywy mieszkańców miasta, którzy poszli za głosem franciszkańskiego zakonnika Jana Kapistrana. Za czasów Watzenrodego dużo się też mówiło o karnawałowym florenckim stosie próżności roku 1497, do którego iskrę dał dominikanin Girolamo Savonarola.

Z bigoterią ramię w ramię zawsze idzie głupota, fundamentalne nieszczęście narodów.

Ale nie szło wyłącznie o praktyki magiczne i przedmioty „deprawujące” ludzi.

W całej Europie stosy szykowano nie tylko dla czarowników, ale i dla heretyków, innowierców, pospolitych przestępców i dla Żydów. Na początku lat czterdziestych XVI wieku w stolicy Rzeczypospolitej oskarżono rabina Mojżesza Finkla o zabicie chrześcijańskich dzieci w celach rytualnych.

Uprzednie wieści o spaleniu na stosie niemal osiemdziesięcioletniej Weiglowej, a teraz o zabiciu „Żyda mordercy” poruszyły mieszkańców fromborskiego wzgórza katedralnego, w tym Kopernika. Ale byli tam też tacy, którzy przyklasnęli egzekucjom, inni zaś stali się nagle nazbyt oszczędni w słowach, uciekali wzrokiem, przemilczając własne zdanie, pewni, że oprawcy, którzy skazali Weiglową i Finkla na śmierć w ogniu, tym samym ukręcili na siebie boski bicz.

Trudno było uwierzyć, że w słynącej z tolerancji Polsce dzieją się takie rzeczy.

Wielu Żydom zarzucano rzekomą profanację Najświętszego Sakramentu bądź mord na dzieciach chrześcijan oraz używanie ich krwi do celów rytualnych lub medycznych7. Przerażeni tymi oskarżeniami judaiści już od XII wieku szukali protekcji w Watykanie, wysyłali nawet poselstwa do papieża i będą robić to w następnych stuleciach; niestety kolejne przywileje i bulle papieskie nie zapewniały i nie będą im zapewniać całkowitego bezpieczeństwa.

W wielu regionach Europy wykrywano grupy ludzi, którzy sprzeciwiali się doktrynie Kościoła katolickiego. Wykroczeniami religijnymi były bluźnierstwo, herezja i apostazja8. Gdy w 1198 roku na tronie papieskim zasiadł Innocenty III (twierdzący, że jego decyzje są natchnione przez Ducha Świętego), uściślono reguły działań inkwizycyjnych9, by skutecznie walczyć z ludźmi odrzucającymi dogmaty obowiązującej religii i sprawnie zwalczać tych, którzy uprawiają magię. Łacińskie słowo inquisitio – poszukiwanie, dociekanie, śledztwo – niewiele mówiło mieszczanom i chłopom, ale wieść o bezwzględności w działaniach tej śledczo-sądowniczej instytucji kościelnej wędrowała od ucha do ucha. Heretykiem stawał się każdy, kto nie chciał przyjąć prawdy Bożej takiej, jaką jest ona głoszona przez hierarchów Kościoła, tylko usiłował ją kształtować po swojemu.

Wiele z pierwszych ruchów heretyckich wygasło wraz ze śmiercią przywódcy, inaczej jednak było z waldensami10 i katarami11. Każdy fromborski kanonik wie, że na Śląsku (w księstwach Piastów Śląskich) w 1315 roku na stosach spalono więcej niż pięćdziesięciu waldensów, a w 1394 roku trybunał inkwizycyjny w Szczecinie (należącym wówczas do księstwa szczecińskiego będącego lennem Rzeszy Niemieckiej) osądził czterystu z nich. W Poznaniu w 1440 roku w ogniu zginęło pięciu husytów12 ze Zbąszynia, duchownych będących wyznawcami nauki Jana Husa13, spalonego na stosie w Konstancji (nad Jeziorem Bodeńskim) w 1415 roku. Mikołaj doskonale pamięta, że w 1508 roku pewien Żyd z Krakowa został oskarżony o rytualny mord i spłonął.

Kościelni inkwizytorzy zaczęli się specjalizować w bolesnym nawracaniu i karaniu wierzących inaczej oraz czarownic. Śledzono więc, wyszukiwano, donoszono i bezpodstawnie oskarżano, a potem torturowano. Chłopów, mieszczan, szlachtę i duchowieństwo. Ludzie ludziom gotowali płonące stosy. Choćby tylko po to, by usunąć kogoś ze wspólnoty.

Lud przeważnie święcie wierzył we właściwość postępowania duchownych, w ich orzekanie o winie. Ufał też przedstawicielom sądownictwa świeckiego, sądy duchowne nie miały bowiem „prawa miecza”, wykonywanie wyroków należało do władzy świeckiej. Zaś ta działała w myśl dosłownie rozumianych słów z biblijnej Księgi Wyjścia: „Nie pozwolisz żyć takiej, która oddaje się czarom”…

A wyrokowanie było przecież takie proste…

Jakieś nieszczęście spadło na twą głowę – to czary.

Zachorowałeś na dziwną chorobę – to czary.

Nie możesz współżyć z żoną – to czary.

Umarł ci ktoś bliski – to czary.

Twoje zwierzę zachorowało bądź padło – to czary.

Pogoda nie ta, co powinna – to czary.

Trzeba natychmiast przed sąd powołać!

Ot, nieczytelne abecadło wiary, nic dodać, nic ująć.

Do ognia trafiały nie tylko przedmioty „psujące moralność” społeczeństwa. Mikołaj dobrze wie, że księgom też się dostało. Słyszał, że w 1525 roku zakaz czytania „niepoprawnych” dzieł wprowadzili angielski władca i tamtejszy kler. Wszystkie znalezione tego typu rękopisy i księgi spłonęły. Podobne zakazy i stosy pojawiły się w 1529 roku w Niderlandach, w 1540 – w Hiszpanii, trzy lata później w Wenecji, a we Francji w 1551 roku. Wielu wykształconych ludzi odrzucało ze wzgardą owe zakazy czytania nieprawowiernych tekstów. Woleli działać po swojemu, jawnie bądź w ukryciu.

