Krótkie notki na marginesie - Ariana Bogajczyk - ebook

Krótkie notki na marginesie ebook

Ariana Bogajczyk

3,3

Opis

Kilka krótkich historii, zapis zwykłych z pozoru chwil. Każde opowiadanie to epizod z życia innej osoby. Ludzie zmagający się z lękiem, tęsknotą, pragnieniem akceptacji, pozostający w poczuciu odrzucenia, niedoświadczający współczucia i życzliwości, lub odkrywający nieoczekiwanie prawdy o sile miłości. Sytuacje rzutujące na całe życie albo utrudniające tylko jeden dzień, a także momenty pozwalające dostrzec piękno, tam gdzie się go nie szukało. Wszystkie okoliczności stają się lustrem, odbiciem tego, co człowiek myśli o sobie i innych. Bo nawet wówczas, gdy przyszłość wydaje się czarna, warto pamiętać, że tylko na ciemnym, nocnym niebie można dostrzec cudowny blask gwiazd.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 127

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
0
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krótkie notki na marginesie

Copyright by amsa

ISBN: 978-83-942908-3-2

e-mail: [email protected]

Projekt okładki: Raster studio

Przygotowanie do wersji elektronicznej: Raster studio

Zamiast wstępu

Niewątpliwie najbardziej zaskakującym i wcale nieoczywistym, a jednak najczęściej występującym powodem rozczarowania lub frustracji w relacjach międzyludzkich, jest uporczywe, acz niezrozumiałe, przerzucanie na innych, starannie zatajanych, własnych oczekiwań, które wszakże jako takie nie mogą zostać spełnione, ponieważ na przeszkodzie staje niechęć do oznajmienia głośno owych potrzeb oraz wystrzegania się najmniejszych sugestii mogących ujawnić pragnienia wyczekującej czegoś osoby, która pozostawia je w sferze domysłów, zarazem ufając, najczęściej mylnie, że niedoszły adresat – niedoszły, gdyż zapewne nie jest ani jasnowidzem, ani telepatą i nie ma o niczym pojęcia – odpowie w sposób klarowny na nieznane mu prośby, gdyż nie może wiedzieć o konieczności swojej Reakcji, przez co doświadcza on, jak i oczekujący odpowiedzi, wielu negatywnych emocji prowadzących niejednokrotnie do skrywanych pretensji, może nawet do zatargów słownych, a co za tym idzie, nieporozumienie, urastając z czasem do rangi sporu zasadniczego, skutkuje urazą i niepojętym milczeniem, wywołanym poczuciem krzywdy oraz, domniemanego, ostracyzmu, nierzadko kłótni trwającej wiele dni, może nawet lat, kiedy to przyczynek do niej zaginął w niepamięci, lecz uczucia wówczas zrodzone, karmione nieustannie trwającym żalem, podsycane słusznym gniewem – słusznym w mniemaniu żywiącego wcześniej nadzieję na spełnienie niewypowiedzianych przez niego pragnień – wywołuje nieuzasadnione oskarżenia, tak mentalne, jak i werbalne, uniemożliwiając jednocześnie obronę atakowanej w ten sposób osobie, której wystarczyło wyraźnie wyjawić prośbę lub oznajmić jasno nieznaną jej potrzebę wymagającą odpowiedzi, albo czynu, co pozwala wysnuć z powyższego wniosek, iż należy zostawić tego rodzaju domysły na inne okazje, kierując w stronę odbiorcy więcej zdań dookreślających, jednym słowem – rozmawiajmy – to nie musi zaraz prowadzić do wojny.

Spacer

Wybraliśmy się do miasta. Tłoczno, czekamy na światłach. Z boku słyszę rzucone z niesmakiem:

– Pani patrzy, co to, jakaś wycieczka? Toż człowiek powinien zwracać uwagę na innych, cenić ich poczucie estetyki, nie ranić oglądu świata. Niedziela jest, ludzie chcieliby pospacerować, ładnie dzisiaj. A taki widok tylko dzień psuje. No, ja wiem, trzeba ich czasem na słońce wystawić, ale czy nie można tego zrobić jakoś dyskretniej? W ukrytym zakątku albo do lasu wywieźć. Czemuż nie zrobili tego w ośrodku? Park mają ogrodzony, osłonięty. Po co tak wpychać na oczy całego tego pokrzywionego nieszczęścia. Że też rodzina się nie wstydzi i pozwala tak publicznie! Przecież tutaj porządni ludzie chcą odpocząć, z bliskimi pobyć.

Zielone, jedziemy dalej. A jeszcze chwila i wyfiokowana paniusia usłyszałaby ode mnie diagnozę, co jej dolega i co ma pokręcone. Po prawdzie to tylko tak myślę, słowa bym nie wydusił. Ale faktycznie, dzień piękny. Słońce rozochocone porą roku obdarza przyjaznym ciepłem. W naszych tkankach powinna przebiegać fotosynteza wytwarzająca życzliwość jak witaminę D.

Podążamy za kawalkadą. Chciałbym ją wyprzedzić, mruczę to do Anki, mojej siostrzyczki. Z uśmiechem kręci głową, czyli wleczemy się dalej. Oglądam sobie przechodniów. Mają ładne, jasne stroje, wiadomo, wiosna! Przyjemnie patrzeć na pogodne twarze. Chyba są szczęśliwi, ja też. Większość ignoruje odmieńców na wózkach albo rzucą w ich kierunku niechętnym spojrzeniem, czasem lękliwym, rzadko współczującym. Tylko maluchy bez skrępowania pokazują palcami niezwykłych spacerowiczów. Z zaciekawieniem pytają o nich rodziców. Dorośli reagują nerwowo. Zażenowani uciszają dzieciaki, odwracają ich uwagę. I swoje oczy.

Na przejściu jest jakiś zator. A tak. Wysoki krawężnik, opiekunka ma kłopoty, jej podopieczny to kawał cielska, trudno jest manewrować z takim bagażem. Przechyla wózek do tyłu, ale to za mało. Nie poradzi sobie sama. Rozgląda się, szukając pomocy. Szybciej by ją znalazła, gdyby to był samochód, a nie pojazd z inwalidą. Podchodzi do niej chłopak z grupy wolontariuszy. Miał ten sam problem i wie, co zrobić. Wspólnymi siłami przepchnęli oba wózki. Dzielni są – myślę z podziwem. Nie przejmują się krzywymi uśmieszkami, jakie są im ukradkiem posyłane. Dobrze, że tylko tyle. Pewnie nie jeden raz słyszeli mało wybredne komentarze.

A czym zawinili? Chyba tylko tym, że wybrali sobie taki dziwaczny sposób spędzenia czasu. Wiem to, przeczytałem na identyfikatorach: Wolontariat Domu Opieki Społecznej Osób z Porażeniem Mózgowym. Też się zastanawiam – dlaczego? Dziewczyny ładne, chłopaki przystojni. Mają pod opieką piętnaście wózków.

Patrzę znacząco na siostrę. Mimo że szczuplutka i drobna, jest niezwykle uparta. Nie odpuściła i w końcu namówiła mnie na spacer. Uśmiecham się do niej. Chyba nie zauważyła. Spogląda przed siebie, marszcząc brwi. No tak, zbliżamy się do pasów. Anka przystaje niemile zaskoczona, wcześniej ktoś zapewniał, że na całej trasie nie napotkamy przeszkód, a przed nami zdemontowany chodnik i sypki piach. Niestety za długo marudziliśmy. Reszta przejechała, trudno i tak mamy czerwone światło.

Zielone. Nie przeszliśmy, Anka nie dała rady przepchnąć wózka, bo ze mnie też nie ułomek. Próbuje szarpnąć od przodu i ruszyć koła zaryte w miękkim podłożu. Nie drgnęły. Znowu czerwone. Słyszę śmiech, ktoś się zbliża. Kątem oka dostrzegam miłą gromadkę. Dwoje dzieci, mama i dobrze zbudowany tata. Wszyscy elegancko ubrani. Lubię obserwować rodziny. Szkoda, że tej nie mogłem się lepiej przyjrzeć. Pewnie byli gdzieś spóźnieni, przechodząc obok, wyraźnie przyspieszyli kroku. Kolejna zmiana świateł. Z daleka widzę naszą kawalkadę. Przystanęła, jeden z opiekunów kiwa uspokajająco ręką. Ach tak, daje znać, że wraca. Czekamy, mamy czas. Ładny dzień, słońce przyjemnie grzeje.

Nagle pociemniało. Czarne kurtki, glany, długie włosy. Otaczają nas. Milczą. Dużo ich, czuję na sobie z dziesięć par oczu. Anka zesztywniała, opuściła ręce. Zaciska pięści, aż kłykcie zbielały. Boi się, ja też.

Nie mamy gdzie uciec. Wolontariusz zaczyna biec. Nie zdążył, samochody ruszają. Woła coś, warkot zagłuszył jego słowa.

Żółte. Młodzieniec z prawej przypomina groźnego wikinga. Jest wysoki i rudy. Nie spuszcza ze mnie wzroku. Cały czas bawi się nożem. Raptem podrzuca go do góry, wprost w rękę kompana z lewej, który z wprawą chwycił ostrze i skinął głową. Dali sobie jakiś sygnał. Do czego?

Ten pierwszy zachodzi siostrzyczkę od tyłu, podnosi do góry.

– Ej, kruszynko, pomóc?

Nim się zorientowałem, kilka ramion chwyta za wózek i już jestem po drugiej stronie ulicy. Rudowłosy przeniósł Ankę, trzymając ją opiekuńczo w ramionach. Postawił ostrożnie na ziemi i klepnął przyjaźnie w ramię zdumionego chłopaka, który spieszył nam na ratunek. Bez słowa dołączył do długowłosych kolegów. Machają nam na pożegnanie. Odchodzą.

Anka jest bledsza od swojej białej bluzki. Pochyla się nade mną.

Ma w oczach łzy i ciepły uśmiech.

Myślę, że życzliwość ma różne barwy, a w czarnym wygląda naprawdę dobrze.

Sesja

Nie rozumiałem tego człowieka. Był irytująco spokojny. Mogłem mu powiedzieć bezsensowne bzdury, tłumacząc swoje reakcje i poczynania. Wysuwałem idiotyczne zarzuty, którymi oskarżałem postępowanie innych. Wyjawiałem obrzydliwe rzeczy, jakie robiłem, rzucałem najbardziej wymyślnymi wulgaryzmami. Patrzył zawsze łagodnie, wzrokiem wyrażał coś, czego nie pojmowałem. Litość? Nie, raczej współczucie, albo coś w tym rodzaju. Nigdy nie umiałem definiować swoich emocji i miałem kłopoty z rozpoznaniem ich u ludzi. Dla mnie wszystko było albo czarne, albo białe. Tylko tak mogłem jako tako funkcjonować. Może ktoś inny uznałby jego wzrok za życzliwy, lecz ja nie dałem się oszukać.

Rozważaliśmy wszystkie kwestie, lecz nigdy mnie nie oceniał. Skupiał się na faktach, analizował. Rozważał mój gniew, złość, skąd brało się poczucie niedowartościowania, winy i pustki.

Muszę przyznać, że mi zaimponował. Pewnego dnia zademonstrowałem blizny po samookaleczeniach. Nie skrzywił się nawet na sekundę, więc pokazałem mu miejsce uskuteczniania trichotillomanii. Bolesne, w końcu TAM skóra jest bardzo wrażliwa.

