Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
Lunapark przy Stadionie Wrocław. Policyjny analityk Staszek Kęsik umawia się ze swoim kontaktem. Do spotkania nie dochodzi. Policjanci znajdują zwłoki kolegi na diabelskim młynie.
Świat przemocy i brudnych pieniędzy. Suchy już od kilku miesięcy obraca się wśród gangsterów. Udaje mu się zdobyć zaufanie bossa. Na horyzoncie ostra akcja. Przeciwnik: gruziński gang i policja. Ale czy tylko? Suchy może okazać się wkrótce swoim największym wrogiem.
W tym czasie komisarz Konrad Cichecki powraca do Wrocławia. Gdy dowiaduje się o śmierci kolegi, Staszka Kęsika, rusza tropem jego zabójców. Ślady prowadzą do ostatniego śledztwa, które Cichecki prowadził w stolicy Dolnego Śląska. Przeszłość znów upomina się o Konrada, ale to teraźniejszość rozdaje karty. Dzieje się coś, co wstrząśnie Wrocławiem i szeregami policji. Nikt z otoczenia komisarza Cicheckiego nie może czuć się bezpieczny.
Ludzkie losy lubią się splatać, choć każdy z nas lepiony jest z innej gliny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kilkanaście miesięcy wcześniej
Nie miało jej tam być. Powinien był przewidzieć, że coś może pójść nie tak. Nie przerwał akcji, bo nie mógł, nie potrafił, nie chciał. Niepotrzebne skreślić, sam nie umiał uczciwie wybrać nic z tej listy. Pewność siebie jest zgubna. Wystarczyła jedna decyzja, której następstwa wywróciły całe życie do góry nogami. Życie jego i życie Klary.
Kontrterror pod murem. Eksplozja. Dwóch ludzi na ziemi odciąganych przez kolegów. Seria z okien. Poczucie odrealnienia. Jakby zdobywali bunkier podczas drugiej wojny światowej. Dym w powietrzu, piszczenie w uszach. Terkoczący karabin maszynowy nadający przekaz alfabetem Morse’a.
Konrad Cichecki z pochyloną głową pod drugim murem, tuż za bramą. Głośny świst, suche pacnięcia o tynkowane ściany, brzęk szkła. Komisarz widział styropian fruwający w powietrzu, te wirujące drobinki wypełniły mu płuca.
Okrzyk. Coś o skurwielach. O żarciu piachu.
Klepnięcie w plecy. Kilku ludzi w niebezpiecznym miejscu, odcięci. Trzeba było przeć do przodu. Konrad miał świadomość, że Klara tam gdzieś jest, że to przez niego utknęła w samym centrum tej jatki. Musiał ją stamtąd wyciągnąć. Całą i zdrową. Inaczej nic nie miałoby sensu.
Kolejny obraz. Rwany, tak jak przyspieszony oddech Konrada. Ogromny przedpokój, krzyk kobiety. Salon.
Może to sen? Przecież właśnie teraz śnił. Miał tego świadomość. To zdarzyło się dawno temu, a może… może nigdy się nie zdarzyło? Zaraz się przebudzi, Klara będzie obok niego. Powie jej, że ją ochroni. Tak jak mówił jej wtedy.
Szybsze bicie serca, brak powietrza. Jeszcze szybsza seria obrazów. Konrad przy Klarze. Wygięła ciało w łuk, próbując oddychać, zachłysnęła się krwią. Jej głowa opadła bezwładnie na bok.
Kolejny obraz. Podwórko, ogromny podjazd wyłożony granitową kostką. SUV. Ponaglający kierowca.
Człowiek, na którego polował Konrad, wyskoczył z ochroną w stronę pojazdu. Ryknął silnik, range rover zawadził o skrzydło bramy, ale zaraz wrócił na właściwe tory.
Film w przód. Kolejna sekwencja. Cichecki za kierownicą wciskający gaz w podłogę. Leśna droga, zakręty, coraz mniejszy dystans. Kolejne pajączki na szybie, stuknięcia, jakby ktoś wrzucał coś metalowego do wiadra. Komisarz nawet się nie pochylił. Wbił się na pełnej prędkości w tył SUV-a. To był ostatni obraz ze snu, który nie był snem.
Klęczał z czołem wspartym o ścianę. Był to jedyny punkt podparcia, dzięki któremu rozkładające się ciało pozostawało tyle czasu w tej niemożliwej pozycji.
Oświetlały go wpadające przez piwniczne okienko promienie poranka. Działo się tak tylko przez krótką chwilę dnia, gdy słońce przebijało się przez korony otaczających chatę drzew.
Teraz wyraźnie było widać jego mocne buty, czarne spodnie i kurtkę oraz lewą część twarzy, tę, której nie naruszył pocisk. Kula wniknęła w jego potylicę tuż nad podstawą czaszki, przebiła kość i rozmazała mózg na zawilgoconym tynku.
Tych zniszczeń dokonał škorpion. Pistolet maszynowy z nabojami 9 × 18 mm Makarowa.
Kiedyś mężczyźnie wydawało się, że jest nieśmiertelny. I był, dopóki nie przyprowadzono go w to miejsce. Dopóki go nie zmuszono, żeby uklęknąć i obrócić się w stronę ściany. Wtedy zrozumiał. Znał zapach śmierci. Choć do tej pory wydzielali go inni. Ci, którym sam odbierał życie. Tym razem to on wydzielał odór kostuchy każdym porem swojego ciała.
Przyszła kolej i na niego. Dorwali Jugola. Dorwali nieśmiertelnego. Człowieka widmo.
Ostatni kontrakt. To właśnie tu, w chatce na skraju lasu, przestał wierzyć w swoją nieśmiertelność.
WCZEŚNIEJ
Niemal zapomniał o kawie. Upił łyk, skrzywił się. Zimna lura przyprawiła go o mdłości, chociaż pewnie na reakcję żołądka wpływało coś zupełnie innego.
Drgnął na dźwięk przychodzącego powiadomienia. Na ekranie monitora pojawiło się czarne okienko, a w nim krótki tekst.
Staszek Kęsik odstawił kubek na blat. Zacisnął i rozwarł pięści, jakby to miało mu pomóc w podjęciu decyzji. Odchylił się w oparciu fotela. Mebel zatrzeszczał żałośnie. W ciszy mieszkania ten dźwięk wydał się bardzo głośny.
Miejsce spotkania i godzina. Kęsik odruchowo skontrolował czas w dolnym rogu ekranu. Miał pół godziny. Jeśli teraz wyjdzie z domu, zdąży. Ten, z którym rozmawiał, musiał doskonale wiedzieć, gdzie Staszek mieszka. Nie dawał mu zbyt dużo czasu do namysłu. Staszek mógł co prawda zrezygnować ze spotkania w trakcie podróży na miejsce, ale było to mało prawdopodobne. Jeśli podejmie decyzję teraz, już jej nie zmieni. Tamten też musiał to wiedzieć.
– Cholera.
Kęsik położył dłonie na klawiaturze. Palce odruchowo wcisnęły klawisze. Wskazujący utknął jednak nad enterem, przyciskiem, którym miał wszystko potwierdzić, którym miał wprawić machinę w ruch. W ten sposób uruchomi lawinę wydarzeń, których nie zdoła powstrzymać. Chciał tego?
Najwyraźniej tak.
Okienko zniknęło z ekranu.
Staszek zwalczył niemoc, która na chwilę go ogarnęła. Otworzył skrzynkę pocztową. Wiadomość przygotowaną miał wcześniej. Na wszelki wypadek. Wybrał adresata, jedynego człowieka, któremu ufał. Człowieka, który będzie wiedział, co zrobić, jeśli dziś coś pójdzie niezgodnie z planem.
Jeszcze przez minutę lub dwie zastanawiał się, jak długo wiadomość ma tkwić zawieszona w próżni serwerów. Trzy dni. Trzeciego dnia Chrystus zmartwychwstał. Kęsik nie był specjalnie wierzący, ale to porównanie, jego symbolika, mu się spodobało.