Posądzenie o herezję splatało się często z posądzeniem o zajmowanie się czarami. W każdym zakątku Europy ludzie myślący inaczej – i katolicy, i protestanci, i wyznawcy prawosławia, i żydzi – musieli się pilnować na każdym kroku. Zastygali w permanentnym stanie czuwania.

Kopernik przypomina sobie, co pisał Heraklit z Efezu – ci, którzy czuwają, mają świat wspólny, a ci, którzy śpią, są odwróceni do swych osobnych światów. A on, Mikołaj, czuwa? Jest czujny.

Ale czuwać – nie zawsze znaczy trwać w prawdzie.

Ludzie często łudzą się, że znają siebie.

Mylić się jest rzeczą ludzką.

Paracelsus, szwajcarski lekarz i przyrodnik z Einsiedeln, mówił o umysłach ospałych, że są jak wieprze, dusze nieczyste, zbrukane głupotą. Myślą tylko o tym, by po robocie dopchać się do koryta, a potem pokopulować i spać do pierwszego brzasku. Czy szwajcarski medyk nie za ostro osądzał ród ludzki? Czy prości ludzie to wieprze?

Ile o sobie samej wie na przykład taka Ida? Czy jej świat kręci się wyłącznie wokół pracy, strawy, miłości i snu?

Przestała pracować w kanonii Kopernika już miesiąc przed porodem. Niełatwo było jej chodzić z nieustannie spuchniętymi nogami. A teraz nie stopy i kolana, lecz oczy ma spuchnięte. Bo stało się niepojęte!

Dziecko śpi w kołysce tuż obok, za ścianą – i nagle znika.

Mikołaj klęka na dębowym klęczniku, żegna się, otwiera mszał, przez chwilę go wertuje, a potem wzdycha:

– Niech się dzieje wola Nieba, wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie, Boże prawy…

– O ty gadzie z piekła rodem, ja ci dam… – syczy Dargil.

I nagle cały biało-brązowo-zielony las wpada w nastrój tajemniczej baśni, niepokojącej i złowrogiej. Nogi dziewiętnastolatka robią się miękkie.

Jak on się wplątał w tę całą kabałę?

Wychowanek Kopernika, chudy, ciemnowłosy, wziął do ręki swój kostur podróżny i włączył się w poszukiwania dziecka Idy. Zapuścił się w las, oszroniony i zimny – ale jakiś inny niż kilka dni temu, kiedy próbował upolować sarnę.

Mgła snuła się to tu, to tam, jakby była wędrowcem szukającym dobrego miejsca na spoczynek. Teren widać było zaledwie na kilkadziesiąt metrów.

Dargil wiedział, że w tym akurat miejscu zawsze jest sucho, a na mokradła, pewnie ścięte już mroźną nocą, trzeba iść jeszcze dobrą godzinę. I tam właśnie się kierował. W pierwszej kolejności sprawdził jednak znaną sobie trzykomorową ziemiankę, wykopaną w niewielkim wzgórku. Wędrowcy i myśliwi czasem przeczekują w niej burzę. Kiedyś, jak mówiła Jeske, matka Dargila, w obitym drewnem wnętrzu ziemnego domku mieszkali Bałtowie, ale już od dawna schronienie to było puste, po ubogim wyposażeniu ani śladu.

Odsunął deski i zeschłe konary, przysłaniające z zewnątrz wejście i dwie okienne dziury, i wszedł. Poczuł zapach butwiejących liści i czegoś nienazwanego, nieznanego. Ziemia? Tak pachnie ziemia, zwyczajnie, a zarazem niezwykle. Inaczej w lesie niż na zaoranym polu. A jeszcze inaczej w tej mrocznej przestrzeni.

Nagle coś mu przemknęło przed oczami, na policzkach poczuł jakieś muśnięcia. Wzdrygnął się – szybko sobie uświadomił, że to trzepot małych skrzydeł. Spłoszył pewnie nocki albo nie większe od kciuka karliki. Zapadły już w sen zimowy, a tu takie „bum”. Chłopak przymknął powieki, zacisnął usta i stał nieruchomo, gdy maleńkie rękoskrzydłe futrzaki wyfruwały w leśną przestrzeń. Trochę trwało, zanim opuściły ziemiankę. Ileż tu ich było?! Kilkadziesiąt? Kilkaset? Nietoperzyki – ptaki czarta, pieski diabłów, wysłannicy piekieł – tak o nich mówili dziadkowie Dargila. Dobrze pamiętał reakcję doktora Kopernika, ironiczny uśmieszek, wzruszenie ramion, gdy go przed laty zapytał, czy to prawda, że te zwierzęta posiadają szatańskie moce. Kanonik rzekł po chwili, że na dalekiej Północy mówi się, iż to dusza człowieka, która wylatuje z niego na noc i wraca o brzasku; wspomniał też o jakimś Ezopie i jego bajce. Ów Ezop napisał, że nietoperz ma znakomite wyczucie przestrzeni i dobrze orientuje się nawet w egipskich ciemnościach. Dla starożytnych był symbolem mrocznej mądrości.

Ludzie na Warmii do dziś boją się nietoperzy.

Trzeba regularnie łatać dziury w budynkach, zapychać szczeliny, by te latające myszy nie noclegowały w pobliżu ludzi. Niektórzy mawiają, że celowo wplątują się we włosy i wysysają krew, a nawet sprowadzają choroby. To wcielenie wszelakich nieszczęść, uosobienie czarnej magii i śmierci.

Wreszcie! Otworzył oczy i chwilę przyzwyczajał się do panującego tu mroku.

Trzy kroki w jedną stronę, trzy kroki w drugą. Pusto.

Po wyjściu wciągnął w płuca haust rześkiego powietrza. Od ziemianki przeszedł jeszcze kilkaset metrów i wtedy go zobaczył.

Stwora szczerzącego wielkie zębiska w niewielkim pysku. Zwierzę, jakiego nigdy wcześniej nie widział. Gada z piekła rodem.