Obejrzawszy wszystko, stwierdził nieco patetycznie:

– Psychika, nie mogąc znieść cierpienia, zwraca się przeciwko ciału. Nazwijmy to reakcją autoimmunologiczną na poziomie jaźni. Autodestrukcja to próba zwalczenia bólu ukrytego w podświadomości. Umysł powinien mieć władzę nadrzędną nad uczuciami. Jeśli te czynniki nie są ze sobą spójne mamy do czynienia z zaburzeniem osobowości. Stymulowanie nastroju opiatami jest dobre na krótką metę i w niczym nie pomoże. W czasie terapii przejdziemy przez proces nauki reagowania adekwatnie do sytuacji. Wiem z doświadczenia, że przepracowanie dobrych uczuć wbrew pozorom będzie trudniejsze i może bardziej bolesne. Musimy rozebrać mur złych doświadczeń, zamienić go na pozytywną przestrzeń. Większość ludzi uczy się takich rzeczy w najmłodszych latach. Z jakichś powodów u pana ten proces nie nastąpił, o tym też będziemy rozmawiać, ale proszę mi wierzyć, pan w tej sprawie nie zawinił. Nadrobimy stracony czas, poskładamy wszystko tak, jak się układa puzzle i pańska osobowość stanie się całością a pan odzyska obraz siebie. To potrwa, jednak skoro uczą się tego dzieci, to dlaczego nie pan?

Nie wierzyłem w ani jedno słowo, bo niby dlaczego miałbym mu ufać? Co on tam wie? Przyjmowałem z satysfakcją, gdy nieznacznie wzruszał ramionami, potwierdzając, co wiedziałem od zawsze – nie rokuję sukcesu w terapii. Nauczony doświadczeniem z wcześniejszych prób, nie łudziłem się nadzieją. Byłem pewien, że okaże się taki sam jak wszyscy psycholodzy, do których trafiałem w przeszłości. Słuchał moich zwierzeń, w końcu dostawał kasę za każde pięćdziesiąt minut, ale i on będzie miał dosyć takiego czubka.

Nudził się, gdy kilka razy z rzędu mówiłem o tym samym. Nie okazywał tego wprost, jednak nie potrafił powstrzymać wtedy nerwowego tiku ramion. Nie przerywałem wywodów, chciałem, żeby sam to zrobił. Postanowiłem go zmusić.

Przemęczył się ze mną dłużej niż pozostali, a ja uparcie zapisywałem się na kolejną wizytę. Zazwyczaj starczało mi siły na miesiąc cotygodniowych sesji. Tym razem się zaparłem. Chciałem usłyszeć, jak mówi:

– TO spotkanie jest ostatnie. Niestety, muszę zrezygnować.

Rozpoczęliśmy swoistą grę, o której tylko ja wiedziałem. Jednak wciąż mnie żegnał, podając kartkę z godziną, o której mam się stawić w następnym tygodniu. Wyglądałem coraz niecierpliwiej dnia, kiedy usłyszę po raz kolejny, chyba już piąty, zdanie, którym żegnali mnie jego poprzednicy:

– Nie mogę panu pomóc, proszę poszukać innego terapeuty.

Zaskoczył mnie trochę, bo nie wykazywał na to ochoty. Wytłumaczyłem to sobie po swojemu, przecież jest mu wszystko jedno, z kim rozmawia, czy raczej, kto do niego mówi. Taka praca. Czasami przez piętnaście minut nie rzekłem jednego słowa, a on patrzył, nie popędzał, czekał. Nigdy nie spuszczał ze mnie wzroku krótkowidza, co musiało być męczące. Nie wyglądał na niezadowolonego lub zniechęconego moim zachowaniem, obojętnie, czy krzyczałem, czy wręcz przeciwnie – nic z siebie nie wydusiłem. Tylko te ramiona go zdradzały.

– Jestem tutaj dla pana. Nie ja decyduję, o czym będziemy mówić lub milczeć. Możemy razem rozwiązać problem. Proszę jednak pamiętać, nie pomogę, jeśli pan nie będzie tego chciał.

Wkurzał mnie tym swoim stoicyzmem, bo co mógł o mnie wiedzieć? O tym, jak i co czułem przez całe życie? Nie miał zielonego pojęcia o cierpieniu. Skąd mógł wiedzieć, czym jest odrzucenie? Albo poniżenie, kiedy śmieją się z ciebie, wyzywają, mówią, żeś debil, bo się irracjonalnie zachowujesz, a ty nie potrafisz inaczej. Nie mógł mnie rozumieć, bo i skąd?

Siedział sobie wygodnie rozparty, z wypielęgnowanymi dłońmi ułożonymi nonszalancko na blacie. Czasem coś notował lewą ręką, prawa leżała niewzruszona, ciągle w jednym miejscu. Zawsze miał pod nią jakąś chusteczkę, pewnie, żeby uchronić dłoń przed odciskami, strasznie delikatną miał na niej skórę. Taka była cienka jakby pergaminowa, nienaturalnie biała.

Przyznaję, nigdy nie przerywał moich przekleństw, a kiedy już sobie ulżyłem, odzywał się tak, jakbym dopiero usiadł w fotelu, przy małym stoliku. Zawsze stał na nim termos z kawą i ładna filiżanka na spodku. Pewnego razu, w napadzie wściekłości, rzuciłem talerzykiem o ścianę. Rozprysł się na kawałeczki. Mężczyzna za biurkiem nie zareagował, nawet mu ta pieprzona prawa ręka nie drgnęła. Nie znosiłem swoich wybuchów, zawsze się potem wstydziłem, ale nie umiałem ich opanować. Najchętniej już bym tu nie wrócił, ale musiałem mu udowodnić, pokazać, że i on mnie wystawi za drzwi prędzej czy później. Jak wszyscy.

Na kolejnym spotkaniu obok termosu stała filiżanka i talerzyk. Zaczął jak zawsze:

– Porozmawiamy o czymś konkretnym z ostatniego tygodnia, czy może wrócimy do...

Po tym incydencie musiał mnie znielubić jeszcze bardziej, chociaż nigdy o nim nie wspomniał.

Od pół roku chodziłem na sesje. Coś na nich w końcu drgnęło. Poczułem w sobie jakieś lekkie muśnięcie jakby podmuch, odległej niczym Ameryka, nadziei. I wtedy to zrobił – wzruszył ramionami, nawet mocniej niż zwykle.

Wstałem powoli, zdecydowany zakończyć tę farsę, miałem dość. Podszedłem do biurka. On nigdy nie wstawał na mój widok. Właściwie wcale mi to nie przeszkadzało. W końcu, jaki lekarz podnosi zadek na widok pacjenta. W tym momencie uświadomiłem sobie, że naprawdę jestem dla niego kolejnym, porąbanym czubkiem.

Pochyliłem się do przodu i wysyczałem mu prosto w twarz:

– Dobrze wiem, że to wszystko jest do dupy i nic niewarte. Dobrze wiem, że nic ze mnie dobrego nie wydusisz, a moje życie gówno cię obchodzi! Nie musisz mnie słuchać, ale przestań wzruszać ramionami, nawet jeśli jestem chorym psycholem! Trochę profesjonalizmu, doktorku!

– Hm, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek stwierdził, że jest pan chory, czy niepoczytalny – odrzekł, spoglądając oczami wiernego spaniela. – Terapia ma pomóc i pozwolić na reakcje stosowne do okoliczności. Co do drugiej sprawy... Nie wiedziałem, że to tak widać.

Patrzył na mnie przez chwilę, nie wiedzieć dlaczego strapiony, a potem w jego ciemnych źrenicach ujrzałem błysk podjętej decyzji.

„No, teraz się już pożegnamy” – pomyślałem z dziwną ulgą, jak zawsze, gdy wychodziło na moje.

Nieoczekiwanie usłyszałem cichy szmer, potem trzask. Krzesło, zawsze sądziłem, że to krzesło, odsunęło się od biurka, a prawa ręka doktorka opadła bezwładnie na kolana. Drugą manipulował przyciskami na oparciu automatycznego, inwalidzkiego wózka. Musiałem mieć bardzo głupią minę, gdy zatrzymał się przede mną. Rozpiął i podciągnął marynarkę, która zwisała, tak się wydawało, za oparciem. Jednak osłaniała skomplikowaną konstrukcję, która przytrzymywała tułów w pozycji pionowej.

– Wie pan, mam paraliż i niekontrolowane ruchy mięśni – powiedział zwykłym, spokojnym głosem, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. – Nie chciałem, żeby moja kondycja fizyczna wpłynęła na przebieg naszych spotkań. Jak powiedziałem, jestem tu dla pana, bo wierzę, że mogę pomóc. Czy teraz możemy kontynuować?

Instynktownie chciałem zabrać nogi za pas i uciec, mimo to bez słowa usiadłem w fotelu. Milczeliśmy obaj, aż minęło pięćdziesiąt minut. Potem podał mi kartkę z datą następnej wizyty. Nie wiem, o czym myślał, patrzył spokojnie, jak zawsze. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że niektórzy mają bardziej przerąbane ode mnie, a jednak sobie z tym radzą. Może i ja potrafię?

Od tamtego wydarzenia minęły cztery lata. Terapia zaczyna przynosić efekty, uczę się dostrzegać różne barwy świata. Już wiem, że nie jest czarno-biały, ma też szarości. I zacząłem ufać doktorkowi. Tylko jedno nie uległo zmianie. Nadal nie rozumiem tego człowieka.

Sny

Jest inny, tak mu się wydaje, ale to tylko część prawdy. Roztacza wokół siebie aurę tajemnicy. Ludzie, wyczuwając zagadkę, pragną poznać ten sekret, co nie jest łatwe i dla większości niemożliwe. Szybko się przekonują, że absolutnie nic im z siebie nie ujawni, jeśli tak postanowi, a to jest zasada, którą obrał w kontaktach interpersonalnych. Tworzy swój własny świat, nie ma w nim miejsca dla innych, chyba że sam zdecyduje o wpuszczeniu drugiej osoby na próg. Nie dalej, tylko na próg.

Czasem śni. W snach dociera do zamkniętej na jawie strefy, która otwiera przed nim podwoje, a on nareszcie doświadcza uczuć. Świat jaźni pozostaje nieokreślony i złudny, chciałby się z niego wyrwać. Już tego próbował, raz, drugi i więcej. Pod skórzanymi opaskami ukrywa ślady ucieczek. Kiedyś nosił je węższe.

Ma piękne oczy, lecz matowe, bez światła. Nie, nie chore albo niewidzące. Brak w nich życia, chociaż nie są puste. Spogląda wokół bez radości, bez emocji, może dlatego, że tych nie rozróżnia. Nie wie, co czuje, nie wie, kim jest – dla siebie i dla innych. Nie widzi sensu własnego istnienia.

Na jawie jakby martwy, ożywa w snach. Jest Hamletem, który odnalazł odpowiedź. Nie być, nie istnieć. Pragnienie destrukcji towarzyszy mu za dnia, a noc szepcze o odrzuceniu i samotności, o tym, że dla nikogo nie ma znaczenia.

Nie może spać, lecz kiedy w końcu zapadnie w sen, pod powiekami widzi mroczne pejzaże i sunące pośród nich koszmarne widziadła. Życie zawarte jest w krwi, dlatego jego marzenia mają czerwoną barwę, jest w nich cierpienie i ból.

Tak, ból. To on pozwala mu połączyć ciało i duszę. Dopiero wtedy czuje w sobie życie. Ale chciałby się pozbyć tego ciężkiego brzemienia, które jest zbyt bolesne. Sięga wtedy po żyletkę, nóż, cokolwiek, co pozwala przerwać nieznośną mękę świadomości, przerzucić na coś namacalnego, nad czym może zapanować, uchwycić, zrozumieć.

Tworzy bezduszny świat, tak dobrze mu znany, odnajduje w nim siebie. Nie wierzy, że może spotkać dobro. Wędruje w mroku, patrzy na rozdziawione w bezgłośnym krzyku usta, wyzierające z kątów płonące źrenice. Lubi brodzić w strugach deszczu, a spadające krople są niczym krew, kapiąca z otwartej rany nieba. Gdyby mógł, rozorałby swoje ciało, rozciął skórę i wczepiwszy w nią palce, rozwarstwił mięśnie, dobierając się do kości. Byleby nie myśleć o tym, co szarpie bezlitośnie serce.

Jeszcze do tego etapu nie doszedł, jeszcze nie stać go na takie rozczłonkowanie samego siebie. Każdy dzień jest oczekiwaniem zmroku, a gdy przychodzi – on czeka.

Czasem zaśnie, czasem kręci się kilka godzin, spoglądając w kąty, skąd wyłażą szare zjawy. Nadsłuchuje ich podszeptów, nie walczy z nimi. To przewodnicy. Nie boi się ciemnych ścieżek, po jakich błądzi samotnie, ale życzliwych słów, które wzbudzają w nim trwożny niepokój. Nie wie, co z nimi zrobić, dobre intencje przyjmuje podejrzliwie. Nosi w umyśle obraz trojańskiego konia, wierzy, że przyjacielskie dary bywają podstępne. Mogą być próbą wtargnięcia i zburzenia jego świata. Świata snu.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy na niego spojrzałam. Cały czas nie mogę połączyć ujrzanej tego dnia twarzy z człowiekiem, spotkanym później, choć wiedziałam, że mam do czynienia z tą samą osobą. Myślę, że wtedy dane mi było zobaczyć jego duszę. Nie tyle mroczną, ile rozbitą, jakbym zajrzała w roztrzaskane lustro, w którego okruchach odbijały się samotność i cierpienie.

Od lat, gdy zamykam powieki, widzę właśnie tamto oblicze. Nie tracę nadziei, że kiedyś wyjdzie nocą i popatrzy na bezchmurne niebo. Bo jeśli dostrzeże bodaj jedną gwiazdę, jej blask zapali światło w jego oczach i świat, który zbudował, rozpęknie się, a on będzie wolny. Wówczas poskłada kryształową taflę w jedną całość i ujrzy siebie moimi oczami. Pozna, jaką ma wielką wartość.

Wciąż prześladuje mnie ta myśl. I jego twarz.

W moich snach.

Zdejmij słuchawki

Edyta w niedzielę rano postanowiła odwiedzić rodziców. Ledwo weszła za próg, wiedziała, że gorszego momentu nie mogła wybrać. Matka, zamiast wypoczywać, grzebała w tym paskudztwie. Ujrzawszy córkę, ucieszyła się i powiedziała cicho:

– Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi?

– Nie będę w tym uczestniczyć – odparła kwaśno dziewczyna, zdejmując słuchawki i wyłączając muzykę w komórce. – Przecież to jest obrzydliwe, śliskie, lepkie. Brzydzę się dotykać. Już kilka razy próbowałaś mnie namówić. Wiesz, że ja się do tego nie nadaję. Skoro jesteś taka uparta, rób to sama, ale mnie nie proś.

– Przecież to dla ojca, na pewno lepiej się potem poczuje. Miał ciężką noc. – Kobieta szepnęła łagodnie.

– Może wezmę go na spacer? – mruknęła Edyta, bez entuzjazmu.

– Dobry pomysł, na później. Najpierw trzeba zrobić, co konieczne.

– Po co? – rzuciła zrezygnowana dziewczyna. – Wyglądasz na zmarnowaną, odpocznij.

– Nie przesadzaj, aż taka zmęczona nie jestem. Zostaniesz dłużej, aż ojciec się obudzi? Ostatnio nawet do niego nie zajrzałaś. Wpadasz tu jak po ogień, nie poświęcisz czasu nawet na jedno słowo.

– Też coś – syknęła gniewnie. – A po co? Przecież on jak nie śpi, wiesz, co robi! Myślisz, że w takim stanie coś słyszy? Nawet jakbym mówiła godzinny monolog, nic do niego nie dotrze. Tylko ty masz takie złudzenia, że zareaguje.

– Cóż za bzdety opowiadasz! Zauważy. Zawsze się uśmiecha, kiedy przychodzę wypić kawę. Nie trzeba się odzywać, wystarczy posiedzieć obok. Pobyć razem. To też okazanie troski, przywiązania, jak i to, co teraz zrobimy. Będzie wiedział, że dbamy o niego. Obie – dokończyła matka z naciskiem, potem zapytała: – To jak, pomożesz?

– Ale mówiłam, że mnie to mierzi, poza tym nie umiem. – Edyta wydęła wargi nadąsana poprzednią reprymendą.

– Wiem. Może trochę to nieprzyjemne, przynajmniej na samym początku, ale jak nabierzesz wprawy, będzie łatwiej. Przywykniesz. Zobaczysz, ojciec się ucieszy.

– Też mi coś. Przyzwyczaiłaś się do tego skakania wokół niego. Ja tak nie chcę i mam co innego na głowie – odburknęła, zakładając ręce na piersi. – Poza tym zajmuje za dużo czasu. Większość znanych mi osób w takiej sytuacji wyciąga portfel, nie chcą same się z tym męczyć. Też byś tak mogła, zdać się na innych.

– Pewnie tak łatwiej, jednak co samemu, to samemu. A pamiętasz, jak wracał późno w nocy? Zawsze zaglądał do ciebie. Mógł padać z nóg, ale zachodził do twojego pokoju, pytał, czy czegoś ci nie trzeba. Nie musiał, chciał. Przecież tak się okazuje miłość, robiąc coś dla kochanej osoby. A w ogóle, zachowuj się ciszej, nie budźmy go.

– Myślisz, że śpi, nie słyszy nas?

– Tak sądzę. Spójrz, jak to robić. Oddzielam kawałek, odsuwam, troszkę podsypuję, nie za dużo, tylko tak po wierzchu. Pamiętaj o zachowaniu czystości, to podstawa. Wcześniej przygotuj gorącą wodę.

– E... .Można palce poparzyć – prychnęła niechętnie Edyta.

– Nie marudź, jak będziesz uważać, nic się nie stanie. O, muszę jeszcze do tego wgłębienia odrobinę nalać, no już jest dobrze. Delikatnie ugniatam. Z wyczuciem, to nie boli. O widzisz, jak odchodzi? Odwracam. Teraz kilka razy nacisnąć i... .Gotowe.

– Nie wiem, jak możesz w tym grzebać, to okropnie wygląda. Jakieś takie sine, fuj. – Dziewczyna wzdrygnęła się zniesmaczona.

– Zblednie i zrobi się białe, gdy zmięknie. Teraz rozciągam, zawsze używam tylko rąk, inaczej się strzępi. A, i nie można dopuścić, żeby ze środka spłynęło, bo trzeba zaczynać od nowa.

– Sama zobacz, jak to wygląda. – Dziewczyna uniosła materiał i z obrzydzeniem szepnęła: – Paskudne, zielone gluty, brrr.

– Nie gadaj głupot. A jaki ma mieć kolor? Widziałaś inny?

– Nie i zawsze mówiłam, że to gluty – odparła stanowczo.

– Bzdury pleciesz i tyle. No dobra, już wszystko gotowe. Podaj mi, ech, nigdy nie pamiętam, jaką ma nazwę to okrągłe, leży tam, na tacy. To metalowe. Muszę włożyć do gorącej wody na kilka sekund.

– Trzymaj. A nie da się wyciąć jakąś łatwiejszą metodą? Nie ma specjalnych nożyczek, czy czegoś takiego?

– Niby nożem, ale nie potrafię, krzywo mi wychodzi – przyznała matka.

– O, właśnie, byłoby zdecydowanie szybciej – zauważyła Edyta, nadal tylko asystowała, nie wykazując chęci pomocy.

– Już prawie kończę. Tylko jeszcze nałożę na środek. O tak, nie za dużo. Zawijam, przyciskając starannie. Brzegi muszą dobrze przylegać, żeby nic nie wydostało się na zewnątrz. Jak się pobrudzi, będzie katastrofa.

– Masz wprawę – powiedziała z uznaniem dziewczyna. – Jednak wolałabym za to wszystko zapłacić.

– Wiem, dziecko, wiem. Ale jak się kogoś kocha, człowiek chce samemu.

– Myślisz, że ciągle śpi? Nie obudził się?

– Chyba nie, inaczej coś by powiedział.

– Dlaczego właściwie to robisz? – zapytała Edyta, nagle zaintrygowana. – Cały dzień się krzątałaś, dlaczego nie pozwalasz sobie na odpoczynek? Przecież możesz wyłożyć kasę, zamiast osobiście się w tym babrać. Słyszałam, jak nieraz mówił: nie musisz sama tego wszystkiego robić. A ty nie, że to nic takiego, że chcesz. Nie rozumiem.

– A wiesz, ukułam taką teorię na własny użytek. – Matka roześmiała się cicho i wyjaśniła: – Człowiek bez jedzenia i picia nie przetrwa. Jeśli kogoś kochamy, instynktownie chcemy mu zapewnić to, czego potrzebuje. Czy nie dlatego zastawiamy stół, goszcząc przyjaciół? Częstujemy smakołykami albo chociaż herbatą czy kawą. Niektórzy futrują bliskich do przepełnienia brzucha, bo mają taki sposób na okazanie miłości. Dla mnie to sama przyjemność widzieć jak pałaszujecie ze smakiem, co wam podam. A ojciec uwielbia pierogi ze szpinakiem. Ty zresztą też, więc dlaczego nie mam od czasu do czasu sama ich przygotować? Wrzucimy teraz na wrzątek i zaraz będzie obiad. Ojciec miał ciężki dyżur w nocy. Naprawdę mogłabyś czasem zajrzeć do niego, gdy do nas wpadasz.

– E tam, zawsze siedzi w słuchawkach i czyta. Studiuje te swoje książki.

– No cóż, taka praca, musi być na bieżąco, a przy muzyce łatwiej mu wchodzi nauka. Ale jak cię zobaczy znajdzie chwilę na rozmowę. Odłoży słuchawki i pogada. Tylko wtedy zdejmij swoje.

Żółw

Nikt raczej nie uznawał jej za ładną, chociaż mówiąc uczciwie, nie odznaczała się wyjątkowym brakiem urody. Miała w sobie jakąś asymetrię, nieuchwytną, jednak zaważyła na tym, iż twarz nie przyciągała uwagi. Zawsze przyjmowała z zaskoczeniem widok spoglądających z lustra oczu. Kilka osób w przypływie litości stwierdziło, że są skośne, jednak widziała w nich tylko głęboko osadzoną krzywiznę z opadającą lewą powieką.

Nie lubiła się uśmiechać, ściągała usta, zauważywszy gdzieś własne odbicie podczas takich chwil. Myjąc zęby, starała się nie patrzeć w oczy posyłające z zaparowanej tafli surowe, kose spojrzenie. Wyblakłe tęczówki były tak samo nijakie, jak ona sama. Nigdy się nie malowała, nie poprawiała kredką tego, czego i tak poprawić nie można.

Z lekceważeniem podchodziła do strojów, słusznie uważając, iż mogłyby podkreślić urodę, gdyby należały do kogoś innego. Przez pewien czas sądziła, że ma przyjemny, ciepły głos, tym bardziej, gdy parę razy komplementowano jego kojące brzmienie. Zaakceptowała tę opinię, gdyż sama uznawała go za całkiem ładny. Zdanie zmieniła, obejrzawszy nagranie z imprezy, gdzie nielitościwy filmowiec złapał ją w kadrze, akurat coś mówiła.

Słuchała z nieprzyjemnym zaskoczeniem. Zarejestrowany dźwięk odebrała jako zbyt wysoki i nieco piskliwy. Własny śmiech, niefortunnie on również został uchwycony, bardzo ją rozczarował. Z drugiej strony utwierdził w przekonaniu, że musi powściągać jawną radość. Nie sprawiło to żadnego problemu.

W miarę upływu lat stawała się coraz bardziej podejrzliwa, nigdy nie przyjmowała z ufnością kierowanych ku niej, zresztą nielicznych, pochlebstw, traktując je później jak kłamstwo. Po cichu dziwiła się, dlaczego w ogóle jest nimi obdarzana, bo przecież nikomu nie przynosiły korzyści. Ani jej, ani mówiącemu. Pragnąc dociec zjawiska, szybko znalazła wyjaśnienie. Miała niewyparzony język. Mówiła szczerze, zbyt szczerze, czego najbliższe, i również dalsze, otoczenie z trudem tolerowało. Zapewne schlebianie miało sprawić, żeby zamilkła. Co zresztą w jakiejś mierze przyniosło efekty, bo następnym razem unikała pochlebcy.

Poza tym metoda nie skutkowała zgodnie z zamiarem, jeśli w ogóle naprawdę istniał. Nadal wyrażała po swojemu zdanie. Właściwie przyniosła pewną zmianę. Coraz częściej milczała. Odzywała się tylko przymuszona sumieniem, czując konieczność obrony kogoś lub czegoś. Jeśli chodziło o inne sprawy – zamykała się w sobie, prezentując obojętność.

Nie oznaczało to oziębłości. Nigdy nie zapominała doznanych przykrości. Trawiła słowa lub czyny, wypalając na kartach pamięci niczym gorącym prętem w żelaznych płytach. Lecz bez gniewu czy żalu. Nikogo o nic nie oskarżała, poza sobą. Czasem siedziała skulona i płakała, ale to już przeszłość. Pewnego dnia podjęła decyzję – łzy niczego nie zmieniają, nie warto im poświęcać czasu.

Wydawała się twarda, nieczuła, nie użalała się nad innymi. Jednak wiedziała, czym jest współczucie. Tyle że rezerwowała je dla tych, którzy mając wpływ na swoje życie, nie wykorzystali możliwości lub zaprzepaścili okazje na własne życzenie. Tak właśnie myślała – jeśli ktoś nie ma kontroli nad tym, co mu się przydarzyło, użalanie się w niczym mu nie pomoże. Wtedy trzeba okazać zrozumienie, akceptację dla jego słabości czy ułomności. Potrafiła zaszokować twierdzeniem, że nie ma co współczuć niewidomemu. Taki się urodził, więc nie wie, co stracił, lecz w zamian otrzymał świat doznań o wiele bogatszy. Uważała, że sprowadzanie człowieka do poziomu fizyczności, zmysłowości, przypisywanie mu własnego odczuwania, jest nie tyle jego ograniczaniem, ile okrucieństwem. Narzucając taki system postrzegania, naznacza się ludzi, świadomie lub nie – jako tych gorszych – dowodziła.

Nikogo nie odrzucała za to, jaki był. Rozróżniała te dwa pojęcia – kim był, nie znaczyło, jaki był. Potrafiła słuchać, może dlatego, że lubiła milczeć. Jednak pod wpływem emocji mówiła dużo. Potem, zażenowana, wyrzucała sobie nadmiar elokwencji. Obdarzona dużą empatią, była zarazem szorstka w obyciu, chyba przez tę szczerość, przez nieumiejętność ubierania jej w łagodniejsze formy. Przy czym po wyrażeniu zdania w dość obcesowy sposób, nie widziała powodu do konfliktu, choć szybko pojęła, że prawda przedstawiona w taki sposób jest dla innych nie do przyjęcia. Miała też nieprzyjemny zwyczaj drążenia i wyjaśniania różnych spraw, zamiast zostawić je swojemu biegowi. To także powodowało, że uważano ją za trudną osobę, chociaż doceniano, mimo wszystko, jej bezkompromisowość. Ale dopiero wtedy, kiedy przekonywano się, że nie inaczej traktuje siebie. Dość gwałtownie reagowała na niesłuszne zarzuty, a wtedy, unosząc się słusznym, bądź nie, oburzeniem, potrafiła rzucić ostrym, zbyt ostrym słowem, co z pewnością jej nie pomagało. Biorąc pod uwagę zacietrzewienie, z jakim się broniła, niekiedy sądzono, że musi mieć coś na sumieniu. Dlatego później wolała milczeć niż wchodzić w próby udowadniania swoich racji i wybuchy zdarzały się bardzo rzadko.

Wyciszała emocje, uznając je za kłopotliwe i nieprzydatne, a nieposkromione na czas wywoływały przykre konsekwencje, więc uparcie trzebiła ich przejawy. Dzięki temu po latach odbierano ją jako osobę bardzo spokojną i tylko ona wiedziała o uśpionym w duszy wulkanie. Niewiele spraw mogło wyprowadzić ją z równowagi. Ani przebojowa, ani chętna do walki, unikała wszelkiego zaangażowania, z drugiej strony nie chciała się podporządkowywać.

Zrobiła wszystko, co mogła, aby oddzielić się od ludzi i odniosła sukces. Powoli odsunęła się od nich, pozwalając o sobie zapomnieć.

Bywało, że ktoś wpadł z wizytą, zapraszał na spotkania. Rzadko w nich uczestniczyła. Niekiedy ciągnęło ją do ludzi, umawiała się, gdzieś chodziła, rozmawiała i życie towarzyskie nabierało tempa. Nie trwało to długo, bo w głębi duszy była przekonana o braku znaczenia, czy gdzieś bywa, czy nie. Co nie było prawdą. Wbrew temu, co sama sądziła, znajomi lubili z nią dyskutować, cenili jej wiedzę, a także, co zawsze przyjmowała ze zdziwieniem, poczucie humoru.

Nikomu nie pozwoliła przekroczyć wytyczonej granicy bezpieczeństwa swojego świata, w jakim tkwiła. Jeśli ktoś próbował to uczynić, najczęściej nieświadomie, była zagubiona w burzy emocji, których charakter przyjmowała z niezadowoleniem i zawodem. Przecież tak się starała, aby nikt nie miał wpływu na to, co czuje, gdyż groziło to ruiną spokoju osiągniętego z takim trudem. Prawda jest jednak inna – nie miała pojęcia, co z tymi emocjami zrobić. Zbyt boleśnie wszystko przeżywała. Pamiętała zbyt wiele decyzji podjętych pod wpływem uczuć. Zawsze błędnych i przynoszących trudne doświadczenia, których mogłaby uniknąć, gdyby umiała zdusić w zarodku nadzieje i rodzące się, całkowicie bezpodstawne, pragnienia.

Patrzę na nią. Siedzi spokojna, wyciszona, zatopiona w myślach. Widzę cień delikatnego uśmiechu w oczach, ale prosta kreska zaciśniętych ust nie pozwala rozjaśnić twarzy. Nie wiem, o czym myśli. Nigdy tego nie mówi. Czasem, zastrzegając, że to tylko opinia na podstawie poznanych faktów, odpowiada na zadane pytanie. Jest mądra, błyskotliwa, ale mam pewność, że potem będzie zażenowana.

Wiem, że przygotowuje się na wszystkie okoliczności. Przeprowadza wiele analiz domniemanych skutków tego, co może się wydarzyć. Jest gotowa na wszystkie ewentualności. Zawsze niepomyślne. Nie zakłada wygranej. To klęska jest zwycięstwem, bo wie, jak sobie z nią poradzić. Gdyby miało przytrafić się coś dobrego, głowiłaby się i bezradnie pytała – co mam z tym zrobić.

Jest jak żółw. Wystawia na zewnątrz tylko niewielkie części ciała, pozwalające się przemieszczać wśród nieprzyjaznego świata. Pod twardym pancerzem kryje się delikatna istota, którą tak łatwo zranić.

Jeszcze nie wie, że jestem tutaj, aby to zrobić. Przyszedłem rozbić skorupę.

Deszcz

Zasypiam.

Za oknem noc, pada. Przeszywa mnie dreszcz. Nie wiem, może z zimna, albo ona wionęła swoim oddechem. Ponoć można ją po tym poznać, gdy przechodzi w pobliżu. Zawsze wiesz, kiedy cię mija. Tuż obok, o parę kroków, albo w odległości kilkunastu metrów. Tak twierdzą ludzie, którzy się z nią zetknęli. Powiadają, że z daleka tchnie lodem, czyżby miała silne płuca?

Pewnie to tylko metafora, mająca nadać jej postać jakiegoś bytu, który daje nadzieję na nowy początek. Zresztą, kto ich tam wie? Może tylko tak gadają.

Powoli ogarnia mnie niemoc, lecz powoli to eufemizm, minie raptem kilka sekund, może dziesięć.

Zbierają się wokół. Głosy.

W ostrym świetle majaczy biała postać.

Czy to ona? Chyba nie, coś mówi.

– Nie widzi, nie słyszy, nie czuje. Proszę wyciągnąć wenflon. Kończymy.

Ogarnia mnie lęk, nie jest duży, jeszcze nie.

Mam zimne stopy. Czyjaś ręka dobrotliwie naciąga na mnie prześcieradło. To za mało, zdecydowanie za mało, żeby powstrzymać drżenie ciała.

A nie, to tylko mrowienie, leżę nieruchomo. Lodowate igiełki przenikają przez skórę. Do wewnątrz, czy na zewnątrz?

Nie mogę się zorientować.

Tracę świadomość, w ostatnim rozbłysku gaśnie słowami:

– Kocham cię, zawsze.

Szumi. Krople uderzają o szyby.

Nie, to coś innego, nie mogę rozpoznać dźwięku. Jest ostry, przypomina wizg. Wiatr?

Zapadam się w nicość.

Mam mokre ciało, zimne, bezwładne, zroszone wilgocią.

Gdzie jestem? Ciemno, cicho. Próbuję poruszać palcami, nie mogę zlokalizować dłoni. Może uda się zgiąć nogę. Nie wiem, gdzie jest. Chcę odwrócić głowę. To na nic, chyba jej nie mam.

Nie boję się. No tak, przecież nic nie czuję. Tak powiedzieli.

Ogarnia mnie spokój. To uczucie. Nie, nie mogę tego nazwać spokojem. Niepokój? Też nie. Nic nie mam.

Spadam? Unoszę się? Tkwię w próżni?

Nie jestem: wszędzie, tylko nigdzie.

Moja jaźń istnieje poza czasem i przestrzenią. Niebyt. Ale ja nadal gdzieś...

Źle.

Nie gdzieś, w pustce nie ma „gdzieś”.

Kim jestem? A jeśli kim to przeszłość? Jednak istnieję. W czym? Nie, nie w „czym” i nie „gdzie”.

Może należy zapytać – kiedy? Nie mam pojęcia, co to oznacza. Było mi to wiadome? Co określają te wyrazy? Dlaczego je przywołuję?

I skąd?

Pamięć. Z pamięci. Czym, a może – kim ona jest?

Mną.

Dobrze.

Tylko, co to znaczy? Czegoś mi brakuje. Nie czegoś. A tak.

Oczy patrzą. Nic nie zobaczę, pozbawiono mnie wzroku.

Słuch. Wytężyć, złowić dźwięk. To na nic, nie mam uszu.

Może uda mi się dotknąć – coś, kogoś, siebie. Bez rąk nie dam rady.

Człowiek to tkanki, mięśnie, kości, krew.

A więc nie istnieję?

Nagle błysk zrozumienia – nie określa mnie ciało.

Myślę, więc jestem.

Jasność, odczuwanie, głosy.

Ktoś mnie dotyka i słyszę wyraźne słowa:

– Doktorze, pacjentka się wybudza.

Za oknem kapie deszcz.

Stolik próżności – świadek prawdy i kłamstwa

Usiadła na wyściełanym aksamitem fotelu. Pogłaskała pieszczotliwie poręcz. W końcu był niewiele młodszy od niej. W ich wieku różnica dziesięciu lat nie ma już znaczenia, ale sześćdziesiąt lat temu miała.

Pamięta tamten wieczór. Już gotowała się do snu, gdy ojciec zajrzał do pokoju. Powiedział, że chciałby ustawić prezent na jutro, ale ona nie może podglądać. Obiecała nie patrzeć. Wówczas otworzył szeroko drzwi i ze stryjem Franciszkiem wnieśli do pokoju jakieś ciężkie przedmioty. Leżała przodem do ściany, a kiedy wyszli, odwróciła się i ujrzała nieforemny kształt przed oknem. Przypominał gnoma, szerokiego w ramionach, który przycupnął pod peleryną. Gnom nie gnom musiał oczekiwać na swoje entrée w jej życie osłonięty tkaniną w kolorze grafitu. Zawsze była niezwykle cierpliwa, co okazało się przydatne w przyszłości, więc zgodnie z poleceniem pozostała w łóżku. Nie przypuszczała, że to, co tam znajdzie będzie jej towarzyszyć przez resztę życia.

Obudziła się o świcie i wyskoczyła z łóżka. Zaciekawiona chwyciła rąbek materiału. Ciągnęła delikatnie, miękka tkanina powoli spływała na podłogę, odsłaniając kryształowe lustro umocowane na dwóch nóżkach wystających z tylnego rantu toaletki i przysunięte do niej siedzisko z wysokim oparciem. Oniemiała z zachwytu. Fotel okazał się za wysoki. Przysunęła podnóżek i wdrapała się na górę. Wyobraziła sobie, że siedzi na tronie i jest księżniczką. Każda dziewczynka tak pomyśli, jeśli spocznie na wspaniałym meblu, obitym grubym, ciemnoczerwonym aksamitem. Na lustro zerknęła przelotnie. Wiedziała, że nie zobaczy królewny. Poza tym bardziej od własnego wyglądu intrygowały ją szuflady, w których miała nadzieję znaleźć słodkości.

Niestety, świeciły pustką, a właściwie atłasową wyściółką, miękką i przyjemną w dotyku. Oglądając boczne skrzydła pulpitu, zauważyła zawiasy, domyśliła się, że można go składać. Trochę czasu zajęło odkrycie, że środkowa, inkrustowana płyta jest ruchoma. Wystarczyło zahaczyć metalowy wspornik w specjalnej tulei i miała dostęp do różnej wielkości skrytek. Boczne blaty okazały się za ciężkie dla małych rączek. Przez kilka lat pozostały rozłożone, dając swobodny dostęp do maleńkich schowków, które ciągle czekały na zapełnienie cennymi rzeczami, bo cóż miała tam chować?

Wzięła do ręki pędzel, zanurzyła czubkiem w miseczce, strząsnęła nadmiar pyłu. Zanim dostała toaletkę swoje skarby zakopywała w ogrodzie. Pod kolorowymi szkiełkami ze zbitych butelek, niektóre sama niszczyła, gdy zachwyciła ją barwa, czy faktura i uznała, że musi je zachować na przyszłość. Pod szkiełko wkładała płatki kwiatów, źdźbła trawy, martwe motyle, maleńkie żuczki, ważki, świetliki. Układała je na drobnych kamykach świecących w blasku słońca. Nie wiedziała, że światła nie przechowa, że kryształki w kamieniu tylko odbijają promienie. To były jej kosztowności, ale nikt nie uświadomił małej dziewczynce, że wszystkie obrócą się w proch.

Tylko twarde, skaliste bryłki przetrwały. Tak sądzi, bo żadnej nigdy nie odnalazła, kiedy jesienią postanowiła przenieść skarby do wyłożonych tkaniną szuflad. Pod szkiełkami odnajdywała jedynie zgniłe łodyżki. Potem już w nich nie grzebała, bo zamiast pięknego kolorowego motyla ujrzała burą siateczkę, a po biedronce dziwnie wyblakłe, chitynowe skrzydełka.

Z prochu powstałeś i w proch się rozpadniesz. Kamieni nie można zniszczyć. Och, oczywiście wie, że zostaną przemielone żarnami czasu. Lecz zanim to nastąpi, ona stanie się ziarenkiem piachu, a pamięć o dziewczynce zbierającej drobne kamyki przepadnie. Dlatego kamienie są wieczne, bo cóż po wiedzy, że jak wszystko, one też zostaną starte, rozsypią się, rozpadną? Zamienią się w kurz przeszłości, który pogrzebie pod szarym całunem każdą tęsknotę, gniew, wybaczenie, śmiech oraz łzy. I miłość. Sens jej istnienia stanie się pyłem jak drobiny pudru w porcelanowej miseczce.

Wieczność wszelkich głazów jest względna, ale nie bólu. Wciąż go czuje. Jest taki sam jak wówczas, gdy obrywała ciosy od losu, który z uporem wrzucał do jej ogrodu coraz to nowe, większe i mniejsze kamienie, równie zdradliwe, co boleśnie raniące. Zalegały stosami, siedem dekad nie zdołało ich przemielić. Rozsypią się wraz z jej ciałem w puder zapomnienia.

Otworzyła dolną szufladę w poszukiwaniu szczotki. Miała grube, mocne włosy. Kiedyś takie były, teraz już straciły dawną sprężystość. I kolor. Nadal oczywiście jasne, tylko pszeniczny blond bardziej przypomina przybrudzony śnieg. Jednak teraz są miękkie, przyjemne w dotyku. Uznała to za korzystną zmianę, wcześniej wydawały się szorstkie i sztywne. Nie wyglądały dobrze w żadnej fryzurze, ujarzmiała niesforne loki ciasnym kokiem. Od kilku lat nie potrzebowała już tylu szpilek, żeby go podtrzymać, wystarczyło sześć.

W górnej skrytce, tej przy blacie trzymała chusteczki. Piękne, z ręcznie haftowanym monogramem. Nigdy nieużyte i nierozpakowane, wciąż spoczywały w celofanowej kopercie. Obok leżały wilgotne chusteczki do de makijażu. Bardzo przydatne i ułatwiające zdjęcie maski na koniec dnia. Lubiła ich dotyk oraz zapach, jaki zostawiały na skórze. Miała nadzieję, że delikatny, kwiatowy aromat tłumi woń starości, albo jeszcze nie śmierdziała przeżytymi latami. W każdym razie nie zauważyła, żeby ktoś krzywił nos, składając zwyczajowy pocałunek na jej policzku.

Środkowe szuflady przeznaczyła na pamiątki, wspomnienia dokumentujące znajomości prywatne i pisma urzędowe. Właściwie nie wie, dlaczego je trzyma, raz wrzucone już nigdy nie zostały wydobyte na światło dzienne. Nie było tego dużo, płytkie przegródki swobodnie przyjęły kilkanaście kopert i kartek, tylko tyle nazbierała w ciągu minionych lat. Reszta doskonale się przechowywała w wirtualnej przestrzeni poczty mailowej.

Nie usuwała żadnych listów, zawsze mogła do nich wrócić i czasem tak czyniła, przeglądając nagłówki, nie musiała sprawdzać treści. To dziwne, ale wystarczyło, że przeczytała tytuł i już widziała każde zdanie. Przypomnienie o bliskim terminie płatności albo o podaniu stanu licznika, comiesięczny zestaw płatności w PayPal, informacja o dokonanym zakupie w Internecie, wyciąg z konta. Listy od bliskich osób. Ilekroć o nich myślała, prychała z sarkazmem:

– Bliskich! Cóż za eufemizm.

Nie miała przyjaciół, tylko kilku dobrych znajomych. Niekiedy za nimi tęskniła, a raczej za emocjami towarzyszącymi wspólnym spotkaniom. Z czasem tęsknotę zamieniła w przyjemne wspomnienia, do których wracała bardzo rzadko. Gdzieś po trzydziestce zauważyła u siebie niepokojący zwyczaj przywiązywania się do ludzi, z którymi miała częstszy kontakt i nie bardzo sobie z tym radziła. Za bardzo obdarowywała uczuciami, wręcz nimi szastała, a nie odwzajemniano ich tak, jakby sobie tego życzyła. Cierpiała w poczuciu odrzucenia. Potrzebowała dekady na zrozumienie, że problem leżał w niej samej i nie powinna żądać dla siebie niczego więcej, niż otrzymywała. Zrozumiawszy, że z próżnego i Salomon nie naleje i każdy daje tyle, ile potrafi, a uszczęśliwianie na siłę nie przysporzy przyjaciół, których naprawdę i tak nie posiadała, postanowiła zmienić swoje postępowanie.

Nadal darzyła niegdysiejszych znajomych ciepłymi uczuciami, lecz już ich nie potrzebowała. Zaczęto mówić, że jest odludkiem. Natomiast sama uważała się teraz za istotę wolną od wpływu i uzależnienia od innych. Pokochała samotność i, nareszcie, samą siebie. Stała się pogodna, nieco melancholijna i refleksyjna, odkrywając, że nad losem można zapanować tylko w granicach osobistych decyzji i wyborów. Od tego czasu spała spokojnie.

Tamtego ranka przed sześćdziesięciu laty, gdy siedziała jeszcze na atłasowym fotelu, ojciec przyprowadził do pokoju obcą kobietę.

– Amelio, poznaj panią Luizę. Będzie przychodzić każdego przedpołudnia i pokaże ci, do czego służy toaletka. Mam nadzieję, że skorzystasz ze wszystkich rad – zakończył z naciskiem i, ukłoniwszy się, cicho zamknął za sobą drzwi.

Pani Luiza, osoba niezwykle wysoka i chuda, podeszła bliżej.

– Nie wstawaj, siedź prosto – wymruczała.

Przechyliła nieco ramę z kryształową taflą pod odpowiednim dla siebie kątem i patrzyła na Amelię w lustrze. Spoglądała z zastanowieniem i dziwnie obojętnie. Ów wyraz obojętności nigdy nie znikał z jej oblicza, nawet kiedy się uśmiechała, co czyniła niezmiernie rzadko. Potem zaczęła łagodnie tłumaczyć zasady sztuki tuszowania wszelkich felerów widocznych na twarzy. Tylko raz pozwoliła sobie na osobiste zdanie.

– Amelio, w twoim przypadku makijaż to eufemizm. Znam życie i uwierz mi dziecko, ma on przynieść korzyść nie tyle tobie, co innym. Nigdy się tym nie przejmuj, że malujesz twarz, bo czasem robimy to, co jest słuszne, chociaż nie zawsze konieczne. Zresztą prawda jest taka, że nie zawsze to, co konieczne, musi być zarazem słuszne.

Oczywiście nie rozumiała wówczas tych słów. Jednak później wiele razy z wdzięcznością myślała o małomównej pani Luizie, bo nigdy nie usłyszała od kogoś bardziej pożytecznej rady. Od tego czasu polubiła wyraz eufemizm.

Westchnęła, czas zająć się najważniejszym elementem. Pani Luiza często przypominała:

– Amelio, masz piękne oczy. Musisz zrobić je starannie, niech zwracają uwagę, a wszystko inne przestanie być ważne.

Ale to nie była prawda, w tym wypadku pani Luiza popełniła wielką omyłkę. Kiedy zabrakło instruktorki, jej rolę przejęły własne oczy. Pilnowały, uważne i bezwzględne, codziennego rytuału. Od lat z surową dokładnością oceniały efekty. Wciąż tak patrzą, relatywnie znajome, a jednak obce, zaskakująco obce. Zamykając powieki, widzi inne oblicze. Rysy są takie same, jak w dniu, gdy pierwszy raz spojrzała w kryształową taflę, ale jednocześnie nakładają się na nie zmarszczki, załamanie owalu twarzy, którego nabawiła się niepostrzeżenie. Powieki opadły, oczy osiadły głębiej, jakby szukały bezpiecznego schronienia przed światem, który próbuje wcisnąć się bez pardonu do umysłu i duszy, nie zważając, że go nie chce i nie potrzebuje.

Czuje drżenie ręki. Pomyślała ze smutkiem, że coraz trudniej malować prostą kreskę przy rzęsach. Linia jest nierówna, przerywana, rozmazana. Jak brzydka blizna. Albo jak gruba krecha, którą chciała odciąć się od przeszłości. Ile ich stawiała? Kilka? Kilkanaście? Ile szans dawała sobie i innym? I cóż z tego? Zawsze były umownymi znakami, nic nie znaczyły, bo te wszystkie kłamstwa, oszustwa i ból dalej istniały, jątrzyły pod niby zaszytą raną. Była za stara, kiedy w końcu zrozumiała, że nie da się nic wymazać, wykreślić, zamalować a gorycz jest destrukcyjnym wirusem myśli i uczuć. Za późno do niej dotarło, że niepowodzenie to szansa na zmianę ku lepszemu, doświadczenie porażki umożliwia ominięcie pułapek drugim razem, bo warto zawsze dążyć do zwycięstwa.

Dobrze, że w ogóle to pojęła, lepiej późno niż wcale. Dzięki temu odzyskała równowagę ducha i, pomimo cierpienia, nie czuła przegranej.

– Dzisiaj nie pomaluję powiek, są dostatecznie szare, nie trzeba ich poprawiać – mruknęła, odkładając paletę z cieniami.

Uśmiechnęła się. Może to jest właśnie szczęście? Spokój i brak klęski, chociaż bez zwycięstwa? Bo czymże ono jest? Dla każdego znaczy coś innego. A co dla niej? Osiągnęła dużo mniej, niż chciała, a jeszcze mniej niż mogła.

Zamyślona wspominała zmarnowane szanse. Było ich sporo, odwrotnie proporcjonalnie do tych wykorzystanych, ale czy te wykorzystane przyniosły spodziewaną satysfakcję? Wtedy, gdy udało się je zrealizować – tak, a dzisiaj? Tyle starganych nerwów, emocji, nieprzespanych nocy. I co z tego? Nawet ich nie pamięta, w duszy nie brzmi echo tamtych rozterek, nie drży serce, gdy o nich myśli. Więc czy było warto? Może na tamten czas, owszem. Gdyby wówczas wiedziała, że nie będą miały żadnego znaczenia w przyszłości, spałaby lepiej, nie próbowałaby udowadniać swoich racji, milczałaby. I nie płakała. Od lat już nie płakała. Zapomniała jak smakują łzy. To dobrze, przynajmniej makijaż się nie rozpływa.

Trzeba umalować usta. Są takie blade. Szminka. Gdzie jest ta karminowa, ta intensywna? Zaśmiała się radośnie.

– Będę wyglądać jak upudrowana dziwka, w końcu czy nią nie jestem? Mój sutener wykorzystał mnie bez litości, dał marną zapłatę i wystawił na pośmiewisko ulicy. Dziwaczka i dziwka, raptem trzy dodatkowe literki, a jaka różnica! Chociaż tak zwani porządni sąsiedzi plotkują o jednej i drugiej z taką samą pogardą – rzuciła cierpko do lustra.

Otworzyła najmniejszą skrytkę, umieszczoną głęboko, w ramie podtrzymującej blat. Na pluszowej wyściółce leżał pierścionek. Malutka obrączka z kryształowym oczkiem, otoczonym pięcioma płatkami. Największy skarb, za który nikt nie dałby złamanego grosza, a po jej śmierci najpewniej wyląduje w koszu. Zawsze, czyli od dnia, gdy usłyszała o relatywizmie, uśmiechała się, gdy poznawała ludzkie ambicje lub kiedy ktoś szczycił się posiadanym majątkiem, stanowiskiem, władzą. Uśmiechała się bez sarkazmu, dobrodusznie i ze współczuciem.

– Szkoda, że mam już za grube paluchy, nie wcisnę cię nawet na czubek najmniejszego. Leż tutaj i czekaj na mnie, aż wrócę. Założę coś odpowiedniejszego na dzisiejszą okazję. Odpowiedniejszego dla czekających za drzwiami rzecz jasna, nie dla mnie. A może? Tak, chyba bym mogła to zrobić. Tylko czy mi wybaczą taką niestosowność? Ech, chyba nie. Niech będzie jak zwykle. Nie przeszkadza mi to, skoro im pomaga. – Potraktowała korektorem liczne blizny na twarzy i szyi, nałożyła podkład i przypudrowała, prawie mechanicznie, nie sprawdzając efektu. Robiła tak od sześćdziesięciu lat, wiedziała, że osiągnęła w tym kamuflażu perfekcję.

– Jestem niesprawiedliwa dla ciebie mój losie, przepraszam. Nie jesteś sutenerem, jesteś trenerem. Ciągle mnie ćwiczysz, nie odpuszczasz. Zrobiłeś ze mnie dobrego maratończyka, może już czas pozwolić mi dobiec do mety?

Wstała z fotela i wolno podeszła do drzwi. Przez chwilę nadsłuchiwała dolatujący z sąsiedniego pokoju cichy szum rozmów. Jak każdego ranka, wzięła głęboki oddech i nacisnęła klamkę.

Okulary

Pięć miesięcy temu Dorota zdecydowała, że musi zasięgnąć porady okulisty, coraz gorzej widziała i nie mogła już dużej tego odwlekać. Pewna, że załatwi sprawę szybko, zadzwoniła do przychodni w celu ustalenia terminu wizyty. Rejestratorka radośnie poinformowała, że najbliższy jest za trzy miesiące, a poza tym musi mieć skierowanie.

– Dobrze, załatwię skierowanie. Proszę mnie zapisać jako pierwszego pacjenta.

– Chce pani wejść pierwsza? – zdziwił się głos w słuchawce. – To w takim razie... .Zaraz, pierwszy wolny termin na ósmą mam... O jest, ale będzie musiała pani czekać dwa miesiące dłużej.

– Mam czekać prawie pół roku? – Dorota nigdy nie chorowała, nie musiała korzystać z pomocy lekarskiej i nie miała pojęcia o rzeczywistości, w jakiej funkcjonowała służba zdrowia, więc naiwnie zaproponowała: – Niech mnie pani zapisze do innego lekarza.

– Wszystkie terminy na najbliższy rok są już zajęte. Tylko u doktor mam kilka okienek wolnych. Rozumie pani, brak specjalistów.

– Dobrze, niech będzie, bylebym weszła pierwsza. – Dorota zanotowała datę w kalendarzu.

Pięć miesięcy później, zerwawszy się o świcie, pół godziny przed czasem wkroczyła do przychodni. Wąski korytarz był zarazem poczekalnią, w której zastała tłum pacjentów. Nie przejęła się nimi, pewna swojego miejsca na początku kolejki. Sprawdziła godzinę, powinna załatwić sprawę na tyle szybko, by móc spokojnie dojechać do pracy ze sporym wyprzedzeniem. Zdąży spokojnie, przewidująco umówiła spotkanie biznesowe na dziewiątą trzydzieści i będzie przed czasem. W jej zawodzie to bardzo ważne, gdyż klienci mieli zwyczaj czmychać jak zające, jeśli spóźniła się o pół minuty.

Zbliżała się ósma. Obserwowała z niezadowoleniem starszego jegomościa. Zajmował właśnie strategiczną pozycję tuż przy drzwiach. Nie miała ochoty przeciskać się obok niego. Poprosiła stanowczo, acz uprzejmie:

– Może pan się trochę odsunąć? Wchodzę pierwsza.

– A cóż pani opowiada! To ja wchodzę pierwszy! – odparł oburzony.

– Raczej nie. Mam wizytę o ósmej – oznajmiła cierpliwie.

– Ja też i... – Nie dokończył, przekrzyczały go jeszcze trzy osoby, twierdząc, że mają wyznaczoną tę samą godzinę.

Dorota poszła do rejestracji wyjaśnić sytuację. Było za wcześnie na poranne awantury, w środku jeszcze spała, więc w miarę spokojnie zapytała kobietę siedzącą po drugiej stronie podziurkowanej szybki:

– Czy pani wie, że na ósmą do okulisty czeka kilka osób? To chyba pomyłka.

– Wiem – odpowiedziała rejestratorka beztrosko. – Wyznaczamy po czterech pacjentów na godzinę. Proszę się nie martwić, doktor wywołuje w kolejności zapisu.

– Aha – mruknęła Dorota, nadal niespokojna.

Pan przed gabinetem nadal okupował drzwi. Wyglądał na emeryta, jak wszyscy pozostali. Tylko ona była w wieku produkcyjnym. Tknięta nagłą myślą, zagadnęła dobrze utrzymaną siedemdziesiątkę:

– Pani na którą?

– Na jedenastą.

– Jedenastą – powtórzyła, starając się nie okazywać za bardzo zdumienia, po czym zapytała, naprawdę zaciekawiona: – Państwo wszyscy pod dwójkę?

– Tak – odparła zgodnie kolejka.

Dorota z trudem powstrzymała się od komentarza – co wy tutaj wszyscy robicie? Poza ściskiem i zajmowaniem krzeseł. Emeryci, że też chce im się wstawać skoro świt. Spać nie mogą czy jak? No cóż, ona by sobie jeszcze poleżała, ale dzień ma napięty i nie może marnować ani sekundy. Jeszcze dziesięć minut. I po co tak wcześnie przyjechała? Wyjęła kalendarz, sprawdzając, czy da radę wyskoczyć na pizzę w południe. Nie mogła się skupić przez gwar panujący w zatłoczonej poczekalni, w której rozkwitało życie towarzyskie. Prowadzono ożywioną wymianę zdań o rodzinie, chorobach, woreczkach żółciowych, wrzodach, protezach, tak zębowych, jak i biodrowych oraz innych problemach wieku geriatrycznego.

– Mam nadzieję, że umrę tylko ze starości. – Dorota wzdrygnęła się, słysząc, jak dama, o całkiem obfitych kształtach i rumianych policzkach, zwierza się ze swoich dolegliwości gastrycznych. – Od jutra dokładam kilometr do codziennej trasy biegania – postanowiła w duchu.

Spojrzała na zegarek. Pięć po ósmej, gdyby ona się tak spóźniała, nie zarobiłaby na życie. W ciągu następnych minut zapisała przepis sernika, wyszeptany konspiracyjnie przez kobietę siedzącą niedaleko, rozmawiającą z sąsiadką na tematy kulinarne, zupełnie pomijając kondycję zdrowotną.

Drzwi wejściowe zaskrzypiały i przez korytarz zaczęła przepychać się bojowa starowinka. Wymachiwała dzielnie laską, służącą jej bardziej za broń odpychającą wrogów, w postaci pacjentów, niż podporę. Za babcią podążała pielęgniarka. Dorota już otwierała usta, żeby zapytać o lekarza, gdy wiekowa dama przystanęła przed emerytem, pełniącym straż pod gabinetem.

– No, niech się usunie! – zagrzmiała groźnie, mężczyzna drgnął zaskoczony, ale ustąpił.

– Niedoczekanie, żeby ona wepchnęła się przede mnie – mruknęła Dorota, zamierzając wyrazić głośny protest, w tym momencie zza pleców starej kobiety wysunęła się pielęgniarka:

– Już otwieram pani doktor.

Dorotę zatkało. Z przerażeniem pomyślała:

– Ta staruszka to lekarz? Szkła jak denka od butelki, ledwie się trzyma na nogach, chociaż wywija tą laską jak szermierz, i ona ma dobrać mi okulary?! Lepiej wybiorę innego okulistę i koniecznie muszę wcześniej ustalić ile ma lat. Nie, nie mogę tego zrobić, ledwie widzę literki. Zwłaszcza te malutkie, przy gwiazdce. Klient nie musi ich czytać, ale ja owszem. Jak mam spisywać umowy? Trzymając szkło powiększające? To nie profesjonalne! Trudno, może trafi się ślepej kurze ziarno i obie, ona i ja, jakoś przez to przebrniemy.

– Proszę pani, spieszy mi się, a ósma już minęła – powiedziała nerwowo, pokazując wymownie zegarek.

– Będą wołani w kolejności ułożonych kart – odparła wyniośle kobieta, akcentując każde słowo uderzeniem laski o podłogę, po czym wskazała emeryta. – Wchodzi ze mną.

– Ale ja się spieszę do pracy – jęknęła Dorota. – Byłam pierwsza, a ten pan, jak się wydaje, może poczekać.

– U pana to pilne, czeka, aż wywołam – ucięła ostro lekarka.

Mężczyzna spojrzał wokoło z miną zwycięzcy i przekroczył próg gabinetu niczym Juliusz Cezar pokonujący Rubikon. Dorota pomyślała, że grube okulary służą kobiecie za rentgen, skoro wiedziała, że karta faceta jest na wierzchu. Miała ochotę wyjść, starzy ludzie patrzyli na nią nieprzychylnie, ktoś rzucił uwagę:

– Młodzi to zawsze się gdzieś spieszą, a co, niby starzy to mają czas na wysiadywanie po przychodniach?

Kolejka zamruczała z uznaniem na to stwierdzenie i wróciła do omawiania problemów żołądkowych, wątrobowych, reumatycznych i innych, których Dorota starała się nie słuchać. Po kwadransie emerytowany Juliusz Cezar wpuścił ją do upragnionego pomieszczenia.

– Usiądzie. – Okulistka wskazała krzesło obok biurka i poinstruowała. – Torbę powiesi na oparciu. Z czym przyszła?

– Mam skierowanie, proszę.

– Kontrola, czy pierwszy raz?

– Pierwszy.

– To z czym przyszła?

– Źle widzę.

– Przejdzie do drugiego pomieszczenia. Usiądzie prosto i patrzy przed siebie. Zaraz przyjdę.

Dorota wstała, nie zrobiła jeszcze dwóch kroków, gdy usłyszała rozkaz:

– Torbę weźmie! Nie zostawia!

W drugim pomieszczeniu stała jakaś aparatura i trzy krzesła. Na którym ma usiąść? Wybrała miejsce pod oknem. Nie widziała potrzeby prostowania kręgosłupa, nigdy się nie garbiła. Naprzeciwko nie było nic ciekawego do oglądania, tylko pusty ekran na ścianie.

– No i dlaczego tu siedzi? – zapytała z politowaniem okulistka, wchodząc do środka. – Tam usiądzie, przed aparatem.

– Nie wiedziałam – mruknęła Dorota, zadając sobie w duchu pytanie, czy powinna się śmiać, czy oburzać na takie traktowanie. – Mówiłam już, że jestem pierwszy raz.

– Zajmie miejsce przed aparatem. Nie z tej strony, z drugiej. Wyprostuje się i patrzy prosto.

Dorota spełniła polecenie, okazało się, że niezbyt dokładnie.

– Przysunie krzesło, patrzy w okular.

Dorota zezowała raz jednym, raz drugim okiem w czeluść ciemnego szkła. Czy miała coś tam dojrzeć i co to miało być, pozostawało dla niej tajemnicą.

– Głowę przybliży i zamknie oko, drugim patrzy.

Dorota wpadła w popłoch.

– Którym okiem? – dopytała nerwowo.

– Prawym – padła sucha odpowiedź.

– Mam tam coś zobaczyć?

– Niech tylko patrzy na punkt, resztę zrobi komputer. Nie mruga.

– Nie widzę żadnego punktu.

– Milczy, zaraz zobaczy – surowy głos przywołał pacjentkę do porządku. – Nie rusza głową.

Ostre światło oślepiło Dorotę, oczywiście przymknęła powiekę.

– Mówiłam nie mrugać. Dorosła kobieta, a jak dziecko, jak dziecko. Dobrze, teraz patrzy lewym, prawe zamknie. Nie rusza się, bo trzeba będzie powtarzać, a inni pacjenci czekają. Dobrze, teraz tam usiądzie.

Dorota wróciła na krzesło pod oknem. Lekarka, spojrzawszy surowo, zażądała:

– Niech czyta, co widzi.

Na białym ekranie pojawiły się literki, Dorota szybko przebiegała po nich wzrokiem, wypowiadając każdą bardzo wyraźnie.

– To, jaki ma problem, wszystko dobrze odczytała – powiedziała z pretensją okulistka. – Chociaż komputer pokazuje, że nie jest najlepiej.

– Nie widzę rzędów na górze – przyznała Dorota. – Ale trzy dolne nie sprawiły mi kłopotów.

– Nie miała czytać dolnych, tylko górne. – Padło nieprzychylne wyjaśnienie.

– Nie wiedziałam, pani powiedziała, że mam czytać, co widzę. Jestem pierwszy raz na takim badaniu, nigdy nie miałam problemu ze wzrokiem – odparła Dorota, coraz bardziej zirytowana dziwaczną formą, z jaką się do niej zwracała stara kobieta.

– W szkole nie sprawdzali? – wyraziła zaskoczenie okulistka.

– Nie, nie sprawdzali, jakoś mnie to ominęło.

– To jak się uchowała przez tyle lat? – Uniosła ledwie widoczne brwi ze zdumieniem, po czym łaskawie powiedziała: – Założę teraz takie specjalne oprawki i będę wkładać różne szkła. Niech mówi, które poprawiają widzenie.

Ten etap przebiegał przy dźwięku niezrozumiałych chrząknięć lekarki i pomruków Doroty: lepiej, gorzej, dobrze.

– Wracamy do gabinetu, wypiszę receptę. Okulary nosi do czytania. Chce soczewki kontaktowe, bo wtedy muszę inaczej przeliczyć?

– Nie, nie chcę soczewek. Czy to duża wada?

– Duża, nie duża. W tym wieku, co jest, szkła trzeba już nosić – ton odpowiedzi sprawił, że Dorota poczuła się jak emerytka, chociaż nie miała jeszcze czterdziestki.

– Przyjdzie na kontrolę za rok, niech się od razu zapisze i pamięta o terminie. Niech wezwie następną osobę.

Dorota wzięła receptę i wyszła. Nie musiała wołać kolejnego pacjenta. Starsza kobiecina warowała już czujnie przy drzwiach i wepchnęła się do środka, jak tylko uchyliła drzwi. Nim się zamknęły, dosłyszała obcesowe:

– Z czym przyszła?

Dorota wpadła na pomysł. Zamiast kilkugodzinnych szkoleń, jak sobie radzić ze stresem, mając do czynienia z kłopotliwym klientem, wyśle pracowników do tej okulistki. Wystarczy im taki piętnastominutowy trening i nauczą się, jak być asertywnym i nie tracić cierpliwości w trudnych relacjach, a przy okazji sprawdzą wzrok. Tak zrobi, przy okazji będzie mogła badania wrzucić w koszty.

W rejestracji poprosiła o wyznaczenie wizyty w przyszłym roku, do innego lekarza, upewniwszy się przedtem, że ma on do emerytury jeszcze ponad dwadzieścia lat.

Skarb

Mówię ci, takich cudów nigdzie na świecie nie znajdziesz. Człowiek przygarnąłby je wszystkie, przytulił do piersi. Nie, nie z pożądliwości, ale oko cieszą, przecież to diamenty, perły, turkusy, rubiny, a taki blask od nich bije, że tylko zachwycać się i cieszyć widokiem. Nie miałem pojęcia, że tyle ich tutaj. Siedziałem i w pół godziny trzydzieści osiem naliczyłem, a w godzinę siedemdziesiąt jeden. W życiu bym się nie spodziewał. Znieruchomiałem, tylko głową kręciłem dookoła, zaspokoić oczu nie mogłem.

Chłonąłem ten widok, nasycałem się, żeby mi starczył na długo, bo nie wiem, kiedy znowu tu wrócę. Ale mówię ci, że człowiek szybko zapomina, jaki skarb ma, kiedy codziennie omiata wzrokiem jego kształty. Już nie pamięta o dniu, kiedy szczęśliwym trafem go znalazł. O tej radości, o uniesieniu, których z niczym nie da się porównać. I nie zatrzyma się nawet na chwilę, nie pogłaszcze, nie dotknie. Jakby mu spowszedniał, jakby się opatrzył. Lekceważyć zaczyna, nie docenia, a przyzwyczajony, że należy do niego, myśli, że tak będzie zawsze i troszczyć się już nie musi. Może na bok odsuwa albo bezmyślnie zostawia, nie pilnuje, nie zważa na rabusia...

A ktoś inny może wypatrzeć takie cudeńko, zachwyci się nim, a potem ręce niegodne wyciągnie i, zanim się spostrzeżesz, ukradnie. A jeśli złodziej nie pozna się na wartości klejnotu? Może pomyśli, że jest zwyczajny, że nie ma nic w sobie?

A przecież, jeśli dobrze się wpatrzysz, ujrzysz to, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Tylko pamiętaj, bądź powściągliwy i delikatny, a zarazem silny i mocny, niech bezpiecznie spoczywa w dłoniach. Niespiesznie odkrywaj i badaj owe tajemnicze inkluzje, niepowtarzalne jak płatki śniegu. Jeśli zabierzesz się do dzieła cierpliwie i niepochopnie, z uwagą nadasz szlif, wydobywając na światło całą urodę, wszyscy będą się zachwycać i zazdrościć wielkiego majątku. Takie bogactwo nigdy cię nie znudzi, nie przecenisz go. To twoja przyszłość.

Czy wiesz, ilu jest bezmyślnych ludzi, którzy niszczą owo wewnętrzne światło, ten opalizujący błysk, który ma własne drogocenne życie?

Aż zgroza mnie chwyta, że człowiek, mający u siebie taki klejnot, może go stracić przez głupotę, przez nieuwagę, niczym rzecz powszednią, którą zawsze ma pod ręką. A przecież ten skarb jest jedyny na świecie. Ech...

Musiałem wyjechać daleko, na własne oczy ujrzeć wszystko, co mnie tak nęciło, czego, myślałem, że tutaj nie znajdę, bo gdzieś tam są bardziej niezwykłe, lepsze. I co? I nic tam wspanialszego nie odkryłem.

Te zagraniczne cudeńka z bliska tracą na swojej urodzie. Nie takie one doskonałe, nie takie piękne. Więcej na nich ozdobnych dodatków, co to wabią i oszukują, byle omamić zdobywcę. Mocniej błyszczy oprawa niż sama perła.

Nieoczekiwanie nadarzyła się okazja, wróciłem na dwa, trzy dni. I aż mnie zamroczyło od tych skarbów rodzimych. Już się nie dziwię, dlaczego u nas szukają drogocennych klejnotów. Bo sam popatrz, ile ich tutaj, jakie mają cudowne kształty, jakie kolory.

Spójrz na te jasne i ciemne, na czerwone i brązowe, a niektóre w kolorowych pasemkach. A jakie światło w nich się odbija, gdy promień słońca zamigocze.

I tak, siedząc na ławce, tonąłem spojrzeniem w akwamaryn berylu, by za chwilę wejrzeć w turkusowy błękit z czarnymi plamkami, koiły mą duszę oliwkowo-zielone chryzolity, zauroczyły fiołkowe tanzanity, zapadałem się w głębokim szafirze, kusiły zielenią szmaragdy i, jak mi się zdaje, mignęły mi na chwilę w tłumie niezwykłe aleksandryty.

Nie mówiąc już o perłach, ametystach, spinelach. O diamentowych szlifach, które połyskiwały i śmiały się do mnie powabnie. Wszystkie one, małe, średnie czy duże, są przecudne. Nie ma nigdzie na świecie takich jak u nas. I niepowtarzalne jak płatki śniegu, a mienią się jak tęcza. Pieszczą oko, aż wzroku oderwać nie można.

Byłem przedtem jak ślepiec, nie widziałem ich wszystkich. Te najbardziej okazałe owszem, ale one same rzucają się w oczy. Jednak teraz ujrzałem również inne, jakby ktoś słońcem opromienił. Nawet te nieoszlifowane, chociaż były matowe. Nie błyszczą jeszcze, ale niechże odpowiednia dłoń je pochwyci, ogrzeje, rozbudzi, wtedy zajaśnieją jak gwiazdy, aż tchu zbraknie, tak zatchnie ich blask. Może i ja taki skarb dla siebie odkryję i rozpalę w jego wnętrzu ogień.

Przyjadę tutaj po ten klejnot, nigdzie indziej nie będę szukał.

A jak znajdę, zabiorę ze sobą, tę najwspanialszą, jedyną na świecie. Ona zdobędzie moje serce, a ja będę dla niej schronieniem bezpiecznym, jak warowna twierdza.

Nie jestem Belmondo

Miałem fizyczność swoich czasów: pogniecioną gębę.

J.P. Belmondo

Jestem brzydki. Niestety, nie jak Belmondo. Przypominam innego Francuza, równie legendarną postać, ale zawsze lepiej porównywać się do słynnego amanta, niż hm... do kogoś tylko znanego.

Spoglądam w lustro – tego oblicza nikt nie pomyli z Jean-Paul’em w najlepszych latach jego życia. Nie mógł się wtedy opędzić od wielbicielek. Krążyły wokół, niczym pszczółki, a wszystkie chciały dobrać się do jego nektaru. Nie cieszę się takim zainteresowaniem, mimo że przebijam wątpliwą urodą „najpiękniejszego brzydala świata”. Podejrzewam, iż brak mi takiego uroku osobistego, jakkolwiek nieustannie nad nim pracuję.

Aktor szczycił się niesamowicie białymi zębami. To wielki atut. Też takie mam. Zdrowe i mocne. Lecz mój uśmiech nie wywołuje „ochów” i „achów”. Owszem, niekiedy słyszę westchnienia. No tak, daleko im do zachwytu. Domyślam się dlaczego. Kolor przestaje być walorem uzębienia, jeśli górne jedynki nachodzą jedna na drugą, spychane ku sobie przez podwójne kły. Nie podjąłem decyzji o wyrwaniu nadmiarowych, od przybytku głowa nie boli a co moje to moje. O dolnych zębach nie wspominam, wyrosły w miarę prosto.

Podobnie, jak Belmondo, jestem brunetem o piwnych oczach, dużych i wyrazistych. Zawdzięczam ten efekt okularom. Soczewki odpowiedniej grubości, słusznie kojarzonej z denkami szklanek do whisky, doskonale powiększają oczy. Wyglądają przez to na wyłupiaste, jednak nie jestem malkontentem, gdyż przy okazji optycznie wydłużają rzęsy, przy czym szkła rzucają interesujące refleksy. Niestety, zazwyczaj w sztucznym świetle, ale dobre i to.

Francuz uchodził za przystojnego. Co prawda dopiero osiągnięcie wysokości metr osiemdziesiąt upoważnia do takiej nominacji, a jemu zabrakło do niej centymetra, jednakże temu wyjątkowemu facetowi wybaczono tę drobną niedoskonałość. Gdzieś wyczytałem, że panie określają niższych mężczyzn, jako interesujących albo ładnych, co jest dowodem, że rozmiar ma znaczenie. No cóż, za wielki nie urosłem, dawniej mawiano o takim wzroście – nikczemny.

Jean-Paul posiadał dobrą muskulaturę. Widziałem go jakiś czas temu w telewizji, podczas wywiadu. Jako pan w starszym wieku, prezentował się znakomicie! Pod tym względem jest między nami subtelna różnica. Z pewnością chuda postura nie jest pociągająca, tym bardziej, jeśli dodać zapadniętą klatkę piersiową. Od lekarza usłyszałem: szewska. Do tej pory nie rozumiem, co to ma wspólnego z wytwórcą i naprawiaczem obuwia.

Zawiązując pętlę krawata, rzucam przed wyjściem ostatnie spojrzenie w lustro. Czerwony z czarnym jest na ogół świetnym zestawieniem kolorystycznym. Szkoda, że nie na twarzy. Ze skroni, przez prawy policzek, spływa ku szyi ognista plama. Gęste, smoliste brwi dobrze z nią kontrastują. Osobiście wolałbym ciemną opaleniznę, wówczas oprawa oczu wyglądałaby zdecydowanie lepiej.

Chciałem zapuścić brodę, jednak geny poskąpiły zarostu. Nie okazały się również zbyt szczodre dla głowy, dzięki czemu oszczędzam na szamponie i odżywkach. Zdaje się, że cały limit włosów został wykorzystany na resztę ciała, gdzie obrosłem bujnie i kędzierzawo, poza plecami. Niewątpliwie brak naturalnej ochrony płuc wydaje się niekorzystny, zwłaszcza w zimnym klimacie, dlatego na razie nie planuję urlopu na Grenlandii. Zastanawiałem się, czy jakoś nie usuwać ich mechanicznie. Już pierwsza próba wykazała, że jest to dość pracochłonne i nie przyniosło znaczącej poprawy aparycji. Uznałem, że spodnie i koszula są równie skuteczne w ukryciu nadmiaru owłosienia. Poza tym jestem leniwy. Przy okazji zrozumiałem powód, dla którego kobiety potrzebują pół dnia przygotowań, wychodząc na przyjęcie.

Zresztą, nie narzekam na zbyt bogate życie towarzyskie. Po prawdzie w ogóle go brak, co nie motywuje do zabiegów depilacyjnych.

Byłbym zapomniał. Urodziłem się z rozszczepem podniebienia. Ach, te mutacje rozwojowe. Geny to nasze osobiste chochliki, lubiące czasem spłatać figla. W moim przypadku nie mogły podjąć decyzji, czy mam być tchórzliwy, czy groźny. W rezultacie otrzymałem wilczą paszczę i zajęczą wargę, by ktoś bardziej odpowiedzialny dokonał wyboru. Padło na chirurga. Niestety spartaczył robotę i zafastrygował obie szczeliny. Chyba wagarował w podstawówce w trakcie zajęć technicznych, kiedy chłopcy uczyli się cerować skarpetki, bo zrobił to byle jak. Mam nadzieję, że jego żona lepiej operuje igłą, niż on skalpelem. Wypukła, zygzakowata blizna podniosła górną wargę, tworząc niewielki łuk, doskonałe miejsce na papierosa. Niewykorzystane i tak już zostanie. To tylko jedna z kilku ułomności, jakże drobnych i, bądźmy szczerzy, kto ich nie ma.

Ponieważ nie mogę zamknąć całkowicie ust, sprawiam wrażenie z lekka skwaszonego, również, a raczej, zwłaszcza kiedy się uśmiecham. Może sporządzenie tabliczki z napisem „mam dobry humor”, pozwoli uniknąć nieporozumień i wyjaśni, że permanentny wyraz zdegustowania zawdzięczam złej kosmetyce twarzy? Albo lepszy będzie tatuaż na czole? Muszę o tym pomyśleć.

Belmondo ładnie śpiewał, nie mam tak dobrej barwy głosu. Nie znosiłem logopedy, a znielubiłem go jeszcze bardziej, gdy moja siostra zazdrośnie stwierdziła, że jestem szczęściarzem – żadna ciotka, babcia, dziadek, czy inny pociotek nie żądał, abym deklamował wierszyki. Przemyślawszy jej słowa, już wkrótce wykorzystałem zdobytą wiedzę na innym polu – nauczyciele rzadko zatrzymywali się przy moim nazwisku, szukając delikwenta do odpowiedzi ustnej.

À propos. W czasach szkolnych dźwigałem na ramieniu torbę wypchaną podręcznikami. W klasie panowała taka moda, a wiedza, co powszechnie wiadome, ma sporą wagę. W tamtym okresie socjalizacja uczniów przebiegała o wiele skuteczniej, niż obecnie i nasz instynkt stadny miał bardziej uniwersalny charakter. Oczywiście, jak każdy nastolatek nie przyjmowałem do wiadomości twierdzeń, że lepszy jest plecak. Bo co to za argument, że kręgosłup jeszcze nie skostniał i będę krzywy! Nie słuchałem starszych, nie tylko w sprawach szkieletu, zawsze byłem niepokorny. Rodzina miała ze mną trudne życie. Nie, nie z powodu ułomności, okres dojrzewania i młodzieńczego buntu przechodziłem ciężko, rzecz jasna ciężko dla rodziców. Byłem wolnym ptakiem. Nie jakimś sokołem, orłem, jastrzębiem. Raczej wróblem, może szczygłem, albo niewyrośniętym dzięciołem, wciąż wierciłem dziury w twardej korze cierpliwości opiekunów, bliskich i dalszych, a nawet zupełnie mi obcych ludzi.

W każdym razie za późno się przekonałem, że nie kłamali. Czy się tym przejąłem? Ależ skąd! To naprawdę niewielki defekt, skoro i tak nosi się na plecach mały, acz widoczny garb. Koledzy wołali na mnie Dromader. Uważam, że całkiem miło, inni dostawali gorsze przezwiska.

Wybór zawodu nie sprawił żadnego problemu, narzucał się sam. Psychologami i psychiatrami zostają głównie osoby mające problemy emocjonalne. Spotkałem doprawdy niewielu przedstawicieli tych profesji, którzy podjęli studia z innych powodów, niż chęć zrozumienia, dlaczego odstają od reszty społeczeństwa. Jakby to był jakiś problem! Wszyscy w taki, czy inny sposób odstają. Nie bardzo wiadomo, od czego, bo jak na razie nie opracowano modelu porównawczego, do którego można by się odnieść. Ale nic tak bardzo nie angażuje, jak sprawy osobiste.

Nie postąpiłem inaczej. Jako zarozumiały młodzieniec czułem się predestynowany do zgłębienia tajemnic genów, ze wskazaniem na chromosomy, by poznać ich matematyczne zabawy. I, jeśli to w ogóle możliwe, zapobiec nierozważnym zmianom ich liczby. Zostałem biologiem molekularnym. Taki wałkoń jak ja ceni sobie pracę niewymagającą fatygi, wszak ślęczenie przy mikroskopie pozwala na unikanie zbędnych ruchów.