Wyłączył komputer. Tym razem skontrolował czas na zegarku, który nosił na nadgarstku. Wstał od biurka. Rozejrzał się jeszcze, jakby chciał się upewnić, że czegoś tu nie zostawił. Popatrzył na kubek. Przesunął go na skraj stołu. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby odpuścić. Nowa kawa, mógł wrócić do swojej zwykłej roboty. Zapomnieć.
Kęsik uśmiechnął się do siebie. Nigdy nie zapominał. Przez ostatnich trzydzieści lat poupychał w szufladkach pamięci mnóstwo spraw. Gdy którejś nie zamknął, nie dawała mu spokoju. Trawiła go od środka jak robak. Imiona, nazwiska, daty, miejsca. Dane, mnóstwo danych, które przetwarzał nie gorzej niż procesor. Nie potrafił jednak wyczyścić twardego dysku w głowie. Nie było na to przycisku, ikonki, aplikacji. Wryły mu się w pamięć obrazy, które zobaczył, opisy zbrodni i tragicznych wypadków. Twarze mężczyzn, kobiet, dzieci. Jeśli wciąż mieli twarze…
Gorączka. To ona go trawiła i nie dawała spać. Musiał ją zbić. Nie było to proste, bo tych otwartych w głowie szuflad było o kilka za dużo. Domagały się uwagi. Ostatnio pomiędzy paroma z nich znalazł nieoczekiwane połączenie. Nazwiska, daty, miejsca… czasem wydawało się odległe w czasie i przestrzeni, ale miały części wspólne. Łączył je jakiś wzór, algorytm, wiązała sieć naczyń połączonych. Był o krok od złożenia rozsypanej układanki. Żył tym ostatnie miesiące. Jeśli nie popadł w paranoję i miał rację, to te wszystkie części wskoczą na swoje miejsce i zrozumie, co tak naprawdę widzi, co ma przed sobą. Wtedy wreszcie zamknie kilka szuflad i odnajdzie spokój. Maszyna w głowie przestanie warczeć i buczeć. Ucichnie.
Kęsik znalazł się przed blokiem na przystanku. Przegapił moment, w którym włożył buty, narzucił płaszcz, kapelusz i szalik, po czym wyszedł z mieszkania. Tramwaj jadący na Leśnicę właśnie się zatrzymywał. Staszek wszedł do środka. Usiadł na wolnym miejscu przy oknie i wyjrzał przez szybę.
Znów zacisnął i rozwarł pięści. Położył je na kolanach. Ruszający wagon wydał przeciągły zgrzyt. Stuknęło coś pod podłogą. Na zewnątrz mignęła rozświetlona Galeria Dominikańska. Mrok wczesnej wiosny przytłoczył miasto.
Kolejna wyrwa w czasie. Przystanek Tarczyński Arena przy Lotniczej. Gdy Kęsik wysiadł z wagonu, w kieszeni zawibrował telefon.
Wiadomość z nieznanego numeru. Odczytał ją. Miał przejść na Królewiecką, wejść do lunaparku. Tam czekać na kolejną instrukcję. Kwadrans marszu. Bóg wie, co potem.
Facet go sprawdzał? Dlaczego chciał się spotkać akurat tutaj? Jeśli zależało mu na spotkaniu w tłumie, mógł wybrać jakąś galerię. Chodziło o monitoring? We Wrocławiu kamery w dużych skupiskach ludzi były praktycznie wszędzie. Czy w lunaparku? Zapewne nie w każdym miejscu.
Kęsik poczuł ziąb przenikający przez ubranie. Po kilku ciepłych dniach wróciły przymrozki. Arktyczne wilgotne powietrze potęgowało uczucie chłodu. Zgrabiałe dłonie wcisnął w kieszenie, pochylił się i obrał azymut na pulsujący światłem lunapark wyłaniający się zza bryły stadionu.
Słyszał coraz głośniejszą muzykę, okrzyki i piski rozbawionych ludzi. Unikał takich miejsc, w sumie unikał wszystkich miejsc, w których panował tłok. Lubił pracować w swoim pokoju w firmie, w domu. Z innymi wolał kontaktować się telefonicznie, a jeszcze lepiej za pomocą e-maili i komunikatorów. Nie lubił męczącej otoczki społecznych konwenansów. Nie cierpiał zapachu innych, a nawet ich głosu. Lubił ciszę i spokój. Wtedy mógł myśleć, robić to, do czego był stworzony.
Wyminął dwóch wyrostków. Patrzyli na niego. Spocił się na myśl, że będą chcieli go zaczepić: zagadać albo poprosić o szluga.
Wcisnął głowę w ramiona i zapatrzył się w chodnik. Napięcie mięśni zelżało, gdy zostawił ich daleko w tyle.
Przed bramą lunaparku zgromadził się tłum. Dźwięki uderzyły z większą natarczywością, światła rozmazały się i zawirowały. Zakręciła się karuzela, zadudnił rollercoaster z wrzeszczącą ferajną wypełniającą wagoniki. Ktoś wiwatował na strzelnicy.
Kęsik przystanął pośrodku placu otoczony rozedrganą kakofonią dźwięków i świateł. Zakręciło mu się w głowie.
Jakiś dzieciak trzymający patyk oblepiony watą cukrową wskazał matce palcem przed siebie.
– Karetka, mamo. Mamo…
Staszek zobaczył cień na twarzy kobiety, odwróciła malca w drugą stronę. Wskazała karuzelę, żeby zająć czymś jego uwagę. Ochronić go przed obrazami, które mogły powracać w snach.
Staszek do tych obrazów przywykł. Wydawałoby się, że już na nie zobojętniał. Ta obojętność mijała w nocy, gdy trupy, które widział przez tyle lat pracy zawodowej, nie dawały mu spokoju, gdy opowiadały swoje historie.
Mężczyzna około pięćdziesiątki. Jeszcze przed chwilą go reanimowali, teraz wnieśli do karetki. Kilku ciekawskich zasłoniło Kęsikowi widok. Dodatkowa atrakcja za friko.
Zawał. Może za dużo ekscytacji. Serce nie wytrzymało. Facet był sam czy z kimś? Staszek widział wyraźnie przejętą dziewczynę. Patrzyła, jak faceta wnoszono do ambulansu.
Dzieciak z balonikiem przebiegł tuż obok Kęsika. Ambulans ruszył z urwanym sygnałem dźwiękowym i błyskiem. Kilku mężczyzn odgoniło niemrawych gapiów stojących na drodze przejazdu. Jakiś tępy kark, ostentacyjnie wolnym krokiem przeszedł przed karetką. Popatrzył na kierowcę prowokująco, trzymał za rękę dziewczynę w kusej spódniczce i srebrnej kurtce.
Stach nienawidził takich cwaniaczków. Wyzwalali w nim najgorsze uczucia i myśli. Wstydził się tego potem, dlatego unikał ludzi.
Przyszła kolejna wiadomość.
Kęsik oprzytomniał. Sięgnął po telefon.
Kup bilet na diabelski młyn, wejdź do wagonika.
Rozejrzał się, próbując zlokalizować karuzelę. Wypatrzył ją obok rollercoastera. Ogromne koło i gondole podświetlone były na czerwono. Karuzela rzeczywiście sprawiała diabelskie wrażenie. Była spora, przypominała trochę tę, na której jeździł kiedyś w Wiedniu, w Praterze.
Kęsik drgnął na suche uderzenia śrutu o metal na strzelnicy. Tucznik, który przed chwilą blokował drogę karetce, ustrzelił swojej dziuni pluszowego słonia.
Facet robił wokół siebie dużo szumu. Lubił być w centrum uwagi. Nie zdawał sobie sprawy, że wzbudza tylko zażenowanie.
Staszek w końcu kupił bilet i ustawił się w kolejce do diabelskiego koła. Denerwował się, narastała w nim niecierpliwość. W dodatku znów miał wątpliwości. Ciekawość jednak była silniejsza. Chciał poznać informatora. Facet wiedział dużo i potrafił się kamuflować. Kęsik był mistrzem w znajdowaniu ludzi, ale to tamten znalazł jego. Stach miał pewne podejrzenia, kim był ten człowiek, ale musiał się w nich utwierdzić. Wiedział, że jeśli teraz się wycofa, facet już się nie odezwie.
Kęsik spojrzał w górę, diabelski młyn kończył kolejny obrót, zatrzymywał się co chwilę. Ludzie wysiadali z gondoli, nowi do niej wsiadali. Kolejka sprawnie przesuwała się do przodu. Wśród chętnych na tę atrakcję było sporo młodzieży. Przed nim stało kilka nastoletnich par. Może to rzeczywiście romantyczna sprawa, przez chwilę popatrzyć z wysoka na rozświetlone miasto.
Staszek obejrzał się. Dostrzegł dojrzałą parę i rodzinę z dzieckiem. Stał za nim także samotny mężczyzna w kapeluszu. Kęsik odwrócił wzrok, żeby go nie spłoszyć. Pomyślał, że to może być facet, z którym ma się spotkać.
Obsługa skasowała bilet. Staszek wszedł do gondoli. Usiadł w rogu po lewej stronie. Za nim wsiadła starsza para, dwoje nastolatków i samotny facet. Ten zajął miejsce naprzeciw Kęsika. Koło drgnęło i gondolą zachybotało, co wzbudziło wesołość siedzących.
Wreszcie ruszyli. Kęsik popatrzył w bok na rozświetlony lunapark. Było coś fascynującego w takich miejscach jak to. Zabawa, towarzyszący jej strach i adrenalina. Mnóstwo endorfin, oderwanie od rzeczywistości i, w wielu przypadkach, dosłownie od ziemi.
Przestrzeń wypełniły kolory świateł, pogłos okrzyków. Na dźwięk cudzych wrzasków człowiek powinien rzucić się do ucieczki. Tak stworzyła nas natura. Pierwotną funkcją krzyku było przecież ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Ten tutaj był inny, miał inną częstotliwość, wibrację i ton. Przyciągał i fascynował.
Kęsik czytał kiedyś, że krzyk niealarmujący wywołuje w mózgu większą aktywność neuronalną. Gdy między ludźmi wytworzyły się złożone relacje społeczne, uzyskał inne cechy emocjonalne. W tego rodzaju relacjach akurat Staszek nie był ekspertem.
Mężczyzna spojrzał jeszcze na miasto. Całun miękkiej świetlnej poświaty sprawiał wrażenie, że Wrocław rozpuszcza się w parze i mgle.
Przy jednym z przęseł rozbłysły iskierki. Jakby ktoś rzucił papierosa, który odbił się od stalowej rury.
Staszka przeszedł dreszcz. Coś było nie tak. Kilka sygnałów, które odebrał w ostatnim kwadransie, połączyło się. Zbyt wolno to do niego dotarło. Może przez wiek, może dlatego, że nie zależało mu wystarczająco. Jak było naprawdę? Wiedział, że nie zdąży znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Przeniósł spojrzenie na mężczyznę siedzącego naprzeciw. Tamten nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył gdzieś przed siebie, może zatopił się we wspomnieniach.
Kęsik spojrzał w kierunku stadionu. Gdy zrozumiał, było już za późno. Myśli w jego głowie zamilkły. Odbyło się to w ułamku sekundy, w krótkim przebłysku, po którym nie było już niczego.
Krzyk, który wyrwał się z gardeł ludzi siedzących w gondoli obok Kęsika, był inny niż te, które dominowały w lunaparku. Na pewno spełniał pierwotną funkcję. Alarmował. Za jego sprawą chciało się jedynie rzucić do ucieczki. Ludzie jednak, którzy siedzieli obok mężczyzny pozbawionego sporej części głowy, nie mieli takich możliwości. Tkwili kilkanaście metrów nad ziemią. Pozostało im tylko wciskanie się w siedziska, jak najdalej od płynącej w ich stronę wąskiej strużki krwi.
***
– Poparzyłem język, cholera!
Inspektor Arkadiusz Zimny odsunął od siebie kubek, splunął, dotknął palcami ust.
– Miałem podmuchać, szefie?
– Miłosz, dowcip masz na poziomie ameby. Pizga jak na Syberii, a my w samym środku tego cyrku.
– Lunaparku, nie cyrku, szefie.
Zimny zmierzył wzrokiem aspiranta Kijewicza. Ten wzruszył ramionami.
– Jak będziesz robił w stand-upie, daj znać, przyjdę, nawet zapłacę za bilet. Mogę ci też pomóc w szybszej karierze, skracając twoje męki w firmie.
– Nie chcę robić w stand-upie, szefie. Zawsze chciałem łapać złodziei.
– Naprawdę, spoważniej wreszcie! Mów, co tu się dzieje?
– Mamy trupa. Facet około pięćdziesiątki. Nie miał przy sobie dokumentów. Siedzi w gondoli na diabelskim młynie. Ktoś strzelił mu w głowę. Tyle wiem. Zamknęliśmy teren, technicy właśnie podeszli do karuzeli.
– Świadkowie?
– W gondoli z denatem były dwie pary i samotny facet. Czekają w tamtym budynku. – Aspirant Kijewicz wskazał wóz na kołach.
– Jednak cyrk – mruknął Zimny.
– Lewczuk przed chwilą do nich poszedł. Kobiety w szoku, potrzebowały pomocy lekarskiej.
Zimny pokiwał głową, popatrzył w kierunku diabelskiego młyna. Upił kolejny łyk.
– Do jasnej…!
– Może jednak podmucham, szefie.
– Miłosz, toleruję cię tylko ze względu na twoją matkę. Ale moja cierpliwość ma granice. Zrób wreszcie coś pożytecznego i wyłącz te pieprzone głośniki. Myśleć w tym hałasie nie idzie.
– Jasne.
– Jak się już uporasz z tym arcytrudnym zadaniem, dołącz do mnie przy karuzeli.
– Zaraz to załatwię.
Zimny zignorował aspiranta. Wyrzucił kubek z kawą do kosza. Ruszył ciężko w kierunku techników, których wypatrzył już wcześniej.
Zgrzytnęły głośniki. Zamiast zamilknąć zarzęziły i wypluły z siebie kawałek disco polo o Rudej, co tańczy jak szalona.
– Nic z tego chłopaka nie będzie…
Zimny doczłapał do gondoli. Bolały go kolana, biodra, nawet nadgarstki. Ważył za dużo, był tego świadomy. Wiedział też, że nic z tym nie zrobi. Do bólu przyzwyczajał się od lat. Szło mu coraz lepiej. Jeszcze lepiej szło mu oszukiwanie samego siebie.
– Arek, to snajper był. – Podbiegł do niego wyraźnie poruszony technik.
– Żartujesz.
Głośniki charknęły z wyrzutem po raz ostatni. Odpowiedź technika wybrzmiała już w ciszy.
– Nie żartuję. Szukamy snajpera. Strzał z dachu stadionu.
– Szlag. – Inspektor Zimny popatrzył na mężczyznę siedzącego w gondoli. Widział otwór wlotowy w skroni. Przypatrzył się twarzy.
– Musiało go coś spłoszyć, dobrze, że nie zrobił sobie tutaj strzelnicy. – Technik niepewnie spojrzał w kierunku Areny.
– Nikt go nie spłoszył. – Zimny pokręcił głową. – Polował tylko na niego.
– Skąd wiesz? – zainteresował się technik.
– Patrzyłeś na ofiarę.
Cisza trwała kilka długich sekund.
– Jasna cholera… to Staszek Kęsik? Zabójca wiedział, że to glina?
– Na przypadek mi to nie wygląda.
Obok inspektora pojawił się Kijewicz.
– Miłosz, postaw wszystkich na nogi. Mamy zabójstwo policjanta. Odetnijcie stadion. Niech nikt nie wchodzi do środka, dopóki nie pojawią się czarni. Ja wydzwonię szefa. – Zimny sięgnął po telefon. Wydając dyspozycje, nie miał wątpliwości, że snajper już dawno się stąd zmył.
– Monitoring. Chcę mieć cały z okolicy do wglądu na teraz. – Zimny potarł kilkudniowy zarost. – Wyślij też patrol do mieszkania Staszka. – Inspektor przeniósł spojrzenie na technika. – Możesz tam kogoś wysłać?
– Ściągnę chłopaków, pomogą mi tu i na stadionie. Zlokalizujemy miejsce, z którego skurwiel strzelał.
– Dobrze. – Zimny czuł ciepło rozlewające się po ciele. Ciało i umysł zaczynały się budzić. Przestały go boleć stawy. – Teraz my zapolujemy na niego.
Zimny jeszcze raz spojrzał na Kęsika. Przyszło mu do głowy, że Staszek wygląda spokojnie. Jakby na coś lub na kogoś czekał. Spojrzenie inspektora przeniosło się na budę na kółkach. Rozmawiając z przełożonym, ruszył w jej kierunku.
***
– Mocniejszy prawy, mocniejszy i z rotacją, cholera! Po co tu przyłazisz? Jak chciałeś na plażę, to trafiłeś pod zły adres. Suchy, weź się do roboty! O, lepiej. O, właśnie to! Tak, dajesz. Rotacja! Mówiłem rotacja, kurwa! Beznadzieja!
– Przerwijcie to. Suchy, podejdź tu… – Ochrypły głos dobiegł gdzieś z boku. Mężczyzna przypatrujący się treningowi przywołał do siebie ćwiczącego. – Zostaw go, Marek, daj mu chwilę pooddychać, bo chłopak zejdzie i nie będzie z niego żadnego pożytku.
– Słyszałeś, młody? Wróć, jak wyhodujesz sobie jaja… i płuca.
Suchy zacisnął pięści. Zębami odciągnął rzepy i zdjął rękawice. Cisnął nimi ze złością o ścianę.
– Szanuj sprzęt, cholera! Rzucać masz parę, a na tarczach jesteś jak pizda! – darł się trener.
– Słyszałeś: daj chwilę na wstrzymanie, pogadam z nim. – Ramzes powiedział to ostrzej, niż zamierzał.
– Jak chcesz, boss, ale sam mi kazałeś się nim zająć. Na razie nie widzę, żeby coś miało z niego być.
Trener pokręcił głową. Przywołał do ćwiczeń Mikiego.
– Druga pizda. Podnieś ręce i wracaj do gardy! Jeszcze raz tak zrobisz, to łeb ci urwę! Co za panienki pieprzone.
– Suchy, zostaw już te rękawice. Co jest grane?
– Odcięło mnie.
– Odcięło. Bo nie oddychasz podczas rundy, jesteś spięty, rozluźnij się.
– Próbuję.
– Tu chodzi o głowę. – Ramzes uderzył Suchego otwartą dłonią w czoło. – Przestań wszystko rozkminiać. Więcej luzu. Coś cię gnębi?
Wzruszenie ramionami. Suchy nie należał do rozmownych.
– Marek widzi w tobie potencjał. – Ramzes spróbował innego podejścia.
– Potencjał? Słyszał boss wiązankę coacha?
Szef się zaśmiał.
– Nie znasz go. Nigdy nie słyszałem, żeby Marek kogoś pochwalił. Jeśli się na kimś wyżywa, to znaczy, że bardziej się angażuje. Wtedy wiem, że warto na kogoś postawić.
Suchy nie wyglądał na przekonanego.
– Będę lepszy – powiedział.
– Dobrze, że się nie tłumaczysz. Ambitny jesteś, ale widziałem już wielu, którzy się spalili, bo wymagali od siebie za dużo i za szybko. Nie popełnij tego błędu.
– Dzięki, szefie.
– Odpocznij chwilę.
– Już mi lepiej.
Ramzes się zaśmiał, pokręcił głową. Trzasnęły drzwi. Boss i Suchy odruchowo popatrzyli za siebie. W wejściu stanęło trzech sporych kolesi. Z gymu jakby wyssało powietrze. Pomieszczenie wypełnił testosteron. Pewność siebie w DNA, uśmieszki, jakiś żarcik na wejście. Kolesie przypakowani, ale z umiarem, więcej czasu spędzali na macie niż na siłce. Suchy nauczył się tej zależności. Im więcej masy, tym mniej elastyczności, traciłeś szybkość, przy dłuższym wysiłku brakowało ci powietrza. Mogłeś mieć łapę jak młot, ale gdy przyszło co do czego, zanim wbiłeś gwoździa, leżałeś na glebie.
Ci trzej znaleźli złoty środek, chcieli dobrze wyglądać, budzić respekt, ale to sprawność była dla nich priorytetem. Widać to było po ruchach. Pewni siebie, kołyska w przód i w tył, szeroko na nogach, chill, luz, jak przed wyjściem na melanż. Od razu było widać, że MMA to ich żywioł. Co więcej, musieli być w tym dobrzy, bez dwóch zdań. Ta pewność siebie nie była na pokaz. Jako zawodowcy znali swoją wartość.
Wszyscy na nich filowali. Salkę wypełniła inna energia. Suchy popatrzył na kolegów. Miki, który właśnie tarczował, stracił koncentrację. Coach go od razu skarcił. Przywalił mu w dekiel, aż klasnęło. Łysa czaszka nabiegła krwią, chłopaka zamroczyło. Na workach Gęsty i Osa. Ten pierwszy zgubił rytm, pozycja bokserska poszła w pizdu, gdyby worek był lżejszy i bardziej ruchliwy, obaliłby nawet te sto trzydzieści kilo żywej wagi. Osa za to spiął się w sobie. Bach, bach, bach… bach. Lewa, lewa, prawa, zejście i lewy hak na wątrobę. Szybki jak cholera, kąsał raz za razem. Co więcej, nie stał w miejscu. Tańczył, jakby przygrywał mu sam diabeł. Gdyby tylko trzymał gardę, nie byłoby na niego mocnego.
– Znasz naszych gości? – zapytał boss.
– Nie. Nie widziałem ich tutaj.
– Kiedyś bywali częściej, teraz mają… sporo roboty na mieście. Ten z przodu to Major.
Suchy znów popatrzył na tę trójcę. Major był starszy od kolegów, roztaczał aurę przywódcy. Siwe skronie, ostrzejsze rysy. Musiał być sporo po trzydziestce. Na pewno robił wrażenie na kobietach. Obstawa młodsza. Jeden dorównywał wzrostem Majorowi, brunet, miał w twarzy coś odpychającego. Blisko osadzone oczy, wały nadoczodołowe, szerokie kości twarzoczaszki. Pieprzony neandertalczyk. Drugi, rudzielec, młody chłopak, na oko krócej w biznesie, nadrabiał miną, za bardzo się prężył. Suchy wypatrzył pęknięcia w tej pozie, za dużą nerwowość. Cholernie chciał dorównać kolegom.
– Psy.
Boss się zaśmiał.
– Spostrzegawczy jesteś.
– Wyczuwam ich na kilometr.
– Masz złą krew z psami?
– Trzymam się z daleka, wolę kanarki.
– Pies to najlepszy przyjaciel człowieka. – Ramzes zacisnął pieści, strzelając stawami. – Trzeba tylko wiedzieć, czym go karmić, i mieć wystarczająco długą smycz. Musi się czuć jak na wolności.
Suchy się wyszczerzył. Boss kiwnął głową Majorowi. Ten dał sygnał kolegom, że ma coś do załatwienia.
Neandertalczyk pochwycił spojrzenie Suchego. Chyba coś mu się w nim nie spodobało, bo drgnęła mu żuchwa.
Major podszedł do Ramzesa. Przywitali się. Chwilę obaj zgniatali sobie palce, wymieniając spojrzenia. Boss nie był leszczem. Może o ćwierć głowy niższy od Majora, ale miał mocniejszy kark i żelazną szczękę. Suchy widział już szefa w akcji i gdyby miał obstawiać, postawiłby na niego.
– Dawno was nie było, panienki – zakpił Boss. – Myślałem, że już odpuściliście.
– Jakoś się ostatnio nie zgrało.
– Dużo roboty na mieście, co?
Major przeniósł wzrok na Suchego. Ten patrzył na Majora bez emocji, jakby miał przed sobą banany w spożywczaku.
– Jakbyś zgadł, podobno jest jakiś przypał. My dzisiaj w rezerwie. Pomyślałem, że przyprowadzę chłopaków, żeby nie zardzewieli. – Major uśmiechał się półgębkiem. Przyjął styl bad boya. Modulował głos, lubił słuchać samego siebie.
– Dobrze się składa, moim też potrzeba trochę ruchu.
– A ty? – Major spojrzał pytająco na Bossa.
– Nie da rady. – Ramzes uniósł zabandażowaną lewą dłoń. – Rozpieprzony nadgarstek.
– Szkoda. Chciałem posparować.
– Będzie jeszcze okazja.
– Jasne. – Major spojrzał na Suchego, jakby dziwił się, że ten jeszcze tu stoi. – Mam nowego. Wystawię go na Mikiego.
– Ja też mam nowego. – Boss nie popatrzył na chłopaka. Było wiadomo, o kogo chodzi. – Może Rudy posparuje z nim?
– Niech będzie. – Major już ocenił nowy narybek Ramzesa. Nie wyglądało na to, żeby ustawił go wysoko w rankingach. – A Ostry?
Suchy się domyślił, że chodzi o Neandertalczyka.
– Może powalczy z Gęstym?
– Niech będzie Gęsty.
– Tylko, żeby Ostremu się znowu bezpieczniki nie przepaliły.
Major uśmiechnął się, wzruszył ramionami.
– Skoro jesteś wyłączony, to pożyczę na chwilę trenera, trochę się poruszam.
– Jasne, Marek jest twój.
Major przeszedł na drugą matę, rzucił torbę pod ścianę i zaczął się przebierać. Najwyraźniej nie było mu po drodze z szafkami na ciuchy.
– Podejdźcie tu!
Suchy poczuł skurcz w bebechach. Spiął się. Miał nadzieję, że chłopaki tego nie zauważą. Gęsty już wiedział, co się święci, szczerzył się. Dostał kopa adrenaliny.
To, co ich czekało, nie było zwykłym sparingiem. Suchy jeszcze nie poznał wszystkich zależności, ale domyślił się, że takie odwiedziny psów nie są tu niczym niezwykłym. Chłopaki, w przeciwieństwie do niego, wiedziały, co jest grane. Jemu tymczasem zmiękły kolana. Czuł się jak przed jakąś galą freak fighterów. Wszyscy mieli się przekonać, ile jest wart. On sam też miał się o tym przekonać. Ogarnęły go cholernie złe przeczucia.
– Ja na Ostrego? – wysapał Gęsty.
– Jasne – potwierdził boss.
– A ja z rudzielcem? – Miki się wyszczerzył. Musiał mocno oberwać tarczą od coacha, bo miał zęby we krwi. Wyglądał, jakby przed chwilą rozgryzł krwistego steka.
– Suchy do niego wyjdzie.
– O, panie. Inicjacja nowego! – Osa potarł rękawicą swędzący nos. – Tamten wygląda na leszcza, dobrze trafiłeś. Ale uważaj, bo rude to fałszywe.
– Jak cię połamie, to ja do niego wyjdę. – Miki nie wyglądał na zadowolonego.
Rudy i Ostry wyszli z przebieralni. Od razu zaczęli się rozgrzewać.
– Weźcie naszych chłopaków na tarczę, bo ostygną – zarządził boss.
Miki przywołał do siebie Suchego. Wujek dobra rada. Zaczął nawijkę o tym, żeby Suchy najpierw obczaił przeciwnika i trzymał się na dystans. Żeby zobaczył, jak reaguje po uderzeniu, czy wraca do gardy, jak chodzi na nogach. Suchy starał się skupić na słowach kolegi, ale łysol pluł podczas mówienia, co nie ułatwiało sprawy. Suchy wyobrażał sobie, że ma całą twarz w czerwonych kropkach. Mrużył oczy z nadzieją, że Miki nie ma żółtaczki albo jakiegoś innego syfu.
Skarcił się w myślach. Wciąż nie stłumił dawnych nawyków. Miał być chłopakiem z bloku, zahartowanym przez życie, kumpli i ławkę pod klatką.
– Wiesz, że to czarni? – zapytał Miki.
– Myślałem, że kontrterror się nie ujawnia.
– Coś ty. Wszyscy się tu kojarzymy. Nawet z kominiarką na łbie każdego rozpoznam.
– Chyba tylko po pośladkach – zaskrzeczał Gęsty.
– Będziesz miał zaraz okazję wymacać Ostrego.
– Wal się… – Gęsty obijał Osę z taką siłą, że ten ledwo trzymał się na nogach.
– Ten nowy od Majora to, zdaje się, niezły wymiatacz.
Suchy spojrzał w bok. Zmroziło go. Rudzielec jak ninja assasin. Latał właśnie pod sufitem, wykonując kopnięcia z półobrotu.
– Będzie dobrze, Suchy…
W głosie Mikiego nie wyczuł za grosz pewności siebie. Osa zachrumkał, zaraz jednak się zmitygował. Popatrzył na Suchego, jakby zbierał miarę do trumny.
– Dziś oddzielamy dzieci od mężczyzn – skwitował boss. – Pierwsi wchodzą Ostry i Gęsty. Ja sędziuję. Dwie rundy. Jasne?
– Jasne. – Gęsty uniósł ramiona, poruszył barkami i głową, rozluźniając mięśnie. Odetchnął głęboko. Łapał tlen na kilka kolejnych minut.
Ostry czekał już na macie. Spokój i siła, jak po medytacji. Gęsty był bardziej pobudzony, z filingiem tygrysa w klatce. Zawodnik wagi ciężkiej, na zawodach sumo przywitaliby go z otwartymi ramionami. Rozbiegany wzrok, podskoki, mikrouderzenia, jakby powtarzał wyuczone sekwencje. Lewa, prawa, lewa. I znowu lewa, prawa, lewa. Suchemu wyglądał raczej na kolesia z ADHD.
Ruszyli na siebie od razu po sygnale bossa. Ostry zaczął tak, jak przystało na ksywkę, seria ciosów, bez kalkulacji. Musiał dobrze znać przeciwnika, plan miał opracowany i się go trzymał. Gęsty za podwójną gardą. Wolniejszy, widać było, że Ostry nad nim dominuje pod każdym względem. Suchy pomyślał, że jak kumpel nie zaskoczy czymś neandertalczyka, to marnie skończy. To musiało być coś, co przerwie rutynę.
Kolejna seria ciosów. Gęstemu brakowało tlenu, zaczął klinczować. Źle się to oglądało. Co prawda, Ostry nie robił mu większej krzywdy, ale za chwilę grubasowi skończy się szczęście i neandertalczyk przebije się przez gardę.
Ostry wywierał na przeciwniku coraz większą presję. Cios poszedł na wątrobę. Gęsty ratował się klinczem. Neandertalczyk go odepchnął i wtedy Gęsty spróbował obalenia.
Osa i Miki wydarli się na całe gardło. Prawie się udało, ale Ostry się wywinął. Znów doskok, seria ciosów, neandertalczyk postanowił skarcić Gęstego za zuchwałość. Widać było, że nie lubi parteru. Że jego żywioł to stójka i boks.
Gęsty znów za podwójną gardą, dążył do klinczu. Suchy był pewny, że kumpel coś kombinuje. Czekał na tę walkę od dawna, coś sobie umyślił i próbował zrealizować. Wiedział, że największą szansę będzie miał, gdy obali przeciwnika. Mógłby wtedy wykorzystać masę ciała, skrócić dystans, obejść długie łapska Ostrego.
To było za bardzo czytelne.
Gęsty z kolejną próbą zejścia do parteru. Ostry na to czekał. Wyskoczył do góry z uniesionym kolanem. Trafił w szczękę. Gęsty z odciętym prądem. Padł na matę jak porażony. Ręce zgięte w łokciach, skierowane ku górze. Nawet nie próbował się podnieść. Koniec walki.
Suchy popatrzył w kierunku Majora. Zero zainteresowania. Robił swoje, pracował z trenerem. Skoncentrowany, szybki, jak na swój wiek cholernie szybki.
– Żyjesz?
Odpowiedzią na pytanie Bossa był błędny wzrok Gęstego. Wolno wracał do siebie.
– Suchy i Rudy, wasza kolej.
***
Jugol znalazł się przy samochodzie. Torbę wrzucił do bagażnika. Po chwili jechał Królewiecką. Nie ściągał kaptura. Wcześniej myślał o tym, żeby skorzystać z obwodnicy, ale nie chciał ryzykować, że utknie w korku. W ciągu ostatniego tygodnia wypadki przyblokowały ją przynajmniej trzy razy.
Do drugiego samochodu miał dwadzieścia minut. Parking przy lesie Mokrzańskim. Spore kółko i powrót do miasta. Wszystko zgodnie z planem.
Gliny w drodze. Pewnie już wiedzieli, że szukają snajpera. Na pewno odkryli, że celem był jeden z nich. Stracą trochę czasu na stadionie, ale od razu rzucą wszystko, co mają, żeby dorwać zabójcę kolegi.
Jugol powinien się ulotnić. Normalnie już dziś byłby w innym kraju. To zlecenie różniło się jednak od poprzednich. Wiązało się z dużym ryzkiem. Nodar uznał, że tylko on sobie z nim poradzi. Właściwie nie jedno, ale kilka zleceń w jednym mieście. Ktoś szedł na wojnę, robił czystkę, licząc na chaos. Nodar miał rację: tylko Jugol był dobrym wyborem. Najlepszym.
Nodar mówił, że profesjonalizm w tej branży jest najważniejszy, ale liczy się też łut szczęścia. Fart. Jak wtedy, gdy jedziesz przez miasto i zawsze masz zielone światło. Taka zielona fala podczas zlecenia zdarzała się tylko Jugolowi. Jakby cały świat robił wszystko, by Jugol nie napotkał po drodze żadnych nieprzewidzianych okoliczności.
Jugol nie wierzył w farta i nigdy nie liczył na szczęście. Statystycznie fart całe życie nie był możliwy. Im dłużej żyłeś, tym rosło ryzyko, że wdepniesz w gówno.
Tak jak teraz.
Gliniarz wyszedł na drogę, tarcza błysnęła czerwienią. Znak z informacją o kontroli drogowej, oświetlony wóz. Trafili na Jugola.
Szybka myśl: przypadek. Opcja: ucieczka albo poddanie się kontroli. Wybór bezpieczny, Jugol wolał sprawdzić na spokojnie, co z tego wyniknie. Może wystarczą dokumenty, do tych nie mogli się przyczepić. Inna sprawa, że Jugol mógł po tym wszystkim zapomnieć o kolejnym zadaniu. Będzie spalony. Nodar miał zapewne kogoś w odwodzie na nieprzewidziane wypadki.
Snajper zaparkował w wyznaczonym miejscu. Popatrzył w lusterko. Do auta zbliżył się mundurowy. Drugi siedział w radiowozie. Zapalone światło, pisał coś. Oddał dokumenty siedzącemu z tyłu facetowi. Gość wysiadł, ruszył do swojego samochodu.
Gliniarz, który zatrzymał Jugola, nachylił się przy szybie od strony kierowcy. Szkło w dół. Facet przedstawił się, poprosił o dokumenty. Uprzejmy, zero nerwowości, może jeszcze nie wiedzieli, co dzieje się kilka kilometrów stąd.
Jugol sięgnął do schowka, podał mundurowemu prawo jazdy i dowód osobisty. Gliniarz zerknął na dokumenty.
Błysnęła latarka, oświetliła profil Jugola.
– Pan Darko Ješić?
– Tak.
– Proszę poczekać.
Wszystko odbywało się wolno, zbyt wolno. Gliniarz flegmatyk, pieprzony angielski lord. Nie spieszyło mu się.
Wreszcie wsiadł do wozu. Policjanci zamienili kilka słów, zaśmiali się.
Luz, zaraz będzie po wszystkim.
Jugol sięgnął pod fotel, wyciągnął broń, włożył ją do kieszeni kurtki. Na wszelki wypadek.
Gliniarz w końcu wysiadł z policyjnego wozu. Szedł jak jakaś pieprzona modelka na wybiegu. Zatrzymał się, popatrzył na tył samochodu Jugola. Co mu się, kurwa, nie podobało?
Kilka kolejnych kroków.
Ten drugi wysiadł. Wymiana zdań. Napięcie w głosie. Już wiedzieli, co dzieje się na mieście. Nastawienie się zmieniło.
Fart, fart, fart… koniec farta.
– Proszę wysiąść z auta i otworzyć bagażnik.
Dyskusje nie miały sensu. Wzbudziłby czujność.
Jugol westchnął.
– Jasne. Nie mam tam zbyt wiele.
– Proszę otworzyć bagażnik.
Twardość w głosie.
Bywa. Zielone światło musiało się kiedyś zmienić. Dla tych dwóch także.
Jugol wysiadł z samochodu. Podszedł do bagażnika. Otworzył go.
– Co pan ma w torbie?
– Ulotki. Kebabownia. Chce pan jedną?
– Proszę otworzyć.
Jedna ręka w stronę torby, druga już w kieszeni. Gliniarze blisko. Krzaki z boku. Ciemno. Kilka sekund decyduje o życiu i śmierci. Dokładnie pięć sekund.
***
Stało się coś dziwnego. Suchy poczuł, jakby oddzielił się od ciała. Nogi reagowały z opóźnieniem, głowa też. Wszystko spowolniło. Nie wiedział, czy to dobrze, czy źle.
– Tylko bez przypałów.
Czuł na sobie spojrzenie bossa.
Cholernie dziwna reakcja ciała. Przytłumione dźwięki, jak pod wodą. Suchy potrząsnął głową, otworzył szeroko usta, starał się wyrównać ciśnienie. Pomogło tylko trochę. Za cholerę nie potrafił wyrwać się z tego dziwnego stanu. Jak jakaś pieprzona covidowa mgła.
– Jedna runda, jasne?
– Jasne.
Suchy nie był nawet pewny, czy to on potwierdził, czy rudzielec.
Rudy nie spuszczał go z oka. Napięty. Bardzo mu zależało. Chciał się pokazać. Neandertalczyk i Major na pewno go obserwowali. Gdyby dostał baty, zawiódłby mocno. Darliby z niego łacha.
Było jasne, że Rudy będzie walczyć na śmierć i życie. Zrobi wszystko, żeby zaliczyć na Suchym KO, żeby zrobić to równie spektakularnie jak Neandertalczyk z Gęstym.
O dziwo, ta myśl uspokoiła Suchego. Zbili rękawice, to było jak spięcie elektryczne. Podziałało. Otępienie odpuściło.
Stójka. Rudzielec miał na tyle rozumu, że nie rzucił się na Suchego jak wariat. Najpierw badanie przeciwnika. Kilka prostych, sprawdzanie luk, szukanie słabości.
Suchy w gardzie, przyjął na rękawice dwa lewe. Zaraz po nich poszła seria, znów dwa lewe, potem prawy i lewy hak na wątrobę. Jak na worku treningowym. Automatyzm, Rudy musiał często powtarzać tę kombinację.
Suchy uderzył prawym prostym w splot słoneczny, celował pomiędzy łokcie. Za prawym poszedł hak na wątrobę, ale przeciął powietrze. Chciał, żeby rudzielec pilnował dołów, ale ten był szybki. Odskoczył, skontrował prawym. Suchy ledwo zdążył z gardą. Cios poszedł po rękawicy, ześlizgnął się. Znów dwa lewe i prawy. Rudy się rozkręcał, nabrał pewności siebie. Pracował na nogach jak irlandzki tancerz.
– Dawaj go, Suchy, kurwa!
Koniec badania. Rudy był już pewny, że rozpracował przeciwnika, a może uznał, że czas pokazać swoje atuty. Low kick na łydkę. Jeden za drugim. Próbował osłabić stabilność Suchego. Szło mu dobrze, Suchy miał wrażenie, że dostał żelaznym prętem. Przepuścił szczęśliwie kolejnego low kicka, cofając lewą nogę. Powrót do pozycji, kopnięcie w przód na brzuch Rudego. Skarcił chłopaka. Okrzyk kolegów:
– Masz go, Suchy!
Rudy chciał pokazać, że to był wypadek przy pracy. Ruszył. Plan jasny, rozerwać Suchego na strzępy. Skrócenie dystansu, uderzenia rudzielca były precyzyjne, nadlatywały z każdej strony. Nie robiły Suchemu dużej krzywdy, żaden nie był ciosem na nokaut, ale widać było, kto tu jest w gazie.
Suchy poszedł na wymianę. Przestał się cofać. Dołączył lepszą pracę nóg. Schodził w bok, na prawo od wysuniętej stopy rudzielca. Szukał dogodniejszej pozycji. Tamten wyczuł intencje, wiedział, że jest szybszy. Po każdej serii ciosów odskakiwał. Sierpy i proste Suchego coraz częściej przecinały powietrze. Rudy jak ninja z Assassin’s Creed Shadows.
Połowa rundy. Pies poczuł krew. Dosłownie, bo Suchy zdał sobie sprawę, że z nosa buchnęła mu jucha. Przeciwnik wydawał się nie do trafienia. Uderzał coraz swobodniej, zaczynał się z Suchym bawić.
Cholera.
Lewy, lewy, prawy i lewy hak na wątrobę Suchego. Znów automatyzm. Kontra. Rudzielec opuścił gardę wystarczająco, żeby Suchy wyprowadził sierp. Wykorzystał do tego cały skręt tułowia i siłę mocno osadzonej nogi.
Głowa rudzielca odskoczyła. Suchy był pewny, że tamtemu zadzwoniło we łbie jak na kościelnej dzwonnicy. Zaraz za sierpem poszedł lewy prosty. Rudy próbował klinczować, zbyt oszołomiony, by odskoczyć. Suchy zszedł nisko, obalił psa na matę, aż huknęło.
Chłopaki darły japę.
Suchy dosiadł rudzielca i zaczął wbijać gwoździe, ale szok u Rudego minął, pies wiedział, jak się bronić. W walce w parterze miał spore doświadczenie. Suchy czuł, że tamten za chwilę się wywinie i role się odwrócą. Rudzielec oplótł go nogami, próbował przerzucić na bok. Suchy starał się utrzymywać kontrolę.
Wciąż w parterze. Rudy agresywny, sięgał po stopę Suchego, chciał mu założyć klucz. Jeśli mu się uda, Suchy będzie musiał odklepać.
Żaden nie dawał za wygraną. Walczyli o życie. Suchy wiedział, że nawet jakby miał tutaj wypluć płuca i połamać gnaty, to nie odpuści. Pieprzyć wszystko. Z tarczą albo na tarczy. Dzisiaj był moment przełomowy. Jeśli go nie wykorzysta, będzie tylko chłopcem na posyłki. Nie było takiej opcji. Wyrwie Rudemu serce, choćby zębami.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, o co chodzi. Ktoś klepnął go w plecy. Suchy drgnął, odwrócił głowę w bok.
– Zostaw. Puść go.
To był boss.
Suchy miał ciemne plamy przed oczami. Jego przeciwnik się odturlał. Zmierzyli się wzrokiem. Dużo napsutej krwi między nimi. Pewne sprawy należało załatwić do końca, ale nie dzisiaj.
Major był już ubrany, Ostry w szatni. Rudy skoczył za Neandertalczykiem. Psy sprawnie się zwinęły.
– Co jest? – zapytał Suchy, patrząc na wychodzących. Dyszał, ledwo łapał powietrze.
– Mają wezwanie.
– Chuj z nimi! – Gęsty skoczył do Suchego. – Miałeś go, kurwa, Suchy!
– Jasne. – Suchy pokiwał głową. Zdobył się na zawadiacki uśmiech. Otarł nadgarstkiem nos.
Robił dobrą minę do złej gry. Jeszcze chwila i to on zszedłby na tej macie.
– Zbieramy się – zarządził boss.
Podszedł do Suchego, poklepał go po plecach. Jasny przekaz. Suchy nie skrewił, nie zwiódł. Boss miał nosa do chłopaków, wiedział, na kogo postawić.
Suchy przeszedł do szatni, wyciągnął z torby dwie tabletki. Painkiller. Żył z bólem od miesięcy. Wymagał od siebie za dużo i za szybko. To jasne. Głowa pękała mu na pół, w bebechach zaciskał się węzeł. Wybrał takie życie, musiał się przyzwyczaić. Wiedział, na co się pisze. Gangsta style, gangsta life, gangsta pain.
Łyknął tabletki, popił kranówą. Popatrzył w lustro. Dotknął nosa, poruszył nim. Obtarty, bez złamań. Kilka obcierek na skroni i czole. Przejechał dłonią po krótko ostrzyżonych włosach. Z trudem rozpoznawał się w lustrze. Dwanaście kilo mniej. Stąd przezwisko. Chłopaki nie wysiliły się zbytnio. To Gęsty, gdy zobaczył go po raz pierwszy, zapytał, co to za suchotnik na macie.
Ksywa Suchy się przyjęła. Miał wrażenie, że już zapomniał swojego prawdziwego imienia. I dobrze. Myślał inaczej, zachowywał się inaczej, był zupełnie kimś innym. Już nigdy nie będzie sobą.
***
Inspektor Zimny zbliżył się do budy na kółkach, której użyczono policji. Kiwnął głową młodemu aspirantowi, pilnującemu wejścia. Wyminął go i wszedł po schodkach. Zanim otworzył drzwi, obejrzał się za siebie, powodowany dziwnym uczuciem, które zagnieździło mu się z tyłu głowy.
Zimny zlustrował dach stadionu, spojrzał na diabelski młyn, a potem objął wzrokiem całe wymarłe miasteczko. Idealna scenografia do horroru, jakiegoś dystopijnego serialu. Zimny uwielbiał seriale, oglądał je samotnie, czasem po kilka sezonów w bezsenne noce. Serial z takim wprowadzeniem jak dzisiaj na pewno przyciągnąłby jego uwagę. Mógł być dobry, cholernie dobry. Dużo się w nim mogło wydarzyć. Spore pole do popisu dla zwrotów akcji. Rzeczywistość filmowa był jednak inna od tej, z którą mierzył się na co dzień. Wynik śledztwa w tej akurat sprawie będzie rozczarowujący.
Zimny odwrócił się w stronę drzwi. Nacisnął klamkę, wkroczył do ciepłego pomieszczenia. Przez różnicę temperatur zaczerwieniły mu się policzki. Nie lubił tego.
W budzie były dwa pomieszczenia, małe i całkiem spore. Zimny popatrzył na siedzących na kanapach ludzi. Dwie pary: starsza i młodsza, do tego samotny mężczyzna. Wciąż byli w szoku. Drgnęli na widok Zimnego. Jakby spodziewali się, że przez te drzwi wejdzie ktoś zupełnie inny. Staszek Kęsik nie zamierzał jednak ruszać się z karuzeli.
– Dobry wieczór państwu, inspektor Arkadiusz Zimny. Chcę z każdym z państwa zamienić kilka słów.
– Czy to konieczne teraz właśnie? Siedzimy już tyle czasu. Chcielibyśmy wrócić do domu, małżonka źle się czuje.
– Gdybym mógł porozmawiać z facetem z dziurą w głowie zamiast z państwem, z pewnością tak bym zrobił. Denat czuje się jednak gorzej od pana małżonki.
– Nie musi pan w taki sposób…
Mężczyzna zamilkł chyba pod wpływem spojrzenia Zimnego. To potrafiło mrozić. Nawet czerwone policzki inspektora nie popsuły efektu. Zimny popatrzył na samotnego mężczyznę.
– Zacznę od pana.
Ten skinął głową.
Inspektor ocenił świadka wzrokiem. Znoszony garnitur, ręce razem na kolanach. Palce miętoliły kaszkietówkę. Szara cera, szare oczy. Grubo po pięćdziesiątce. Blady, jakby nie wychodził z piwnicy od kilku lat. Nikt takich nie zauważa, są przezroczyści. Przezroczyści widzą za to wszystko.
– Zapraszam. – Zimny wskazał pokoik. W sam raz do rozmowy na osobności.
Inspektor zmierzył wzrokiem milczące pary. Młodzi siedzieli przytuleni. Chłopak obejmował dziewczynę, wspierał. Gość, który tak bardzo przejmował się stanem żony, siedział od niej daleko. Naburmuszony, obrażony na świat. Buc Będzie miał więcej czasu na obrażanie się. Zimny zawoła go na końcu, jak facet będzie bliski eksplozji.
Inspektor zamknął drzwi. Biurko, dwa krzesła. Piękny pokoik przesłuchań.
– Niech pan usiądzie. Jak się pan nazywa?
– Stanisław Fronczak.
– Zimno jak diabli, panie Stanisławie …
Inspektor nie patrzył na mężczyznę, stał do niego tyłem. Kiwał się na piętach w przód i w tył, gapiąc się na ścianę, na tablicę z grafikiem pracowników, zdjęcia, pocztówki. Następny przystanek objazdowego miasteczka: Opole. Tam też mieli stadion. Ciekawie by było, gdyby i tam się znalazł snajper. I tak od miasta do miasta… Nie, Zimny taki serial wyłączyłby po dwóch odcinkach.
– Zimno… ma pan rację – potwierdził przezroczysty. Jego głos przypominał szelest liści.
Inspektor obrócił się ze zdziwieniem, jakby zapomniał, po co wszedł do tego pokoju. Odsunął krzesło od biurka, usiadł, założył nogę na nogę. Wygładził płaszcz, strzepując pyłki i zabrudzenia.
– Ma pan kota.
Stwierdzenie. Przezroczystego nikt nie widział, ale on obserwował innych uważnie.
– Pan już nie ma?
Zaskoczenie. A czemu było tu się dziwić? Tylko kociarz zadaje takie pytania.
– Nie mam. Właściwie to już nic i nikogo.
Rzewna historia na horyzoncie. Szary człowiek z nudnym życiem, tragicznymi opowieściami, których nikt nie chciał słuchać.
– Wspomnienia?
Było jasne, o co Zimny pyta. Facet się połapał. Skinął głową.
– Kiedyś… były czasy, że przychodziłem do lunaparku z żoną.
– Znał pan zastrzelonego mężczyznę?
– Nie. – Potrząśnięcie głową, lekkie skrzywienie ust. Szary mężczyzna sam się nad tym zastanawiał. Wiele twarzy widział w życiu, lecz po latach wszystkie są do siebie podobne.
– Niech pan mi opowie o tym człowieku.
Wahanie. Przezroczysty miał co opowiadać i chciał to zrobić. Gdy wróci do pustego mieszkania, nie będzie miał nikogo, komu by mógł opowiedzieć, co sobie pomyślał, gdy zobaczył faceta żywego, a potem martwego.
– Chyba się spodziewał, że kogoś spotka. Myślał, że to ja.
Zimny pokiwał głową jak dobry słuchacz. Czekał.
– Jak wchodziliśmy do wagonika, to się rozglądał. Dyskretnie, ale widać było, że jest spięty. Ta przejażdżka w ogóle go nie interesowała. Jak już ruszyliśmy, popatrzył na mnie, odwróciłem wzrok. Wtedy…
Jasne, wtedy to się stało.
– Potem nie mogłem oderwać od niego spojrzenia.
Zimny przestał potakiwać. Przezroczysty wspomniał niedaleką przeszłość. Widział twarz Kęsika. Matowe, martwe oczy.
Takich oczu Zimny widział w życiu mnóstwo. Ten widok też go fascynował. W chwili śmierci coś gasło w człowieku, jak w ekranie telewizora. Pozostawała poświata z nieokreślonym powidokiem. Może nakładały się w nim obrazy całego życia.
– Widział go pan wcześniej, przed wejściem do karuzeli?
– Tuż przed.
Nuda. Scena przesłuchania bez życia. Proza policyjnej pracy.
– To był policjant, prawda? Pana znajomy?
Zimny nie odpowiedział. Wyobraził sobie tego mężczyznę na miejscu Kęsika. To mogłaby być fascynująca historia. Dlaczego ktoś chciałby zastrzelić tak przeraźliwie nijakiego człowieka?
Wskazał świadkowi wyjście, obaj ruszyli do drzwi. Inspektor zatrzymał się w progu.
– Może pan iść do domu.
– Dobranoc…
Przezroczysty wyminął się na schodach z młodą dziewczyną. Ta weszła do środka, popatrzyła na inspektora.
– Pracujesz tutaj? – zapytał Zimny.
– Tak.
Czekała na kolejne pytanie, ale Zimny takiego nie miał.
– Chce pan herbaty? Kawy?
– Nie.
Mógł powiedzieć dziękuję. Dziewczyna wydawała się miła, empatyczna. Pewnie dlatego nie powiedział. Empatyczni ludzie są męczący.
– Wasza kolej. – Zimny zwrócił się do młodej pary. Popatrzył na buca. Ten na twarzy był purpurowy. Dobrze, dzięki temu jego własna czerwona twarz mniej się wyróżniała.
Inspektor zamknął za młodymi drzwi.
– Usiądźcie.
Zimny oddał drugie krzesło chłopakowi. Ustawił je tak, żeby ten złączony uściskiem organizm nie musiał się rozdzielać. Usiedli więc, jak stali, wciąż w objęciu. Fascynujące. Zimny zastanawiał się, czy spadną z krzeseł.
– Widzieliście zabitego mężczyznę przed wejściem na karuzelę?
– Nie. – Chłopak pokręcił głową.
Dziewczyna również.
– Też nie widziałaś?
– Nie widziała – odpowiedział chłopak.
Zimny oparł się o ścianę. Przyglądał się chwilę tej dwójce.
– Ktoś z nim rozmawiał?
– Nikt. – Chłopak patrzył mu prosto w oczy. Nie uciekał wzrokiem. Bohater, wciąż chronił ukochaną. Gdyby to w jej stronę leciała kula, pewnie złapałby ją zębami.
– Patrzył na was? Miał kontakt wzrokowy z kimś na karuzeli?
– Nie patrzyliśmy na niego. – Chłopak wzruszył ramionami.
Dziewczyna pokiwała głową.
– Czyli patrzyliście tylko na siebie… – skwitował Zimny. – To po co wam była w ogóle ta karuzela? Idźcie już. – Otworzył drzwi na oścież.
Zakochani wydawali się zdumieni, ale pospiesznie opuścili pomieszczenie. Zimny wyjrzał przez próg.
– Zapraszam panią – powiedział do kobiety siedzącej z dala od męża.
– My razem. – Twarz mężczyzny przybrała szarosiny odcień.
– Nie, osobno. Co widać.
Kobieta się uśmiechnęła. Wstała z kanapy, weszła do pokoiku. Zimny zamknął za nią drzwi.
Redakcja
Joanna Mika
Korekta
Janusz Sigismund
Projekt graficzny okładki
Mariusz Banachowicz
Skład i łamanie wersji do druku
Marcin Labus
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025
© Copyright by Tomasz Duszyński, Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788383299945
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w Internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Część I
Strona redakcyjna
Spis treści