W pierwszej chwili Dargil zdębiał.

Szybka reakcja.

Wymachuje kijem. Jak Święty Jerzy mieczem przed paszczą smoka.

Stwór jednak nic sobie z tego nie robi. Zaczyna kopać dziurę w ziemi, między jego tylnymi łapami pryskają kamienie, liście i białe kryształki. Obrzuca nieproszonego gościa szybkimi błyskami ślepi. Znów kopie, a po chwili obiega swoją dziurę. Wzrok Dargila pada na pnie drzew wyciętych przez drwali. Coś tam jest. Kłębowisko szmat i kawałków futra. Gdy stwór zajmuje się ponownie kopaniem, mężczyzna przygląda się zawiniątku. Uważnie robi dwa kroki w przód. Zastyga w zdumieniu. Tobołek zaczyna kwilić. Czary?

Płacz robi się coraz głośniejszy.

– Tutaj, ludzie, prędko, tutaj! – krzyczy Dargil tak głośno, jak tylko może.

Synka Idy szukało niemal pół miasta, głównie mężczyźni. Wszyscy bacznie wypatrywali jakichkolwiek podejrzanych śladów. Zaglądano do każdej łodzi, stodoły i stajni, komórki, lepianki, gdzie się tylko dało. Rozglądano się też za sylwetką kogoś obcego pałętającego się po okolicy – nad Zalewem Fryskim, przy chałupach, po polach, na traktach do pobliskich miast. Czasem ktoś się wyrwał z okrzykiem „stój”, po czym okazywało się, że próbował zatrzymać innego poszukiwacza. Domorośli tropiciele uznali, że we Fromborku są jednak sami swoi. W końcu starsi, z bezradnością wypisaną na twarzach, zrobili sobie przerwę na gramatkę14, a młodzi ruszyli w kapitulny las.

Echo niesie po okolicy dziecięce larum i krzyki Dargila.

Młodzieniec robi kilka kroków, sycząc i warcząc. Próbuje przegonić stwora. Pewno to zwierzę, o którym opowiadał mu kiedyś Kopernik. Rosomak15, demon Północy.

Nie może pozwolić, by jakiś zwierz był winien kolejnej śmierci dziecka. Przed oczami stanął mu obraz zsiniałej twarzy córeczki Adelajdy.

– Wrrr, wrrr, wrrr! Już cię nie ma! Won mi stąd, demonie! Aż mnie mierzi, by ci ten łeb utrącić, ty gadzie z piekła rodem, potworze szpetny! – Zwierzę przypominające z pyska trochę niedźwiedzia, trochę psa, a budową ciała łasicę spogląda na Dargila z groźnym błyskiem w ślepiach i ani myśli odejść. Syn rybaka ubliża zwierzęciu, jakby było znienawidzonym wrogiem, i nadal macha kijem, ale ponosi porażkę. Rosomak ani drgnie, warczy i cichnie. – Ożeż ty paskudo! Ludzką kruszynkę byś zjadła, maszkaro jedna!? – Spluwa na ziemię i wydaje z siebie wściekły ryk.

Dziecko płacze coraz ciszej. Milknie.

Trzeba atak przypuścić – postanawia młodzieniec i pędem rusza z kijem na rosomaka. Zwierzę, o dziwo, znika w kniejach.

Dargil już jest przy zawiniątku i spogląda na czerwoną od płaczu i zimna twarzyczkę chłopczyka, na kawałek futra, filcową kołderkę i powijak z białego płótna, w które jest spowinięty – wszystko poszarpane kłami rosomaka. Mąż Malwiny zbliża twarz do ust malca.

– Jeszcze oddycha… Chwała Bogu.

Zimne policzki nie wróżą nic dobrego, więc choć synek Idy wydaje się cały i zdrowy, trudno jest w tej chwili ocenić, czy jest tak rzeczywiście. Dargil odkrywa zziębnięte rączki, masuje je w swoich grubych szorstkich dłoniach, czując przy tym wyraźny zapach kamfory, po czym owija malca z powrotem we wszystkie warstwy materiałów.

Ledwie żem zdążył – myśli mężczyzna. – Nie uratowałem swojej Adelki, bo mnie w chałupie nie było, ale synka Idy żem odnalazł, obronił. Może gdy Malwinka o tym usłyszy, chociaż raz się do mnie uśmiechnie.

Niemowlę, utulone w ramionach, znowu zaczyna kwilić.

– Już, już, niebożątko, będzie dobrze, do matuli cię zaniosę, maleńki, już, już.

Po chwili rozlega się cichy śpiew.

Aaa… rosomaki dwa Te szarobure obydwa Jeden duży, drugi mały Oba mi się przyglądały

Aaa… rosomaki dwa Złe, szarobure obydwa Jeden wściekły, drugi miły Oba mnie nie polubiły

Aaa… rosomaki dwa Te szarobure obydwa Już nie będą porywały Ino w knieje uciekały

Aaa… rosomaki dwa Złe, szarobure obydwa Nic już nie będą robiły Jeno w kołysankach żyły

Aaa, aaa, aaa…

Idźmy, nikt nie woła…

Dargil biegnie, wyłania się z lasu, mija chałupy, przy których nie ma żywego ducha, i zziajany dociera do muru okalającego kościół św. Mikołaja. W bramie stoi kilka kobiet, które w świątyni modliły o ratunek dla dziecka.

Radosne okrzyki, piski, wiwaty.

Podrostki ślizgające się na zamarzniętej kałuży widzą zbiegowisko i przylatują w te pędy.

– Zybuś znaleziony! Zybuś żyje! – krzyczą i rozbiegają się po całym miasteczku z wieścią o cudzie nad zalewem.

Mieszkańcy Fromborka przypływają pod farę falami. Wypływają z mgły, wypytują, chwalą, poklepują, zaglądają pod okrycie.

– Rosomak – odpowiada im młodzieniec, zmęczony poszukiwaniami, emocjami i pozorowaną walką z demonem Północy.

