Za progiem starego dworu. Niechciana podróż cz. I - Ariana Bogajczyk - ebook

Za progiem starego dworu. Niechciana podróż cz. I ebook

Ariana Bogajczyk

3,5

Opis

Ciekawość prowadzi do odkryć. To właśnie przydarzyło się Aleksandrowi, który nigdy nie marzył o przygodach, a nawet wystrzegał się ich z całego serca. Utalentowany gracz strategii przygodowych, nie znosił niespodzianek, chyba że miał z nimi do czynienia w świecie wirtualnym. Wbrew własnym zwyczajom postanowił poznać tajemnice sąsiada ze starego dworu. Lekkomyślnie wykorzysta nieoczekiwane zaproszenie mężczyzny, przekroczy próg jego domu i w efekcie znajdzie się o wiele dalej, niż mógłby przewidzieć. Weźmie udział w wyprawie, równie niepożądanej co niezwykłej, w towarzystwie osób znanych, a zarazem zupełnie obcych. Niechciana podróż to początek rozgrywki bardziej emocjonującej niż wszelkie dotychczasowe strategie z jakimi miał do czynienia. Sąsiad, któremu nieopatrznie pochwalił się swoimi zdolnościami taktycznymi, powierza mu szczególne zadanie. Tylko, czy zechce podjąć się tej misji?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Redakcja

© Copyright by AMSA

Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN: 978-83-942908-0-1

e-mail:[email protected]

Projekt okładki - Sandra Szafrańska

konwersja do formatu mobi, epub, pdf: [email protected]

Rozdział I. Najlepiej, gdy nic się nie dzieje

Aleksander siedział w kuchni. Przygnębiony, a może tylko znudzony spoglądał przez okno w kierunku szutrowej drogi. Okupował krzesło od południa. W trakcie obiadu postawił talerz na parapecie. Teraz zbliżał się wieczór i zgłodniał. Nie ruszył się z miejsca, bo żołądek punktualnie przypomniał, że niedługo pora kolacji. Mógł trochę poczekać na zaspokojenie apetytu. Nic innego zresztą nie robił. Wciąż cierpliwie czekał.

– Czy on w ogóle dzisiaj wróci? – Pytanie, niby gong zegara, odliczało kolejne godziny ślęczenia.

Wysokie, gęste krzewy, rosnące wzdłuż płotu, ograniczały pole obserwacji do niewielkiego odcinka widocznego przez pręty szerokiej bramy. Za ogrodzeniem trzyosobowe drużyny, nie licząc bramkarza, rozgrywały kolejny tego dnia mecz. Okazja do ulicznego turnieju była przednia – koledzy świętowali koniec roku szkolnego. Aleksander bez większego zaciekawienia patrzył na biegających za piłką, bardziej zainteresowany, kto pojawi się przy furtce po drugiej stronie drogi. Od czasu do czasu mruczał cicho:

– Ciekawe, kiedy przyjdzie? Może trzeba było poczekać z tym śledzeniem do jutra.

Mama, zajrzawszy raz i drugi, nie przejęła się smętnym obliczem syna. Z charakteru flegmatyk, często popadał w melancholię, a jej przyczyna tkwiła poza określoną sferą, lecz korzeniami sięgała codzienności. W rzeczy samej zawsze była obecna.

Zdarzały się poranki, kiedy zaraz po przebudzeniu, informował leżącego na łóżku kota:

– Będzie nudno.

Wbrew pozorom nie wyrażał rozczarowania, wręcz przeciwnie. W ten sposób z ulgą stwierdzał brak planów i pewność, że nic nie wywróci ustalonego porządku dnia. Taki stan, w jego przekonaniu, był najbardziej pożądany, co można uznać za dość niezwykłe u nastolatka. Miesiąc temu obchodził trzynaste urodziny i, w przeciwieństwie do rówieśników, niczego interesującego w najbliższym dziesięcioleciu nie oczekiwał. Albo lepiej powiedzieć: nie chciał oczekiwać. Aleksander nikomu nie zdradził swoich obaw dotyczących przyszłości. Jawiła mu się jako zagrożenie, nieznane i nieobliczalne. Wszelkie nieprzewidziane zdarzenia, obojętnie dobre czy złe, bardzo przeżywał. Leżąc w łóżku, medytował przed zaśnięciem, jak uniknąć niespodzianek następnym razem. Uświadamiał sobie, że jutro jest wielką niewiadomą. Rok, czy dekada zdawały się zbyt odległe i nawet nie próbował ich ogarnąć.

Nie pamiętał, kiedy zaczął snuć te rozważania, a wzięły początek pewnego wieczoru, gdy miał niespełna trzy lata. Odkrył wówczas konieczność godzenia się nie tylko na przyjemności, ale i straty, niekiedy bardzo osobiste. Objawienia doznał w trakcie zabiegów pielęgnacyjnych wokół palców. Po kąpieli stanowczo odmówił poddania się manikiurowi. Uciekł do pokoju i schował się w szafie. Od kilku miesięcy wielki dwudrzwiowy mebel, w razie potrzeby, zamieniał się w niezdobytą twierdzę. W mrocznym wnętrzu szukał schronienia przed wydarzeniami burzącymi codzienny spokój. Do takich zaliczał wizyty gości.

Szczególną nieufnością obdarzał dorosłych. Przychylniej na nich patrzył, jeśli przychodzili z dziećmi, na które musieli, chcąc nie chcąc, skupiać uwagę. Dzięki temu sam unikał zainteresowania. Sympatię przyjmował podejrzliwie, a nawet wrogo, traktując jej przejawy za podstępne zamachy na swoją wolność. Rozróżniał dwa rodzaje strategii, uzależnionej od płci przeciwnika. I tak, wszelkiego rodzaju ciotki, kuszące czekoladą lub ciastkiem, chciały uwięzić go w ramionach i przytrzymać na kolanach, czego nie cierpiał.

Mimo pozornej powolności był zmyślnym dzieckiem. I bardzo sprytnym. Szybko zrozumiał, że panie, na ogół mniej ruchliwe, sadowiąc się na krzesłach, rzadko potem z nich wstawały. Przyczajony za drzwiami kuchni, gdzie zwykle urządzały pogaduszki, zakradał się do środka dopiero, gdy usiadły. Wtedy już czuł się bezpieczny, gdyż nigdy nie ponawiały prób okazania czułości. Smakołyków nie tracił, otrzymywał je nieco później. Większy upór prezentowali mężczyźni. Nie rezygnowali tak łatwo z zamiaru podniesienia chłopca do góry ponad głowę lub, co było gorsze, podrzucania, a tego nie znosił jeszcze bardziej. Do tej pory miał lęk wysokości.

Szafa była świadkiem wielu negocjacji. Dębowe skrzydła wydawały się nie do pokonania, tym bardziej że mama nigdy nie uchyliła drzwi nawet na centymetr.

Czasem ulegał przemożnej sile argumentów, w postaci posiłku. Innym razem mężnie odpierał oblężenie do momentu, kiedy opadał z sił i zasypiał. Budził się rano w łóżku zadziwiony, jakim sposobem do niego dotarł. Niepokój znikł, gdy nieco podrósł i pojął, że otworzenie niezdobytych, jak sądził, podwoi nie sprawiało mamie żadnego problemu. Wtedy również zrozumiał, że nie istniały szafy i drzwi, za którymi mógł się przed nią schować.

Jednak tamtego wieczoru, po długich perswazjach wyjaśnił, że skracanie paznokci, skądinąd prozaiczna czynność, jest dla niego zbyt bolesna.

Zdecydowanie, jak na trzylatka przystało, argumentował:

– Jak mi obcinasz paznokcie i włosy, to cały bolę.

– Nie bolę, tylko cierpię.

– To cierpię cały. Od głowy po nogi. Pocięłaś mnie, zobacz tu – wychlipał, pociągając nosem, wskazawszy podłogę. – O zobacz, tutaj leżę. Cały w kawałkach. Jak mi ciągle obcinasz czubki, jak mam urosnąć? Przez ciebie będę mały, a chciałem być duży.

Dopiero po kilku latach potrafił spokojnie przyjmować manipulacje nożyczkami wokół palców. Maszynka do włosów nadal wywoływała w nim nieprzyjemne uczucia i konieczność przystrzyżenia fryzury odwlekał w nieskończoność, czyli tyle, jak dalece starczało mamie cierpliwości. Jeśli chodzi o włosy, posiadała jej sporo, paznokcie nie miały tyle szczęścia.

W każdym razie przeświadczenie o zagrożeniu niesionym przez nieznane zakorzeniło się w chłopcu od najmłodszych lat. Dlatego wolał dni mijające powolnie. Takie, które mógł spędzać w zaciszu własnej duszy, zamiast wystawiać się na nieprzewidziane w skutkach przygody.

Bogata wyobraźnia podsuwała mu wszakże nie tylko posępne wizje. Miewał ciekawe pomysły, lecz rzadko je realizował. Pewnego dnia zaczął pisać historyjkę o rodzinie Kapci. Inspirację zaczerpnął zapewne z nieustannych batalii o domowe obuwie. Ciągle chodził boso i bez przerwy słyszał pytanie:

– Gdzie masz kapcie?

Niestety porzucił twórczość po pierwszym rozdziale. Przez kilka tygodni opowiadanie zaprzątało mu głowę i powoli nabierał ochoty do kontynuacji zaniechanego dzieła. Jednak wydarzenia, jakie nastąpiły w międzyczasie, zaprzepaściły te przymiarki.

I taki koniec spotykał zwykle wszystkie projekty. Pierwsza nieudana próba urzeczywistnienia rodzącego się zamysłu, bywała zarazem ostatnią. Wierzył, że posiadane umiejętności plasują go w dolnych granicach poniżej średniej. Ten pogląd potwierdzały liczne niepowodzenia. Nie dostrzegał przedmiotów, ustawicznie na coś wpadał. Był dość nieuważny, zwykle wylewał mleko, wyciągając kubek z mikrofalówki. Robienie kanapek kończył sprzątaniem kuchni, smarował nie tylko chleb, również szafki, a składniki posiłku lądowały na podłodze. Rozbicie szklanki, wykonanej według zapewnień producenta, z nietłukącego tworzywa, nie stanowiło dla chłopca trudności. Każdego dnia był odkrywcą własnych rzeczy, wciąż czegoś szukał, bo nie pamiętał, co i gdzie położył.

Czas Aleksandra biegł niespiesznie, dlatego różnego rodzaju polecenia kwitował słówkiem „zaraz”, potrzebując chwili na zastanowienie, czy sprosta zadaniu. Przeważnie dochodził do wniosku, że nie i rezygnował, jeżeli mógł.

Z usposobienia melancholijny flegmatyk, z góry zakładał niepowodzenie, przy czym sukces przyjmował z osłupieniem. Tłumaczył go zbiegiem okoliczności, dając do zrozumienia, że następnym razem będzie o wiele gorzej. Tylko w nielicznych dniach, gdy miało się zdarzyć coś naprawdę wyjątkowego, o czym został uprzedzony, bez marudzenia wykonywał zlecone prace. Prawdę powiedziawszy, nie tylko zaczynał, ale co bardziej zadowalające, kończył powierzoną czynność w miarę szybko, a zwykle największym problemem była ich realizacja w całości.

Jak już wspomniano, rzadko bywał przejęty czymś na tyle, żeby zapomnieć o swoich rozważaniach.

Na ogół skory do pomocy, przejawiał owe chęci nieproszony, równocześnie odkładając przypisane obowiązki na bliżej nieokreślony termin. Domowe katastrofy wywoływały u niego lawinę pytań. Dociekał czy się do nich przyczynił, również wówczas, gdy jego udział został wykluczony.

W ten oto sposób, nim skończył dziesięć lat, zgromadził tyle kompleksów, że mógłby nimi obdarzyć kilka osób i jeszcze sporo dla siebie zachować.

