Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co jeśli Twój największy wróg mieszka w Twojej głowie?
Z zewnątrz życie Marcina wygląda jak spełniony plan: dobra praca, stabilizacja i związek, ale wewnątrz narasta niepokój, którego nie da się już zignorować. Pogrzeb ciotki staje się katalizatorem, zrywającym pozory i otwierającym drzwi do przeszłości, która długo pozostawała w ukryciu…
Wychowany w cieniu straty i obojętności, bohater od lat toczy cichą walkę z samym sobą. Jego podświadomość przybiera ludzką formę, nie odstępuje go na krok, prowokując, raniąc oraz zmuszając do konfrontacji z tym, co wyparte.
Szansa na wyjście z labiryntu może kryć się w powrocie do Szeklic – miejsca, które go ukształtowało – i w rozmowie z człowiekiem, o którym jego rodzina wolałaby zapomnieć…
Poruszająca, głęboko psychologiczna opowieść o rozpadzie tożsamości, odwadze w mierzeniu się z traumą i pytaniu, czy można odnaleźć siebie po drugiej stronie ciemności.
To opowieść o pozorach, pamięci i emocjach, które chowamy tak głęboko, że sami przestajemy je rozpoznawać. A zakończenie? Zaskakuje i wstrząsa, zostawiając Czytelnika z pytaniem: czy otacząjąca nas rzeczywistość jest obiektywną prawdą, czy jedynie ułudą?
Diana Żarów – malarka
Zaskakująca i błyskotliwa powieść, która pozostawia Czytelnika w niebywałym zdumieniu. W oryginalnej, ale jedynej możliwej narracji można się zapomnieć… A nawet należy to zrobić. Serdecznie polecam!
Agnieszka Lis – pisarka
Proza pełna urody, zgrabna i przyjemna. Gratka dla amatorów monologów wewnętrznych. Kibicuję autorowi!
Maciej Siembieda – pisarz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
www.wydawNICtWobrda.pl
ZA HORYZONTEM ZDARZEŃ
Copyright © Radosław Rutkowski, 2025
Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025
Redakcja i Korekta: Iwona Niezgoda
Projekt okładki oraz skład i łamanie: Joanna & Grzegorz Japoł - LUNA Design Studio
ISBN: 978-83-68425-22-2
ISBN Ebook: 978-83-68425-36-9
Wydawca:
Scriptor Sp z.o.o.ul. Białogardzka 14/4985-808 Bydgoszcz
Drukarnia: OSDW Azymut
Ciarce, Maćkowi, ale przede wszystkim Tobie
Może kiedyś się spotkamy
1
Kiedy tylko drzwi tramwaju otworzyły się z hukiem, złapałem za żółtą poręcz i wszedłem po schodach do środka. Nie musiałem się spieszyć, o tej porze zwykle nie brakowało wolnych miejsc. Upatrzyłem jedno z nich i osunąłem się na obite kolorową tapicerką siedzenie.
Mimowolnie spojrzałem przez okno na zewnątrz. Znajdujący się po drugiej stronie ulicy skwer tonął w ciemnościach i wyglądał naprawdę posępnie. Gdy rano wrócę do domu, to właśnie tam pójdę z psem na spacer.
Zabrzmiał sygnał, drzwi się zatrzasnęły, tramwaj szarpnął i ruszył.
Wyciągnąłem z kieszeni słuchawki, oczywiście były splątane. Nim tramwaj wykonał skręt w lewo i rozpędził się w dół ulicy, siedziałem rozparty w przyciasnym fotelu, plecak z roboczymi ubraniami naciskał na moją stopę, a w uszach rozbrzmiewała ulubiona muzyka.
Usiłowałem zebrać myśli, lecz z marnym skutkiem. Miałem pustkę w głowie, nie byłem pewny nawet samego siebie. Wszystko wydawało się takie odległe. Przed wyjściem z domu próbowałem się zdrzemnąć, ale i na tym polu poniosłem sromotną porażkę. Kiedy wybiła godzina dwudziesta druga, na wpół przytomny musiałem zwlec się z łóżka, by nie spóźnić się do pracy.
Czekałem na ten moment cały tydzień. Lubię moją pracę, bo nie jestem w niej niewidzialny. Tego samego nie mogę powiedzieć o studiach, mimo iż bez trudu zdawałem z roku na rok. Za późno, by się wycofać. Dziwnie mi się to życie poukładało.
Tramwaj zmierzał w stronę centrum i obraz za oknem zmienił się z wyludnionych i zatopionych w ciemności kamienicznych uliczek w tętniące nocnym życiem miejskie arterie. Robiło się coraz tłoczniej. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte. Gwar coraz częściej przebijał się przez muzykę do moich uszu.
Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. Nie mogłem odpędzić myśli, że ktoś mnie obserwuje. Jeszcze tylko trzy przystanki, pomyślałem, ale niepokój był tak silny, że nie mogłem się powstrzymać. Sięgnąłem dłonią po telefon i ściszyłem muzykę. Wtedy usłyszałem:
— Pocahontas! Ha, ha, ha!
Kilka wyraźnie rozbawionych głosów przebijało się przez szum pędzącego tramwaju. Odruchowo obejrzałem się przez ramię i na samym końcu wagonu ujrzałem trzech mężczyzn. Nie spuszczali ze mnie wzroku. W mig pojąłem, co ich tak rozweseliło – śmiali się z moich długich włosów.
Szybko pożałowałem, że odwróciłem głowę, bo zauważyli moją reakcję i zaczęli krzyczeć jeszcze głośniej:
— Pocahontas! Śliczna jesteś!
Postanowiłem ich zignorować. Na wszelki wypadek wyłączyłem muzykę, ale udawałem, że ich nie słyszę.
W pewnym momencie umilkli i już myślałem, że kryzys jest zażegnany, gdy nagle poczułem silną woń alkoholu. Ktoś złapał kosmyk moich włosów i lekko go uniósł.
Poderwałem się z miejsca.
— Zostaw mnie! – warknąłem.
Stojący naprzeciwko mnie chłopak był pijany. Z trudem utrzymywał równowagę, a jego spojrzenie było zamglone. Raz jeszcze spróbował złapać moje włosy, drugą rękę wyciągnął przed siebie i wysunął kciuk.
— Luz, fajne włoski, daj dotknąć… – wymamrotał.
Koledzy pękali ze śmiechu.
— Zostaw mnie! – powtórzyłem i odtrąciłem jego dłoń. Złapałem plecak i poszedłem w stronę drzwi znajdujących się przy kabinie motorniczego.
— Pocahontas! – usłyszałem za plecami.
Nie dawali za wygraną. Wciąż rechocząc, zbliżali się powoli w moją stronę.
— Nie uciekaj! Zostań z nami! – wołali. – Pocahontas! PO–CA–HON–TAS!
Ten sam pijany chłopak znów wyciągnął dłoń w kierunku moich włosów.
— Odwalcie się! – fuknąłem.
— Ale dlaczego tak brzydko do nas mówisz, Pocahontas?! – odpowiedział najgrubszy i najgłośniejszy z całej trójki. – My chcemy cię tylko poznać, wpadłaś nam w oko!
— Po prostu zostawcie mnie w spokoju!
— Nie awanturuj się, to będzie spokojnie! – odparł trzeci, wyraźnie najmłodszy z bandy. Jego twarz miała jeszcze chłopięce rysy.
Pijany typ po raz kolejny sięgnął ręką w stronę mojej głowy. Odtrąciłem ją, ale tylko się uśmiechnął. Ludzie odwracali spojrzenia, nikt nie próbował mi pomóc. Byłem sam.
Gdy tramwaj zatrzymał się na przystanku, wybiegłem na zewnątrz i szybkim krokiem przeszedłem na drugą stronę ulicy. Jeszcze tylko kilka minut i dotrę do pracy, tam będę bezpieczny. Trzech nieznajomych ruszyło w ślad za mną, wołając wciąż: „Pocahontas!”. W każdych innych okolicznościach taka ksywka mogłaby wydać się nawet zabawna.
Przyspieszyłem kroku. Nie chciałem biec, bo wolałem ich nie prowokować. Iść z grupką podpitych i pokrzykujących natrętów za plecami to jedno, a gnać przed siebie, ryzykując, że choć jeden okaże się szybszy, to drugie. Mijałem właśnie starą kamienicę przerobioną na niewielkie pomieszczenia biurowe, ostatni budynek przed przecznicą oddzielającą mnie od dobrze znanych murów zakładu pracy, gdy poczułem szarpnięcie za włosy.
Byłem tak bardzo skupiony na dotarciu do celu, że nie zorientowałem się, gdy najmłodszy z depczącej mi po piętach grupy wybiegł przed szereg, zakradł się od tyłu i pociągnął mnie mocno za odstający kosmyk, wywołując głośny aplauz u pozostałych towarzyszy. Widocznie zabawa zaproponowana w tramwaju przez pijanego przypadła im do gustu.
Odwróciłem się gwałtownie i złapałem go za rękę. Chwilę się szarpaliśmy, ale w końcu zdołałem mu ją wykręcić. Pozycja temu sprzyjała, więc niewiele myśląc, wymierzyłem mu potężnego kopniaka prosto w tyłek. Poczułem ulgę.
Koledzy poszkodowanego natychmiast się na mnie rzucili. Pierwszy dopadł do mnie ten pijany. Odskoczyłem na bok i wystawiłem nogę. Runął jak długi. Wtedy zaatakował gruby. Zastosowałem ten sam manewr, lecz napastnik jakimś cudem utrzymał równowagę, uczepiwszy się stojącego obok znaku drogowego. Gdy natarł ponownie, znów się uchyliłem, ale tym razem wyprowadziłem też mocny cios prosto w skroń, po którym grubas osunął się na ziemię, wyjąc z bólu.
Krew pulsowała w moich żyłach, jakby chciała je rozsadzić. Zdałem sobie sprawę, że wstrzymuję oddech, ale gdy usiłowałem zaczerpnąć powietrza, płuca odmawiały posłuszeństwa. Rozejrzałem się, by sprawdzić, czy to już koniec.
Niestety, pijany właśnie się podnosił i najwyraźniej zamierzał dokończyć to, co zaczął.
Dotychczasowy przebieg starcia dodał mi odwagi i wyzwolił we mnie coś, czego wcześniej nie znałem. Nabrałem ochoty na zrobienie komuś krzywdy. Przypomniałem sobie jeden prosty chwyt taekwondo, którego uczył mnie kolega z pracy. Kiedy przeciwnik był już blisko, zrobiłem krok do przodu, a drugą nogę wyprostowałem w kolanie i skierowałem w stronę jego podbrzusza. Trafiłem mniej więcej tam, gdzie chciałem. To wystarczyło, by wykluczyć pijanego z walki. Znów legł na ziemi, zwijając się z bólu.
Tymczasem najmłodszy z napastników biegał dookoła, wyraźnie nie wiedząc, jak się zachować. Doskakiwał, robił kilka uników, po czym znów się wycofywał. Miał nadzieję, że starsi koledzy sobie poradzą, ale oni leżeli na ziemi znokautowani, a ja stałem obok, dysząc ciężko.
Wyjął nóż. To był naprawdę duży nóż sprężynowy.
Miałem już tego wszystkiego dosyć. Nie tej sytuacji, nie tego wieczoru – miałem dosyć całego mojego życia. Przez moment chciało mi się nawet śmiać.
Uniosłem ręce nad głową i dałem sygnał, by zrobił to, co zamierzał. Chciałem tego. Sam bym nie potrafił, choć wiele razy przeszło mi to przez myśl. Nadarzyła się okazja, musiałem ją wykorzystać. Tak bardzo chciałem, by to wszystko się skończyło.
Spanikował.
Uciekł.
Opuściłem ręce, poprawiłem plecak i zdruzgotany porażką, ruszyłem dalej. Miałem sobie za złe, że nie zginąłem. Nawet w tym zawaliłem.
2
Na wpół przytomny przetarłem zaspane oczy. Zrobiłem to chyba nieco za mocno, bo skąpany w ciemnościach świat zatańczył za zamkniętymi powiekami w trudnej do opisania barwie przenikających się nawzajem czerni i czerwieni. Złapałem się za serce, waliło jak młotem.
Budzik jeszcze nie dzwonił. Nie musiał, zwykle i tak zaczynałem dzień na długo przed jego wesołą melodią. Już nawet zapomniałem, jak brzmiała.
Sięgnąłem po leżący na parapecie telefon. Dochodziła szósta. Za wcześnie, by wstać, ale i za późno, by karmić się złudzeniami o jakiejkolwiek drzemce. Najchętniej przeleżałbym w sypialni do południa. Patrzyłbym, jak czas płynie i zostawia mnie w tyle, tego dnia miałem już jednak inne plany.
Uniosłem się powoli na łokciach, a łóżko w odpowiedzi zatrzeszczało niemiłosiernie. Wiele razy obiecywałem sobie, że wyrzucę w cholerę tego skapcałego rupcia i nie będę oglądał się na to, ile kosztował i jak dobrze komponuje się z resztą wystroju. W końcu to zrobię, naprawdę.
Edyta przewróciła się na drugi bok i westchnęła.
— Nie śpisz? – spytała.
— Nic ci nie umknie, Sherlocku – odparłem.
— Która godzina?
— Prawie szósta.
— No to kładź się jeszcze.
— Nie chcę, i tak nie usnę. Wstanę, ogarnę się, cokolwiek.
— Denerwujesz się?
— Nie, a dlaczego miałbym się denerwować?
— Bo dziś jest pogrzeb.
— Ale nie mój, ja mam się dobrze.
— Znowu miałeś koszmary?
— Tak, śnił mi się sernik z rodzynkami. Z rodzynkami, czaisz?!
— Marcin, ja się na poważnie pytam. Dobrze się czujesz, wszystko okej?
— Tak, wszyscy zdrowi, dziękuję. No może poza ciotką, która odwaliła kitę, ale co poradzisz?
— Marcin…
— Tak to już jest na tym łez padole. Cinszko.
Edyta ponownie westchnęła, po czym odwróciła się do mnie plecami. Nie znosi, kiedy używam słowa „cinszko”, to zawsze ucina rozmowę. Ja natomiast nie lubię, gdy pyta mnie o sny. Raz kiedyś niechcący zdradziłem, że męczą mnie koszmary, ale szybko tego pożałowałem. Źle się czułem ze świadomością, że ona o tym wie. Nigdy więcej nie wracałem do tematu, choć ona podejmowała wiele prób, zwłaszcza gdy zrywałem się po jednym z nich.
Przyłożyłem głowę z powrotem do poduszki. Nie próbowałem usnąć, tylko czekałem, aż ona to zrobi. Kiedy do moich uszu dotarł szmer miarowo wypuszczanego przez nos powietrza, ostrożnie wyczołgałem się z łóżka. Nie byłem przekonany, czy sen zmorzył ją tak szybko, w najgorszym razie wciąż walczyła lub po prostu udawała, ale w tej chwili obie opcje były dla mnie równie satysfakcjonujące.
Długo krążyłem po mieszkaniu bez żadnego celu, w końcu jednak dopadła mnie nuda i z braku lepszych pomysłów zacząłem szykować się do drogi. Przed nami prawie dwie godziny podróży. Obiecałem babci, że będziemy wcześniej.
— Mogłeś sobie darować to „cinszko…” – usłyszałem za plecami, gdy naciągałem skarpetkę.
Czułem, że mój prześladowca się zjawi. Zawsze robił to w najmniej oczekiwanych momentach. Odruchowo spojrzałem w stronę drugiego pokoju, w którym spała Edyta.
— Sprawdzasz, czy śpi? Czy weźmie cię za świra? – odezwał się ten sam głos. – A nawet jeśli, to co? Bardzo się pomyli?
— Nie mam dziś ochoty na rozmowę z tobą! – syknąłem.
— No to bardzo źle się składa, bo ja nie mogłem się doczekać, aż się obudzisz! Smyrałem cię nawet czule w stópki w nadziei, że wyłapiesz aluzję, a ty nie tylko nie wyłapałeś, ale jeszcze uruchomiłeś w sobie buca i zbyłeś Edytkę tym swoim durnym „cinszko”!
— Naszym „cinszko”!
— O ja cię bardzo przepraszam! Nawet jeśli kiedyś to powiedziałem, to nigdy nie miałem tak nieczystych intencji!
— Możesz się już zawinąć? Nie powinieneś straszyć w jakimś zamku o tej porze?
— Nie jestem duchem, kretynie!
— Uważaj, kogo nazywasz kretynem, kretynie! Kto się przezywa, sam się tak nazywa!
— Zagłeś mnie swoim sprytem i elokwencją! Nauczaj mnie, miszczu!
Mój wewnętrzny głos jakimś sposobem wymknął się na zewnątrz i odwiedzał mnie, kiedy tylko miał na to ochotę. Musiałem go jakoś nazwać, bo inaczej mówi się do siebie w myślach, a inaczej, gdy alter ego stoi obok i świdruje człowieka swoim spojrzeniem. Najczęściej mówiłem na niego Sokrates, ale nierzadko używałem także obelg. Nie pamiętam, kiedy pojawił się po raz pierwszy, ale jest już ze mną od dawna. Za jego sprawą szukałem pomocy u różnych lekarzy, którym zwierzałem się z czegoś, czego nie wyznałbym rodzinie czy partnerce. Kilkakrotnie byłem już na krawędzi, ale jakoś z tego wychodziłem. Dręczyły mnie myśli, że po prostu zwariowałem i że nic nie da się z tym zrobić. Trwało to kilka lat, aż w końcu się przystosowałem. Nauczyłem się żyć z moim alter ego u boku.
— Spływaj, Edyta zaraz wstanie! – rzuciłem w jego stronę.
— No i co?
— To, że gadam do siebie!
— Człowiek potrzebuje czasem porozmawiać z kimś inteligentnym, hue, hue, hue!
— Nie no, mam cię dosyć!
Mocno naciągnąłem drugą skarpetę, po czym podniosłem się z kanapy, podszedłem do stojącego obok biurka i z szuflady wyjąłem słuchawkę bluetooth. Nigdzie się bez niej nie ruszałem. Kiedy pewnego razu mignęła mi na wystawie sklepowej, od razu wiedziałem, że muszę ją mieć. To proste urządzenie pozwalało mi jakoś funkcjonować w świecie, w którym szalona podświadomość nieustannie płata figle. Nie musiałem się już obawiać, że ktoś weźmie mnie za wariata, zawsze mogłem zrzucić wszystko na karb prowadzonej właśnie rozmowy telefonicznej, a pracę miałem taką, że nagłe i dziwne rozmowy były na porządku dziennym.
— Jesteś dziwnie spokojny… – zmarszczył czoło Sokrates. – Nic cię nie rusza ten pogrzeb?
— Po co pytasz, skoro wiesz?
— Wiem, że nie rusza cię sam pogrzeb. Dziwię się, że tak gładko radzisz sobie z całym tym spędem rodzinnym. No nic, zobaczymy, co będzie, jak już się tam zjawisz i zobaczysz znajome twarze! Ale babunia się ucieszy, że Edytka wciąż przy tobie siedzi! Przecież ona jest dla ciebie jak zbawienie! Gdybym cię nie znał, to powiedziałbym, że trzymasz ją tylko po to, żeby nie słuchać tego gadania na zlotach rodzinnych.
— Przemawia przez ciebie zazdrość, bo ty nie masz nikogo.
— Mam ciebie.
— Nie masz.
— Mam. A ty masz mnie. Jestem twoim sumieniem. Nie chcę nim być, bo bycie twoim sumieniem to wyjątkowo odrażające zajęcie, ale ktoś musi to robić. Padło na mnie, trudno… Z pokorą wypełnię swoje przeznaczenie! Błogosławiony Pan, skała moja, który ćwiczy ręce moje do bitwy, a palce moje do wojny!
— Zewrzyj gębę!
— Sam zewrzyj gębę, wtedy będziesz mnie lepiej słyszał.
— No toś mnie teraz przekonał.
— W takim razie zrób to dla Edyty. Mnie nie słyszy, ale twoje gadanie może ją obudzić, a należy jej się dużo odpoczynku, bo życie z tobą to same utrapienia. Krzywdzisz tę dziewczynę! Zostaw ją w spokoju, dla dobra jej i twojego własnego!
— Płynnie przeszedłeś z irytującej gadki do jeszcze bardziej irytującego filozofowania. Jesteś taki przewidywalny. I irytujący.
— Z genami nie wygrasz.
— Gdzie ja zostawiłem pasek…?
Stanąłem przy komodzie, otworzyłem szufladę i zacząłem wertować zawartość. Kątem oka widziałem, jak Sokrates podnosi się z miejsca i staje przy oknie.
Nie wyglądał jak ja. Nie wyglądał jak ktokolwiek. Jego twarz nie mogła należeć do nikogo. Kiedyś mnie to przerażało, teraz już tylko wzbudzało niepokój. Zawsze próbowałem dostrzec w nim cień siebie lub choćby podobieństwo do kogoś, kogo znałem, jednak bez skutku. Sokrates oczywiście przejrzał moje zamiary. Nie musiał czytać mi w myślach, on w nich był. Wielokrotnie powtarzał, żebym przestał rozglądać się na boki, a jeśli wciąż nie dostrzegłem w nim własnego odbicia, to znaczy, że nie znam samego siebie. W duchu przyznałem mu rację, ale to był błąd, bo od razu mi to wytknął, zadzierając triumfalnie nosa.
— Zobacz, rzucam cień! – odezwał się wyraźnie uradowany, bawiąc się jednocześnie swoim odbiciem na ścianie. – Tyle razy mówiłeś, że jestem jakimś duchem, czy coś takiego… Duchy nie rzucają cienia, podobnie jak wampiry! A więc skreśl te opcje z listy i nie wracajmy już do tego.
— W dupie mam twój cień… – mruknąłem poirytowany.
— Oj, teraz już masz! – odparł jeszcze bardziej ucieszony Sokrates, unosząc dłoń nad moimi plecami.
— Już pracujesz? – spytała zaspana Edyta, wchodząc nagle do pokoju. Stanęła oparta o futrynę i przyglądała mi się uważnie.
Na szczęście miałem w uchu słuchawkę.
— Dobra, muszę kończyć! – powiedziałem teatralnie. – To naprawdę nie jest ani właściwy dzień, ani tym bardziej pora na takie rozmowy!
— Oskarowa scena! Bravissimo! Perfetto! – Sokrates zaczął klaskać i cmokać.
Przestałem zwracać na niego uwagę. Odwróciłem się w stronę dziewczyny i odezwałem się spokojnym głosem:
— Mówiłem, że później będę niedostępny, to zadzwonili o świcie. Ale już skończyłem.
— W ogóle nie powinieneś być dziś dostępny.
— Też prawda, ale pracoholik tak już ma. To ważna umowa, denerwują się.
— Dla ciebie każda umowa jest ważna.
— I dlatego moi klienci mnie kochają.
Edyta przewróciła oczami, okręciła się na pięcie i wróciła do sypialni. Sokrates zniknął bez śladu.
Żeby załagodzić nieco zgrzyt, przygotowałem jej śniadanie. Nic specjalnego, ale dla kobiety zmuszonej odprawić pełen rytuał upiększenia zysk nawet kilkunastu minut był na wagę złota. Ja nie miałem apetytu, więc wymknąłem się do łazienki, by łyknąć poranną dawkę leków. Nie znosiłem ich, ale lekarz kazał brać. Te kolorowe pigułki sprawiały, że czasem trudno było mi się wysikać. Czekała mnie dziś długa podróż, więc konieczne będzie strategiczne planowanie postojów. To przykre dla faceta w każdym wieku, ale dla młodego chłopaka, a za takiego wciąż się uważam, jest to po prostu uwłaczające.
W powszechnej świadomości pokutuje wyobrażenie o życiu z kobietą, w którym gorący seks czeka na mężczyznę o każdej porze dnia i nocy, wystarczy tylko po niego sięgnąć. Prawda jest jednak taka, że zamiast erotycznych igraszek na mężczyznę czekają włosy – w łóżku, w kuchni, na podłodze, w umywalce, wszędzie! Zaraz po wejściu do łazienki zgarnąłem dość pokaźną kupkę z odpływu i wytarłem rękę o jej ręcznik.
Spojrzałem w lustro. Bez porządnego golenia nie powinienem ruszać się z domu. Nie zaszkodzi też spróbować zmyć z twarzy to zmęczenie, podkleić tu i ówdzie, by wyglądać na tryskającego zdrowiem i energią. A uśmiech? Gdzie się podział mój uśmiech? Górna warga z lewej strony unosiła się wyżej niż z prawej, przez co wyglądałem, jakby ktoś podsunął mi pod nos coś wyjątkowo cuchnącego. Zęby utraciły blask, bo za rzadko miały kontakt ze światłem. Gdybym nie jadł i nie mówił, pokryłyby się matową szarością. Mysie włosy sterczały na wszystkie strony, ale to akurat w ogóle mi nie przeszkadzało. Artystyczny nieład zawsze jest w modzie. Sztuka to jednak praktyczna rzecz. Skóra wisiała na mnie jak na wieszaku. Niestety, nie mogłem jej zdjąć i uprasować lub założyć innej, mniej znoszonej i wygniecionej. Upstrzone potówkami barki opadały pod własnym ciężarem, przez co szyja wydawała się dłuższa niż w rzeczywistości. Brodawki rozlały się na piersiach jak plamy po winie i uciekały na boki, szukając kontaktu z ramionami.
Wystarczy, dość już się napatrzyłem. Przymknąłem oczy, nałożyłem żel do golenia i objechałem twarz maszynką najszybciej, jak potrafiłem. Nie potrzebowałem lustra. Usta, nos i uszy nie zmieniły swojego położenia, więc mogłem zdać się na wyczucie.
Promienie słoneczne coraz śmielej wdzierały się do mieszkania, padając na utrzymane w czerni i bieli aranżacje Edyty. Kiedyś próbowałem walczyć z otaczającą mnie we własnym domu szarością, ale ostatecznie dałem za wygraną. W pewnym momencie zacząłem nawet doceniać, że ktoś urządza to wszystko za mnie. Grunt, że nie mieszkam z rodzicami. W dzisiejszych czasach jest to w dobrym guście, podobnie jak wiele innych rzeczy, których niemal każdy pragnie, a mało kto może po nie sięgnąć.
— Gotowa? – spytałem, oklepując kieszenie w poszukiwaniu kluczyków do auta.
— Tak – odparła.
— No to w drogę!
Zeszliśmy na dół. Zapakowałem torby do bagażnika i zająłem miejsce za kierownicą. Pogrzeb zaplanowano po południu, ale obiecałem babci Aldonie, że przyjedziemy do Ciechanowa wcześniej.
Babcię Aldonę zna w rodzinie każdy. Mogliśmy nie utrzymywać między sobą kontaktu, ale ona i tak o nikim nie zapominała. Po dziś dzień dostaję kolorowe kartki na święta i życzenia na urodziny. Dzięki niej wiem, kiedy je mam. Niby nic wielkiego, lecz w dobie Facebooka szanuję tych, którzy po prostu pamiętają. Gdy nadarzy się okazja do spotkania, nie uniknę ogólnych pytań, jak choćby: „co słychać?” i „jak w pracy?”, ale babcia zawsze ma w zanadrzu kilka skrojonych na miarę, dedykowanych mnie i nikomu innemu. Niektóre może mi zadać tylko na osobności, więc w relacji między nami cisza nie jest niezręczna i zapada tylko wtedy, gdy tego chcemy. Nie czuję się w żaden sposób wyróżniony, bo wiem, że to jej specjalność i znak firmowy. Babcia wie i nie zapomina. Na tym polega jej fenomen. Jest akumulatorem, który potrzebuje dużo energii, ale oddaje jeszcze więcej. Czerpie ją od nas, zawsze jest pod kogoś podpięta, ładuje się, a potem doładowuje innych. Gdyby montowano ją w samochodach, zrewolucjonizowałaby rynek motoryzacyjny.
Babcia Aldona jest jedyna w swoim rodzaju. Nie siedzi w domu z ubitymi schabowymi i nie płacze, że młodzi nie odwiedzają. Bierze sprawy w swoje ręce i dba o to, by rodzina trzymała się razem. Każdemu chętnie służy radą i pomocą. Nie czeka, aż wydarzy się nieszczęście. Nie waha się pierwsza podnieść słuchawkę, a jeśli wymaga tego sytuacja, wsiada do samochodu, przyjeżdża i jest – to najczęściej wystarczy, by rozwiązać część problemów. Myślę, że to dzięki niej w rodzinie z tak burzliwymi historiami nigdy nie doszło do żadnej poważnej tragedii. Moja matka swego czasu intensywnie korzystała z jej wsparcia, ale akurat ja na tym najlepiej nie wyszedłem. To było już po śmierci taty, więc żadna rada nie była wtedy dla mnie dobra. Matka jest szczęśliwa do dziś, tak jej się przynajmniej wydaje.
Ja też kiedyś poprosiłem babcię o pomoc i dostałem więcej, niż mógłbym chcieć. Dzięki niej skończyłem studia i jakoś wyszedłem na prostą. Kiedy zjawiłem się u niej po raz pierwszy, byłem potwornie zestresowany. Ledwo przestąpiłem próg, a już poczułem się lepiej i wiedziałem, że nie mam się czego bać. Przyjęła mnie bardzo ciepło, wysłuchała, współczuła, zrozumiała, nie naciskała, choć z drugiej strony nie pozwoliła, by cokolwiek przemknęło bokiem lub zostało niedopowiedziane. W trudnych rozmowach radziła sobie lepiej niż ja. Wycisnęła ze mnie to, co najistotniejsze, sama zaproponowała pomoc, a potem długo sprawdzała, jak sobie radzę. Pożyczyłem wtedy od niej sporo pieniędzy. Trochę trwało, zanim ją spłaciłem i wiem, że nigdy nie powiedziała o tym mamie i Markowi. Nie pochwaliliby tego. Dla niego byłaby to ujma, której nie puściłby mi płazem.
Myślę, że nie ja jeden zawdzięczałem babci tak wiele. Jej zaangażowanie wykraczało daleko poza kurtuazję, ciekawość czy poczucie obowiązku. Interesowała się nie tylko córką i dwoma wnukami, bo rodzina znaczyła dla niej o wiele więcej. Wprowadzała swoje porządki u wszystkich i kontrolowała, czy są przestrzegane. Gdybyśmy przemierzali las jako wilcza wataha, przewodziłaby nam jako samica alfa. Zostałaby nią z wyboru i potrzeby serca i nikt z nas nie odważyłby się zakwestionować jej przywództwa. Męża straciła przed wieloma laty, zmarł nagle na jakąś chorobę, lecz nigdy nie pamiętałem, na jaką. Nie szukała nowego partnera, choć jestem pewien, że ustawiła się do niej kolejka adoratorów. Zawsze nieźle się trzymała, brak pieniędzy też jej nie doskwierał. Babcia miała już jednak swoją rodzinę i nie wyobrażała sobie, by mogła ją zastąpić inna.
Gdy dotarliśmy do Ciechanowa, już na nas czekała. Podeszła do furtki, jak tylko zauważyła, że wysiadam z auta.
— Dobrze, że jesteś, kochaniutki! – puściła mi oko.
Uśmiechnąłem się, uciskałem ją i zapytałem o zdrowie. Nie lubiłem takich wyświechtanych formułek, ale wiedziałem, ile dla niej znaczą. Otworzyliśmy bramę, a ona pilnowała, żebym się zmieścił. Zaparkowałem samochód na podwórzu tak, by nie rozjechać błąkających się wszędzie kur nieboszczki. Zgasiłem silnik i patrzyłem, jak babcia rozmawia z Edytą.
— Chodźcie, chodźcie! Pewnie jesteście zmęczeni! – powiedziała, gdy znów stanąłem obok.
— Bez przesady, z Łodzi droga nie jest wcale taka długa.
— To chociaż usiądziecie, herbaty się napijecie!
Zawsze podziwiałem jej energię. Mimo siedemdziesiątki na karku nie traciła werwy. Ruchy miała sprężyste, sylwetkę wyprostowaną, a głowę trzymała uniesioną do góry. Mogłem jej tylko pozazdrościć. Kostucha z pewnością miała ją na szczycie swojej czarnej listy.
W kuchni spotkaliśmy wujka Janka. Krzątał się nerwowo, niemalże przewracając krzesło. Na nasz widok stanął nieruchomo.
— Cześć wujku – odezwałem się cicho. – Bardzo mi przykro z powodu cioci Krysi.
Wpatrywał się we mnie, jakby zobaczył ducha. W końcu skinął na znak, że przyjmuje kondolencje, uścisnął moją dłoń, po czym wyszedł na zewnątrz.
— Ma teraz tyle na głowie… – szepnęła babcia, gdy zostaliśmy w kuchni sami.
— Nic nie szkodzi – machnęła ręką Edyta.
— Jak on to znosi? – spytałem.
— Dzielnie. Jak nie on! – udała zaskoczoną babcia. – W tym związku to moja siostra sprawowała nad nim pieczę, a nie na odwrót. Za każdym wielkim mężczyzną stoi jeszcze większa kobieta!
Tym razem puściła oko Edycie.
Popijając herbatę, spoglądałem przez okno na zjeżdżających się ze wszystkich stron żałobników. W niektórych rozpoznawałem bliższych lub dalszych krewnych, ale wielu widziałem na oczy po raz pierwszy. Babcia uwijała się między nimi jak w ukropie, witając ich w imieniu nieobecnego gospodarza.
Opróżniwszy szklanki, wdrapaliśmy się po stromych schodach na pierwsze piętro, gdzie czekał na nas maleńki pokoik. Pod oknem stał jednoosobowy tapczan, obok stare biurko i szafa bez drzwi. Jakoś sobie poradzimy, w końcu to tylko jedna noc.
Kiedy układaliśmy nasze rzeczy, z korytarza usłyszałem głos matki:
— Marcin! Już jesteście?
Stała w korytarzu i łowiła oczami moje spojrzenie.
— Tak, mamo. Cześć – odparłem.
— Niech no ci się przyjrzę! – weszła do pokoju, ale nie przytuliła mnie. Stała z dłońmi złożonymi pod brodą, jakby oglądała słodkie kocięta.
— Piotrek też jest z wami? – spytałem.
— Oczywiście, że Piotruś jest z nami! A gdzie miałby być?!
Tak przypuszczałem, ale żadne inne pytanie nie przyszło mi w tej chwili do głowy.
Rodzice wszędzie zabierali ze sobą mojego starszego brata, bo wciąż z nimi mieszkał i niewiele wskazywało, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Mama zawsze chętnie o nim mówi, nazywając go swoim „synusiem”. Ma go wciąż pod ręką, gotuje mu obiady i pierze skarpetki, jest więc do tego w pełni uprawniona. Ja nigdy nie dostąpiłem tak zaszczytnego miana. Piotrek od lat stanowił dla mnie nie lada zagwozdkę. Przy każdym rodzinnym spotkaniu wszyscy o niego pytali, choć wystarczył rzut okiem, by stwierdzić, że jest wybitnie przeciętny i skrajnie nijaki. Cóż, świat nie jest sprawiedliwy, nawet jeśli jesteśmy sprawiedliwi wobec niego. Naiwnością jest oczekiwać od dresa, że nie da nam w łeb tylko dlatego, że my mu nie daliśmy.
Kiedy widziałem brata po raz ostatni, roztył się nieprawdopodobnie. Wyglądał, jakby szybko przybrał na wadze, a jego ciało spuchło, bo nie zdążyło dostosować formy do nowej masy. Twarz ledwo mieściła się między uszami. Magia maminych obiadków. Kiedyś był drobny, wręcz cherlawy, mało jadł, mało spał, w ogóle mało istniał. Kilka razy dostał kosza, przypadkiem znalazł jakąś pracę w biurze i tak osiadł w miejscu. Potem zaczęła się pandemia. Żył, nie wychodząc z pokoju, chyba że do kuchni lub łazienki. Nie robił ze swoim czasem nic, więc czas zrobił z nim to, co chciał.
Piotrek miał o sobie bardzo wysokie mniemanie, ale nie potrafiłem go za to winić. Odkąd pamiętam, wszyscy żyli po to, by zaspokajać jego potrzeby. Wszystko, co miał, było duże. Miał w domu największe łóżko, największą wannę, największą lodówkę i największy kubek, z którego wiecznie wylewał zimną, niedopitą herbatę. Tylko samochód miał mały, ale z pierwszej wypłaty i kieszonkowego od rodziców nie starczyło na króla szos. Było mi go żal. Wiem, że skończyłbym podobnie, gdybym nie wyrwał się stamtąd w odpowiednim momencie.
— No tak… – mruknąłem. – Śpicie u wujka Janka?
— U wujka Janka, albo u wujka Bogdana. Tata właśnie to z nimi załatwia.
— Marek?
— Nie mów do niego po imieniu, nie jest twoim kolegą.
— Nie jest też moim tatą.
— Marcin, przestań.
— Nawet nie zacząłem.
— Kasieńko, gdzie jesteś?! – usłyszałem głos ojczyma dochodzący gdzieś z dołu.
Wywołaliśmy wilka z lasu. Mama natychmiast mu odkrzyknęła i już po chwili ukazał się w całym swym majestacie. Gdy mijał próg, przeszło mi przez myśl, że się nie zatrzyma i rozjedzie mnie jak walec, zawróci, poprawi, rozdepcze. On jednak stanął jak do apelu, wypiął pierś i próbował patrzeć na mnie z góry, choć brakowało mu kilku centymetrów.
Cały był staniem.
Zauważyłem, że zakola wdarły mu się już na czubek głowy, gdzie łączyły się z postępującą łysiną, przywołując na myśl yin i yang. Krótkie, przyprószone siwizną włosy sterczały jak druty. Przy jego poziomie testosteronu dziwne, że w ogóle jeszcze je miał. Zarost zgolił perfekcyjnie, bo wszystko robił perfekcyjnie. Spod długich, ciemnych brwi patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie mrugał. Emanował siłą i zdecydowaniem. Trzymał formę, klatka piersiowa wciąż wystawała przed brzuchem. Był urodzonym przywódcą, lecz koszmarnym podwładnym. Być może dlatego nie zrobił kariery w wojsku, o którym tak wiele razy nam opowiadał i narzekał, że odkąd zniesiono obowiązkową służbę, chłopcy nie mają okazji zostać mężczyznami.
Marek zdjął ręce z bioder i odchylił je nieco do tyłu. Pomyślałem, że zaraz mnie uderzy.
— A, to ty… – rzekł na powitanie.
Kiedyś byłem z kolegą w sklepie, robiliśmy zakupy na wspólny wypad ze znajomymi. Odruchowo wrzuciłem do wózka szary papier toaletowy. Kumpel spojrzał na mnie z wyrzutem i powiedział:
— Nie będę wycierał dupy szarym papierem!
Złapał go z miną, jakby był już zużyty, i cisnął nim z powrotem na półkę. Dokładnie taki wyraz twarzy miał w tej chwili mój ojczym.
— Też się cieszę, że cię widzę – odparłem.
Marek nie czekał do ślubu z moją matką i od razu wziął się za wychowanie dwóch młodych pasierbów. Preferował klasyczne metody. Często powtarzał, że potrzebuje do pomocy kogoś silnego i niekoniecznie mądrego, bo od myślenia jest on. To była jego wersja: „mam dla ciebie bojowe zadanie do wykonania”. Jeśli nikt się nie zgłosił, sam wybierał ochotnika. Nie można mu było odmówić. Kiedy za którymś razem uraczył mnie lekko podrasowaną parafrazą innego, równie kultowego: „komu świecisz, mnie czy sobie?”, odparłem poirytowany, że właśnie nie jestem zbyt silny, mam w łapach tyle pary, co w czajniku, ale jestem na tyle mądry, że nie pozwolę się tak obrażać.
Wtedy zostałem uderzony w twarz po raz pierwszy. Bił mnie już wcześniej, ale nie przekraczał pewnej granicy. Starał się nie robić tego ręką, wolał sięgać po gazetę, kapcia lub pasek, jakby karcił niesfornego psiaka. Tego dnia uwolnił się od ograniczeń, wynosząc swoje metody wychowywanie na wyższy poziom. Sprawiedliwość wymierzał gołą ręką – z należytą estymą i skrupulatnością. To była zła wiadomość przede wszystkim dla mnie, bo mój brat był tym lepszym z dwóch i tylko babcia Aldona nigdy nie podzielała tego poglądu.
Pierwszy policzek zabolał podwójnie, bo piekła nie tylko skóra, ale i wspomnienia. To właśnie mój tata powtarzał, że mam w łapach tyle pary, co w czajniku, i do tamtego feralnego dnia miałem z jego słowami jak najlepsze skojarzenia. Tata najczęściej wypowiadał je, gdy bawiliśmy się razem po jego powrocie z pracy. Siadał na kanapie, a ja wdrapywałem mu się na kolana i siłowałem z jego ręką. Zwykle przegrywałem, chyba że akurat udało mi się go tak rozśmieszyć, że odpuszczał.
Na hasło „gzyms” także uśmiecham się mimowolnie. Kiedy tata mył mi zęby, to na „a” otwierałem buzię, a na „gzyms” uśmiechałem się szeroko, by mógł wyszczotkować mi je z przodu. To jedno z moich najpiękniejszych wspomnień. Któregoś razu do kancelarii przyszedł klient, którego syn uległ wypadkowi, gdyż gzyms oderwał się od budynku i runął prosto na przechodzącego chodnikiem chłopaka. Historia była tragiczna, lecz na dźwięk tego słowa nie mogłem powstrzymać drżenia w kącikach ust. Zrozpaczony ojciec to dostrzegł, więc otrzymałem od szefostwa reprymendę.
Przywykłem do ciszy w towarzystwie moich rodziców. Byłem w tym tak dobry, że nawet nie spuszczałem wzroku. Edyta znosiła to gorzej i najwyraźniej poczuła, że musi coś powiedzieć.
— Przykro mi z powodu pani Krystyny – odezwała się niepewnym głosem.
— Tak… przykro – przytaknęła od niechcenia matka, po czym dodała: – ale będzie miała piękny pogrzeb! Widziałam wieńce. Piotruś zamówił taki ogromny, w imieniu całej naszej rodziny! Są tam i lilie, i gerbery, i goździki, jest też oczywiście anturium! Nie mogłam się napatrzeć, ale ledwo upchnęliśmy go w samochodzie!
Piotrek nie potrafił odróżnić storczyka od pokrzywy. Pewnie poszedł do kwiaciarni i poprosił o największy wieniec, jaki mieli.
— A wy macie jakieś kwiaty? – spytał Marek.
— Nazrywamy szczawiu w rowie, zwiążemy… – zacząłem, ale Edyta uderzyła mnie w ramię i syknęła.
— Tak, mamy – zainterweniowała. – Są w bagażniku.
— To dobrze – mruknął ojczym.
— Gdybyś zadzwonił, moglibyśmy kupić jeden duży od nas wszystkich – zauważyła mama. – Ale ty nie dzwonisz.
To żelazny punkt programu, bez którego nie mogła się odbyć żadna rozmowa. Matka skarży się na brak kontaktu przekonana, że o nich zapomniałem i nie przyjmuje do wiadomości, że nie dzwonię, bo wszystko pamiętam. Jeśli miałbym się do niej odezwać, to tylko wtedy, kiedy jest mi gorąco i chcę poczuć trochę chłodu. Wówczas mógłbym wykręcić jej numer i spytać, czy jest ze mnie dumna.
— Myślę, że nie mieliby w sklepie wieńca na tyle dużego, by wyraził ból całej rodziny – odpowiedziałem, spoglądając w stronę okna. Uważałem rozmowę za zakończoną.
— Chodź, Kasieńko – burknął Marek. – Musimy się przebrać.
Złapał żonę za rękę i wyprowadził na korytarz. Też miał dosyć.
— Jesteś okropny! – pokręciła głową Edyta, jak tylko zostaliśmy sami.
— Ale się staram.
— W ogóle się nie starasz!
— Chcesz, żebym przestał? Uprzedzam, że różnicę odczujesz od razu.
— Nie możesz postarać się bardziej?! To jest pogrzeb! Będziesz miał wiele innych okazji, żeby im dopiec.
— No właśnie mam nadzieję, że nie, dlatego korzystam z każdej, która się nadarza.
— Jesteś niemożliwy.
— Impossibilium nulla obligatio est!
— Nawet nie wiem, co to znaczy.
— Że widziały gały co brały.
Postanowiliśmy, że zejdziemy na dół i przywitamy się z innymi. Właściwie to Edyta postanowiła, a ja zrezygnowałem ze stawiania zaciekłego oporu. I tak by mnie to nie minęło. Miałem nadzieję, że wtopię się w tłum i przeczekam jakoś najgorsze chwile. Po drodze zahaczyłem rękawem o klamkę i szarpnęło mną do tyłu. To znak, że nie powinienem tam iść, choć z drugiej strony klamki łapały mnie za rękawy i szlufki od spodni, odkąd tylko urosłem na tyle, by do nich sięgnąć.
Edycie szło naprawdę nieźle. Z tym się przywitała, temu machnęła ręką, do tamtej się uśmiechnęła. Niestety, o mnie nie można było tego powiedzieć. Snułem się za nią, przyłączając się milcząco do każdego powitania, ale to był szczyt moich możliwości. Wiedziałem, że w dogodnym momencie dam nura i schowam się w jakimś ustronnym miejscu w nadziei, że nikt nie zauważy mojego zniknięcia. Nie chodzi o to, że miałem coś przeciwko zmarłej ciotce, która gardziła biedniejszymi i nic nie znaczącymi krewnymi jak ja. Po prostu źle się czuję w towarzystwie własnej rodziny, źle wychodzę z nimi nawet na zdjęciach.
Na pożegnanie nieboszczki przybyło niemal całe jej rodzeństwo wraz z najbliższymi. Ciocia Krysia miała dwie siostry, babcię Aldonę i ciocię Basię, a także dwóch braci, wujka Bogdana i Wojciecha. Z tym ostatnim od lat nie mieliśmy kontaktu. Wątpię, by ktokolwiek się go spodziewał.
Od razu dostrzegłem wujka Bogdana i jego żonę, ciocię Marysię. Ciocia była drobną, zawsze przykładnie ubraną i uczesaną kobietą. Wujek próbował jej dorównać, ale przeszkadzał mu w tym wielki jak dzwon brzuch. Guziki koszuli toczyły heroiczną walkę o to, by nie wystrzelić jak korek od szampana. Chciałbym mieć w życiu tyle determinacji, co one. Spodnie już się poddały, uchylając tu i ówdzie rąbka tajemnicy, która nigdy nie powinna ujrzeć światła dziennego.
Ciocia i wujek hodują yorki. Kiedy byliśmy z Piotrkiem mali, podarowali nam jednego, ale po kilku tygodniach go zabrali, bo znalazł się na niego kupiec. Przeszedłem przez większość życia przekonany, że to ludzie z wyższych sfer. Dopiero podczas studiów dotarło do mnie, że oni po prostu chcieli, by tak o nich myślano. Każdej niedzieli zajmowali pierwszą ławę w kościele i nikt nie był w stanie ich prześcignąć w drodze po hostię. Mieszkają w niewielkiej wsi z drugiej strony Warszawy, to wszystko ma tam najwyraźniej jakieś znaczenie.
Ich córka, ciotka Agnieszka, zmarła na raka kilka lat wcześniej. Zapamiętałem ją jako cichą i zapłakaną osobę. Jej męża nie miałem okazji poznać, bo zniknął niedługo po ślubie. Doczekali się dwóch synów. Starszego Maćka na dobrą sprawę też nie znam. Wiem, że pracuje gdzieś w IT, i to byłoby tyle. Nie kojarzę, by w ciągu ostatnich kilku lat zaszczycił mnie swoim głosem. Młodszy Patryk to już zupełnie inna historia. Ma wiele wspólnego ze swoim patronem, świętym Patrykiem. Lubi piwo, jest inżynierem i dawno porzucił wiarę. Przed laty stanowiliśmy zgraną parę zawadiaków na wszelkich rodzinnych zlotach. Niektórzy wciąż wypominają nam nasze harce, nie zawsze z rozrzewnieniem.
Ciocia Basia i wujek Zenek jako jedyni siedzieli przy pustym jeszcze stole, jeśli nie liczyć kilku szklanek po kawie i herbacie. W kuluarach to właśnie im dawano największe szanse na pierwszy pogrzeb. Cierpią na tak wiele różnych chorób, że sam bym na nich postawił. Ona jest już niemal całkiem nieobecna, a on uruchamia się jedynie pod wpływem alkoholu, którego nie wolno mu pić, ale niech tylko ktoś spróbuje stanąć między nim, a butelką, wstępują w niego nowe siły.
Mieszkają ze starszą córką, Cecylią, która troskliwie się nimi opiekuje, choć sama boryka się z pewnymi problemami, bo waży ponad sto pięćdziesiąt kilogramów i nic nie wskazuje, by zamierzała na tym poprzestać. Mąż Jan dzielnie ją wspiera, hodując równie wielki brzuch. Są bardzo sympatyczni i trzymają się na uboczu, co w moich oczach już na starcie dodaje im kilka punktów. Mają dwójkę dzieci, Anetę i Kamila. Aneta jest dziwna, jej poczucie humoru stanowi dla mnie zagadkę, podobnie jak fakt, że jakimś cudem znalazła chłopaka. Próżno szukać w niej wrażliwości czy empatii matki, łączy je wyłącznie zamiłowanie do jedzenia. Kamil to cicha woda, kończy studia i pracuje dorywczo w cukierni, coraz bardziej upodabniając się do rodziców.
Brat Cecylii, Krzysztof, to czarna owca w rodzinie. Przygruchał sobie niejaką Ewę, z którą żyje w słodko-gorzkim konkubinacie. Uważa, że w tym złodziejskim kraju nie da się godnie zarabiać i odkąd pamiętam, chwyta się przeróżnych zajęć w Niemczech albo Holandii, nigdzie nie potrafiąc zagrzać miejsca na dłużej. W domu zjawia się, gdy musi. Krążą słuchy, że babcia Aldona osobiście wykonała do niego kilka telefonów i przemówiła mu do rozsądku. Uprzedziła, że jeśli odwróci się od swojej rodziny, zwłaszcza partnerki i córek, nie będzie dla niego powrotu. Teraz już sam wie, kiedy należy kupić bilet i zjawić się w domu. Pieniądze też przysyła na czas, a podobno i tego musiał się nauczyć z pomocą babci.
Teraz patrzyłem, jak ubrany w piękny garnitur w prążki stoi na środku pokoju i czaruje opowieściami z zagranicy, powtarzając wciąż, że trzeba stąd wyjechać i szukać szczęścia na Zachodzie. On wyjechał i znalazł. W pewnym momencie musiał zdać sobie sprawę z popełnionego błędu, bo chrząknął znacząco i z dumą obwieścił, że jego największe szczęście zostało w Polsce, dzięki czemu Ewa przestała dźgać go ręką w bok i natychmiast się rozpromieniła.
Ewa jest od niego młodsza i do tego chuda jak szczapa. Nie wiem, czy powinienem zwracać się do niej: „ciociu”. Ona też tego nie wie, więc w naszych kontaktach szukamy form bezosobowych. Na pogrzeb przyjechała ubrana niezwykle szykownie – czarna suknia z cekinami, szal z jakiegoś futrzaka, a na ramieniu srebrna błyszcząca torebka. Nie znam się, ale na moje oko całkiem nieźle komponowało się to z garniturem w prążki. Wystające kości policzkowe przykryła grubą warstwą pudru. Pomalowane na czarno oczy kontrastowały z nielicznymi, ciasno upiętymi z tyłu blond włosami. Jeśli nie wiesz w co inwestować, inwestuj w siebie.
Ewa nie potrafi mówić. Jeśli ma coś do przekazania – krzyczy. Nie gryzie się przy tym w język. Eleonor Roosevelt powiedziała kiedyś, że wielcy ludzie mówią o ideach, średni o zdarzeniach, a mali o innych ludziach. Ewa wyniosła małość na taki poziom, że krasnale czułyby się przy niej niekomfortowo. Kiedy akurat nie obsmarowuje nikogo za jego plecami, wygłasza laudacje na temat siebie i swojej dziatwy. To z nich dowiedziałem się, czym są paznokcie hybrydowe i że rzęsy można doczepić. Raz na miesiąc przywdziewała elegancki, acz niewyzywający strój, by razem z córkami udać się do miejscowego urzędu po świadczenia. Te pieniądze im się po prostu należały.
Z początku byłem zdumiony, że babcia Aldona nie tylko ją toleruje, ale nawet działa w jej interesie, próbując poskromić niesfornego siostrzeńca. Nigdy nie kryła niechęci wobec Ewy, zresztą z wzajemnością. Babcia nie lubi, gdy ktoś podnosi na nią głos, katastrofa była więc nieunikniona. Panie ostatecznie porzuciły ścieżkę konfrontacji i po dziś dzień nie utrzymują ze sobą stosunków dyplomatycznych. Uzmysłowiło mi to, że do naszej rodziny łatwiej wejść, niż z niej wyjść. Stado nie wypędza swoich członków, chyba że w ostateczności.
Córki Ewy i wujka Krzyśka są nieprzeciętnej urody, należy im to sprawiedliwie oddać. Na tym jednak komplementy się kończą.
Najstarsza Angelika przekroczyła już dwudziestkę. Nie ma żadnej szkoły, zawodu ani zajęcia, absolutnie niczego z wyjątkiem dwójki oddanych do rodzin zastępczych dzieci i licznych siniaków nabitych przez kolejnych partnerów. Powiedzenie, że łobuz kocha najmocniej, wzięła sobie do serca.
Druga w kolejności Wiktoria nie tak dawno świętowała osiemnastkę, musiała jednak na ten czas zorganizować opiekę dla swojego nowo narodzonego synka. Do matury nie podeszła, świata poza telefonem nie widzi, chłopaka jakimś cudem wciąż ma, ale sytuacja jest dynamiczna.
Najmłodsza Kinga ma czternaście lat i wygląda niewinnie, ale jakie szanse ma człowiek w starciu z genami i brakiem wartościowych wzorców? Dziewczyna ledwo potrafi czytać, a telefon odkłada tylko do snu. Żywi się głównie słodyczami i słonymi przekąskami. Wiele razy byłem świadkiem, jak Ewa rozkładała ręce i lamentowała, że Kinga nigdy nie nauczy się tabliczki mnożenia, po czym odpalała papierosa i popijała go piwem, nie kiwnąwszy nawet palcem, żeby pomóc córce.
Ich widok niezmiennie przyprawiał mnie o ból istnienia. Nic na to nie poradzę, choć wiem, że to nie ich wina. Tak zostały wychowane. Głośna i zainteresowana wyłącznie sobą matka nie miała czasu nakłaść im rozumu do głów. Zresztą nie było czym dzielić, sama nie dysponowała nim w nadmiarze i nikogo nie powinno dziwić, że dziewczyny wyrosły na trzy dorodne pustaki. Marek przy każdej okazji raczył nas błyskotliwym dowcipem o tym, że do pustego łatwiej coś włożyć, i choć robię to z najwyższą niechęcią, to muszę mu w tym względzie przyznać odrobinę racji. Ewa oczywiście nie podziela tego stanowiska i nie znosiła, kiedy ktoś ją pouczał. Wpadała wtedy w szał i tłukła szklanki głosem. Wierzyła, że wszystko zrobiła jak Bóg przykazał, ale świat się na nią uwziął.
W pewnym momencie drzwi od salonu otworzyły się i do środka wparował wujek Janek. Był cały czerwony na twarzy, zupełnie jakby przed chwilą się z kimś pokłócił. Krok za nim maszerowała jego córka, Ania, businesswoman z prawdziwego zdarzenia, na co dzień walcząca z męską supremacją. W związku opowiadała się za zupełnie inną supremacją, więc narzeczony zostawił ją na kilka dni przed planowanym ślubem. Gdy dowiedział się, że to on pójdzie do ołtarza w sukni, dał dyla.
Ania nie lubi, gdy ktoś przepuszcza ją w drzwiach. Gotowa jest wydrapać oczy każdemu, kto zdecyduje się na tak seksistowski gest. Kiedyś wypchnęła przez sklepowe drzwi starszego mężczyznę, który wszedł, zanim ona zdążyła wyjść. Staranowała go i przypomniała, że najpierw się wychodzi, a potem wchodzi. Biedak przeprosił, bo po prostu jej nie zauważył. Gdyby zauważył, to by przepuścił, a już zwłaszcza kobietę. Jak tylko to powiedział, rozpętało się piekło… Konieczna była interwencja ochroniarza, ale co mógł zdziałać emeryt z orzeczeniem o niepełnosprawności w starciu z takim żywiołem?
Oczy wszystkich skupiły się na wujku Janku, a ten wzruszył tylko ramionami i warknął:
— No co?!
Czułem się coraz bardziej przytłoczony, więc postanowiłem zrobić to, co zwykle. Na wszystkich spotkaniach rodzinnych z rozkoszą kolekcjonowałem obelgi, to mnie odprężało. Wystarczyło kilka, bym poczuł się lepiej.
— O, Ania! Słyszałem, że masz nowego chłopaka! To kiedy ślub?
— Spadaj!
Po raz pierwszy.
— Cześć Wiki! Ładne spodnie. Gwizdnęłaś je Maryli Rodowicz?
— Głupi jesteś!
Po raz drugi. Chwila przerwy i odszukałem kolejnego godnego rozmówcę. Edyta już dawno się ode mnie odsunęła, kręcąc głową z dezaprobatą.
— Aneta! Kopę lat! Widzę, że dieta działa, bo znikasz w oczach!
— Cześć Marcin! Dzięki, a co u Piotrusia?
Cholera, dobra jest. Remis. Miałem ciętą ripostę na końcu języka, ale babcia Aldona ubiegła mnie, stając nagle na środku salonu i samym spojrzeniem zmuszając wszystkich do milczenia.
— Musimy się powoli zbierać! – ogłosiła. – Niedługo zacznie się pożegnanie w kaplicy, potem pogrzeb. Pojadę z Jankiem pierwsza, jedźcie za nami. To niedaleko.
Tłum wylał się z dusznego pokoju na podwórze. Niemal czułem, jak pot spływa mi po plecach. Wsiedliśmy każdy do swojego samochodu i ruszyliśmy w drogę.
Kaplica zakładu pogrzebowego była tak skromna, że ledwo się w niej zmieściliśmy. Wujek Bogdan z ciocią Marią przecisnęli się do przodu i stanęli obok babci Aldony. Samo pokazanie się w jej towarzystwie było dla nich czymś nobilitującym. Zepchnęli na bok wujka Janka, który nawet się nie zorientował. Babcia dawała mu dyskretnie znaki, gdzie powinien stanąć, ale na niewiele się to zdało. Dopiero kiedy go szturchnęła, zrobił krok do przodu, ku niezadowoleniu cioci Marysi.
Ani przy tym nie było. Wybiegła na zewnątrz, bo musiała odebrać pilny telefon z pracy. Chciałbym móc powiedzieć, że ją rozumiem, ale do niej naprawdę ktoś dzwonił, a ja tylko udawałem, że mi nie odbiło. Przez zamknięte drzwi z PCV słyszałem, jak darła się zmanierowaną francuszczyzną:
— Bah ouiiiiiiiii!
Wiedziała, że jeśli już trzeba zakłócić uroczystość, to należy zrobić to z klasą.
Babcia zaintonowała pierwszą modlitwę, po czym pochyliła się i w ciszy oddała cześć ułożonej w trumnie zmarłej. Ciocia Krysia wyglądała w tej chwili bardzo skromnie i spokojnie, prawdopodobnie dlatego w pierwszej chwili jej nie poznałem. Ktoś, kto przygotował ją na dzisiejszą ceremonię, odwalił kawał świetnej roboty. Patrząc na jego dzieło, całym sercem popierałem zasadę, że o zmarłych mówi się dobrze lub wcale.
Po zmówieniu kilku modlitw zrobiło się przejmująco cicho. Nawet gadająca wciąż po francusku Anka ściszyła głos. Babcia przeszła obok nieboszczki i stanęła przodem do zgromadzonych. Ręką dała znak, że nadszedł czas, by ją pożegnać. Każdy po kolei podchodził i trącał ciocię Krysię w dłoń lub całował ją w polik. Ja ograniczyłem się do złożenia skromnego pokłonu, ale widziałem, że babcia Aldona nie była tym zachwycona.
— Odeszła z godnością – szepnął ktoś w stronę wujka Janka, który ograniczył swoją odpowiedź do kilku niezrozumiałych mruknięć.
Potarłem czoło dłonią. Przecież ona nigdzie nie odeszła. Leżała i już raczej nie wstanie. Perspektywa podróży po śmierci jest krzepiąca, ale jakoś mnie nie przekonuje. Podobnie jak godna śmierć. Godne jest życie, bohaterski jest czyn, następująca po nich śmierć jest zawsze straszna i tragiczna. Samo słowo „śmierć” ma sporo za uszami. Powstało po to, by wprowadzać w błąd. Tworzy atmosferę patosu tak bardzo zbędnego w chwilach szczególnie smutnych. Bo czymże jest śmierć? Śmierć jest końcem. Koniec – to słowo zdecydowanie lepiej oddaje istotę rzeczy. Człowiek nagle się kończy, przestaje istnieć. Może pojawić się w opowieściach bliskich, pewnego jednak dnia koniec położy kres także ich dniom, a coraz bardziej mgliste wspomnienia ulegną całkowitemu zatarciu, co stanowi jedynie domknięcie końca. Koniec to proces. Człowiek kończy się tak, jak kończy się ulubiona potrawa, film czy piosenka. Smak, zapach, obraz i tęsknota mogą zostać z nami na dłużej, ale fakt pozostaje faktem – skończyło się, i już. Dlaczego więc człowiek wymyślił słowo „śmierć”? Wszystko inne się kończy. Zwierzęta „zdychają”, co ma, zdaje się, wyrażać wyłącznie naszą pogardę dla ich prymitywnych żywotów, tak niskich w porównaniu z naszymi. Zeszliśmy z drzewa, jako tako ujarzmiliśmy ogień i w dupach nam się poprzewracało. Ubzduraliśmy sobie, że kończymy się lepiej, wymyślając na potrzeby tej ułudy odrębne słowo.
Stwierdzenie, że najgorzej jest umrzeć w samotności, także mija się z prawdą. Umierając wśród przyjaciół, rodziny i całego dorobku, odchodzimy ze wzmożonym poczuciem straty. Codziennie ustawiałaby się kolejka tych, którzy chcieliby nas uściskać w przekonaniu, że widzą nas po raz ostatni. A jeśli byłoby ich tak wielu, że część by nie zdążyła? To dołująca perspektywa, mnie na szczęście nie dotyczy.
Człowiek zawsze umiera samotnie. Nie da się iść w stronę światła, trzymając za rękę kogoś zmierzającego w przeciwnym kierunku. Chciałbym umrzeć samotnie. Nie z miłości, nie ze starości, nie w dobrobycie ani w nędzy, ale właśnie w samotności. Nie miałem okazji przeżyć własnego życia, niech więc chociaż śmierć będzie tylko moja.
Ale dość już o niej. Zabrała mi tatę.
Droga z zakładu pogrzebowego do kościoła świętego Piotra Apostoła zajmowała raptem kilka przecznic, ale i tak każdy walczył o jak najlepsze miejsce w samochodowym peletonie. Na przodzie jechała babcia Aldona wraz z pogrążonym w smutku wujkiem Jankiem, za nimi wujek Bogdan, a potem moja matka z Markiem i Piotrkiem, który niemal zasnął w kaplicy. Wyjeżdżając z parkingu, wymieniłem się uprzejmościami z ciocią Cecylią, bo oboje chcieliśmy jechać na końcu.
Parafia świętego Piotra Apostoła w Ciechanowie to nowocześnie wyglądająca kanciasta bryła z krzyżem na szczycie. Nie była ogrodzona żadnym murem, prowadziły do niej krótkie, ale bardzo szerokie schody. Niewielki parking był już wypełniony po brzegi, więc przejechaliśmy dalej w poszukiwaniu miejsca wzdłuż chodnika. Na szczęście w okolicy stały głównie domki jednorodzinne, czasem jakieś pojedyncze, niskie bloki, więc dość szybko udało nam się coś znaleźć.
Całe życie zbieramy gości na swój pogrzeb. Patrząc na ludzi zgromadzonych przed kościołem, zrobiło mi się cioci naprawdę żal. Ci, którzy nie dostąpili zaszczytu pożegnania nieboszczki w kaplicy, tłoczyli się przed bramą, próbując przerwać niezręczną ciszę gadką-szmatką. Ktoś puszczał w telefonie śmieszne filmiki, inni robili sobie zdjęcia grupowe. Pogrzeb pogrzebem, ale wszyscy tak ładnie ubrani… Nie wiadomo, kiedy zobaczą się następnym razem, czemu więc nie wykorzystać okazji? Uśmiech, „pstryk!” i pamiątka gotowa. Jakieś dzieci biegały wokół kościoła, a zdenerwowani rodzice darli się na nie za każdym razem, gdy wyłaniały się zza rogu.
Miałem ochotę odbić w bok i zaszyć się w jakimś zaułku, lecz czujne oko babci Aldony szybko wypatrzyło nas w tłumie. Udałem, że tego nie zauważyłem, ale Edyta pociągnęła mnie za rękę i syknęła:
— Ani mi się waż!
Idąc w stronę głównych wrót, musieliśmy walczyć o przejście łokciami. Niechętnie schodzono nam z drogi. Ktoś mnie rozpoznał i zawołał:
— O, Marcin! Co u Piotrka?!
Kiwnąłem tylko głową na znak, że wszystko okej. Nawet wśród tak odległych krewnych ta safanduła była wizytówką rodziny.
Babcia usadziła nas w trzeciej ławie. Ciocia Krysia spoczywała już na zaszczytnym miejscu przed ołtarzem. Przez chwilę wpatrywałem się tępo w ustawione nad nią jedna obok drugiej białe figury apostołów, lecz moją zadumę przerwał ksiądz, który pojawił się znikąd i rozpoczął mszę.
Jako zadeklarowany ateista robiłem co mogłem, by nie brać aktywnego udziału w nabożeństwie. Siedząc z przodu, na widoku wszystkich i w zasięgu ciosu Edyty, zadanie miałem utrudnione. Ostatecznie wyglądało to tak, że na komendę wstawałem i siadałem. Klękać nie musiałem, bo w tak ciasnych ławach wystarczyło tylko odpowiednio ułożyć nogi. Z modlitwami i pieśniami też poszło gładko. Z kamienną miną poruszałem ustami w rytm nawet najwznioślej intonowanych partii, a mój cichy bełkot ginął bez śladu w szumnym potoku słów pozostałych żałobników. Edyta oczywiście się połapała, ale kiwnęła głową z uznaniem, doceniając moje starania.
Kiedy trumna została wyniesiona przed kościół, padał deszcz. Nie wiem, jak to się dzieje, że na pogrzebach zawsze leje. Aura zrobiła się ponura i tylko Ewa nie wyczuła nastroju, walcząc rozpaczliwie o nieskazitelność fryzury. Udaliśmy się z powrotem do swoich samochodów i ruszyliśmy za karawanem.
Ceremonia na cmentarzu przeciągała się w nieskończoność, podobnie jak końcówki wersów w pieśniach wykrzykiwanych przez księdza do trzeszczącego mikrofonu. Liczyłem na drobne zwarcie, ale przemoczony i przewieszony przez plecy kościelnego głośnik nie zawiódł.
Edyta wzruszyła się, mimo iż nie znała ciotki Krysi. Z jej oczu popłynęły łzy szczerego smutku. Wtuliła się w moje ramię i łkała. Nie przestała, dopóki trumna nie spoczęła w przystrojonym wieńcami grobie. Wielokwiatowa kompozycja zamówiona przez Piotrka rzeczywiście przykuwała uwagę.
Nim wszyscy się rozeszli, babcia Aldona przypomniała o obiedzie, który czekał na nas w restauracji niedaleko stąd. Nie miałem ochoty jechać w głównej kolumnie, wstukałem więc adres do nawigacji i wybrałem najdłuższą trasę, by gromadnie uczcić pamięć ciotki miską rosołu i kawałkiem serniczka. Pewnie znów będzie problem z parkowaniem, ale wybrałem mniejsze zło.
Po drodze walczyłem z pokusą, by nie zabłądzić.
— W lewo skręć, czemu jedziesz prosto? – zdziwiła się Edyta.
Przejrzała moje zamiary.
— Tam są korki – odpowiedziałem z niezachwianą pewnością.
— Korki? W Ciechanowie?
— Jeszcze byś się zdziwiła.
— Aż tak ci z nimi źle?
— Nie masz pojęcia.
— Z kimś konkretnie, czy ze wszystkimi?
Zagięła mnie. Naprawdę nie wiedziałem.
— Nie wiem… – odezwałem się po chwili. – Po prostu źle znoszę towarzystwo rodziny. Ich obecność mnie przytłacza.
— Możesz wpisać do nawigacji nasz adres domowy i nie będziesz musiał dłużej na nich patrzeć.
— Wiesz, że to tak nie działa. Wezmą nasze bagaże na zakładników i każą nam po nie przyjechać. Wtedy nas upokorzą.
— To tylko gacie.
— Lubię moje gacie, nie mógłbym im tego zrobić. Poza tym – we leave no one behind!
— Chyba trochę przesadzasz. Babcia Aldona wydaje się w porządku.
— Ona jakoś to spina… Ale może właśnie jesteśmy grupą ludzi, która nie chce się spinać? Gdyby nie babcia, każdy żyłby swoim życiem i nie oglądałby się na innych. A tak musimy się razem nienawidzić.
— Może tylko ty ich nienawidzisz?
— Dobrze wiesz, że tak nie jest. Robiłem, co mogłem, by cię chronić, ale i tak wgryzłaś się w to towarzystwo na tyle, by wiedzieć, że to nieprawda.
Zaparkowałem auto jakieś trzysta metrów od restauracji. Kiedy weszliśmy do środka, większość gości zdążyła się rozsiąść. Zobaczyłem puste miejsce obok Patryka i wiedziałem, że lepszej okazji nie będzie. W kilku susach dopadłem do krzesła i rzuciłem kuzynowi błagające spojrzenie.
— Wolne, siadaj – skinął Patryk.
Opadłem ciężko i odetchnąłem z ulgą. Z naprzeciwka patrzyły na mnie zaciekawione oczy starszej kobiety, której nie miałem okazji wcześniej poznać.
— A kto to taki? – Usłyszałem pytanie, które było najprawdopodobniej skierowane do mnie i do Edyty. Otworzyłem szeroko usta, ale nic nie powiedziałem.
— To Marcin, od cioci Kasi – ubiegł mnie Patryk.
— A! – nieznajoma aż przyklasnęła. – Już teraz kojarzę! Nie mieszkacie tutaj, prawda?
— Mieszkamy w Łodzi – odparła Edyta.
— W Łodzi… no tak. A co u Piotrusia? Jak mu się powodzi?
— Zajebiście – wycedziłem przez zęby.
Kiedy Edyta wciągała powietrze przez nos, Patryk wypuszczał je ustami. Kobieta skrzywiła się, kiwnęła głową i zachowała resztę pytań dla siebie.
Wkrótce potem rozpoczęła się uczta. Na początek był rosół, potem de volaille z ziemniaczkami. Na dużych półmisach rozłożono plastry mięsa, kluski śląskie i surówki. Wysokie patery uginały się pod ciężarem szarlotek, serniczków i babeczek. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Tylko ja wybrzydzałem i omijałem wszystko, co zawierało ser, salami lub rodzynki. Brałem leki, więc musiałem się pilnować.
Po jedzeniu przyszedł czas na picie. Na stole pojawiło się kilka butelek wódki, którymi w mgnieniu oka się zaopiekowano. Patryk też sięgnął po jedną, już miał nalać mi do kieliszka, ale przykryłem go dłonią i pokręciłem głową. Leki.
Edyta wypiła jedną kolejkę dla towarzystwa. Tutaj także radziła sobie lepiej ode mnie. Nie tylko odpowiadała na pytania, ale nawet sama je zadawała. To wyższa szkoła jazdy. Ja babrałem się z kawałkiem cista na talerzu i udawałem, że pochłonęło mnie to bez reszty.
— A co u ciebie? – spytał nagle Patryk.
— U mnie? Nie wolałbyś spytać, co u Piotrka?
Uśmiechnął się.
— W dupie mam Piotrka – oznajmił po chwili. – On też ma mnie w dupie, więc to uczciwy układ.
— U mnie dobrze. Chyba. W sumie nie wiem. Bywało lepiej.
— W pracy źle?
— Nie, w pracy jest ok.
— No to może… – Patryk skinął w stronę odwróconej do nas plecami Edyty, która właśnie tłumaczyła coś jakiejś ciotce.
— Nie, też jest dobrze. Trafiło się ślepej kurze ziarno, nie ma się co czarować.
— No to w czym problem, stary?
— Cóż, we mnie.
— Napijmy się.
— Nie mogę.
— W takim razie napiję się za ciebie i za siebie.
Patryk przechylił kieliszek energicznym ruchem ręki, a jego usta wykrzywił lekki grymas. Już miał coś powiedzieć, ale zorientował się, że zapomniał przepić. Spokojnie dałby sobie radę bez soku, ale wolał się z tym nie afiszować.
Poczułem szarpnięcie za ramię, więc się odwróciłem. Edyta przyglądała mi się uważnie, kręcąc głową z dezaprobatą. Wzruszyłem ramionami, bo nie zrozumiałem, o co jej chodziło, a wtedy nachyliła się i wyszeptała:
— Ty to jesteś flejtuch! Wstałeś skoro świt, a nawet nie ogoliłeś się jak trzeba! O, tu ci coś zostało! Mogłeś zrobić to staranniej, w końcu to pogrzeb! Dobrze, że wyprasowałam ci koszulę, bo przyjechałbyś w wymiętej!
Grzecznie wysłuchałem upomnienia, po czym odparłem krótko:
— Nie chciałem cię przyćmić, dałem ci fory.
Edyta przewróciła tylko oczami. Chwilę później znów była zajęta rozmową z kimś innym. Faktycznie się nie dogoliłem. Trudno, wszystko mi jedno.
Alkohol powoli uderzał do głów. Czerwone twarze zdradzały, kto nie wylewał za kołnierz. Goście zaczęli się przekrzykiwać, czasem ktoś ryknął śmiechem. Chcąc nie chcąc, chłonąłem tę atmosferę.
— Niedobre to ciasto, pewnie kupne!
— Ten rosół to kury nie widział!
— W tym kraju człowiek jest albo uczciwy, albo bogaty!
— Weź se chleba do tego kotleta, bez chleba to się nie najesz!
— Widzieliście ją? Jakby spała…
— Ja swoim pasa nie żałowałem! Teraz mi dziękują!
— Oj, żeby chociaż dzieci miały łatwiej w życiu…!
Ni stąd, ni zowąd zaczął mi dokuczać nieprzyjemny ucisk tuż za oczami. Pomyślałem, że samo minie. Na wszelki wypadek przeprosiłem, wstałem i wyszedłem na zewnątrz, żeby się przewietrzyć. Kiedy znów usiadłem na swoim miejscu, moja czaszka eksplodowała. Ucisk przerodził się w silny ból przeszywający głowę od nosa przez skronie, aż po samą potylicę. Podparłem się rękami i czułem, jak pulsuje krew. Po długiej walce zmęczyłem drugi kawałek ciasta, ale bałem się, że zaraz go zwrócę.
Pierwsi goście zaczynali opuszczać restaurację. Spojrzałem błagalnie na Edytę i powiedziałem, że jest mi źle. Westchnęła. Podziękowaliśmy nie wiadomo komu i skierowaliśmy się do wyjścia. Powiew orzeźwiającego powietrza sprawił, że na chwilę poczułem się lepiej, lecz nie na tyle, bym chciał prowadzić samochód. Niestety, Edyta piła, nie miałem więc wyboru.
Jak tylko wróciliśmy do domu wujka Janka, wdrapałem się na piętro i ległem na tapczanie bez życia.
3
Nie wiem, ile spałem, ale kiedy Edyta przyszła mnie obudzić, słońce chowało się już za dachem stojącego obok domu.
— Wstawaj! – szturchnęła mnie w ramię.
— Która godzina? – wymamrotałem.
— Nie wiem, coś po dziewiętnastej.
— Stało się coś?
— Marcin, nie zostawiaj mnie z nimi samej! Ciągle mnie o ciebie pytają!
— A nie o Piotrka?
— Nie, o Piotrka pytają ciebie!
— I co im mówisz?
— Że jesteś pogrążony w rozpaczy i musiałeś odreagować.
— Nikt ci nie uwierzy.
— Nie liczyłam na to. A teraz chodź!
Sprzedała mi takiego kuksańca, że niemal spadłem z tapczanu. Minęła chwila, zanim ustaliłem, gdzie jest góra, a gdzie dół. Usiadłem i przetarłem oczy. Widok zachodzącego słońca poprawił mi nastrój. Lubię wieczory, lepiej mi się wtedy żyje.
Gdy wychodziłem z pokoju, rękaw znów zaczepił się o klamkę. Już na schodach słyszałem dochodzący z salonu gwar. A więc after party dla wybranych trwał w najlepsze. Wziąłem kilka głębszych wdechów, przekroczyłem próg i… nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.
Prawie nikt.
— Co taki zmarnowany jesteś? – spytał Marek, zastępując mi drogę. – Pewnie siedzisz przed tym komputerem, z domu nie wychodzisz…
— Do pracy wychodzę – uciąłem, próbując znaleźć jakąś szparę między jego ramieniem a wolnym światem. Ojczym rozrastał się przede mną, zamykając powoli przestrzeń po bokach i nad głową. Jeszcze chwila, a nie będę miał nawet gdzie się wycofać.
— Z domu do auta, z auta do biura… – Marek obrócił głowę, jakby miał zaraz splunąć. – Też mi ruch na powietrzu! Wstaw sobie biurko i lodówkę do kibla, będziesz mógł dłużej gnić przed tą puszką!
— Gdybym gnił za nią, to bym nie widział ekranu.
— Przemądrzały jak zawsze!
— Próbuję tylko powiedzieć, że taką mam pracę. Jedni gonią za pieniądzem po warsztatach, a inni po biurach.
— Nic nie wiesz o prawdziwej pracy! Zawsze chodziłeś na skróty!
Gdybym był jego córką i oświadczyłbym, że jestem w ciąży i nie wiem, co zrobić, odparłby, że on też nie wie, bo nigdy nie był w ciąży. Na więcej zrozumienia od ojczyma nigdy nie mogłem liczyć.
Dla niego to był koniec rozmowy. Przekazał, co miał przekazać, odsunął się i poszedł w swoją stronę. Pewnie tkwił przy drzwiach od jakiegoś czasu i tylko czekał, aż zejdę. Na wszelki wypadek musiał przypomnieć mi, że jestem jednym wielkim rozczarowaniem, lecz nie wiem, po co się trudził. Przecież nie mógłbym o tym zapomnieć.
Nagle jak spod ziemi wyrosła przede mną mama. Powinienem był się tego spodziewać, wszak drugi policzek sam się nie obije.
— Marcin, idź się może przejdź trochę na świeżym powietrzu – powiedziała cicho. Usiłowała przekuć niechęć na troskę, lecz z marnym skutkiem. – Pooddychaj, słońca nałap, póki świeci.
— Ale… po co? – skrzywiłem się.
— Odżyjesz trochę.
— Odżyję… bo słońce świeci? Mam fotosyntezę zrobić?
Nie doceniła żartu. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na moment, po czym podreptała za mężem.
W salonie unosił się kwaśny zapach potu, perfum i kawy rozpuszczalnej. W oknach wisiały te same kremowe zasłony, z tym że teraz były zasunięte. Musiały być bardzo ciężkie, bo nawet nie drgnęły, gdy ktoś przechodził obok szybkim krokiem. Dopiero trącone falowały majestatycznie, by po jakimś czasie znów zastygnąć w bezruchu. Otwarcie okien byłoby naiwnością, takie zasłony nie przepuszczały powietrza. Atmosfera spotkania nie mogła wydostać się na zewnątrz, a świeże powietrze nie mogło wlecieć do środka.
Rozłożony stół zastawiono raczej skromnie. Nic dziwnego, w końcu największy apetyt goście powinni byli zaspokoić w restauracji. Pragnienie najwyraźniej jednak wciąż doskwierało, gdyż wszędzie roiło się od butelek.
Edyta stała w drugim końcu pokoju i dała mi znak, żebym podszedł. Widząc, że stopy przyrosły mi do ziemi, ruszyła w moją stronę.
— Wracam – szepnąłem, jak tylko znalazła się obok.
— Dlaczego? – wytrzeszczyła oczy, poprawiając mi kołnierz.
— Poprosiłaś, żebym przyszedł, więc przyszedłem, ale się nie zachwyciłem. Chcę już iść.
— Bo zamiast wejść i wtopić się w tłum, stanąłeś w progu jak Marilyn Monroe na kratce wentylacyjnej.
— Czyli to moja wina?
— Nie, tego nie powiedziałam. Przecież sam wiesz najlepiej, jacy oni są. Nie prowokuj i nie daj się sprowokować. A kiedy żartujesz, nie używaj tak trudnych słów, bo pomyślą, że ich obrażasz.
— On na mnie czekał.
— Kręci się tu cały czas. Akurat był przy drzwiach, jak schodziłeś.
— Wracam.
— Widziałam na stole sernik kokosowy.
— To zupełnie zmienia postać rzeczy. A teraz przepraszam, bo spóźnię się na stypę!
Minąłem Edytę i wkroczyłem do pokoju. Doskonale wiedziała, że uwielbiam sernik kokosowy, choć od dawna nie miałem okazji zjeść naprawdę dobrze przyrządzonego. Ostatni jadłem, będąc jeszcze dzieckiem, i to właśnie on zostawił w moich zmysłach ślad, którym z uporem podążałem przez te wszystkie lata. Wciąż się łudziłem, że gdzieś tam na świecie czeka na mnie ten jedyny, idealny, ścięty lekko po bokach Święty Graal deserów.
Przed laty mama robiła taki sernik na święta. Któregoś razu kokosowa pierzynka ścięła się za mocno i chrupała w zębach. W czasie, gdy ona płakała, że to zakalec, ja biegłem po następną porcję. Tacie też smakował. Efekt tego był taki, że na urodziny poprosiłem o sernik kokosowy zamiast tortu. Mama powiedziała, że jak zdmuchnę świeczki na serniku, to życzenia się nie spełnią. Odpowiedziałem, że moim życzeniem jest właśnie sernik. Nie chciała dać za wygraną, ale tata namówił ją, by zrobiła go zaraz po urodzinach. Kiedy zostaliśmy sami, śmiał się, że zagiąłem mamę, lecz nie zrozumiałem, co miał na myśli. Tłumaczył i tłumaczył, a ja wciąż nie rozumiałem. W końcu obiecał, że wrócimy do tematu, jak podrosnę. Przypomniałem sobie o tym, gdy byłem w liceum i jadłem wyjątkowo paskudny sernik kokosowy. Był suchy i niski. Spód się przypalił. Kiedy próbowałem rozkroić go łyżeczką, wystrzelił poza talerzyk.
Wśród siedzących na czym popadnie wokół stołu żałobników dojrzałem puste miejsce, znów obok Patryka. Albo miałem szczęście, albo nikt poza mną nie doceniał jego towarzystwa.
Kiedyś mieliśmy bardzo dobry kontakt. Za młodu byliśmy niemal jak przyjaciele. Któregoś razu zostaliśmy z Piotrkiem na weekend w domu jego rodziców. Pierwszego dnia Patryk oprowadził mnie po okolicy, wróciliśmy dopiero wieczorem. Drugiego dnia naprawialiśmy stare rowery, które nie miały już prawa nigdzie pojechać. Kilka godzin wykręcaliśmy kostki i klamki hamulcowe oraz montowaliśmy je na jednym z rowerów. Imponowało mi, że Patryk tak się na tym znał. Szybko znajdował właściwy klucz, wiedział od czego zacząć, co przepiąć i jak sprawdzić, czy działa. Po powrocie do domu powiedziałem tacie, że chciałbym mieć takie narzędzie do skręcania i rozkręcania różnych rzeczy. Pogrzebał w szafie i znalazł jakieś śrubokręty i dwa lekko nadgryzione rdzą klucze. Przyznał, że sam nie najlepiej radzi sobie ze skręcaniem i rozkręcaniem różnych rzeczy, ale może razem będzie nam raźniej i jakoś się nauczymy. Później uczył mnie tego Marek, ale raźnie wcale nie było.
Podczas skręcania rowerów znaleźliśmy z Patrykiem dwie prawie identyczne zawleczki oderwane od puszek po paprykarzu. Stały się pieczęcią naszej przyjaźni. Swoją nosiłem w kieszeni i co chwilę sprawdzałem, czy nie wypadła. Skaleczyłem się kilka razy, aż w końcu poznałem jej kształt i nauczyłem się, jak należy ją chwytać. Później przyczepiłem do niej brelok. On też był metalowy. Uderzając o niego, zawleczka wydawała charakterystyczny, pusty dźwięk. Zgubiłem ją razem z tym brelokiem. Nie chciałem tego przyznać przed Patrykiem i zacząłem szukać nowej, ale żadna mi nie odpowiadała. Wszystkie były powykrzywiane, za duże albo za małe, a te po piwie dodatkowo śmierdziały. W końcu powiedziałem Patrykowi, że zgubiłem zawleczkę, a on odparł, że on swoją też. Zrobiło mi się głupio. Później straciliśmy kontakt i po dziś dzień zachodzę w głowę, czy to nie przez te zawleczki. Mimo to wciąż potrafimy znaleźć wspólny język i cieszymy się z każdego przypadkowego spotkania, nawet jeśli okazje nie nadarzają się często.
— Jak tam? – zagadnął, gdy tylko usiadłem obok.
— Sam nie wiem, podobno wyglądam marnie i brakuje mi świeżego powietrza – westchnąłem. – Mam nadzieję, że nie zaprosisz mnie na grę w piłkę albo jazdę na rowerze.
— Nic z tych rzeczy. Wygodnie mi tu.
Zaśmialiśmy się.
— A jak cię ostatnio widziałem, to ty nie miałeś narzeczonej? – spytałem po chwili.
— Ciągle mam, ale nie przyjechała, bo nie dostała wolnego w pracy. Zresztą, co jej po tym pogrzebie?
— A na boku kogoś masz?
— Nie – pokręcił głową. – Skończyłem z tym. Już wiem, że nie tego szukam w życiu.
— A wiesz, czego szukasz?
— Powoli dochodzę do tego drogą eliminacji. Skreśliłem już naprawdę sporo głupot.
— Daj znać, jak już będziesz wiedział. Nigdy nie znałem nikogo na takim poziomie wtajemniczenia.
— Dowiesz się pierwszy.
Sięgnąłem ręką po butelkę soku.
— A tobie jak idzie z Edytą? – rzucił nagle Patryk. Wykorzystał moment, by przenieść ciężar rozmowy na moją stronę.
— Nie wiem.
— Jak to, nie wiesz?
— Ano tak to. Nie mogę powiedzieć, bym czuł się super szczęśliwy, ale dzięki niej nie jestem sam. Ona po prostu jest, a to już coś.
— Nie brzmi to najlepiej.
Patryk nalał sobie wódki i od razu wychylił kieliszek.
— Mam nadzieję, że masz plan – dodał.
— Mam – potwierdziłem z powagą w głosie. – U mnie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Tylko plan jest o kant dupy potłuc.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę i powspominaliśmy stare czasy. Patryk wyznał, że właśnie kupił nowe auto. Zagwizdałem z podziwem, a on przez następny kwadrans opowiadał o nim w najdrobniejszych szczegółach. Znał się na samochodach tak, jak kiedyś na rowerach.
Sok jest zdradliwy i wchodzi lepiej niż wódka, więc już wkrótce pęcherz upomniał się o swoje. Wyszedłem z pokoju, wślizgnąłem się do ubikacji i zamknąłem za sobą drzwi. Rozpinając rozporek, usłyszałem czyjś głos:
— Nie wstyd ci?
Za drzwiami stał Sokrates.
— Jest mi wstyd, dlatego zamknąłem drzwi! – warknąłem. – Nie wchodź tu teraz!
— Marcin, przecież ja już wszystko widziałem! Widziałem też tę porażkę, jaką jest twój kontakt z rodziną.
— Rodziny się nie wybiera. O ciebie też się nie prosiłem.
— Edytę wybrałeś, a teraz klepiesz na lewo i prawo, że nie jest ci z nią dobrze.
— Przez ciebie naszła mnie ochota na dwójkę! Idź stąd, nie mam słuchawki!
— Jak ktoś podsłucha, to powiesz, że z Wackiem gadałeś. Uśmieją się, takimi żartami dzisiaj sypiesz, że nikomu nie powinno wydać się to podejrzane. No nic, idę. Nie mogę na to wszystko patrzeć… Tylko umyj potem ręce!