Przychylne do tej pory nastawienie mieszczan zmienia się w ciągu kilku sekund we frontalny atak. Szczęśliwy znalazca dziecka znajduje się pod ostrzałem kpin.

– Rosomak?! U nas?! Coś ci się, młody, chyba we łbie pomieszało.

– Przecie te demony nie u nas, jeno na Północy na renifery polują.

– Bój się Boga, takie głupoty gadać, wstyd matce przynosisz.

– Zwariował chłopak.

– Pewnikiem który młodzik żarcik Idusi naszej chciał zrobić.

– Może on właśnie… No, powiedz, tyś to uczynił?

– A nie za stara ona dla ciebie?

– Żona ci własna nie wystarczy?

– Wstydu nie masz?

Śmiech zgromadzonych ściera z twarzy Dargila wszelką radość. Zaciska wargi, by nie kłócić się ze starszymi. Nie wierzą mu, trudno. Matka na pewno da wiarę jego słowom. I mistrz Kopernik. A wtedy syn ubogiego rybaka zostanie z pewnością uznany za bohatera i będzie się o nim śpiewać rybałtowskie ballady.

Rusza do chałupy Idy w otoczeniu roześmianej i rozśpiewanej hałastry. Na rynku spotykają matkę dziecka, która biegła do kościoła wznosić modły, a teraz histerycznie płacze, już nie z rozpaczy, tylko ze szczęścia.

Mikołaj, nieświadomy obrotu spraw, słyszy trzaskanie drzwi do kanonii i rumor przy wejściu, a potem skrzypienie desek na schodach. Podnosi się lekko na łokciach i sadowi wyżej na poduszkach.

– Wysoki proboscu, Zybuś naleziony! – krzyczy rozgorączkowana Helga jeszcze przed zamkniętymi drzwiami izby sypialnej. – Cud jakowyś! – dorzuca, przekroczywszy próg.

– Deo gratias!16 – cieszy się Kopernik i uśmiecha do kucharki, która relacjonuje wydarzenia z ostatnich godzin. Kończy informacją, że Ida i Zybuś grzeją się już we własnej chałupie. – A zdrów? – dopytuje doktor.

– Zdrów, zdrów. Skotnioł troche hajducek, tyle casu poza izbom to nie faramuszka17, edy wszytko w rękach Boga. Suści mu cosi w piersiach, świscy ociupine. Moze mu trza co dać na krzepe. Jakiejsi gorzołecki dla dziecków.

– Gorzołecki to chyba Helga potrzebuje, a spirytusik dla dziecka też może być. Jeno nie do ust, ale na skórę. Co jeszcze? W lecznicy na półce tuż nad podłogą, blisko okna, znajdzie Helga buteleczkę ze szkła zielonego, jedna taka tam jest. To nasiona anyżu. Utłuc trzeba w moździerzu dziesięć, nie więcej. Niech Ida wrzącym mlekiem maleńką szczyptę zaleje, a jak wystygnie, niech dziecku poda. Pół łyżki co dnia. Spamiętała Helga czy powtórzyć?

– A co żem miała nie spamiętać!? – Służebna wzdycha ciężko. – Zielone szkło, nasion dziesięć, mleko, pół łyżki. No i gorzołecką namaścić.

– Zgadza się. A Dargil co mówił? Kogóż to przy dziecku widział?

– O, skoda, co probosca przy tym nie było. Po pieronie to ciekawe. Ledwie sie to we łbie mieści. Północny demon tam był. Rybołowcy, co to z dalekich krain wieści targają, godajom ponoć na niego „rosomok”. Diablisko wcielone.

– Rosomak?! – Kopernik wytrzeszcza oczy. – Naprawdę?!

– Dargil tak godo. Prawił o nim: wielki mały potwór. Ino chłopakowi głupio się jakosi zrobiło, bo mu wiary nikt nie chce dać. – Kucharka siada na brzegu krzesła stojącego przy oknie.

– A ja mu wierzę. To rosomak być mógł. Ale… z drugiej strony… to cud niebieski, jak Boga kocham.

– Prowda, hej, prowda, palec Boga.

– Cud, bo rosomak przy życiu go zostawił.

– Moze nie mioł casu go chapnąć.

– W dwie godziny? Na dalekiej Północy ludziska nieraz rozszarpane niemowlęta znajdowali. Matki z rozpaczy w obłęd wpadały.

– Jezusie, Maryjo, to straśnie sie tym Lapońcom zyje. – Helga kręci głową z niedowierzaniem.

– Eee, nie tak źle. Przynajmniej Krzyżacy do nich nie docierali.

– I to stamtąd ta potwora przylazła?

– Wędrowiec z niego. A gdy głodny, groźna z niego bestia. O zagryzionych zwierzętach na gospodarstwach słyszałem, jeno nie u nas, a na szwedzkiej i fińskiej ziemi. A dawno temu w Krakowie żem słyszał, że na Litwie też widzieli, jak z wilkiem o sarnę walczył.

– To byle ka gadzina łazi.

– Niestety… – Kopernik posępnieje, chwilę milczy, po czym kontynuuje: – W zasadzie to cud jakiś, że tego dzieciaka nie zagryzł. Czemuż go nie tknął!? Dziwi mnie to bardzo, z Idą będę chciał słowo zamienić, ale to później, jak jej syn wydobrzeje i jak mnie samemu się polepszy. Ale niech Helga wie, wielka rzecz się stała! Wszechmocny Bóg obronił! Czuwa On nad Idą i dzieckiem. W każdym razie naszego obejścia i tak trzeba bacznie pilnować, dopóki kto tego rosomaka nie ustrzeli. Inaczej źle będzie, zwierz się może u nas na całą zimę zaszyć.

– Olaboga! – Helga przykłada dłonie do policzków. – Ubić trza. Dobrze, żem ja te szałwie posadziła, matula mawiali, co szałwia zło od sadyby18 odganio.

Nagle słyszą czyjeś kroki, rozwierają się podchylone drzwi izby. To ksiądz Paweł Płotowski. Od lat trzyma się w pionie równie mocno jak katedralny filar, nie daje się przygarbić czasowi.