Niewątpliwie taką postawę zdeterminowała astma, na którą zapadł we wczesnym dzieciństwie. Dość szybko powiązał zatroskane spojrzenie mamy i jej ostrzeżenia: nie krzycz, nie biegaj, nie skacz, z momentami najlepszej zabawy. Mając zaledwie kilka lat, nauczył się dobrowolnie rezygnować z różnych atrakcji i niespodzianek, tak placów zabaw, jak i wesołego miasteczka. Wszelkie dokazywania często kończyły się zgrzytem, kiedy atak duszności przerywał harce w najmniej odpowiednich chwilach. Musiał wówczas kłaść się do łóżka, podczas gdy reszta rówieśników bawiła się dalej. Prędko docenił monotonną codzienność bez przyjemności, ale i bez przykrych doznań. Niestety, przegapiał, że życie nie składa się z samych niepowodzeń, a szczęśliwych dni nie brakuje. Miewał oczywiście chwile radości, ale na dnie serca czaiła się zawsze myśl, że nie mogą trwać zbyt długo.

Jedna rzecz ekscytowała Aleksandra niezmiennie i tylko ona wzbudzała jego chęć do działania. Wraz z naciśnięciem klawisza enter, wiecznie ospały chłopiec w kilka sekund przeistaczał się w kogoś zupełnie innego. Siedząc przed monitorem, ufał wrodzonym zdolnościom, podejmował błyskawiczne decyzje i potrafił wykorzystać każdą sposobność do osiągnięcia zamierzonego celu. Z rozmysłem budował miasta, z uwagą kierował życiem mieszkańców i dbał o zaopatrzenie, aby niczego im nie brakowało. Z zapałem opracowywał militarne plany i prowadził wojska do zwycięstwa. Wcielając się w postać generała, czy jakiegoś mitycznego bohatera, zapominał o całym realnym świecie. Wirtualne krainy wciągały Aleksandra w swoje sieci i najchętniej zostałby w nich na zawsze. Jednak powrót do rzeczywistości wymuszał zainstalowany na dysku program, po przekroczeniu limitu wyznaczonego czasu, zamykał do nich dostęp.

Tylko, co to jest sześć godzin w ciągu tygodnia? Co prawda, jeśli przynosił dobre oceny ze szkoły, w nagrodę otrzymywał dodatkowe minuty, lecz takie przypadki nie zdarzały się zbyt często.

Wraz z wyłączeniem monitora gasł zapał chłopca, tląc się nadal w zakamarkach duszy i rozpalał przy następnej sesji z komputerem.

Aleksander uważał czytanie książek za zajęcie dość męczące. Uwielbiał za to różne historie opowiadane żywym słowem. Pod warunkiem, że nie musiał sam być narratorem.

Rozdział II. Opuszczona posiadłość

Prawie w centrum Torunia znajdowała się nietypowa ulica. Została podzielona na dwa odcinki przez stojące w poprzek dwa jednorodzinne domy. Zajmowały nie tylko szerokość drogi, ale i sporo przyległego terenu. Oczywiście wszędzie można spotkać takie zaułki. Jednak w tym przypadku zachowano ciągłość numeracji, nie zważając na zaślepiające budynki. Za posesjami wzniesiono nowoczesne bloki. Zadbano o asfaltowy dojazd, parkingi oraz przyzwoite chodniki.

Drugi fragment prezentował się całkowicie niemiejsko i nie zasługiwał na miano ulicy. Raz do roku po wysypanej kruszywem jezdni przejeżdżał wielki walec, Wyrównywał nawierzchnię, nie zostawiając nawet skromnego pobocza dla pieszych. Po deszczu lub wiosną, kiedy topniał śnieg, droga zmieniała się w błotnistą breję, latem zaś każdy przejeżdżający samochód wznosił za sobą tumany kurzu. Nieznający tego miejsca przechodnie i kierowcy – oni chyba bardziej – w dosadny sposób okazywali irytację, bo nigdy nie zadbano o umieszczenie znaku informującego o braku przejazdu.

Aleksander mieszkał właśnie po tej gorszej stronie. Ten zapomniany przez drogowców kawałek miasta posiadał jedną zaletę. Miejscowe dzieciaki mogły w miarę bezpiecznie grać w piłkę i urządzać wyścigi rowerowe. Tuż przy płotach zagradzających przejście leżała od zawsze olbrzymia kałuża. Lokatorzy próbowali zasypać wodę piaskiem, co okazało się bardzo nietrafionym pomysłem. W efekcie przybył im dodatkowy kłopot z rozwiewanym piachem w letnie miesiące, tylko wtedy wysychała. Jednak zimą mieli z niej jakiś pożytek, zamarznięta tworzyła dużą ślizgawkę i chętnie z niej korzystano, jeżdżąc na łyżwach.

Do jednej strony ulicy przylegały spore parcele z parterowymi budynkami. Przeciwną zajmowały dwie nieruchomości. Pierwsza była dużą narożną działką z przedwojenną willą i szpalerem wiekowych dębów oraz sosen. Graniczyła z posesją ciągnącą się aż do nowego osiedla i dawnymi czasy musiała stanowić piękną rezydencję. W latach świetności prawie ćwierć hektarową powierzchnię strzegły przed wścibskimi oczami wysokie, posadzone w dwóch rzędach, tuje i świerki. Teraz znacznie przerzedzone, częściowo uschnięte iglaki nie zasłaniały przygnębiającego obrazu postępującej degradacji. Posiadłość od kilku dekad wyglądała na porzuconą i bezpańską.

W głębi, wśród owocowych drzew, widniał okazały, piętrowy dwór wzniesiony z sosnowych bali. Trwał samotny, zaniedbany i ponury, niezamieszkany od tak dawna, że chyba nikt nie pamiętał ostatnich właścicieli. W każdym razie żaden z sąsiadów o nich nie wspominał. Na skraju niewielkiego sadu rosły porzeczki i niskopienny agrest, a przy południowej ścianie budynku pięły się do góry winogrona. Wiosną białe kwiaty zdobiły gałęzie na drzewach, później opadały na ziemię niczym śnieg. Tylko wtedy ogród i zarośnięty, niewielki park, przyciągały wzrok. W pozostałe pory roku odstraszały wybujałe chwasty i na wpół martwe krzaki.

Stan terenu nie przeszkadzał miejscowej dzieciarni i młodzieży. Podzieliwszy go na rejony, urzędowali w nim do woli. Pod koniec lata zrywali marne, robaczywe owoce, ale każdy, kto miał okazję skosztować jabłek, musiał przyznać, że smakiem i aromatem prześcigają leżące na straganach. Skarlałe krzewy agrestów i malin również zaspokajały apetyt w trakcie tajemnych narad, podczas których opracowywano szczegółowo plany podchodów i zasadzek na wrogie obozy ukryte w innej części posesji. Rzadko dochodziło do pomyślnej aneksji zaatakowanego terytorium i powiększenia włości. A jeżeli już do tego doszło, szybki kontratak przywracał stary porządek.

Dzieci było niespełna tuzin, bawiły się na ogół zgodnie, a drobne sprzeczki zapominały do następnego dnia. Młodzież, mniej liczna, za to czująca się już zupełnie dorośle, choć do otrzymania dowodu osobistego najstarszemu z nich brakowało jeszcze dwóch lat, nie stroniła od meczów piłki nożnej, czy wyścigów rowerowych, rozgrywanych z małolatami.

Z racji starszeństwa wybrali dla siebie szeroki podjazd i część trawnika z resztkami dużego, trójkątnego klombu. Obszerny, zadaszony ganek dawał schronienie w razie deszczu. Ustawili na nim przytaszczone stare krzesła i stół. W szafce trzymali zdekompletowane naczynia, wykorzystywane w czasie wieczornych schadzek. Nikogo tam nie wpuszczali. Bliskość domów, a raczej rodziców, sprawiła, że nie pozwalali sobie na większe draki. Wiedzieli, że wystarczy jedna zbyt głośna zabawa i spotkania będą należały do przeszłości. Z tego też powodu nie zdradzali nikomu spoza ulicy tak niezwykłego lokum. Opuszczony budynek nie leżał w kręgu ich zainteresowań, co nie dziwi, skoro wszystkie drzwi i okna zabito solidnymi deskami. Poza tym ogród spełniał wymogi doskonałego miejsca na wszelkiego rodzaju psoty.

Aleksander z rzadka uczestniczył we wspólnych zabawach, dosyć szybko go męczyły. I nużyły. Jednakże koledzy wytrwale dopytywali, kiedy wyjdzie, na co nieodmiennie słyszeli:

– Teraz to chyba nie.

Niezrażeni, po godzinie bądź dwóch, ponawiali próbę. Znali jego problemy zdrowotne, więc okazywali cierpliwość. Ponieważ chłopiec często chorował, czas spędzony w łóżku poświęcał ulubionej dziedzinie. Nieustannie pogłębiał wiedzę informatyczną i wkrótce został uznany, tak przez młodych, jak i starszych, za specjalistę. Kiedy w końcu raczył wyjść na dwór, wyciągano od niego wiele cennych wiadomości o komputerach i grach, które były głównym tematem rozmów nastolatków. Poza tym, chociaż astmatyk, sprawdził się jako bramkarz. W czasie wakacji mecze rozgrywano kilka razy dziennie i stanowił cenny nabytek do zespołu.

Ta swoista enklawa w centralnej części Torunia miała swój własny, spokojny, niemal wiejski rytm, całkiem niezależny od reszty dzielnicy. Mimo utrudnień, tubylcy z zadowoleniem przyjmowali, że główny nurt życia, nie tak małej w końcu aglomeracji, omijał ich z daleka. Prawdę mówiąc, dorosłych z trudem namawiano do wypadów na miasto. Młodsze pokolenie, nabrawszy podobnych zwyczajów, niechętnie wystawiało nos dalej niż za róg ulicy. Woleli przebywać w strasznym dworze, tak od lat nazywano w okolicy zaniedbaną nieruchomość.

Rozdział III. Nowy sąsiad

Kres harcom w ogrodzie przyniosła wiosną, trzy lata temu, pięcioosobowa ekipa remontowa. Robotnicy zjawili się niespodzianie o świcie i każdego dnia pracowali od rana do wieczora. Naprawiali i odnawiali budynek, tak w środku, jak i na zewnątrz. Nie używali narzędzi elektrycznych. Do uszu przechodniów dobiegał tylko stukot młotków i szorstki zgrzyt piły ręcznej. Porządkując otoczenie nieruchomości, nie usunęli zdziczałych krzewów. Nadal skrywały przed oczami stojący w oddali gmach. Skończyli po dwóch tygodniach wieczorem. Następnego ranka, osoby spieszące do pracy ujrzały rzadki widok, przed furtką stał konny wóz, wyładowany pakunkami. Razem z nim przybył nowy lokator.

Był to mężczyzna grubo po siedemdziesiątce. Wysoki, szczupły, o pociągłej twarzy przyozdobionej długimi siwymi wąsami. Na pochylone plecy opadały srebrzyste włosy. Miał dość szybki, energiczny krok, nieprzystający w żaden sposób do wieku, na który wskazywał jego wygląd. Wkrótce sąsiedzi przekonali się, że jegomość niezmiennie chodzi w szarym komplecie, składającym się z wąskich spodni i koszuli. Przypominała krótką sutannę za sprawą mnóstwa małych guziczków i niektórzy dywagowali, czy starzec nie jest duchownym na emeryturze. Zimą zakładał długą do kostek pelerynę, o ton ciemniejszą niż reszta ubrania. Nigdy, poza pierwszym dniem, kiedy pomagał wnosić pakunki, nie widziano go z odkrytą głową. Szerokie, lekko zwisające rondo kapelusza skrywało zasępione, surowe oblicze.

Jeszcze przed jego przyjazdem, człowiek z grupy remontowej zatrudnił w charakterze gospodyni, mieszkającą w sąsiedniej willi, Agnieszkę Janicką. Po pierwszej bytności w pracy zaszła do mamy Aleksandra. Popijając kawę, dzieliła się z przyjaciółką wrażeniami.

– W tym domu nie ma żadnego potrzebnego sprzętu. Ani lodówki, ani telewizora, nawet radia. Odetchnęłam na widok pralki, bo prędzej spodziewałam się ujrzeć tarę do prania – stwierdziła sarkastycznie, a zmieniając ton, dorzuciła z szacunkiem. – On musi dużo czytać. W jednym z pokoi są same regały z książkami jak w naszej bibliotece. Przy tym wszystkim, albo raczej braku tego wszystkiego, staruszek idzie z duchem czasu. Cały dzionek spędził przy komputerze.

– Uff, dobrze, że mam pralkę, bo też nie mam telewizora i radia – skomentowała rozbawiona mama.

– A, faktycznie, wszystko oglądasz w internecie – potwierdziła z uśmiechem Janicka.

– No właśnie, może surfuje po sieci? – zasugerował Aleksander, nadstawiając uszy na nowiny.

– Nie. Nie ma połączenia, bo pytałam, czy może mi sprawdzić rozkład autobusów. Jest nieco dziwny, jak to mówią niedzisiejszy. Prawie się nie odzywa, a kiedy już raczy, to tak bardziej mamrocze. Musiałam prosić kilka razy, żeby powtórzył, bo nic nie rozumiałam. Aha, kazał do siebie mówić Gabriel. Nie bardzo wiem, czy to imię, czy nazwisko.

Tej kwestii nie udało się rozstrzygnąć przez następne tygodnie, ponieważ nie dostawał żadnych listów. Agnieszka nigdzie nie dostrzegła urzędowych czy osobistych pism, mogących to wyjaśnić. Później już nikt nie zawracał sobie tym głowy. Nie odgadła, czym zajmował się wcześniej i jaki miał zawód. Żył skromnie, chociaż według niej należał do zamożnych. W każdym razie nie skąpił gotówki, płacąc godziwie za utrzymanie porządku w domu.

Powierzając Janickiej obowiązki gospodyni, starszy pan ograniczył je do dworu, sobie zastrzegł troskę o ogród. A chociaż nigdy nie zobaczyła, żeby cokolwiek robił w tym kierunku, następnego lata gałęzie wydały całkiem obfity i dorodny plon.

Sandra, siostra chłopca, odmówiła zjedzenia jabłka, kiedy Agnieszka próbowała ją do tego nakłonić. Na argument, że jest bardzo dobre i nierobaczywe, odrzekła z kwaśną miną:

– Nie chcę. Nie ma naturalnego i żywego białka bez konserwantów – wybrzydzała, przywłaszczając sobie reklamowy slogan.

Janicka mogła brać owoce do woli, co już w kolejnym roku skwapliwie wykorzystała. Za pierwszym razem zwlekała i pewnego ranka ujrzała puste gałęzie. Zdumiona zagadnęła gospodarza:

– Panie Gabrielu, gruszki to chyba mogły powisieć, jeszcze nie dojrzały.

– O czym pani mówi? – zapytał.

– O tym, że drzewa zostały ogołocone. Nie wychodził pan dzisiaj na dwór?

– Nie – mruknął.

– Ach tak... Pewnie dzieciaki przyszły wieczorem. Zanim pan tu nastał, traktowały ten ogród, jak swój. Widać obecność właściciela ich nie powstrzymała. A zresztą, otwarta bramka to wręcz zaproszenie. Tyle razy mówiłam, że trzeba zamykać furtkę. Przynajmniej na noc.

Ponieważ nic nie odpowiedział, kontynuowała, nie zważając na milczenie jaśnie pana, bo tak w myślach i w pogaduszkach z przyjaciółką, nazywała pana Gabriela. Po paru miesiącach oswajania się z jego nawykami odważyła się poruszyć sprawę bramki. Od tego czasu nic się nie zmieniło, co zresztą przy każdej sposobność wytykała. Uważała pracodawcę, pomimo kilku dziwactw, za człowieka dostojnego, a nawet wywodzącego się ze starej szlachty. Odzywał się rzadko, lecz na ogół wysłuchiwał jej monologów w skupieniu. Kiedy miał już dość paplaniny, kończył ją z lekka uszczypliwie, lecz bez złośliwości.

– Nie mogę uwierzyć, że oberwały wszystko do cna. Nawet ogryzka nie zostawili. To chyba niemożliwe? Ciekawe, kto się połakomił i wtargnął tutaj tak bezczelnie. Jestem pewna, że to nikt z okolicy. Bo do naszych dzieciaków to niepodobne. Wie pan, chwycą jabłka, jedno, albo dwa, ale przecież nie wszystkie! Naprawdę nic pan nie słyszał? – urwała, patrząc bystro, podejrzewała, że było wręcz odwrotnie i doskonale wiedział, co działo się w nocy.

– Niech Agnieszka nie zaprząta sobie tym głowy. Nikt tu bez mojej zgody nie przyszedł i nie wziął tych jabłek, gruszek, czy co tam jeszcze było. A na przyszłość proszę nie odkładać zbiorów na później, tylko brać, kiedy wszystko dojrzeje – odpowiedział sucho, zirytowany dociekaniem.

Janicką najbardziej zastanawiało co innego. Starzec znikał bez zapowiedzi, nie uprzedzając na jak długo i równie nieoczekiwanie wracał. Agnieszka utyskiwała na ten zwyczaj:

– Co za człowiek! Ciągle proszę, niech informuje o tych wyjazdach. Dom zostawia zawsze otwarty. Nigdy nie przekręca zasuwy w drzwiach. A on mi na to:

– Niech się pani nie martwi. Tu nikt nie wejdzie, czy jestem, czy nie. Poza tym nie wiem, gdzie mam klucze, nie są mi potrzebne.

I na tym stanęło.

Był to tajemniczy osobnik. Mrukliwe odpowiedzi na powitania, zawsze ściągnięte, posępne i srogie oblicze, wiecznie zacienione kapeluszem, skutecznie hamowały sąsiadów przed wszelkimi próbami zawarcia z nim bliższej znajomości.

Wystarczyło kilka miesięcy, a uznano Gabriela za odmieńca, przy okazji wykluczono, że mógł w przeszłości sprawować funkcję duchownego. Rodzice, ostrzegając młodsze pociechy, nakazywali omijać dwór z daleka. Młodzież nie potrzebowała przestróg, nie zwracali na niego uwagi.

Rozdział IV. Sekrety pana Gabriela

Przez ponad rok mieszkaniec dworu nie utrzymywał żadnych, nawet sporadycznych kontaktów z sąsiadami. Poza mamą Aleksandra. Tak się złożyło, że wejścia do obu posesji leżały naprzeciwko, więc nieuniknione były wspólne spotkania. Wymieniali wówczas pozdrowienia lub parę słów, zazwyczaj na temat pogody.

Starzec niekiedy podążał szybkim krokiem do miasta. Nie wiadomo w jakich sprawach. Z pewnością nie wybierał się po zakupy. Nigdy nic stamtąd nie przynosił, a wszelkie sprawunki należały do obowiązków gospodyni. Niekiedy przechadzał się po ogrodzie pochłonięty myślami, przygarbiony, jakby obciążony wielkim brzemieniem i nieobecny duchem. Wyrywany z zamyślenia przystawał, pochylał się nad mijanym krzewem lub oglądał drzewo. Potem ruszał dalej w zadumany spacer, tracąc zainteresowanie stanem roślin.

Agnieszka nie zauważyła starań gospodarza o poprawę wegetacji zieleni, wszakże po dwóch latach ogród wyglądał inaczej. Odzyskał świeżość i młodość, choć ani krzewy a tym bardziej drzewa nie nosiły śladu przycinania.

Czerwone kleksy tulipanów żegnały bure, zimowe dni. Gdzieniegdzie drobne kwiatki szafirków i niezapominajek niebieściły cieniste zakątki. Biało-różowe stokrotki wychylały główki ponad źdźbła trawy. Na klombie zakwitły wczesną wiosną krokusy. Latem, niespodziewanie, lilie rozchyliły kielichy, wznosząc je dumnie w kręgu dwubarwnych orlików. Nie była to imponująca rabata, lecz Janicka, spostrzegając pewnego ranka rozwinięte kwiaty, przystanęła zachwycona.

Owe zmiany, w rzeczywistości nikłe i będące tylko cieniami dawnej świetności, sprawiły, że posiadłość przestała wyglądać na porzuconą siedzibę. Jakby dziękowała za odzyskanie właściciela i spokoju.

Ozdobne byliny, przez wiele lat tratowane butami dzieciarni, podczas ich nieustannych gonitw i podchodów, nie mogły rozwinąć pąków. Mimo to przetrwały, skarlałe, zdziczałe, ledwie wystające nad ziemią. Agnieszka, ujrzawszy miniaturowe odrosty, ze wzruszeniem dumała nad wielką siłą natury. Wystarczyło dać przyrodzie szansę, a ukazywała swoją żywotność w barwach i kształtach, mogących ukryć każdą brzydotę. Gałęzie, niełamane w trakcie wspinaczek lub na potrzeby uzbrojenia dziecięcych armii, wypuściły nowe ulistnione pędy, niby zielone protezy dla zdrewniałych kikutów. Pojawiały się nowe rośliny i odżywały stare, na wpół martwe, niemalże uschnięte, co wydawało się wręcz niezwykłe.

Nawet samosiejki, do tej pory najbardziej szpecące posesję przydawały jej pewnego uroku. Sąsiedzi zobaczyli w nich namiastkę dziewiczego zakątka i, mimo woli, rozważali, czy na swoich działkach nie pozostawić, chociaż kilka takich okazów.

Tak minęły dwa lata. W trakcie poprzednich wakacji starszy pan podjął próbę nawiązania kontaktów z okoliczną młodzieżą. Nadal unikał rozmów z dorosłymi. Wychodził przed furtkę lub oparty o płot, podpytywał ich o gry komputerowe. Dociekał, jak są tworzone, czy mają takie same zasady. Początkowo odpowiadali nieśmiało, później nabrali więcej odwagi. Czasem z rozbawieniem pomagali rozwiązać podsunięty problem, zdumieni, że sam nie potrafił go rozwikłać.

– Phi, on zadaje takie pytania, jak Sandra, ale ona ma tylko sześć lat – skomentował Aleksander, usłyszawszy, o czym rozprawiają z sąsiadem, kiedy konsultowano z nim postawioną kwestię.

Dla niespełna trzynastolatka, osoba po pięćdziesiątce jest już stara. Mężczyzna miał co prawda żwawe i energiczne ruchy, lecz poza tym wyglądał, jakby dobiegał setki.

– Czy taki wiekowy staruszek interesuje się komputerem? – Po namyśle ocenił, że musi być mniej sędziwy, niż się zdawało.

Pan Gabriel uparcie zagadywał nastolatków. Trzeba przyznać, że bardzo się starali i tłumaczyli, jak umieli, różne zagadnienia. Jednak on nie pojmował podstawowych trików, więc nie mógł sobie poradzić z bardziej skomplikowanymi strategiami, a właśnie o takie wypytywał. Agnieszka stwierdziła przy jakiejś okazji:

– Jaśnie pan jest piorunująco ciężko kapujący w sprawach komputera i nie bardzo rozumiem, po co tyle godzin spędza przed monitorem.

Po paru tygodniach, być może zniechęcony, zaprzestał dyskusji i nie wychodził z domu tak często jak latem. Janicka zauważyła, że nie porzucił ulubionej rozrywki. Pomimo niepowodzeń w rozgrywce – słyszała niezadowolone mruczenie z czynionych postępów i wciąż próbował odnieść sukces w zmaganiach zbyt trudnym dla niego programem.

Nadeszła zima tego roku. Podczas ferii Janicka wyjechała z dziećmi w góry. Na czas swojej nieobecności powierzyła przyjaciółce dyskretną opiekę nad jaśnie panem. Ponieważ starzec nie pokazywał się od tygodnia, zaniepokojona, zleciła Aleksandrowi zadanie:

– Idź, proszę, sprawdzić, czy pan Gabriel nie jest chory. Albo potrzebuje czegoś ze sklepu? Agnieszka przed wyjazdem zrobiła potrzebne zakupy, ale może trzeba uzupełnić zapasy.

Aleksander nie miał ochoty zaglądać do sąsiada. Ubierał się z ociąganiem. Z trzy razy upewniał się, czy to konieczne. Nareszcie, po jakimś kwadransie, wyszedł. Odległość siedemnastu metrów, tyle dzieliło go do furtki po drugiej stronie ulicy, pokonał w ślimaczym tempie dziesięciu minut. W końcu postawił nogi na krętej ścieżce. Nagle poczuł się nieswojo, jakby wtargnął na zakazane terytorium. Przyspieszył kroku i z ulgą wspiął się na ganek. Zapukał. Odczekał dłuższą chwilę, dając staruszkowi czas na reakcję. Zadowolony, że nikogo nie zastał, zaczął schodzić po zaśnieżonych stopniach.

– Słucham? – W wieczornej ciszy drzwi zaskrzypiały nieprzyjemnie, wręcz złowrogo.

– E... Znaczy, mama pyta, czy wszystko w porządku i czy nie trzeba czegoś kupić – wyterkotał jak z karabinu.

– Nie. Niczego mi nie brakuje. Dziękuję, wszystko w porządku. – Burknęło cicho spod kapelusza.

– Aha, to dobrze. Do widzenia.

– Do widzenia, chłopcze.

Nie czekając, aż mężczyzna zamknie, zbiegł ze schodów. Na ścieżce zwolnił. Znowu dopadł go nieokreślony lęk, czy może obawa, która zwykle towarzyszy wędrówce po nieznanym miejscu. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczył, a przecież spędził tutaj niejedną godzinę. Nie tylko za dnia. Z uwagą rozejrzał się dookoła. Odkąd przybył nowy właściciel, oglądał posiadłość tylko przez płot. O zimowym zmierzchu wyglądała jak dawniej – samotna i ponura. A zarazem zupełnie inaczej niż zapamiętał. Jednak wiedział, że przyczyna tej zmiany nie leżała w ogrodzie. Dopiero wiosna pozwalała obserwować, jak się odradza i powoli wraca do chlubnego stanu sprzed wielu lat.

Dochodząc do furtki, wymruczał:

– Coś jest nie tak. Ciekawe co on tak długo mi nie otwierał. Sterczałem tam chyba z pięć minut. I właściwie, dlaczego już tu nie przychodzimy?

Bywało, letnią nocą, a i w dzień też się zdarzało, że wybierali się do okolicznych działek na pachtę, zrywając parę jabłek, gruszek czy śliwek, kiedy zgłodnieli. Od trzech lat, nie uzgadniając tego między sobą, z niewiadomego powodu, omijali teren, gdzie rosły najsmaczniejsze jabłka.

Wychodząc na ulicę, rzucił ostatnie spojrzenie do tyłu.

Na tle bezlistnych, ośnieżonych drzew, gmach zdawał się niesamowity i mroczny. Czyli taki jak o nim kiedyś myślał – na prawdziwie straszny dwór. Nie odrywając od niego wzroku, wspomniał dzień, gdy skończywszy dziesiąty rok życia, dostąpił wtajemniczenia. Starszy kolega wyszeptał pilnie strzeżony sekret:

– To tylko stara, opuszczona chałupa, nic tam nie straszy. Ale dobrze się nadaje do odstraszania smarkaczy, żeby się tutaj nie pętali – wyjawił z dumną miną, jaką to sprytną metodę znaleziono na malców, przeszkadzających w wielce doniosłych sprawach dziesięciolatków.

Aleksander w zadumie spoglądał na ciemniejący wśród śniegu drewniany dom. Przypomniał sobie, że mężczyzna był w kapeluszu.

– Może wychodził albo właśnie przyszedł? Chyba nie nosi go przez cały czas? A jeśli chciał wyjść, czemu tego nie zrobił?

Tknięty nagłą myślą wrócił i, najciszej jak potrafił, obszedł budynek dookoła. To, co zobaczył, czy raczej nie zobaczył, wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Odkrył nową zagadkę.

– Dziwne jakieś. Prądu nie ma, czy jak? A nie, przecież, jak w końcu wyjrzał, w środku było jasno. To gdzie się podział?

W oknach brakowało firan i zasłon, nie zawieszono również rolet. Janicka próbowała początkowo nakłonić gospodarza do zamontowania karniszy, na co nie wyrażał zgody. A gdy po raz kolejny podjęła ten temat, wyraził swoje stanowisko wyjątkowo nietypowo, bo długim, co mu się nie zdarzało, wywodem:

– Nie lubię żadnych materii w oknach. Nikt tu przecież nie zajrzy, droga jest za daleko, krzewy wybujały wysoko i wszystko zasłaniają. Poza tym... Nie bardzo rozumiem, dlaczego Agnieszka chce usilnie dołożyć sobie pracy. Przecież będzie musiała to prać, suszyć, może nawet prasować, a w końcu upinać. Czemu to moja droga gospodyni tak się upiera? Czyżbyś w swojej uczciwości doszła do wniosku, że za dużo płacę i trzeba znaleźć zajęcie, które to wyrówna? – Zawiesił głos, a kiedy nie odpowiedziała, dokończył kpiąco:

– Ostatecznie, jeśli to jest powód, możemy się dogadać. Będę płacił mniej. Czy to rozwiązanie wystarczy i nie będę musiał już więcej wysłuchiwać tych propozycji?

Janicka ze śmiechem opowiedziała później przyjaciółce, jak dostała po nosie, przyrzekając, że więcej nie poruszy tej kwestii.

Aleksander, zaintrygowany, poświęcił kilka wieczorów na spacery z psem, czym wywołał zdumienie mamy, gdyż nigdy przedtem tego nie robił. Okrążał nieruchomość i wypatrywał zapalonych lamp. Nie śmiał przekroczyć furtki i wejść na biegnącą zakosami dróżkę. Poświata księżyca kładła tajemnicze cienie, suche liście szeleściły ostrzegawczo. Gałęzie drżały, uderzając głucho, ocierały się o pnie, chociaż ledwie wyczuwał nikłe podmuchy wiatru. Wyraźnie słyszał, jak coś przemykało między oprószonymi białym puchem drzewami. Nadkładał drogi i z następnej przecznicy próbował cokolwiek zobaczyć, ale nigdzie nie dostrzegł choćby cienkiej smugi światła. Parę dni później, po zapadnięciu zmierzchu ujrzał, przez gęste krzewy, słaby blask na parterze, a następnego dnia wróciła Janicka. Od tego czasu, po zapadnięciu zmroku, przynajmniej w jednym pomieszczeniu było jasno. Oczywiście oprócz dni, kiedy właściciel udawał się w kolejną, niezapowiedzianą podróż.

Ponieważ wszystko wróciło do normy, Aleksander stracił zainteresowanie ogrodem, strasznym dworem i jego mieszkańcem.

Do czasu.

Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia, pod koniec czerwca, Agnieszka, utartym zwyczajem, wpadła wieczorem na pogaduszki. Wyglądała na zafrasowaną. Piła kawę wyjątkowo milcząca, co nie było do niej podobne. Na ogół, ledwie stanęła na progu, już relacjonowała najnowsze wydarzenia z okolicy, bliższej i dalszej. Dzięki tym sprawozdaniom mama Aleksandra była na bieżąco, czy chciała, czy nie, z informacjami lokalnymi, a nie rzadko i ze świata. Wszakże tego dnia jej osobisty reporter bez słowa usiadł ciężko przy stole.

Janicka wzięła podsuniętą kawę i powoli sączyła. W końcu odstawiła pustą filiżankę i odezwała się stropiona:

– Nigdy ci tego nie mówiłam, ale coś niepojętego dzieje się w starym dworze. Może nie na darmo nazywają go strasznym – zaczęła ściszonym głosem i niepewną miną. – Wiesz, jak irytują mnie wyjazdy pana Gabriela. Zawsze nagłe i niespodziewane. I zupełnie nieodpowiedzialne. Człowiek ma już swoje lata, a jest taki beztroski. Zostawiać otwarty dom w dzisiejszych czasach! Całe szczęście, że nigdy nic nie zginęło. I ta jego pewność, że nikt się nie zakradnie. Zupełnie jak dziecko – odzyskawszy rezon, machnęła ręką, bardziej w geście pobłażania, jak lekceważenia. – Ech, próbuję do tego przywyknąć. W końcu zaglądam tam codziennie, więc mogę wszystko pozamykać, jakby co. Ale czasem się zdarza coś bardziej – zawahała się, wzięła głęboki oddech i zrzuciła ciężar z serca. – No wiesz, czasami napędzi mi takiego strachu! Bo on znika lub, co chyba gorsze, nagle się pojawia!

Aleksander akurat chciał wejść do kuchni. Na tak niepokojące stwierdzenie przystanął w korytarzu i nadstawił uszy, starając się nie zdradzić swojej obecności.

– Co znaczy – znika i pojawia? Nie mówi, że wychodzi? Nie zawiadamia, gdy wraca? – dopytywała mama. – No faktycznie, można uznać, że to mało uprzejme, chociaż wydawał się dobrze wychowany. Z drugiej strony jest u siebie. Poza tym już dawno ma dowód i nie musi się chyba spowiadać, co będzie robił. Rozumiem, że się o niego troszczysz, ale to chyba jeszcze nie powód do... No właśnie, do czego? Bo jesteś jakaś zmartwiona.

– Zmartwiona! Też coś! – prychnęła zbulwersowana. – Toż mi serce stanęło! I żebyś wiedziała – nie pierwszy już raz! Ja nie wiem, czy chcę się narażać na takie emocje. Kiedy jaśnie pan ulatnia się z domu, zawsze to robi po angielsku. Nauczona doświadczeniem sprawdzam, czy wszystko jest pozamykane i czy na pewno go nie ma. A to dlatego, że parę razy przyłapałam go, jak pokazywał się tam, gdzie być nie powinien. Nie wiedzieć jakim sposobem. Rozumiem, że ktoś może skradać się jak kot i go nie usłyszę. Jednak ślepa nie jestem. Kiedyś na przykład coś mi w holu za plecami zamajaczyło. Początkowo myślałam, że to cień drzew na ścianie. Nie wiem, co mnie podkusiło, w każdym razie spojrzałam w momencie, gdy przemykał z jednego pomieszczenia do drugiego. Oba były zamknięte na klucz. Bo tam większość pokoi jest tak pozamykana. Trochę to dziwne, ale może dlatego nie boi się złodziei. Nie ważne. W każdym razie nie miał prawa tak zrobić, znaczy się wejść!

– Czy ty nie przesadzasz, cóż w tym dziwnego?

– Bo ciekawe jak? Zauważyłam, że wychodzi na dwór, bo liście zaczęło nawiewać, jesienią to było. Zatrzasnęłam za nim jakoś tak odruchowo i wróciłam do swojej roboty. Nie opuszczałam holu przez godzinę. Od razu ci mówię, że widziałam na ganku jego plecy. Czy wiesz, jak się wtedy poczułam, kiedy zobaczyłam go w środku?! Innym razem już miałam wracać do domu, ale słyszę, że idzie na górę i pod nogami piach mu trzeszczy. Pomyślałam, że trzeba pozamiatać schody, a potem postanowiłam wykorzystać, że jest ciepło i zabrałam się za mycie. Zajęło mi to z dwie godziny, bo jeszcze balustradę czyściłam. I nagle patrzę, a on wychodzi z tej swojej biblioteki. Chyba był zaskoczony, gdy mnie zobaczył. Nawet coś tam mamrotał, że przecież miało mnie nie być. Zaskoczony! – powtórzyła z gniewem. – A co ja miałam powiedzieć?! Tam się dzieje coś niepojętego!

– Nie wiem, co ci rzec, ale z pewnością jest jakieś wytłumaczenie...

– Nie. Nie ma – przerwała wzburzona. – Dzisiaj spotkało mnie to znowu. Od dwóch dni przepadł bez wieści. Rano jeszcze nie wrócił. Wiem, bo przekręciłam wieczorem zamek w drzwiach, a jak wiesz, on nigdy tego nie robi.

– Może akurat mu się zdarzyło.

– Po pierwsze nawet nie wiem, czy jaśnie pan w ogóle posiada klucze od dworu. Po drugie... – Agnieszka zawahała się, a potem wyjawiła, lekko zażenowana. – No wiesz... Kiedy on tak znika na dłużej, zostawiam sobie na progu różne takie... Ech, nie ważne, w każdym razie nie były ruszone.

– Agnieszko! Zaskakujesz mnie. – Aleksander niemal widział zdumioną minę mamy. – W życiu bym cię nie podejrzewała o szpiegowskie metody.

– Ech... Sama bym się nie podejrzewała. Ale musiałam poszukać jakiegoś zabezpieczenia. Może on specjalnie czeka na okazję, gdy nie mogę zobaczyć, jak opuszcza dwór. Może to jego fobia, kto go tam wie. Jednak nie potrafię w żaden sposób wyjaśnić tego zjawiania się, jakby był duchem. Prawie zaczynam wierzyć, że on przechodzi przez ściany. I żebyś wiedziała... Po raz pierwszy mam dowód, bo przedtem zawsze to się działo, kiedy byłam w środku. Słuchaj, co było potem. Otóż wyszłam na werandę postawić śmieci do wyrzucenia, wracam, a on wchodzi do gabinetu. Tak się przestraszyłam, że aż serce mi stanęło. Kolejny raz! Dlatego nie wiem, co mam robić. Chyba rzucę tę pracę.

– Może po prostu się minęliście?

– Nie żartuj, zajęło mi to mniej niż minutę – zaprzeczyła ponuro. – Poza tym musiałabym usłyszeć skrzypienie zawiasów, trzeba je naoliwić, ciągle mi to z głowy wylatuje. On dawno nie wyjeżdżał. Ostatnio chyba wczesną wiosną i już sądziłam, że dał sobie spokój. Bo to wszystko powiązane jest z tymi podróżami.

– Ile razy to się zdarzyło?

– Pięciokrotnie, przy czym tylko raz napatoczył się na mnie tak bezpośrednio. Bo dzisiaj, jak go zobaczyłam, zaraz cofnęłam się na dwór i dopiero po chwili weszłam, robiąc trochę hałasu. Przywitał się jak gdyby nigdy nic. – Agnieszka rozważała coś chwilę, a potem kontynuowała zatroskana: – Opiekuję się jaśnie panem od trzech lat i nie będę ukrywać – przywiązałam się do niego. Tylko że właściwie nic o nim nie wiem. Jakby coś mu się stało, to nawet nie mam pojęcia kogo zawiadomić. Czy ma rodzinę? Co prawda to krzepki staruszek. Nie choruje, nawet kataru nigdy nie miał. I jest taki obojętny, nic go nie denerwuje, nic nie cieszy.

– Agnieszko, nie przesadzasz? Nigdy się nie skarżyłaś na pracę u pana Gabriela. Nie miałaś do tego powodu, bo chociaż jest dość oschły, jednak nie okazał się takim ponurakiem, na jakiego wyglądał. Nieraz opowiadałaś o nim anegdotki. – Aleksander z niezadowoleniem przyjął zmianę toku rozmowy, chociaż domyślił się, że mama chce uspokoić przyjaciółkę.

– No, owszem, czasami jest zabawnie, a te historyjki to były raczej o mnie – odparła kwaśno Janicka. – Zazwyczaj podkpiwa sobie z moich pomysłów, ale nie o to chodzi. Nigdy nie zrzędzi, co przecież u starych, samotnych ludzi bywa normą. Jest na swój sposób miły i raczej uprzejmy, ale taki wyprany z emocji. I to mówienie szeptem... To też niezrozumiałe. Jestem pewna, że nie ma żadnej ułomności w tym względzie. Czasami przez kilka dni milczy. Odpowie na przywitanie i nic więcej. Bardzo osobliwa postać.

– I całkowicie nieszkodliwa, sama przyznaj. Chyba niełatwo nawiązuje kontakty. Może ma ku temu powody, sama mówisz, że od swojej przeszłości nic nie opowiada. Nie wiadomo czy kiedyś nie był inny. Wiesz, jak to w życiu bywa. I przyznaj moja droga – człowiek nie zrzędzi, jest uprzejmy, daje dobre wynagrodzenia, a ty co? Narzekasz. Wygląda na to, że gdyby postępował odwrotnie, byłabyś zadowolona. – Agnieszka roześmiała się, słysząc sarkastyczną odpowiedź.

– No tak, masz rację. – Zmarszczyła brwi, gdyż nie pozbyła się wszystkich wątpliwości. – Ale co z tymi wyjazdami?

– Za parę dni lipiec, może robi rekonesans po uzdrowiskach? Pewnie można znaleźć racjonalne uzasadnienie na inne, hm… zjawiska z jego udziałem. Chyba nie wierzysz w opowieści dzieciaków o strasznym dworze? Najlepiej porozmawiaj z panem Gabrielem przy najbliższej sposobności, po co masz się stresować? A przy okazji, gdzie jedziesz na urlop?

Zmianę tematu Aleksander uznał za potencjalnie niebezpieczną. Początek wakacji wiązał się niewątpliwie z końcem roku szkolnego i dociekaniem, jakie świadectwo przyniesie ze szkoły. Wolał strategicznie wycofać się do pokoju.

Rozdział V. Stara fotografia

Leżąc na łóżku, rozmyślał nad wszystkim, co usłyszał. Rozmowa przypomniała o pewnym zdarzeniu związanym z owym wielce zagadkowym mężczyzną.

Otóż w dzień zasiedlenia dworu, pani Kunczewska, babcia Janickiej, która miała już blisko dziewięćdziesiąt lat, nieoczekiwanie stwierdziła przy obiedzie:

– Nareszcie wrócił.

– Kto? – zapytał Marek, mąż Agnieszki.

– No jak to, przedwojenny gospodarz. W końcu zadba o rezydencję. Była piękna za jego czasów – powiedziała z nostalgią.

Pani Kunczewska spędziła cały ranek w otwartych drzwiach salonu. Obserwowała kręcącego się na zewnątrz sąsiada, który pilnował sprzętów, stojących jeszcze na dworze.

– Ależ babciu, to raczej niemożliwe – oponowała delikatnie wnuczka.

– To z pewnością on. Nic się nie zmienił i wygląda dokładnie tak samo – upierała się stanowczo nestorka. – Mieszkał tutaj przed wojną i dobrze go pamiętam.

– To tym bardziej. Po tylu latach...

– Nie przerywaj dziecko. Nie zapomniałam dnia, w którym widziałam go po raz ostatni, okazał się wyjątkowy. Nigdy nie rozmawialiśmy, a jednak wówczas się do mnie odezwał – mówiła z przejęciem. – Wręczył mi sporą książkę o stronicach z dziwnego papieru. Nie chciałam jej przyjąć, wzbraniałam się. Tłumaczyłam, że nie zasłużyłam. Rodzice uczyli nas, mnie i brata, że prezenty są nagrodą za właściwe zachowanie lub dobrze wykonaną pracę, a ja nic dla niego nie zrobiłam. Co prawda mieszkaliśmy po sąsiedzku, ale nie utrzymywaliśmy kontaktów. Nawet mu się nie kłaniałam, mimo że był sędziwy, więc chyba wypadało. Roześmiał się cicho i odrzekł:

– No tak. Uznajmy, że to nie prezent. Właściwie masz rację. Nie ma takiego daru, na który można zasłużyć. Wyjeżdżam, niech ta książka będzie nagrodą za odwagę, wszak nigdy nie uciekałaś na mój widok.

– Hm, tak właśnie powiedział. Głos miał dziwny, prawie mruczał, ledwie słyszałam słowa. I wyglądał smutniej niż zazwyczaj. – Pani Kunczewska umilkła, w zadumie szeptała coś do siebie, potem podniosła bladoniebieskie, uśmiechnięte oczy.

– Przeżyłam wiele lat. Wszystko, co otrzymałam, było jakąś zapłatą. Za to, co robiłam i kim byłam. Nie zaprzeczajcie. – Machnęła niecierpliwie dłonią, słysząc sprzeciw słuchaczy. – Dostawałam od was prezenty, moi kochani, bo jestem matką, babką, czasami przyjaciółką. Cóż, w końcu także dawałam je z tego samego powodu. Jedyny bezinteresowny dar, jaki znam to życie – oznajmiła z nieoczekiwaną mocą, a potem westchnąwszy głęboko, dokończyła: – Po wojnie z żalem odkryłam, że książka gdzieś przepadła. Lecz kiedy zamknę oczy, widzę jak przez mgłę, kolorowe rysunki, choć nic z treści bajki. Bo to była bajka, ale taka inna, nie wiem, może się mylę – zawahała się i nagle urwała.

Rodzina próbowała taktownie wykazać nieprawdopodobieństwo twierdzeń dotyczących nowo przybyłego sąsiada. Nie przyjmowała argumentów, że poprzedni właściciel nie żyje, skoro już wówczas miał tyle lat, co obecny.

Sędziwa kobieta, mocno zirytowana niedowiarstwem najbliższych, poleciła przynieść sobie stare albumy ze zdjęciami. W ciągu minionych dekad nazbierała ich dwa tuziny. Cały wieczór wertowała sztywne kartki. Następnego dnia zwołała domowników. Zaprosiła także mamę Aleksandra, przekonana, że również powinna wysłuchać, co miała do powiedzenia.

Pani Kunczewska posiadała talent krasomówczy. Wszyscy chętnie nadstawiali ucha, gdy snuła barwne historie z przeszłości, zaprawione wesołymi anegdotami. Przez lata była nauczycielką biologii. Miała w zwyczaju przyrównywać zachowanie człowieka do obyczajów różnych stworzeń. W tych opowiastkach ten pierwszy wypadał zdecydowanie gorzej. Ulubiony przykład wzięła z biblijnej historii, w której Stwórca musiał użyć zwierzęcia, żeby w końcu człek posłuchał ostrzeżenia. W czasach, gdy uczniów sadzano za karę na przysłowiowej oślej ławce, pani Kunczewska wysyłała swoich na ludzką. I zwykle mawiała do skarconych wychowanków:

– Bierzcie przykład z mądrego posłuszeństwa oślicy, będzie się wam lepiej żyło.

Niestety, bardzo rzadko ulegała namowom na takie wspominki. Broniła się przed nimi, tłumacząc, że w ciągu lat pracy w szkole wygadała cały przysługujący jej limit. Pogodnie stwierdzała, że wtedy nie chciano jej słuchać, gdy miała ochotę mówić, a teraz, gdy jej nie ma, wszyscy ją do tego nakłaniają.

Aleksander, łasy na wszelkie opowieści, uprosił mamę, żeby zabrała go ze sobą. Nestorka odczekała, aż goście i rodzina zasiedli w pokoju jadalnym przy dużym, okrągłym stole. Spojrzała na zgromadzonych z błyskiem w oczach, po czym położyła na obrusie trzymany na kolanach album. Przerzuciwszy kilka kartonowych kartek z pożółkłymi fotografiami, oznajmiła z triumfem:

– O, tu jest dowód, że mówię prawdę. – Stukała kościstym palcem w stary wizerunek w kolorze sepii. Przedstawiał niespełna dziewięcioletnią dziewczynkę z długimi warkoczami.

– To ja. Przed naszą willą oczywiście. Wtedy stały tutaj tylko dwa budynki – wyjaśniła. – Wezwałam was tu nie bez powodu, przyjrzyjcie się uważnie.

Niecierpliwie kazała wszystkim przyjrzeć się osobie na drugim planie, wychodzącej z sąsiedniej posiadłości. Pochylili się i...

Trzeba przyznać, że nikt nie zdołał ukryć zaskoczenia. Przypadkowo sfotografowana w tle postać wyglądała bardzo znajomo.

A był to mężczyzna lekko zgarbiony, w koszuli podobnej do krótkiej sutanny, z peleryną narzuconą na ramiona. Kapelusz z dużym, opadającym rondem, nie zdołał przesłonić posępnego oblicza z długimi wąsami. Tak uderzające podobieństwo przywodziło od razu na myśl pana Gabriela i tylko wiek zdjęcia przeczył takiemu wnioskowi. Szukając wytłumaczenia, zasugerowali wiekowej damie, sami nieco skonsternowani, że może to syn, a najpewniej wnuk, u schyłku życia wrócił na ojcowiznę.

Prychnęła zagniewana. Z jej pamięci uleciało imię i nazwisko tamtego mężczyzny, a może nigdy tego nie wiedziała, ale i tak trwała przy swoim.

– On nie miał żony ani dzieci. W dniu odjazdu był już za stary na posiadanie potomków. Dwór ponownie objął prawowity właściciel. Czyż nie dlatego zatrudnił Agnieszkę? Tylko nasza rodzina mieszka tutaj od tamtych czasów, inni przybyli już po wojnie – dowodziła nieugięcie. – Chciał poczuć się jak dawniej. Starzy ludzie źle znoszą zmiany, lubią wracać do miejsc młodości. W powiedzeniu o dziecinnieniu na starość tkwi ziarnko prawdy, a może i cały kłos. – Roześmiała się zadowolona i podreptała do sypialni, nie dając się odwieść od swoich przekonań.

Zignorowała fakt, że ów człowiek musiałby mieć teraz ponad sto sześćdziesiąt lat. Zapragnęła z nim pogawędzić, przepytać, jak ułożył sobie życie w nowej ojczyźnie i usłyszeć, co tam porabiał przez minione dziesięciolecia. Chciała z nim powspominać dawne wydarzenia oraz ludzi, żyjących w tej okolicy niemal przed wiekiem.

Janiccy musieli używać różnych podstępów, aby do tego nie dopuścić. Nie przyszło im to łatwo. Uparta staruszka zażądała ustawienia fotela na trawniku przy płocie i tam wyczekiwała sąsiada. Narzekała, że upływ czasu nie zmienił jego zwyczajów, gdyż nadal rzadko wychodził z domu i nie utrzymywał dobrosąsiedzkich stosunków.

Na szczęście, trudno dociec, dla kogo, dla niej, czy dla pana Gabriela, wiek pani Kunczewskiej okazał się sprzymierzeńcem jej bliskich. Nie znając sąsiada, martwili się, czy kłopotliwe nagabywanie nie wywoła z jego strony ostrej reakcji, przed którą pragnęli uchronić nestorkę rodu. W każdym razie starsza pani po kilku dniach zapomniała o całej sprawie, ale częściej sięgała po czarno-białe fotografie i wspominała czas, gdy nosiła długie warkocze.

Przy okazji tamtego spotkania ustalono, że dwór nie miał później lokatora. Nawet w okresie wojny stał opustoszały, co uznano za niebywałe. A jednak regularnie, co kilkanaście lat, zjawiali się na posesji jacyś obcy. Sprawdzali stan budynku, wymieniali uszkodzone belki lub dokonywali drobnych napraw. Wstawiali w razie potrzeby nowe deski w oknach i drzwiach, zabezpieczając gmach przed intruzami. Skąd przybywali, nikt nie wiedział. Brygady charakteryzował wyjątkowo niski wzrost pracowników i niektórzy sądzili, że są karłami. Przeczyły temu proporcjonalne, mocne sylwetki, o czym Aleksander mógł się przekonać, gdy ujrzał ostatnią ekipę.

Po raz pierwszy zdarzyło się, że tej grupie przewodził człowiek normalnej postury i właśnie on nawiązał kontakt z sąsiadami. Był to, co prawda odosobniony przypadek, bo ograniczył się do pani Agnieszki.

Zagadnięta, czy nie zna kogoś chętnego do pracy, jako gospodyni, chwyciła okazję dla siebie. Dzieci podrosły i trochę nudziła się w domu, czekając, aż wrócą ze szkoły. Z nikim więcej nie rozmawiali.

Janicka zdradziła również rzecz szczególną. Mężczyzna, omawiając z nią warunki zatrudnienia, mruczał podobnie jak pan Gabriel, ale wydawał się mniej szorstki w obyciu.

Być może Aleksander nigdy nie wróciłby pamięcią do historii opowiedzianej przez panią Kunczewską, gdyby nie rewelacje przyjaciółki mamy. W każdym razie przypadkowo podsłuchana rozmowa i przywołane sprzed trzech lat wspomnienie sprawiły, że postanowił odkryć w czasie wakacji wszystkie sekrety dziwnego lokatora strasznego dworu.

Rozdział VI. Dochodzenie rozpoczęte

Dlatego właśnie, po dwóch dniach od przyniesionych przez Janicką sensacyjnych wiadomości, Aleksander spędzał czas w kuchni. Wróciwszy ze szkoły, wysłuchał niecierpliwie utyskiwań na temat przyniesionego świadectwa. Potem mógł zająć się śledztwem. Sprawdziwszy wszystkie opcje, uznał krzesło pomiędzy stołem a oknem, za najlepszy punkt obserwacyjny. Miał stąd doskonały widok na spory fragment ulicy i, co najważniejsze, na furtkę wiodącą do leżącego naprzeciwko ogrodu.

Wyjaśnienie zagadkowych podróży starszego pana rozpoczął od wyglądania jego powrotu, ponieważ zabawił we dworze tylko jeden wieczór i znowu przepadł. O tym fakcie usłyszał rano, kiedy przechodził koło willi. Pani Agnieszka zaszła do domu i skarżyła się mężowi, że znowu wszystko zastała pootwierane.

Aleksander musiał jakoś usprawiedliwić brak chęci świętowania początku wakacji wraz z kolegami, toteż sięgnął po pierwszą z brzegu książkę.

Mama, zdumiona tak nagłym zainteresowaniem lekturą, na wszelki wypadek powstrzymała się od komentarzy. Zrezygnowała z wyznaczenia synowi innych zajęć w nadziei, że przebrnie chociaż przez dwa rozdziały. Przeczytał więcej.

Szpiegowanie okazało się nużące, poza rozgrywkami nic ciekawego na ulicy się nie działo, więc zerkał do książki. Późnym popołudniem odwrócił ostatnią kartkę.

Zmuszony opuścić posterunek zostawiał w zastępstwie Sandrę, nakazując nie odrywać oczu od drogi. W ramach wdzięczności, czy raczej łapówki, przyrzekł jej pokazać w jaki sposób można przejść na wyższy poziom w platformówce, z którą miała kłopoty. Nie darząc zaufaniem spostrzegawczości dziewczynki, prędko wracał.

Zbliżał się wieczór. Ślęczenie przy oknie przyniosło efekty, ujrzał pana Gabriela. Poczuł dreszcz emocji i ukłucie rozczarowania. Mężczyzna skierował nogi w stronę miasta, co oznaczało, że w jakimś momencie musiał wrócić. Chłopiec wlepiał w niego oczy z niedowierzaniem. Zawiedziony swoimi zdolnościami śledczymi, mruczał niezadowolony:

– Jak to się stało, że go przegapiłem? Jak to możliwe?

Wziął na spytki siostrę. Naburmuszona oświadczyła:

– Cały czas patrzyłam i widziałam tylko panią Agnieszkę. Miałeś mi pokazać, jak mam przejść dalej. Obiecałeś.

– Dobra, dobra. Już, znaczy zaraz, tylko na chwilę wyjdę – rzucił na odczepnego, a widząc, że posmutniała, dodał: – Odpal komputer i włącz grę. Za dziesięć minut wracam.

Musiał odkryć, w jaki sposób starzec przemknął niezauważony. Zagadkę postanowił wyjaśnić u Janickich.

– O której przyszedł pan Gabriel? – zagadnął od progu, zaaferowany zapomniał się przywitać.

– Cześć Aleksander. Wychodziłam niedawno i jeszcze go nie było. Czemu pytasz?

– Bo przed chwilą go widziałem...

– Poważnie? – odparła Janicka bez zaskoczenia. – Widocznie właśnie wrócił.

– Raczej nie, bo szedł do miasta. I dlatego jestem ciekawy, kiedy przyjechał.

– Nie wiem, pół godziny temu jeszcze go nie było. Czemuż ten człowiek tłucze się gdzieś po nocy? Zakupy zrobiłam. Chyba wszystkie. – Przez moment odhaczała w myślach dzisiejsze sprawunki.

Aleksander przystawał z nogi na nogę. Zastanawiał się w jaki sposób zapewnić sobie informacje na temat ruchów podejrzanego w dniu jutrzejszym. Nie mógł ciągle prowadzić śledztwa przyczajony przy oknie. Janicka tymczasem spojrzała na niego bystro i zagadnęła:

– A dlaczego interesujesz się panem Gabrielem? I skąd wiesz, że wyjeżdżał? – Na takie pytania nie był przygotowany.

– A... Nie, ja tylko tak… – Nie umiał podać nic wiarygodnego i, speszony, pożegnał się czym prędzej.

Szedł zadumany, nie słyszał kolegów pytających, czy stanie na bramce. Rozważał ostatnie godziny. Wyliczył, że od dziewiętnastej nie spuszczał oczu z furtki.

– To bardzo, bardzo dziwne. A może pani Agnieszce zepsuł się zegarek? Ale ze mnie gapa, mogłem zapytać, która godzina – wyrzucał sobie brak refleksu.

Sandra już czekała na niego niecierpliwie. Chcąc nie chcąc spędził z nią dwa kwadranse, pokazując, jak ma pokonać trudny etap. Na szczęście szybko zrozumiała gdzie popełnia błąd i, chociaż Aleksandrowi nie było to na rękę, poprosiła, żeby poczekał, aż dojdzie do następnego poziomu. Udało jej się to już za drugim razem i pozwoliła bratu odejść.

Nie włączył lampy w kuchni. Zmierzchało, latarnia na ulicy już świeciła. Przysiadł na parapecie, nie zamierzał znowu przeoczyć sąsiada, miał nadzieję, że nie zdążył wrócić z przechadzki. Po kilku minutach do środka weszła mama przygotować kolację. Zapaliła światło.

– Czemu siedzisz po ciemku? I dlaczego tak cały dzień ślęczysz przy tym oknie? Nie możesz iść do siebie? Jak widzę, książkę przeczytałeś, co mnie cieszy, ale mógłbyś pójść na dwór, do kolegów. Cały dzień o ciebie dopytywali.

– Nie chce mi się. Później wyjdę. Albo jutro – odrzekł z kwaśną miną.

Miał powody do marudzenia, przegoniony został z najlepszego punktu obserwacyjnego. Z okna własnego pokoju nie wiele mógł zobaczyć. Rozłożysty orzech, rosnący nieopodal, zasłaniał widok na ulicę.

– Doprawdy nie rozumiem, dlaczego twoje życie nabiera intensywnego tempa po zmroku. Spałbyś do południa, a siedział do północy. Przyszedłeś na świat o piątej nad ranem. Całą noc przechodziłam po szpitalnym korytarzu, zanim zdecydowałeś się o świcie wyjrzeć na świat. Potem przespałeś niemal cały dzień. I tak mi się zdaje, że twój zegar biologiczny ciągle tyka tamtym rytmem. Nie dostosował się jeszcze do normalnego cyklu dobowego – powiedziała kpiąco. – Ciekawe czy to w ogóle kiedykolwiek nastąpi?

– Przecież ty też siedzisz do późna, niby dlaczego ja nie mogę? – odparł nastroszony.

– Bo dopiero wieczorem mam czas dla siebie i, tak naprawdę, dopiero wtedy mogę spokojnie pracować. Oprócz chwil, kiedy przychodzisz i zasypujesz mnie pytaniami. Jakbyś nie mógł tego robić w ciągu dnia. Ale mama posłuchaj, ale mama powiedz – przedrzeźniała go, rozstawiając talerze na stole.

Nadąsany już na dobre wyszedł z domu, burcząc coś pod nosem na temat niezrozumienia jego potrzeb. Nie miał ochoty na towarzyskie spotkania. Ustawił leżak w cieniu jabłoni i kontynuował wypatrywanie. Za długo nie posiedział. Potraktowany przez krwiożercze komary jako danie główne wieczornego posiłku, musiał wrócić po płyn odstraszający owady. Przy okazji zgarnął talerz z kanapkami. Dzięki własnym przeszpiegom docenił nieodparty urok pączków, tak chętnie zjadanych przez amerykańskich policjantów.

Nie miał pod ręką smakowitych ciastek, ale zdecydowanie lepiej znosiło się długie czekanie z pełnym żołądkiem. Obstawił leżak antykomarowymi spiralami i pozapalał takież świece. Smugi dymu utworzyły wonną palisadę. Tak zabezpieczony nie ruszył się z miejsca. Na próżno. Najchętniej czatowałby całą noc, nie mógł jednak zdradzić czynności śledczych. Dla dobra sprawy, pogoniony do łóżka, posłusznie udał się na spoczynek.

Następnego ranka, zaraz po śniadaniu, wymknął się z domu. Zajął pozycję w newralgicznym punkcie, czyli przy bramie wjazdowej dworu. Czekając na panią Agnieszkę, szukał sposobu jak ją zagadnąć. Niecierpliwie zerkał to na posesję, to na drogę. O tej porze robiła zakupy, lecz przedtem zaglądała do dworu. Spoglądał akurat w kierunku willi, gdy usłyszał, za plecami, pytające chrząkniecie:

– Masz jakąś sprawę do mnie?

– Ja... E... Nic, tak sobie stoję. – Wzdrygnął się przestraszony, nie usłyszał szmeru kroków na ścieżce.

Mężczyzna stał pod słońce. Cień ronda kapelusza zasłaniał jego twarz, a jednak chłopiec dostrzegł błysk oczu.

– Mama cię przysłała?

– Nnie – wyjąkał nerwowo.

– Ile ty masz lat, chłopcze?

– Trzynaście – odparł speszony, bo nie zdołał powstrzymać drżenia głosu.

Odetchnął z ulgą, widząc, jak sąsiad ruszył w głąb ogrodu.

– A powiedz mi, lubisz czytać? – Niestety, przystanął po kilku krokach.

– E... Nie bardzo – przyznał z ociąganiem.

Stary człowiek zignorował niechętną odpowiedź, widać postanowił uciąć sobie małą pogawędkę.

– Pewnie dużo telewizji oglądasz – stwierdził.

– Trochę... – odparł i, nierozważnie, dodał: – Jak jestem u kogoś. Nie mamy telewizora.

– A komputer masz?

Pan Gabriel zagadywał tylko starszych chłopaków. Nigdy nie zaczepił młodszych i pewnie nie wiedział, że Aleksander radzi sobie lepiej z programami komputerowymi niż jego koledzy.

– Tak, mam – potwierdził po chwili, trochę nerwowo, nie podobały mu się te dociekania.

– I co, dużo grasz? Takie strzelaniny pewnie? – W pozornie zwykłym pytaniu zabrzmiała dziwna, niepokojąca nuta.

– E, nie. W takie coś grałem, jak byłem mały. Teraz u mnie tylko RPG i strategie, a najlepiej hybrydy – wyjaśnił z wyższością.

– Ach tak. To interesujące. Tak, bardzo interesujące.

Nieoczekiwanie sąsiad podszedł do płotu. Nadal miał zacienioną twarz, lecz Aleksander czuł na sobie przenikliwe spojrzenie, gdy po chwili powiedział:

– Zbliż się tu do mnie, chłopcze.

– A niby po co? – zapytał mało uprzejmie.

– Zbliż się, chyba się nie boisz? – odparł z lekką kpiną mężczyzna.

Aleksander w tym momencie był bardziej zdumiony niż przestraszony. Rozejrzał się niepewnie. Janicka jak na złość tego ranka się spóźniała i nie mogła go uratować z niezręcznej sytuacji. Niepewny, co z tego wyniknie, spełnił prośbę. Dzieliła ich teraz tylko siatka.

Nieoczekiwanie mężczyzna przechylił się przez ogrodzenie. Kapelusz znalazł się tuż przy głowie chłopca. Aleksander nie widział wyraźnie rysów surowego oblicza, lecz mógł prawie zaręczyć, że siwe tęczówki zapłonęły ognikami, gdy świdrujący wzrok odnalazł jego oczy. A może tylko słońce zatańczyło promieniem w źrenicach. Nie miał pewności, wszystko trwało raptem sekundę, może trzy.

– Muszę już iść – wydusił, znienacka ogarnięty dziwną słabością.

Zrobił krok do tyłu, potem drugi. Starzec wyprostował się i pogrążył w zadumie, szepcząc do siebie:

– Interesujące. Bardzo interesujące i niespodziewane.

Ale tego Aleksander już nie usłyszał. Doskoczywszy dwoma susami do swojego ogrodu, bardzo ostrożnie zamknął furtkę, pilnując, żeby nie zaskrzypiała. Przypadł do najbliższego drzewa. Oparty o pień czekał, aż przestanie dygotać.

Miał zakamarki w duszy, do których wolał nie zaglądać. A stary człowiek, nie wiedzieć jakim sposobem, przeniknął do nich i w jednej chwili przepatrzył wszystkie, nie pominąwszy żadnego. Poruszony do głębi, zrozumiał, dlaczego ludzie omijali pana Gabriela szerokim łukiem. Nabrał wątpliwości co do kontynuacji rozpoczętego dochodzenia. Nie miał ochoty narażać się na takie doznania w zetknięciu z obiektem śledztwa. Podjęcie decyzji odłożył do następnego ranka.

– Zapowiada się piękny dzień, mamo – oznajmił, zaglądając do kuchni.

– Tak, chyba tak.

– Czy zauważyłaś, że pan Gabriel wychodzi tylko wtedy, gdy świeci słońce? Nigdy go nie ma, jak jest pochmurno. Może być tylko chwilkę na dworze, a cały dzień jest słoneczny, aż do wieczora. To ciekawe, prawda? – Natrętne pytania, przyczepiwszy się jak rzepy do psiego ogona, wcale nie chciały go opuścić.

– Pewnie ma barometr w kościach – zażartowała. – Starsze osoby miewają reumatyzm i spacerują, gdy nie zanosi się na deszcz.

– No tak, być może... – odrzekł bez wyjaśnienia, że nie miał na myśli brak opadów, lecz bezchmurne niebo.

Resztę popołudnia i wieczoru biegał z kolegami za piłką. To znaczy, oni się uganiali, a on tkwił na bramce. Po stracie rozległego terytorium nie mieli za bardzo gdzie urządzać meczów. Nie znajdując innego miejsca, wyznaczali mini boisko w pobliżu kałuży. Początek lata nie przyniósł upałów, więc jeszcze nie wyschła. Piłka co chwilę lądowała w wodzie i wkrótce wszyscy zawodnicy byli ubłoceni, co nie przeszkadzało w rozgrywkach, trwały do nocy.

Aleksander, stojąc pod prysznicem, ocenił popołudnie za bardzo udane, zwłaszcza że ani razu nie miał jednej, nawet przelotnej myśli o panu Gabrielu i jego sekretach. Postanowił jutrzejszy dzień zorganizować w taki sposób, żeby lokator dworu nie zaprzątał mu głowy. Nie oznaczało to rezygnacji z dochodzenia. Decyzja mogła poczekać. Liczył skrycie na wydarzenia, które pomogą w jej podjęciu.

Nie musiał długo czekać.

Rozdział VII. Straszny dwór

Aleksander słyszał głos. Ktoś wołał o palącej potrzebie, przynaglał do wypełnienia obietnicy.

Przebudził się raptownie. Nie mógł sobie przypomnieć, co za powinność włożono na jego barki, lub może sam się czegoś podjął.

– Dziwny sen – szepnął, otwierając oczy.

Powracająca świadomość wymiotła niepokój. Aleksander kojarzył poranne lenistwo jako nieodłączny element wakacji. Skoro nie musiał pędzić do szkoły, inne obowiązki mogły poczekać. Rozważywszy wstać, czy jeszcze pospać, trochę wbrew sobie, poszedł do kuchni. Przygotował ulubione śniadanie – herbatniki z mlekiem.

Przysiadł na parapecie. Jadł i patrzył bez zainteresowania na scenę za oknem.

Sroki wykłócały się hałaśliwie o błyszczący papierek po cukierku. Pod jabłonią przyczaiła się kotka, gotowa do polowania. Druga, szara leżała rozciągnięta na gankowym dachu, jak miała w zwyczaju, na samiutkim brzegu. „Znowu zleci” – pomyślał leniwie, gdyż pupilka siostry ciągle z czegoś spadała. Paskuda wyjątkowo nie szczekała, obserwując z daleka zakusy łowieckie rudzielca.

Błądząc wzrokiem to tu, to tam bezwiednie zarejestrował szeroko otwartą furtkę po drugiej stronie drogi. Przesunął spojrzenie dalej, lecz zaraz cofnął. Bramki nie zamykano na klucz, o czym w okolicy wiedziano. Teraz, zwykle przymknięta, zapraszała na ścieżkę, biegnącą wśród kwitnących krzewów.

– Czyżby pękła sprężyna? – Zimą musiał użyć nieco siły, aby odciągnąć skrzydło od ościeżnicy.

Zaintrygowany postanowił to sprawdzić. Uliczka o tej porze świeciła pustkami. Skradał się ostrożnie, gotów uciec przy najmniejszym hałasie. Nie zdążył, nim się zorientował, zza ogrodzenia wyjrzał sąsiad.

– A, jesteś chłopcze. – Można było sądzić, że na niego czekał.

– Dzień dobry – odparł zmieszany. Przykazał sobie ostrożność i nie dopuścić do żadnej pogawędki.

– Jak widzę, zerwałeś się skoro świt – rzekł starzec z lekką kpiną.

– Ano tak, jakoś się udało – mruknął skrępowany, nie tylko przyłapaniem na gorącym uczynku, ale i dobrym humorem niespodziewanego rozmówcy.

– A więc strategie, tak? I co, wygrywasz?

– Tak, jestem w nich dobry – opowiedział niepomny na postanowienie, lecz sukcesy odnoszone w grach należały do nielicznych rzeczy, jakimi mógł się pochwalić.

– A jakie książki czytałeś? Ach, prawda… nie zaglądasz do nich. Szkoda, szkoda...

– No, coś tam czytałem – rzucił prędko zawstydzony dezaprobatą. – Polubiłem Akademię Pana Kleksa. O, nawet wczoraj skończyłem jedną.

– Ach, Akademia. To taka, hm... Bajka. A ta wczorajsza, o czym była?

– E... Takie tam. Przygody Piotrusia Pana – przyznał zakłopotany.

Nie zwracał uwagi, co bierze z półki, sięgając po książkę. Miała być tylko przykrywką prawdziwych działań. Dopiero później sprawdził tytuł.