A to ci niespodzianka – myśli Kopernik – prepozyt kapitulny odwiedza chorego astronoma…

– Doktorze Mikołaju, można na słowo? – pyta przełożony niemal konspiracyjnym szeptem.

Helga dyga, skłania lekko głowę i mówi, w zasadzie jedynie do siebie, że czas się wziąć do jakiejś roboty. Zanim zamknie za sobą drzwi, proponuje księdzu grzańca, a choremu kozie mleko z czosnkiem i miodem.

– Właśnie żem miał po wielebnego proboszcza posłać – mówi Kopernik – bom niezdrów jeszcze, a porozmawiać chciałem.

W spojrzeniu Płotowskiego lśnią iskierki niedowierzania. Astronom wskazuje krzesło przy łóżku, gość więc siada, po czym pyta chorego o zdrowie, ale ten ma wrażenie, że wyłącznie z dyplomatycznej uprzejmości. Albo żeby jakoś zacząć rozmowę. Mikołaj rzuca lakoniczne „coraz lepiej”, zaś prepozyt kiwa głową i rozchyla kąciki ust w wątłym uśmiechu. Drobinka pocieszenia. Za mało, by Kopernik odebrał to jako oznakę współczucia.

Chwila milczenia. Obserwator nieba mruży oczy, przypatrując się uważnie gościowi.

Z czym przyszedł? Czyżby miał sprawę, o której trudno mówić? On przyszedł, niech on zaczyna – myśli gospodarz i podciąga się w łóżku wyżej na puchowe poduszki.

– O rosomaku pan Mikołaj słyszał? – pyta w końcu Płotowski.

– Tak, wieści wraz z moją kucharką właśnie do mnie dotarły.

– Ludzie czary w tym już widzą, o demonie Północy gadają, ale twierdzą też, że to niemożliwe, by rosomak na te tereny się zapuścił. Mówią, że syn tego, co się utopił przed laty, bzdur naplótł. A ja o tego rosomaka doktora chcę spytać. Coś na jego temat doktor wie? Jest co o nim w jakich księgach?

– Maciej Miechowita wspomniał o nim w swoim Traktacie o dwóch Sarmacjach, jeno to tylko wzmianka. Niczego inszego nie czytałem. Wieści o rosomakach przywożą głównie ludzie handlujący z Anglią, Szwecją bądź Danią. Żaden z nich owego demona nie widział, ale nasłuchali się o nim co niemiara.

– I cóż prawią?

– Że głównie w skandynawskiej tundrze i tajdze siedzi. Czasem też w Księstwie Moskiewskim. Koczuje to tu, to tam, w parze lub samotnie.

– Krwiożerca? – Na szyi prepozyta nabrzmiewają żyły.

– Umie się wspinać na drzewa, ptakom więc jaja podbiera; jagody i larwy os też pochłania; a na dalekiej Północy padłymi fokami się żywi. Z całą pewnością śmierć w domostwach niesie. Małe zwierzęta zjada, myszy, ryby, ale jeśli się okazja trafia, również niemowlęta.

– Dorosłych pomija?

– Tego żem nie powiedział. A nie powiedziałem, bo, tak po prawdzie, to nie wiem.

– Skoro tak się sprawy mają, a jutro niedziela, ludzi ostrzegę.

– Koniecznie. – Mikołaj potakuje. – O to żem właśnie prosić chciał jeszcze przed księdza wizytą.

– A jakże wygląda taki rosomak?

– Jest wielkości dużego psa. Brązowy, trochę garbaty. Futro gdzieniegdzie rozjaśnione.

– I takie małe coś dziecko porwało? – dziwi się Płotowski i drapie po gładko wygolonej brodzie.

– Małe też może być groźne. Capnęło w zęby pozawijane dziecię, i w nogi. Nic w tym dziwnego.

– Jakże go jeszcze można opisać? Coś więcej muszę wiedzieć, by parafianom przekazać.

– No cóż… Ciało pociągłe jak u łasicy. Podobno głowę małą ma, ślepia malutkie, a pysk podobny i do psiego, i do niedźwiedziego. W kłębie ponoć niemal pół metra. Uszy okrągłe, też małe, ale kita grubsza niż u lisa. Mocne szczęki, łatwo miażdżą kości. Grube, włochate łapy, nie takie jak u kuny, grube też ma pazury. I podobno gazy nad wyraz smrodliwe z siebie wydala.

– I tyle? Toż niedźwiedź groźniejszy bądź dzik.

Doktor Mikołaj kręci przecząco głową i mówi, że ksiądz się myli. Zwierzęta te przecież do chałup się nie zakradają po ludzkie szczenięta. To robi tylko rosomak. Demon Północy.

Nad wodami i lądem zalega ćma.

Kopernik próbuje pozbierać myśli i ułożyć je w jakąś sensowną mozaikę.

Zeszłej nocy Rufus, uwiązany łańcuchem przy budzie, długo ujadał. Zmusiło to Wojciecha i Hieronima do wyjścia z kanonii. Kaganki rozświetliły otoczenie, a naszykowane łuki i kordy za pasem dawały gwarancję bezpieczeństwa. Gdy pies się uspokoił, wszędzie zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

Ludzie pokładli się w łożach z błogim uczuciem dobrze wypełnionej misji.

A rosomak nadal błąkał się po całej okolicy.

W Braniewie zaatakował lisa, co zauważył miejscowy chłop. Demon, postraszywszy najpierw rudzielca swoimi pazurami i wydzielaną przez siebie obrzydliwą wonią, odegnał go, po czym rzucił się na pozostawiony przez niego łup – zająca. No i żarł, i żarł. Chłop najpierw zamarł, bo tak wielkiej kuny w życiu nie widział, potem uznał, że to jednak nie kuna, lecz jakiś dziwoląg. Kuno-niedźwiadek? Łasico-pies? W ciągu kilku sekund obawy i lęk obserwatora rosły jak grzyby po deszczu. W końcu zebrał się w sobie i narobił takiego zamętu, że postawił całe miasto na nogi. Tymczasem rosomakowa uczta dobiegła końca, demon Północy czmychnął.

Wzgórze katedralne dowiedziało się o tym, dopiero gdy do Fromborka przyjechał konno jeden z braniewskich podwładnych kapituły. Słońce było już wysoko na niebie.

Atmosfera tężała jak wściekły mróz.

Prepozyt zrobił, co zapowiedział. Ostrzegł mieszkańców wzgórza katedralnego i wysłał służebnego z listem do proboszcza kościoła św. Mikołaja. Pismo miało zostać odczytane z ambony.

Spokój prysnął jak ostatnie słowa wieczornego matczynego bajania.

Niedawnym poszukiwaczom, którzy kpili z Dargila, zrobiło się głupio. Pojęli, że jego bajka jest jednak rzeczywistością. W ich głowach huczały słowa proboszcza: „Rosomak, demon Północy, niebezpieczny dla zwierząt i ludzi jest wielce, warty przeto wystawić radzę, a nadto na tę apokaliptyczną bestię zapolować”.

Lud boży miasteczek i przysiółków niewiele wiedział o tym zwierzęciu. A niewiedza i niepewność, choć zwykle budzą lęk, trwogę, tym razem mieszczanom i chłopom przydała odwagi. Albo tylko robili dobrą minę do złej gry, w każdym razie postanowili drapieżnika schwytać i zabić.

W XVIII wieku niektórzy badacze-podróżnicy dojdą do wniosku, że rosomak jest tylko maszyną, którą natura stworzyła wyłącznie do jedzenia. Że ciągła konsumpcja zmusza zwierzę do obywania się bez trawienia. Ponoć napchawszy uprzednio swój brzuch pokarmem, rosomak wciska się między rosnące blisko siebie drzewa, gdzie działa już na jego ciało siła ciśnienia. Wydala z siebie to, co zjadł – niczym miech kowalski wydmuchujący stłoczone powietrze. Potem znów może się spokojnie zażerać. Wśród przyrodników opisujących rosomaka znajdą się również tacy, którzy stwierdzą, że to zwierzę wyjątkowo niewybredne – zjada nawet kamienie i zaprawę murarską. Ile w tym prawdy? Czy prawda to rzecz subiektywna? Rosomaki mają jednak coś, na czym będzie zależeć ludziom kolejnych pokoleń, coś, co oprócz wełny, piżma, żeń-szenia i rabarbaru w XVIII stuleciu stanie się podstawowym towarem handlowym północnej i wschodniej Rosji – cenne futro. Jednak dla mieszkańców Fromborka nie ono jest teraz ważne.

Przede wszystkim liczy się bezpieczeństwo ludzi i zwierząt domowych.

Konie wyczyszczone i napojone, bydło nakarmione, kury siedzą cicho na grzędach. W karczmie rozpoczynają się narady. Jaką przynętę zarzucić na rosomaka? Jak zagnać go do pułapki? Który oręż jest do łowów najsposobniejszy: łuki, kusze, oszczepy, kordy? W końcu przy krańcach Fromborka, od wschodu, zachodu i południa wystawiona zostaje straż obywatelska – kobiety, dzieci, starsi mężczyźni. W pobliżu chałup myśliwi rozstawiają wnyki. Uzbrojeni po zęby we wszystko, co mogli wziąć ze swoich domów, dzielą się na grupki. Można ruszać na polowanie! O tej porze roku w domu, zagrodzie i na morzu niewiele jest już pracy, narzędzia opatrzone, ziarno przewietrzone, ryby uwędzone, kapusta wycięta i ukiszona; baby łatają odzienie.

Kilku łowców daleko nie uszło – i już stoją nad truchłami rozszarpanych psów.

Pięści zaciskają się od gniewu.

W głowach tłucze się tylko jedna myśl: „Dorwać demona!”.

CIENIE I POBLASKI

Ostatnia noc listopada. Chmury, chmury, chmury. Warmińską przestrzeń rozjaśnia tylko śnieg. Białe są łodzie rybackie, chałupy, stodoły, szopy, budynki kapitulne, biała jest katedra i cała senna natura.

A w duszy Mikołaja gruba, niemal oleista pomroka. Jakaś enigmatyczna pomroczność po wieczorze wróżb i czarów, od których chętnie by się trzymał z daleka, ale podekscytowani służebni wkręcili go w andrzejkowe dziwy. W lanie wosku do miski z wodą i odczytywanie przyszłości w cieniu rzuconym na ścianę przez woskową bryłkę. Wczorajszy rytuał celebrowała oczywiście Helga. Jej bryłka miała kształt gór. Czy to znak, żeby wróciła w rodzinne strony? Łysemu Hieronimowi przypadła siekiera o dwóch ostrzach, czego kucharka w ogóle nie umiała zinterpretować. Staremu Wojciechowi dostał się jeleń. Czyżby szykowała im się wkrótce uczta z dziczyzny?

A Kopernik? „Drzewo” – rzekła Helga, przyglądając się woskowemu kształtowi. Czyżby Mikołaj zapuszczał korzenie? Czyżby jego heliocentryzm rozrastał się jak konary dębu? Czyżby już tracił liście?

Kanonik dość biernie uczestniczył w obchodach wigilii dnia Świętego Andrzeja, posiedział ze swoją służbą dla towarzystwa, trochę z przymusu, trochę zaś, by przypomnieć sobie różne wspólne ucztowania, gdy pod tym dachem kwaterowała jeszcze Anna. Natomiast na te wszystkie wróżby machnął ręką i rzekł, że nie da się poznać dróg przyszłości. Przyszłość można tylko teraz stwarzać cierpliwym wysiłkiem.

Kopernik stoi przed oknem w swoim gabinecie. Tuż obok niego, na parapecie w wazonie, posępne, gołe gałązki wiśni, ułamane w andrzejkową noc i mające, zdaniem Helgi, przynieść szczęście, o ile zakwitną na Boże Narodzenie.