– Hm... To również bajka. Czyżbyś je lubił?

– Tak. Znaczy wolę oglądać.

– Oglądać! – Spod kapelusza parsknął niespodziewany dźwięk – śmiech. – No tak, czytanie bywa męczące, lepiej na filmy patrzeć. Na takie jak im... Filmy akcji. Strzelają, walczą i tyle tam komplikacji, a krwi to chyba więcej niż wody. Podsłyszałem pewnego razu, jak ktoś powiedział: Dobry film, dużo keczupu zużyli. Myślałem, że był o jakiejś kuchni. Potem mi wyjaśniono, że nie o potrawach mówili. No tak, nie znam się na tym.

– Nie, nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Takich nie lubię. Ale jak się dzieją niesamowite rzeczy. O smokach, rycerzach, gadających zwierzętach. Takie fantastyczne. Wie pan. Takie, raczej baśniowe.

– Ach tak. Baśniowe. Raczej – powtórzył sąsiad z rozbawieniem. – To dobrze, bardzo dobrze.

Aleksander usłyszał w głowie dzwonek alarmowy. Zadowolenie w głosie pana Gabriela było podejrzane. Musi uważać a najlepiej, jeśli zakończy rozmowę. Otwierał usta, żeby się pożegnać, lecz mężczyzna zdążył zadać kolejne pytanie:

– Tak baśnie. Baśnie nie są złe. Jak myślisz, o czym są naprawdę?

– Chyba że dobro zawsze zwycięża.

– To też. Jednak nie tylko, nie tylko... Masz siostrę. Ile ma lat? – Pan Gabriel nagle przestał drążyć kłopotliwy wątek upodobań czytelniczych.

– Skończy niedługo siedem, idzie po wakacjach do szkoły – wyjaśnił odprężony zmianą tematu.

– Ma na imię Sandra, prawda?

– Skąd pan wie?

– Mieszkam tutaj od jakiegoś czasu, a wy jesteście… dosyć głośni. Podobnie jak wasz, hm... pies.

– Och, wiem. Paskuda dużo szczeka, nie umiemy jej tego oduczyć – tłumaczył siebie i psa.

– Nie przejmuj się tym. Takie hałasy to nic, to nic. Wcale mi to nie przeszkadza – przemówił łagodnie starzec, przez chwilę milczał, a potem rzucił nieoczekiwanie:

– Może masz ochotę na jabłka?

„Co mu się stało? Normalnie gada jak dobroduszny staruszek. O co chodzi?” – Aleksander z rezerwą popatrzył na sąsiada, zastanawiając się, co go skłoniło do tak nietypowego zachowania. Poza tym znał tamte drzewa. Pierwsze owoce pojawiały się na nich dopiero pod koniec lipca.

– O tej porze roku? – stwierdził sceptycznie.

– Tak. To wczesna odmiana, bardzo obrodziła.

– To dziwne. Tam nigdy... Eee… Muszę zapytać mamy – powiedział nieprzygotowany na taką wizytę.

– Oczywiście. Idź, poczekam.

Aleksander był w rozterce. Wkroczenie na teren podejrzanego i sprawdzenie, co się tam dzieje, uznał za kuszące. Z drugiej strony wspomnienie zimowej wizyty, nadal wzbudzało nieprzyjemne dreszcze.

„Sąsiad wygląda dzisiaj dość sympatycznie, ale wczoraj taki nie był. Może tylko udaje miłego dziadka? A jeśli chce mnie tam zwabić? Tylko po co? – Głowił się nieufnie. – A może przesadzam? Czy to tylko moje wymysły?”

Rozsądnie przyznał, że lekka obawa, czy raczej niechęć, z tamtego zimowego zmierzchu, w miarę upływu miesięcy urosła do całkiem sporego lęku. Być może bezzasadnego.

„Przecież pani Agnieszka się nie boi, chociaż uważa pana Gabriela za cudaka. Nie lubi jego podróży i tylko dlatego, że zostawia wszystko otwarte. No, są jeszcze te zniknięcia, ale mama chyba ją przekonała, że nie ma się czym martwić, bo nie zrezygnowała z pracy”.

Wróciwszy do domu, zajrzał przez okno. Mama piła poranną kawę.

– Czy mogę pójść do sąsiada? Na papierówki. Chyba.

– Przecież nie do pana Gabriela? Wiesz, że nie wolno tam chodzić.

Starszy pan nigdy nie wspomniał pani Agnieszce ani nikomu innemu, że nie życzy sobie gości. Jednak nieprzystępny sposób bycia prezentowany wobec sąsiadów sprawił, że w krótkim czasie przyjęto uważać jego posiadłość za miejsce, gdzie wstęp miała tylko Janicka.

Aleksander, niepewny, czego właściwie pragnie, postanowił zdać się na decyzję rodzicielki. Prawdę mówiąc, prosił o zgodę, z nadzieją na odmowę.

A jednak, gdy tylko usłyszał powątpiewanie i przestrogę, w jednej sekundzie wszelkie wahania uleciały. Wiedział już, co za konieczność go obudziła. Chce czy nie, musi tam wejść.

TERAZ.

– Ale sam mnie zaprosił – przekonywał gorączkowo.

– Chwileczkę. Zaraz to wyjaśnię. Może źle usłyszałeś – odparła zaskoczona na równi niesłychaną propozycją, jak i reakcją syna.

Aleksander tymczasem niecierpliwie zaglądał to przez drzwi, to przez okno. Nie potrafił ustać na miejscu pełen obaw, że sąsiad, nie doczekawszy się, pójdzie do siebie. Po minucie lub dwóch, które zdawały się godziną, nareszcie pojawiła się w drzwiach. Wyprzedziwszy ją o kilka kroków, z niepokojem popatrzył na drugą stronę ulicy. Odetchnął z ulgą, zobaczył szary kapelusz wystający ponad ogrodzenie.

– Dzień dobry. Aleksander twierdzi, że pozwolił mu pan wejść do ogrodu. Wolałam się upewnić. Nie chcę kłopotów. – Mama, jak zawsze, od razu przystąpiła do rzeczy.

– Witam. I po cóż taka fatyga. – Skłoniwszy głowę, choć kapelusza nie zdjął, wyraził zaskoczenie na jej widok. – Mogła pani upewnić się przy okazji. Jabłka bardzo obrodziły. Sam ich nie zjem, dla gospodyni starczy. Pomyślałem, że mogę się podzielić. Niech syn pozrywa i zabierze do domu. Ale skoro już rozmawiamy... Mam sporą bibliotekę, to jeśli pani pozwoli, niech zajdzie do środka. Może znajdzie tam coś interesującego.

„Czemu pan Agnieszka twierdzi się, że on mruczy niezrozumiale” – zastanawiał się Aleksander, słuchając starca, mówił co prawda cicho, ale wyraźnie.

– Zdradził, że nie jest pilnym czytelnikiem. Przyznał jednak, że woli, jak to określił, rzeczy bajkowe. Przypadkiem posiadam bogaty zbiór takiej literatury.

– Bajki? – powtórzyła przeciągle. – Nie sądzę...

– Och. To nie są książeczki dla najmłodszych – wpadł jej w słowo. – Po postu większość historii jest bardzo... hm, baśniowa. Być może, mam taką nadzieję, przystanie, chociaż przy jednej. – Aleksander nieomal dostrzegł nagły błysk jakby dziwne migotanie w siwych oczach.

– Ach tak. Rozumiem, chodzi o fantasy. Wiem, że pan ma wiele książek, ale...

– Hm... Skąd pani wie, że mam ich dużo? – wtrącił żywo.

– Agnieszka opowiadała... – urwała zmieszana.

– No tak, Agnieszka. Zapomniałem, coś wspominała, że się panie przyjaźnią. Ona... dużo mówi – stwierdził z lekkim przekąsem. – Nie mam racji?

– Tak. To znaczy, chciałam powiedzieć, że Aleksander może iść, jeśli będzie chciał coś wybrać. Ale jeśli będzie przeszkadzał, proszę go wygonić – zadecydowała, pragnąc zatuszować niezręczną wypowiedź, na koniec przykazała chłopcu: – Jak wrócisz, masz się zaraz pokazać. Nie zniknij mi na cały dzień.

– Proszę się nie martwić, na pewno nie będzie zawadzał. Sądzę, że wręcz przeciwnie – zapewnił uspokajająco, otwierając przed gościem szerzej furtkę.

– Dobrze, dobrze – zawołał pospiesznie Aleksander, śmiało wkraczając na dróżkę. W głębi, mimo rosnących wzdłuż krętej ścieżki wysokich krzewów, zobaczył papierówkę.

– Naprawdę ma pan już jabłka. – Zaskoczony niepomiernie zerwał żółty kulę. – Nie pamiętam, żeby to drzewo kwitło.

– No tak... Czasem potrzeba włożyć trochę wysiłku i troski. Później już można się cieszyć znakomitymi efektami pracy. Nie zawsze własnej – odparł zagadkowo. – Wystarczyło drzewo okopać, nawieźć ziemię i proszę. Dwa lata oczekiwań, ale było warto, czyż nie?

– No, w życiu takich nie jadłem – przytaknął, wycierając sok na brodzie. Rozejrzał się dookoła.

Nie miał już wątpliwości. Musiały tutaj działać tajemnicze siły. Tylko z pozoru teren wyglądał na dziki zakątek. Kwiaty, skupione w niewielkich kępkach, widoczne były z każdego miejsca. Stokrotki uwydatniały soczystą zieleń odrastającego po latach trawnika. Drzewa z dumą rozpostarły konary z obfitością dojrzewających owoców. Na gałęziach każdy listek mrugał zielonymi błyskami, a przecież o tej porze roku niszczyła je zaraza. Pamiętał, że opadały przedwcześnie w smętne stosiki brudno rudych zwitków. Przypominały w środku lata o nadchodzącej jesieni. Klomb przy podjeździe zakwitł skromnie, lecz radował oko dzwonkami w pastelowych kolorach.

Nie w takim ogrodzie dokazywali.

Zerknął spod oka na starca. Oczywiście wierzył słowom pani Agnieszki, że właściciel nie zajmował się pielęgnacją roślin. Z drugiej strony nikt nie widział, aby czynił to ktokolwiek inny. Jeszcze jedna zagadka do rozwikłania. Rozważnie powstrzymał się od natychmiastowych dociekań.

Przynajmniej na razie.

– Chodźmy, poszukam torebki. Przecież nie weźmiesz tylko tyle, ile zmieścisz w rękach. Poza tym w bibliotece z pewnością czeka na ciebie bajka – oznajmił gospodarz, prowadząc na ganek.

Aleksander przystanął. Za tym lekko rzuconym zdaniem coś się kryło. Nie nazwałby owego przeczucia niepokojącym, raczej sugerowało niespodziankę, a tej sobie nie życzył. „A jeśli coś w tym jest? Jakieś ziarnko prawdy, w tych opowieściach o strasznym dworze? W końcu, dlaczego nikt nie próbował wleźć do środka? Może chłopaki nie dopuszczali tutaj gimnazjalistów, wcale nie ze względu na swoje sprawy? Czy za dwa lata zdradzą mi więcej? Coś takiego, co może poznać licealista, ktoś prawie dorosły”.

– Ja chyba tutaj poczekam.

– A cóż ty opowiadasz. Strach cię obleciał? – Pan Gabriel spojrzał niemile zaskoczony i zaraz dodał rozbawiony: – Obiecuję – nie będę zmuszał do wybrania książki, jeżeli żadna nie zaciekawi.

Z jednej strony zawstydzony pogodną reakcją, z drugiej zachęcony łagodnym gestem, wszedł powoli po stopniach. Wyciągnął rękę do klamki, nie zdążył jej nacisnąć, a drzwi się otwarły. Wzdrygnął się. Chciał nie chciał, musiał przekroczyć próg strasznego dworu.