Pewnie tak jak kwiat paproci – śmieje się fromborski gwiaździarz.

Wokół kanonii siwe szkielety dębów, lip i jaworów.

Od kilku miesięcy Mikołaj ma dużo mniej obowiązków, ale jego umysł jest bezustannie czymś zajęty, ostry jak brzytwa, choć na twarzy zmarszczek przybyło, głowa zdążyła całkiem posiwieć.

Coś się zmieniło, coś pękło.

Nieuchronna samotność przygina astronoma do ziemi. Ale zanim go ziemia pochłonie, musi w opowieści swojego życia postawić mocną puentę. Pragnie więc produktywnie wypełnić czas, który mu pozostał. Zapchać go pracą, ale też rozmową, zrozumieniem, poradą i obecnością kogoś, kto obezwładni złowrogą ciszę rozrastającą się w sercu.

Gdzie jesteście, przyjaciele moi? Wasze łodzie znikły w sinej mgle. Kogo teraz obchodzi, że dusza się we mnie pali, bo bez Muzy wszystko idzie źle? Królowie i biskupi grają moim losem, a ja milczę jak bezdomny kot.

Odpłynęli w obcą dal…

Żal, żal, żal…

Och, moje kochane, czułe, ponętne, subtelne, podniecające księgi. Zakazane księgi życia. Strony zapisane i strony do uzupełnienia. Ojczyste i obce strony. Strony, które potrafią obalać trony, i strony będące siłą bezsilnych.

Co by mu teraz doradziła Anna?

A może grzanego wina przynieść, mości dobrodzieju? In vino veritas.

Kopernik uśmiecha się i wzdycha.

Anny Schilling już przy nim nie ma, wyklęty Aleksander Sculteti jest banitą, a serdeczny przyjaciel Tiedemann Giese rezyduje w lubawskim zamku. Dziwne, ale wraz z nim znikła Matylda, łasiczka, którą ten trochę oswoił, ale którą pogłaskać i nakarmić żabą udało się jedynie Annie.

Jakież bogate było życie astronoma!

Wspomnienia nadpływają do niego niczym ławica śledzi, łapie je więc w sieci.

Sieć pierwsza: czoło ojca, przecięte wzdłuż grubą zmarszczką. Sieć druga: dobrotliwe niebieskie oczy matki, zerkające na niego ukradkiem w kościelnej ławce. Sieć trzecia: bandaże na twarzy, szyi i dłoniach Andrzeja.

– Bracie, mój bracie… – szepcze Kopernik. – Ta „lepra niebędąca leprą” zatruła życie nie tylko tobie…

Dantyszek wstrząsający wiersz o tejże chorobie napisał – przypomina sobie kanonik i nabiera chęci, by go przeczytać. Bierze maleńką, palącą się na komodzie świecę i podchodzi do kredensu. Chwilę grzebie w szufladach, znajduje ów tekst i czyta:

Ludzi tych, których widziałem wprzód, jak się na trawie bawili,

Teraz na mierzwy li źdźbłach ziemski na sobie niósł glob.

Ilu leżało tu mężczyzn, a ile znów kobiet nieszczęsnych,

Których gallicki ów trąd, straszny niszczyciel ciał żarł!

Iluż tu więcej znów, zlane posoką i ropą golenie

Wlokąc, upadło bez sił na ziem cuchnącą jak gnój!

Ilem też widział ócz zżartych i nozdrzy wraz z nosem zropiałych,

Choćbym tu więcej chciał rzec, milczeć wżdy każe mi wstyd19.

Astronom wraca pod okno i wbija wzrok w niebo pokryte posępną szarością.

Rodzina, ach, rodzina, zwykle tak daleko od niego, a on samotny jak pies.

I chory na pamięć…

Kolejne rozbłyski wspomnień: lipowy miód włosów Anny; lekko zadarty nos Reginy Moller, najmłodszej z córek siostry Kasi; trzepot długich rzęs ukochanej siostrzenicy Krysi Stulpawitz, nastolatki, która tak bardzo dokazywała w domu, że Gertnerowie zdecydowali się umieścić ją w chełmińskim klasztorze; nadęte policzki i dłonie jej męża Kaspra, który na jakiejś uroczystości wygrywa fanfarę na swej trąbie przypominającej róg.

I dostojna postać wuja Łukasza, który mówi:

„Astronomia, chłopcze?! Przecie jaki fach w rękach mieć musisz. W toruńskiej szkole miejskiej łaciny uczył nas niejaki Konrad Gesselen z Geismaru, przyjaciel mego ojca, w Rostocku studiował, o ile dobrze pamiętam. On też astronomią się zajmował, ale wychowankowie dotąd w nim szkolnego cenzora widzą. Wiesz, jak nas uczył? Mieliśmy czytać Euryalus et Lucretia, nowelę Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, który dwójki dzieci zdążył się był dorobić, od pisania romansów nie stronił, a wtedy jako papież Pius II na tronie siedział. Patrzymy w tekst, a tam całe zdania powykreślane. Łacinnik je zamazał, by nas tymi fragmentami nie gorszyć. No, uczyłem się pilnie, to i szczęście miałem, na uniwersytet krakowski na semestr zimowy roku sześćdziesiątego trzeciego żem się zapisał. A ile wiosen wtedy na plecach dźwigałem? Jeno szesnaście. Po dwóch latach do Kolonii ruszyłem i rok później stopień bakałarza żem już miał, po kolejnych dwóch latach magistrem sztuk wyzwolonych zostałem. Toruń mi swoje długi wojenne wobec ojca spłacał, przeto studiować dalej mogłem, przeszkód nie było. Jesienią roku Pańskiego, kiedy się urodziłeś, to już prawo kanoniczne w Bolonii wykładałem. A doktoratu jeszczem się nie dorobił, obrona dopiero w grudniu była. A ty co? Daleko w tyle jeszcze jesteś. Młodyś, głupiś, a tu wiedzę trzeba garściami wydzierać światu albo ten cały świat cię pochłonie. Postarałbyś się choć trochę, przecież tyś z mojej krwi, poważanie mieć musisz. A tę swoją astronomię na bok chwilowo odłóż, niech gwiazdy trochę odsapną od twych zapatrzonych ślepi”.

W kolejnym rozbłysku – przenikliwe spojrzenie Tiedemanna, który mówi, by Mikołaj nie zwracał uwagi na ludzi niewykształconych, pozostali przecież pojmą, że heliocentryzm wcale nie zabija Boga, a Ziemia, choć traci swoją uprzywilejowaną pozycję, nadal jest planetą wyjątkową, ojczyzną ludzi.

Twarze bliskich, znajomych, sojuszników i wrogów oblatują umysł Mikołaja niczym robaczki świętojańskie. Dusze zbłąkane. Ciała niewidzialne i ciała widzialne.

Migocze teraz przed kanonikiem brodata twarz Brandenburczyka, pierwszego władcy Prus Książęcych, który kiedyś był zapiekłym wrogiem jego zmarłego wuja, biskupa Watzenrode.

Ledwie Kopernik na początku maja 1541 roku zdążył wrócić z Królewca do Fromborka, a już kapituła dostała list od Albrechta Hohenzollerna. Książę „w Prusiech” napisał, iż jest wdzięczny doktorowi za wszelką pomoc medyczną wyświadczoną Jerzemu von Kunheim i za jego pobyt w Prusach Książęcych, zwłaszcza że Kopernik nie zamierzał aż tak długo u niego zabawić. Albrecht złożył panom z kapituły podziękowanie za to, że wyrazili zgodę na niemal miesięczną przerwę w rezydowaniu Kopernika na wzgórzu katedralnym. Dla każdego kanonika było to bardzo istotne. Niepodparta ważnym powodem nieobecność we Fromborku wiązała się przecież z utratą prebendy.

Po powrocie astronom w pierwszej kolejności zajął się monetą.

Jako magister fabrice – przełożony fabrica ecclesiae, czyli zarządca kasy budowlanej kapituły warmińskiej – 9 maja przekazał do niej dwieście grzywien, kwotę przechowywaną do tej pory w Olsztynie, gdzie od 1532 roku wciąż administrował Achacy Trenck. Po pieniądze wysłano Xawerego, kapitulnego bibliotekarza, i służebnych Mikołaja. Kasę katedralną zapełniano głównie czynszami z dwóch wsi i dochodami z młynów. Wpływały do niej również zasądzone kary i każde dziesięć grzywien wpłacane przez nowo przyjętych do kapituły. Wosk oddawany przez poddanych, służący do produkcji świec, również wpisywano na listę rozrachunkową. Teraz pieniądze potrzebne były do utrzymania i rozbudowy katedry.

Załatwiwszy sprawy finansowe, Kopernik zwrócił się ponownie ku medycynie.

Wrócił do leczenia ubogich chorych ze Szpitala św. Ducha. Teraz dwa razy w tygodniu. Opatrywał rany, wypisywał recepty i pocieszał. Wydawał polecenia beginkom Rozalindzie i Franciszce oraz Gustawowi, ich pomocnikowi (staruszka Berta, cierpiąca na ostre bóle stawów, przestała przychodzić do Świętego Ducha). Ilekroć fromborski doktor tam przebywał, zawsze rozmyślał o swej byłej pacjentce, Xymenie.

Xymena. Ość w gardle kanonika. Żmudzinka, którą niegdyś uprowadzili i więzili Krzyżacy, a która obecnie była żoną poddanego księcia Albrechta, Gottfrieda. Jednego z tych braci zakonnych, którzy w 1525 roku zrzucili z siebie białe płaszcze z czarnym krzyżem. Mikołaj dałby sobie rękę uciąć, że to ona jedenaście lat temu przeszyła strzałą dworzanina, do dziś bezimiennego, zmierzającego na fromborskie wzgórze katedralne. Na cóż Kopernikowi ta wiedza!? Co z nią powinien zrobić? Długo o tym myślał po powrocie na Warmię, ale skoro nie miał żadnych dowodów świadczących o zbrodni uczynionej przez Xymenę, prepozytowi nawet nie wspomniał o swoich podejrzeniach i o tym, że widział ją w Królewcu. Tymczasem jednak pomłynarska chata, w której ongiś mieszkała, cały czas stoi pusta. Nikt jej nie zajął, a to znaczyć może, że nadal należy do Xymeny. Może kobieta wróci tu któregoś dnia, może… Ale jeśli nawet, cóż z tego?!

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, niech trzyma się od niej z daleka… – spuentował swoje rozważania Kopernik i z czasem zaczął zapominać o morderczyni z Królewca.

W połowie czerwca otrzymał list od Hohenzollerna z prośbą o przesłanie opinii Jana Solfy o stanie zdrowia Jerzego Kunheima. Doktor Mikołaj odpisał, że jeszcze nie ma wieści z Krakowa. Dotarły one po kilku dniach i Kopernik przesłał je od razu do Królewca. Ów list królewskiego medyka zawierał przydatne wskazówki dotyczące leczenia doradcy księcia Prus. Niestety – jak przewidywał astronom – ów już nigdy całkiem nie wyzdrowieje. Umrze w tym samym roku co Kopernik.

Tymczasem w głowie Jana Dantyszka kotłowało się od myśli na temat misji Kopernika w Królewcu.

A więc to nie tylko wybitny astronom – myślał biskup – ale i medyk, wielce ceniony, szanowany także poza granicami Warmii. Udało mu się wyleczyć książęcego dworzanina, zasłużył zatem na dozgonną wdzięczność protestanckiego władcy.

Kariera tego zapatrzonego w gwiazdy dziwaka zatacza coraz szersze kręgi.

Biskup warmiński nie jest poczciwym chłopem, to sprytny lis, on zna tajniki polityki, sławy i chwały. Doskonale wie, jakie wrażenie zrobiła w kręgach naukowych Opowieść pierwsza20. Ta książka Jerzego Joachima Retyka, będąca wprowadzeniem w teorię heliocentryczną, znamiennie podsumowuje system Kopernikański: