Mechaniczny człowiek i szkoła złodziei. Zuza Wróbel, tom 2 - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Mechaniczny człowiek i szkoła złodziei. Zuza Wróbel, tom 2 ebook i audiobook

Tomasz Duszyński

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zuza Wróbel ma ogromny talent do... wpadania w kłopoty. Pewnego czerwcowego dnia jest świadkiem włamania do domu pasera Precla. Łupem rabusia padają zegar i książka. Zuza i Anka Sikora stają oko w oko ze złodziejem i jego… skarpetką. Śledztwo prowadzi je do słynnego Domu Mody Herse i zakładu zegarmistrzowskiego. Dziewczyny poznają historię Vaucansona, genialnego wynalazcy i twórcy pierwszych automatów. Komu zależy na odszukaniu mechanicznych przedmiotów, dlaczego słynny komisarz Antoni Wróbel unika wróżbitów i wróżek, kim jest Wielki Magnetyzer i dlaczego Zuza chce się uczyć złodziejskiego fachu? Pytań jest wiele. To sprawa idealna dla Detektywów z Domu pod Dębem!

 Ekscytująca historia automatów, wskazówki ukryte w zegarach, wróżbici i hipnoza, szkoła złodziejska i rodzinna tajemnica. Do tego rywalizacja, humor, groza i śmiech. Dużo śmiechu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Pola Błasik

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PROLOG

Mam na imię Zuza, Zuza Wróbel, i jestem detektywką. Myślę, że już oficjalnie mogę nadać sobie taki tytuł po wydarzeniach, w które ostatnio się wplątałam. Afera szpiegowska na międzynarodową skalę, przymusowa kąpiel w Wiśle, po której niemal zostałam topielicą, i wyprowadzenie w pole obcego wywiadu to nie lada wyczyn, prawda? Zwłaszcza gdy człowiek uświadomi sobie, że to wszystko wydarzyło się zaraz po moim przyjeździe do Warszawy.

Co robię w stolicy? Mieszkam u wujka i cioci na czas nauki w tutejszym gimnazjum. Mieszkałam do tej pory w małym miasteczku pod Łodzią. Rodzice uznali, że w Warszawie mam większą szansę na rozwijanie swoich niezliczonych talentów. Co to za niezliczone talenty? Nie do końca jestem pewna. Odkryłam ostatnio tylko jeden z nich. To wpadanie w kłopoty. Rozwijam tę niezwykłą umiejętność z ogromnym zaangażowaniem i poświęceniem. Dwukrotnie mierzono do mnie z rewolweru, porwano i szantażowano. To chyba o czymś świadczy? Przyznam, że gdyby dowiedzieli się o tym rodzice, na pewno zabraliby mnie z Warszawy w okamgnieniu. Byłoby mi trochę przykro z tego powodu, bo stolicę bardzo polubiłam i poznałam tu kilku nowych znajomych, z którymi niesamowicie się zżyłam.

Przede wszystkim muszę wam wspomnieć o mojej najlepszej przyjaciółce, Ance Sikorze! To dzięki niej udało mi się wyjść cało z ostatnich opresji. Anka jest moim przeciwieństwem i zarazem aniołem stróżem. Zanim coś powie, zastanowi się nad tym kilka razy. Na pewno nie jest narwana i jest moim głosem rozsądku, gdy ten rozsądek wyparowuje mi, z trudnych do zrozumienia przyczyn, z głowy. Stanowimy z moją przyjaciółką wyjątkowy ptasi, jak to Wróbel i Sikora, duet. No naprawdę, nie mogłam sobie wyobrazić lepszej koleżanki i powierniczki. Mam nadzieję, że nasza przyjaźń przetrwa mimo moich oczywistych tendencji do pakowania się w sam środek kryminalnych afer.

Do grona bliskich znajomych zaliczam też Franka i Henia. To chłopcy sprzedający gazety na warszawskich ulicach. Obaj imają się różnych zajęć, próbując zarobić na swoje utrzymanie. Mają trudne życie, którego im nie zazdroszczę. Nie mają domów i rodzin. Żyją w szałasach przy wysypiskach śmieci z innymi dzieciakami. Wiedząc, jak muszą sobie radzić, doceniam to, co sama mam: dach nad głową, własny pokój i bliskich, którzy się mną opiekują.

Chyba powinnam jeszcze przedstawić wam Bartka i Tadeusza. Poznałyśmy ich z Anką podczas ostatniej prowadzonej przeze mnie sprawy związanej z Enigmą, czyli maszyną szyfrującą. To nasi konkurenci. Pan „Tadeusz z Soplicowa” i jego wierny przyboczny „Sancho Pansa” wciąż wchodzą nam w paradę. Chyba trochę się wyzłośliwiam. Ale ci dwaj, zwłaszcza Tadek, działają mi strasznie na nerwy. Tadeusz zachowuje się jak pan na włościach, hrabia i książę w jednym. Przyznaję, jest inteligentny, ma sporą wiedzę i posiada umiejętność dedukcji, której wielu mogłoby mu pozazdrościć, ale to nie znaczy, że powinien zadzierać nosa tak bardzo, żeby nie widzieć czubków swoich butów! Nie ukrywajmy, Sherlockowi Holmesowi mógłby co najwyżej parzyć herbatkę. Wywyższa się, jakby pozjadał wszystkie rozumy i był najmądrzejszym człowiekiem na tej planecie. Skromność to dla niego pojęcie obce. Czekam, aż wreszcie wyrośnie z tej dziecinady. Nie łudzę się jednak zbytnio. Pewnie stanie się to dopiero, gdy dobiję do setki.

No tak, a wujek i ciocia? O nich też powinniście wiedzieć. Ciocia, Helenka Winiarska, jest aktorką. Pracuje w Teatrze Polskim w Warszawie i całkowicie poświęca się swojej pracy zawodowej. No, prawie całkowicie, bo poświęca się też pracy nad kształtowaniem charakteru wujka Antoniego. To wymagające zadanie, bo do wujka trzeba mieć anielską cierpliwość. Ale o wujaszku za chwilę. Ciocia jest niesamowitą aktorką, przyznaję, że podpatruję ją, gdy tylko mogę, i staram się nauczyć od niej kilku scenicznych sztuczek. W pracy detektywa przeistoczenie się w jakąś postać jest niezmiernie istotne. Mimika, gesty, sposób mówienia… żeby wcielić się w jakąś rolę, trzeba pamiętać o wielu ważnych sprawach. Ciocia posiada do tego naturalny dar. Czasem trudno mi w granej przez nią postaci dostrzec prawdziwą Helenkę Winiarską. Moja krewna staje się na scenie zupełnie inną osobą.

Wujek też ma problem, by ciocię rozpoznać pod scenicznym kostiumem. Ostatnio, tuż przed spektaklem, odwiedził Helenkę za kulisami. A że Antoni jest roztrzepany i zapomniał, jaką rolę ciocia ma grać, to gdy wszedł do jej garderoby, od razu stanął na baczność. Ciocia wcieliła się akurat w marszałka Piłsudskiego, więc na widok wujka krzyknęła do niego służbiście: „Komisarzu Wróbel, do hymnu!”. I wujek dopiero przy drugiej zwrotce się połapał, że Piłsudskiemu ze śmiechu odklejają się wąsy.

No, z tym moim wujkiem to naprawdę mamy z ciocią trzy światy. Już zapewne wiecie, że Antoni Wróbel jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym komisarzem policji w stolicy. W jego pracy zawodowej tego roztrzepania na szczęście nie widać. Wujek, gdy zajmuje się jakąś sprawą, ma umysł jak brzytwa. Jest niesamowicie inteligentny i spostrzegawczy. Dostrzega to, czego nie dostrzegają najlepsi śledczy. Nic dziwnego, że co jakiś czas gazeciarze z warszawskich ulic wykrzykują nagłówki artykułów, w których pojawia się nazwisko mojego wujka. Brzmi to mniej więcej tak:

– Komisarz Wróbel przyskrzynił gang Stefka Borsuka! Borsuk stracił zęby na stalowej ręce sprawiedliwości. Kolejny kasiarz za kratami!

Stalowa ręka sprawiedliwości. Cóż, nic bardziej mylnego. Wujek na zrobionego ze stali nie wygląda. Ma dosyć spory brzuch, jest niski, a jego ręce nie mają imponującej długości i powiedziałabym, że wykonane są z nieco mniej twardego tworzywa. Hasła wykrzykiwane przez gazeciarzy muszą być chwytliwe i nie ma co z nimi polemizować. Franek i Henio uwielbiają mojego wujka i często wykrzykują o Antonim mocno podkoloryzowane informacje. Wujkowi chyba to nie przeszkadza. Jak mogłoby przeszkadzać choćby coś takiego:

– Morderca w rękach polskiego Sherlocka Holmesa! Antoni Wróbel znów ocalił Warszawę!

Oczywiście czasem pojawiają się i mniej udane próby reklamowania prasowych artykułów:

– Antoni Wróbel, orzeł polskiej policji! Wróbel dorwał Bociana. Groźna szajka już nie obrośnie w piórka!

Ciocia, gdy usłyszała, jak jeden z gazeciarzy wykrzykuje ten tytuł na Marszałkowskiej, dostała ataku śmiechu. Wujek wykupił cały nakład, żeby sprzedawca przestał wykrzykiwać o komisarzu Wróblu, orle warszawskiej policji.

Przyznam, kiedyś zazdrościłam wujkowi tych wszystkich artykułów. Ale po sprawie Enigmy doszłam do wniosku, że lepiej, żeby nikt o moich detektywistycznych przedsięwzięciach nie wiedział. Przede wszystkim nie chciałam, żeby wujek odkrył, czym zajmuję się po szkole, a czasem i w jej trakcie. Jak nic dostałabym szlaban. Jak to mówią, im mniej wiesz, tym lepiej śpisz. A wujek najczęściej śpi jak niedźwiedź i to chyba bezpieczniejsze dla nas wszystkich.

Co jeszcze o wujku… Oddany jest swojej pracy jak mało kto, ale gdy wraca do domu, najchętniej by się już z niego nie ruszał. Siada w swoim ulubionym fotelu, czyta gazetę albo książkę i uśmiecha się sam do siebie. Wujek jest domatorem. Gdyby mógł, spędziłby całe życie z ciocią w domu. Nie daj Boże, gdy ktoś w wolnym dniu do Antoniego dzwoni. Wujek czerwienieje wtedy na twarzy, memła coś pod nosem, jakby gryzł straszliwie rozciągliwy ser, i w końcu, tupiąc ciężko nogami, zmierza do aparatu telefonicznego. Na nieszczęście wujka dzwonią do niego często. A to z wieścią o jakimś morderstwie, włamaniu, porwaniu czy tak jak ostatnio w sprawie zaginionego kota. To dopiero była sprawa! Wujek słuchał wtedy osłupiały jakiejś kobiety, która nie dała mu dojść do słowa. Antoni był w kropce, bo jako dobrze wychowany dżentelmen nie chciał po prostu odłożyć słuchawki. Kobieta przedstawiła wujkowi cały życiorys Pimpusia, swojego domowego pupila. Jeśli wierzyć tej relacji, był to piąty w miocie, najsłabszy, ale najwspanialszy kot pod słońcem. Ze znaków szczególnych miał na łapach czarne skarpety, plamkę pod okiem i puszysty ogonek zawijający się do góry. Pimpuś miał też charakterystycznie miauczeć, akcentując miauknięcie na iii-iii. A gdy był zły, to podobno szczekał na ludzi. No rysopis pierwsza klasa. Jak wujek nam to potem opowiadał, to miałam tego kota przed oczami. Gdyby dodać mu buty, pewnie śmiało mógłby zostać kotem z jakiejś bajki.

Gdy kobieta wreszcie streściła trzy ostatnie lata życia kota, jego przygody, wzloty i dosłowne upadki z drugiego piętra, wujek powiedział jej, żeby sprawdziła, czy kota nie ma w łazience. Kobieta zamilkła, poprosiła, żeby wujek poczekał przy telefonie, i sprawdziła łazienkę. Kot się znalazł. Niesłychanie uszczęśliwiona wróciła do swojego rozmówcy i powiedziała, że Antoni Wróbel jest jasnowidzem. Wujek zazgrzytał zębami, bo jasnowidzów i innych mistrzów wiedzy tajemnej nie lubi, po czym powiedział, że tych wątpliwych talentów nie potrzebuje, bo słyszał miauczenie Pimpusia, to charakterystyczne iii-iii, i odgłos drapania, a potem szczeknięcie. Wujek to jednak mistrz dedukcji, przy którym Sherlock Holmes, Arsen Lupin i Hercules Poirot to amatorzy dziecinnych zagadek.

Wydawałoby się, że ta sprawa z kotem przejdzie bez echa. Nic bardziej mylnego. Na drugi dzień, gdy szliśmy z wujkiem i ciocią ulicą, Franek gazeciarz wydarł się na cały głos:

– Kot Pimpuś ocalony przez Wróbla! Komisarz Wróbel uratował kota hrabianki Koteckiej!

Naprawdę nie wiedzieliśmy, że właścicielką Pimpusia była hrabianka. Wujkowi wcale to nie zaimponowało, wręcz przeciwnie. Chyba się domyślił, jakie będą konsekwencje tego prasowego artykułu, bo wysyczał jak wąż:

– Będziemy mieli zaraz cały zwierzyniec na głowie, pieska niebieska. Jeszcze tego brakowało!

I rzeczywiście, od tygodnia wydzwaniają do nas ludzie z całej Warszawy w sprawie swoich zaginionych zwierząt. Mieliśmy nawet telefon z Gdańska. Dzwoniła kobieta, która miała bardzo chrapliwy głos. Chciała, żeby wujek natychmiast przyjechał do Gdańska i ją uratował, bo wpadła w ręce bahhhbarzyńców. Okazało się, że zadzwoniła do wujka papuga. Do dzisiaj nie wiemy, jak to ptaszysko znalazło numer wujka i wykręciło dziobem cyferki na aparacie. Bahhhbarzyńcami okazała się bardzo miła rodzina, która zaledwie dzień wcześniej kupiła papugę w sklepie zoologicznym.

Ale zaraz, o czym to ja…

No tak, mówię wam o tym wszystkim, żebyście wiedzieli, z kim mam do czynienia na co dzień. Teraz rozumiecie, jak bardzo muszę się pilnować, żeby prowadzić w tajemnicy przed wujkiem, komisarzem warszawskiej policji Antonim Wróblem, sprawy detektywistyczne. Nie jest to łatwe. Muszę się pilnować na każdym kroku. A jak już wiecie, lubię wpadać w kłopoty i podskórnie czułam, że niedługo wydarzy się coś ważnego. Tyle że nie sądziłam, że nastąpi to tak szybko.

 

kilka miesięcy wcześniej

 

– Jesteście gotowe, moje drogie? – zapytał wujek Antoni.

– Na co? – Ciocia Helenka uniosła brwi. Wymieniłyśmy zaskoczone spojrzenia.

– No jak to na co? – Wujek zamachał rękami. – No jak to na co, moje drogie? Jedziemy na ulicę Hożą, do kinoteatru Hollywood. Wspominałem o tym wczoraj…

Ciocia pokręciła głową.

– To może przedwczoraj? – próbował dalej Antoni.

– Nawet nie przedprzedwczoraj, mój drogi. Nic nie mówiłeś o jakimkolwiek wyjściu przez ostatni rok. Nie żebym była przeciwna.

Ciocia poderwała się z fotela. Działała szybko, żeby Antoni się czasem nie rozmyślił. Wyciągnięcie wujka z domu było zadaniem prawie niemożliwym. A jeszcze żeby takie wyjście zaproponował z własnej inicjatywy? Wymijając Antoniego w drodze do pokoju, dotknęła jego czoła. Sprawdziła zapewne, czy nie ma gorączki.

– Zuziu, przebierz się szybko!

– Tak, tak. Już, ciociu! – Przyznam, że akurat wciąż trwałam w osłupieniu. Propozycja wyjścia do teatru była do wujka całkowicie niepodobna. Idąc do swojego pokoju, zwalczyłam odruch, by podobnie jak ciocia Helenka dotknąć czoła Antoniego.

– A na co idziemy do kinoteatru, Wróbelku?

Usłyszałam przytłumiony odległością głos krewnej. Wujek, czekając na nas, zasiadł w fotelu i zaszeleścił gazetą.

– Słucham?

– Na co idziemy? Spektakl? Przyznam, że nie słyszałam, żeby tam coś szykowali…

– No tak, no tak… – Wujek odpowiedział cioci w sposób mocno podejrzany.

Zdążyłam się przebrać, wyjrzałam z pokoju i spojrzałam na Antoniego. Być może to jego roztargnienie związane było z jakimś artykułem, w który się zagłębił.

– Ale co z tym spektaklem? Pamiętasz tytuł?

– A jakoś tego, ten…

Zamrugałam. Nawet jak na wujka odpowiedź była bardzo nieskładna. Zmarszczyłam brwi. Coś mocno tu nie grało.

Ciocia wyszła z pokoju, ubrana w błękitną sukienkę i nowy płaszczyk.

– Pięknie wyglądasz, Helenko – ocenił wujek, uśmiechając się szeroko. Na pewno mówił to szczerze, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że przy okazji odwrócił od siebie uwagę.

– Wujku…

– Zuzo, ty też wyglądasz ślicznie…

Antoni Wróbel wstał z fotela i zanim zdążyłam dokończyć, znalazł się przy drzwiach.

– Taksówka czeka! – zaanonsował.

Komisarz otworzył przed nami drzwi i wkrótce znalazłyśmy się z ciocią na schodach. Poczułam się tak, jakby nas z domu wypchnął! Wszystko działo się tak szybko, że ledwie za wujkiem nadążałyśmy. Na parter dotarłyśmy w tempie ekspresowym.

– Uwaga, nie pod drabiną! – Dozorca budynku, pan Piątek, stał na najwyższym szczeblu z miotłą sięgającą sufitu. Zapewne ściągał nią pajęczyny. – Ależ panie pięknie wyglądają, fiu, fiu!

– Dziękujemy, panie Piątek – powiedziała rozpromieniona ciocia.

– Pan komisarz też niczego sobie – dodał dozorca. – Boczkiem, boczkiem… żeby pecha nie było. I żeby boczku swojego nie obić, panie komisarzu, he, he.

Wujek nigdy nie był przesądny, w ogóle nie wierzy w takie zjawiska jak piątki trzynastego czy przebiegające przez drogę czarne koty. Teraz byłam nawet pewna, że na przekór Piątkowi przeparaduje pod drabiną, nawet, ze względu na wzrost, za bardzo się nie schylając. Wujek jednak, co widziałam bardzo dokładnie, zawahał się i w ostatniej chwili drabinę wyminął. Może jednak bał się o swój boczek, znaczy się o bok.

– Dobrego wieczoru państwu życzę! – zawołał za nami dozorca.

– Wzajemnie! – odkrzyknęła ciocia, ale zrobiła to już niemal w drzwiach taksówki, bo wujek ujął ją za ramię i przemieścił błyskawicznie do samochodu.

– Zuzo! Pospiesz się, moja droga.

Bez słowa wykonałam polecenie i zajęłam miejsce obok cioci Helenki. Wujek usiadł z przodu.

– Ruszaj, Masłowski, tylko z ikrą!

– Jasne, panie władzo! Wybrał pan najszybszą kierownicę w mieście!

Oho! Niby mieliśmy jechać taksówką, a okazało się, że za kierownicą siedział podwładny wujka. Teraz to już nie było wątpliwości, że coś tu nie gra. Nie miałam jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo samochodem szarpnęło. Masłowski miał ciężką nogę.

Po raz pierwszy widziałam Warszawę jak w kalejdoskopie, którymi kiedyś, przed nastaniem ery kinowych filmów, się zachwycano. Mignęły znajoma piekarnia, restauracja, park i kiosk z gazetami. Potem przed oczami zafalowała mi sukienka cioci, bo wujek otworzył okno. Było mu gorąco i według jego własnych słów roztapiał się właśnie jak maślany pączek.

Nie roztrząsałam trafności wujkowego porównania, bo pomagałam cioci ściągnąć sukienkę z głowy. Zanim się uporałyśmy z tą niesforną częścią garderoby, kierowca zahamował, a my niemal zaryłyśmy twarzami w przednią szybę.

– Panie komisarzu, jesteśmy na adresie!

– Świetnie, Masłowski, świetnie! Wiecie, co macie robić!

Aspirant zaśmiał się i pożyczył nam magicznego wieczoru. Mrugnął przy tym znacząco.

Wujek trochę się na to mrugnięcie obruszył i łypnął na mnie i na ciocię.

Zaraz się okazało, o jaki magiczny wieczór chodzi. Stanęłyśmy na Hożej 29 przed kinoteatrem Hollywood. Wielki transparent na elewacji oznajmiał, co będzie atrakcją dzisiejszego wieczoru. Gdy spojrzałam na wymalowany kolorową farbą plakat, zaniemówiłam. Popatrzyłam na ciocię. Helenka też stanęła na chodniku jak wryta. Zamrugała kilka razy, jakby nie dowierzała własnym oczom. Potem spojrzała na mnie, żeby prawdopodobnie się upewnić, iż nie śni.

 

Magiczny wieczór z udziałem przybyłego wprost z Indii profesora nauk tajemnych,

fakira i telepaty.

Wielki Magnetyzer i moc umysłu!

 

Naprawdę, wujek z własnej i nieprzymuszonej woli zabierał nas na pokaz jednego z tych – jak ich nazywał – hochsztaplerów, naciągaczy i oszustów? Co się wydarzyło, że Antoni Wróbel, twardo stąpający po ziemi komisarz policji, zapragnął rozrywki dla mas?

Ciocia Helenka chyba także zadawała sobie to pytanie, bo zerkała na wujka z rosnącym niepokojem. Jestem pewna, że w myślach robiła już przegląd domowej apteczki i lekarstw, które miała zaaplikować mu po powrocie. Nie dziwię się jej, bo sama Antoniego w ogóle nie poznawałam!

– Cóż… ekhm… – Wujek odchrząknął, podrapał się po brodzie. – Jesteśmy już na miejscu… Za chwilę pokaz z tym całym… Magnetyzerem.

Drgnęłam wreszcie, bo na chodniku zebrał się spory tłum. Na pokaz zmierzało mnóstwo ludzi. Czuć było radosne wyczekiwanie, śmiechy i żarty. Wieczorami Warszawa ożywała. Ludzie szli na spacer do parku czy nad Wisłę. Wielu odwiedzało kina, teatry i teatrzyki rewiowe, które prześcigały się w pomysłach na przyciągnięcie klienteli. Ludzie łaknęli rozrywki, chcieli się pośmiać i odprężyć po całym tygodniu pracy, a przy tym spędzić miło czas w towarzystwie znajomych i rodziny. Takich przedstawień z magikami, wróżkami czy ekspertami wiedzy tajemnej było w Warszawie sporo. Ludzi pociąga tajemnica, lubią być zaskakiwani, a czasem przestraszeni. Jak tu nie śledzić z zapartym tchem, gdy magik przepiłowuje kogoś z publiczności na pół, a potem składa w całość, jakby nic się nie stało? Jakże nie odczuwać zaskoczenia i fascynacji, gdy znika ze środka sceny ogromna szafa, a na jej miejscu pojawia się zebra? Takimi sztuczkami właśnie zadziwiano podczas tego typu seansów. Był to rozmach niemal filmowy. Nawet jeśli sama nie wierzyłam w tajemną moc scenicznych magów, to doceniałam ich pomysłowość i umiejętności aktorskie.

– Powróżyć, kochanieńki?

Nie zdążyliśmy wejść do gmachu kinoteatru, bo na drodze wujka stanęła starowinka ubrana w grube wełniane ciuchy i kolorową chustę.

– Powróżyć? Znaczy się, chce mi pani… powróżyć?

– Oczywiście, młodzieńcze! Chyba nie jesteś głuchy?

Ciocia Helenka przystanęła, zaśmiała się, ja też stłumiłam parsknięcie.

– Dłoń mi podaj, kochanieńki, raz-dwa…

Patrzyłyśmy z ciocią z niedowierzaniem, jak wujek wyciąga rękę w stronę kobieciny i poddaje się jej tajemnym zabiegom.

– Ależ los zagmatwany! Człowiek z pana niezwykły – wyskrzeczała kobieta. – Silna osobowość, niezłomność charakteru… Mars, Saturn, jakaż linia miłości! Ojoj, ależ szczęśliwie zakochany! A ta linia, tutaj… – Kobieta podniosła sobie dłoń wujka pod same oczy. – Matko przenajświętsza…

Widziałam, jak wujek zdrętwiał na słowa wróżki. Wyrwał rękę z jej uścisku.

– Ile się należy za wróżbę? – przerwał jej nerwowo.

– Nic, oj, to lepiej, żeby pan zachował te drobne… na czarną godzinę.

Ciocia ujęła wujka pod ramię i pocieszająco pogłaskała po dłoni.

– To na pewno nic złego, proszę pani, ta wróżba, prawda? – zapytała.

– Helenko, daj spokój, ja i tak w to wszystko nie wierzę – zaśmiał się wujek, ale jego tubalny śmiech zabrzmiał sztucznie.

– Zagmatwana ta przyszłość, trudno powiedzieć, co przyniesie. – Kobieta wzruszyła ramionami. – Dużo pan złego widział w życiu i więcej jeszcze zobaczy. Taka już pana praca… taki los.

– Do widzenia szanownej pani. – Wujek postanowił zakończyć rozmowę. Uchylił kapelusza i ruszył z ciocią ku schodom.

Patrzyłam na wróżbiarkę. Ta wyczuła na sobie mój wzrok. Uniosła dłoń i skinęła na mnie palcem, dając znać, żebym do niej podeszła.

– A ty to też uważaj, dziecinko, bo te sprawy twojego wujka i ciebie dotyczą. Też jesteś w niebezpieczeństwie!

Ktoś mnie szturchnął. Usłyszałam przeprosiny, odwróciłam się tylko na chwilę. Znów chciałam spojrzeć na kobietę, ale zniknęła. Pewnie porwał ją ze sobą rozemocjonowany tłum.

Otrząsnęłam się z niemiłego wrażenia, gdy ktoś znów trącił mnie łokciem. Wypatrzyłam wujka i ciocię u szczytu schodów, przy drzwiach kinoteatru. Szybko do nich podbiegłam. Pokazaliśmy bilety i weszliśmy do wnętrza. Ustawiliśmy się w kolejce do szatni, gdzie widzowie zostawiali futra i płaszcze.

Teatralna salka szybko zapełniła się ludźmi. Przez gwar śmiechów i rozmów przebijała się orientalna indyjska muzyka. Tworzyła bardzo specyficzny klimat, któremu towarzyszył zapach kadzideł. Kurtyna zasłaniająca scenę wyglądała imponująco. Wymalowano na niej fakira siedzącego na dywanie z igieł. Mężczyzna w turbanie grał na flecie, hipnotyzując ogromną kobrę. Zastanawiałam się, czy Wielki Magnetyzer będzie wyglądał identycznie.

– Pierwszy rząd? No proszę! – Zdziwieniom cioci nie było końca. – Aleś się postarał, Antoni! No, no!

Wujek burknął coś pod nosem, chyba czuł się jeszcze nieswojo po przepowiedni wróżbiarki.

Światła przygasły, to było sygnałem dla widzów, żeby zajęli miejsca. Głośne rozmowy zamieniły się w szepty i chichoty. Atmosfera wyczekiwania stawała się coraz bardziej wyczuwalna. Sama byłam ciekawa, jak ten mistrz wiedzy tajemnej wygląda i jakie przygotował sztuczki na dzisiejszy wieczór.

Przyznam, że w magię nie wierzę. Uważam, że wszystko można wyjaśnić racjonalnie. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu niewielu dałoby wiarę, że można przesyłać za pomocą fal radiowych dźwięki: muzykę i głos radiowego prezentera. A już na pewno niewielu było wizjonerów, którzy mówili o tym, że na odległość można przesłać ruchomy obraz. Gdyby pół wieku temu pokazać komuś odbiornik radiowy czy ekran kinowy, pomyślałby, że to magiczne sztuczki. Ale czy to była magia? Oczywiście, że nie!

Magicy odznaczali się po prostu zręcznością i pomysłowością, dzięki którym potrafili tworzyć iluzję. Prawdziwej jednak magii w tym przecież nie było.

Popatrzyłam na ciocię Helenkę. Mrugnęła do mnie. Chyba ta nieoczekiwana rozrywka przypadła jej do gustu. Przeniosłam spojrzenie na Antoniego. Siedział napięty jak struna, chwilami jednak rozglądał się na boki. Czyżby kogoś wypatrywał?

– Szanowni państwo!

Aż podskoczyłam na tę głośną zapowiedź. Nie tylko ja, bo kilka okrzyków zaskoczenia dobiegło z innych rzędów.

– Szanowni państwo! – powtórzył konferansjer, obniżając głos. Starał się zapewne brzmieć tajemniczo. – Jakież to potężne siły tajemne tkwią w człowieku? Wciąż rzecz to niezbadana. Dziś poznają państwo niezwykłą osobowość. Przedstawiciela rodzaju ludzkiego, w którym tkwią olbrzymie moce. Dzięki sile swego ducha wprowadzi się w trans, w którym nie będzie odczuwał bólu, za to przyciągać będzie metal i odczytywać to, co ukryte…

– Stefka, słyszałaś? Może uda mu się odnaleźć ten kolczyk, co go zgubiłaś?

Sala ryknęła śmiechem na uwagę jednego z widzów. Zaraz jednak uciszono dowcipnisia stosowną reprymendą i ponownie zapadła cisza.

Niezrażony konferansjer kontynuował:

– Ten mistrz wiedzy tajemnej ma zdolność przesuwania przedmiotów, odczytywania przyszłości i daną nielicznym umiejętność lewitacji. Człowiek ten przez lata ukrywał się w niedostępnych wąwozach Himalajów, gdzie studiował nauki joginów. Wyrzekał się wtedy wszystkiego, co doczesne, pijąc jedynie kozie mleko…

– Kozie mleko, kozie mleko…

Ludzie przekazywali sobie te słowa, jakby były czymś niezwykłym. Uznałam, że widzów owładnęła już magia spektaklu, w czym niewątpliwą zasługę miał mężczyzna zapowiadający występ Wielkiego Magnetyzera.

– Oczywiście, że kozie mleko, szanowni państwo! Od starożytności wiadomo, że ma ono właściwości lecznicze i rozwija zdolności magiczne…

Pomyślałam, że jak nic konferansjer ma umowę z producentem tego mleka.

– A leczy łysinę? – zapytał ktoś z tylnego rzędu.

– Na ten placek na głowie już nawet kozie mleko nie pomoże – odpowiedział złośliwie konferansjer, wzbudzając wybuch śmiechu na widowni.

Mężczyzna na scenie poczekał, aż wszyscy się uspokoją. Ton jego głosu zmienił się jeszcze bardziej. Stał się głębszy i mroczniejszy. Popatrzyłam na ciocię, widziałam, że słucha mężczyzny z zainteresowaniem. Podobało jej się tutaj.

– Szanowni państwo! Dziś będziecie świadkami rzeczy niezwykłych. Nawet niedowiarkowie zmienią swoje zdanie, dotykając nieznanego. W scenie finałowej tego spektaklu Wielki Magnetyzer dokona transformacji swojego ciała w duchową postać swojego wewnętrznego ja i dokona bilokacji… To znaczy, że przetransportuje swoje ciało z miejsca na miejsce w ułamku sekundy! Będziecie państwo mogli zaobserwować wszystko na własne oczy. Ten ostatni wyczyn wymagać będzie jednak ciszy, skupienia i państwa pomocy. O tym jednak za chwilę. Szanowni państwo, już czas. – Orientalna muzyka ucichła. – Przed wami jedyny i niepowtarzalny mistrz wiedzy tajemnej, Wielki Magnetyzer!

Gwałtowne uderzenie w bębny sprawiło, że wszyscy aż podskoczyli. Na widowni rozległy się okrzyki zaskoczenia, bo konferansjer nagle rozpłynął się w powietrzu. Jego postać zafalowała jak obraz na płótnie i po prostu zniknęła!

Przyznam, że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Na cioci Helence także, bo odruchowo złapała mnie za rękę.

– To chyba jakiś system luster, ciociu, i być może nagranie na taśmie filmowej…

Nie byłam pewna, czy mam rację. Zobaczyłam, że wujek spojrzał na mnie przelotnie, być może on też zastanawiał się nad tym, w jaki sposób przygotowano tę sztuczkę.

Kurtyna zafalowała. Dotarły do nas usypiające dźwięki fletu. Z widowni podniosły się kolejne okrzyki, bo wymalowany na kurtynie fakir wydawał się poruszać, a wraz z nim pod wpływem tej muzyki poruszała się rysunkowa kobra.

Światła zgasły, nie pozwoliwszy przyjrzeć się dokładnie tej iluzji. Poczułam, jak cierpnie mi skóra. W tej ciemności wysoko u sufitu pojawiła się blada poświata. Z każdą chwilą stawała się jaśniejsza.

– Patrzcie, patrzcie!

Teraz i ja dostrzegłam pociągłą, bladą twarz, unoszącą się kilka metrów nad ziemią. Właściwie to głowę ozdobioną złotym turbanem, która wydawała się oddzielona od reszty ciała. Mężczyzna miał zamknięte oczy. To jego skóra wydawała się jaśnieć jakimś wewnętrznym światłem, choć zapewne skierowano na niego jeden ze scenicznych reflektorów. Gęsta broda falowała, jakby targał nią wiatr.

Nagle poświata objęła także bajecznie kolorową szatę Magnetyzera. Magik siedział w kucki, właściwie to unosił się nad ziemią w pozycji siedzącej z nogami splecionymi w sposób, który był charakterystyczny dla joginów. Mężczyzna zaczął opadać. Działo się to wolno przy dźwięku rytmicznych uderzeń bębnów.

Kilka świateł objęło teraz scenę. Dostrzegłam rozłożony na deskach dywan wykonany z długich igieł. Ludzie wstawali z miejsc, żeby lepiej wszystko zobaczyć. Chyba przestałam mrugać, nie chcąc uronić choćby chwili z tego widowiska. Jednocześnie próbowałam dojrzeć liny, na których opuszczany był magik, ale mimo szczerych chęci nie byłam w stanie wypatrzeć uprzęży, dzięki której ten człowiek lewitował.

Uderzenia w bębny stały się szybsze i bardziej rytmiczne. Pod ich wpływem moje serce także zaczęło walić niczym afrykańskie tam-tamy. Wielki Magnetyzer wystawił dłonie na boki, złączając palce i układając je w przedziwny sposób. W końcu opadł na kłujący dywan. Nawet nie pisnął. Podejrzewałam, że w spodniach miał poduszkę.

Magnetyzer pstryknął palcami. Z jego dłoni wystrzeliły płomienie. Jeden z nich zatańczył i przeistoczył się w kulę ognia. Uniosła się w powietrzu i zatoczyła krąg, podpalając umieszczone na ścianach pochodnie.Na sali rozległy się rzęsiste brawa i gromkie okrzyki bardziej krewkich widzów.

Tam-tamy ucichły. Publiczność także. Wszyscy czekali na to, co będzie dalej.

– Ależ to jest świetne – wyszeptała do mnie ciocia Helenka. – Wyśmienita zabawa!

Musiałam się z nią zgodzić. Także byłam pod wrażeniem tego przedstawienia. Przelotnie spojrzałam na wujka. Antoni, co było dziwne, niczego nie komentował. Patrzył uważnie na to, co rozgrywa się na scenie.

A właśnie w tym momencie zza kulis znów wyłonił się konferansjer. Trzymał w dłoniach żelazną tacę, a na niej kilka przedmiotów. Podszedł do Magnetyzera i mu się ukłonił.

– Czy możemy zaczynać, mistrzu?

Fakir otworzył oczy, skinął głową.

Konferansjer ściągnął z tacy chochlę. Przez chwilę trzymał ją wysoko w powietrzu, a potem przyłożył do policzka magika. Ta przywarła do skóry i na niej zawisła.

– Patrzcie, patrzcie! – zawołał ktoś z tłumu. – On jest namagnesowany!

Konferansjer nic sobie nie robił z tych okrzyków, tym razem wybrał z tacy żelazny kubek. Przyłożył go do drugiego policzka Magnetyzera. I ten przedmiot przylgnął do mężczyzny, jakby został przyklejony. Zaraz potem do ramienia mistrza wiedzy tajemnej przyczepiono żelazną kulę, patelnię i pogrzebacz.

Niemal parsknęłam śmiechem, wyglądało to zabawnie.

Publiczność reagowała jednak zupełnie inaczej niż ja. Słychać było okrzyki podziwu i zadziwienia. Gruchnęły brawa.

Konferansjer odwrócił się do publiczności i odezwał poważnym głosem:

– Potrzebuję śmiałka, człowieka silnego, który spróbuje tę oto tacę oderwać od piersi wielce czcigodnego mistrza! – To mówiąc, mężczyzna przyłożył tacę do klatki piersiowej maga. Przedmiot od razu przylgnął do ciała mężczyzny. – Czy są tu odważni? Czy też obleciał was strach?

Na tak postawione pytanie w górze pojawiło się kilkanaście rąk. Wielu mężczyzn przekonywało głośno, że to ich powinien wybrać konferansjer do tego zadania.

Przeniosłam spojrzenie na Wielkiego Magnetyzera. Pozostawał niewzruszony, wpatrywał się w jakiś punkt przed sobą. Zastanawiałam się, czy w ogóle dostrzega to, co się wokół niego dzieje.

– Pan! Tak, pan! Proszę do nas na scenę!

Wszyscy odwrócili się tam, gdzie utkwił wzrok konferansjer. Mężczyzna był olbrzymem. Nie wiem, jak udało mu się zmieścić w fotelu. Gdy wchodził po schodkach na scenę, uginały się pod nim deski. Konferansjer zmierzył go od stóp do głów. Byłam pewna, że pożałował, iż tak pochopnie wybrał do tego wyzwania prawdziwego siłacza.

– Jak ma pan na imię?

– Zygfryd! – zagrzmiał olbrzym.

– Jest pan gotowy, Zygfrydzie, czy potrzebuje pan chwili rozgrzewki?

Zabrzmiało to trochę jak kpina. Ludzie na widowni prychnęli. Zygfryd podkręcił spiczastego wąsa i zmarszczył brwi.

– Nie potrzebuję rozgrzewki – odpowiedział krótko.

Też tak sądziłam. Ten człowiek na moje oko był w stanie podnieść słonia jedną ręką.

– Na pewno? Żadnej rozgrzewki? Nie chciałbym, żeby coś pan sobie naciągnął podczas siłowania się z magnetycznym oddziaływaniem Wielkiego Magnetyzera. Odszkodowań nie przewidzieliśmy. – Konferansjer wyraźnie się droczył. Potrafił stopniować napięcie. – Ewentualne zwichnięcia, złamania czy wstrząśnienie mózgu będą częścią podjętego przez pana dobrowolnie ryzyka…

Publika nieźle się bawiła. Wszyscy się śmiali. Nie sądziłam, by takie igranie z ogniem było rozsądne. Zaczynałam się obawiać, że rozdrażniony Zygfryd wraz z tacą jednym szarpnięciem wyrwie Magnetyzerowi także serce.

– Dość tych żartów, dawaj go pan! – warknął Zygfryd.

Olbrzym odsunął konferansjera, jakby przestawiał dziecko. Zbliżył się do maga, podwinął rękawy i napiął muskuły, prezentując je publiczności.

Wzbudził sporą sensację. To chyba mu się spodobało, bo zaczął przybierać pozy jak cyrkowi siłacze.

W końcu się znudził i spojrzał na siedzącego wciąż w bezruchu fakira. Pokręcił głową z politowaniem i wyszczerzył zęby. Nachylił się nad nim i chwycił jedną dłonią za tacę. Pociągnął ją do siebie. Kpiarski uśmieszek zniknął z jego twarzy. Zmienił pozycję, tym razem łapiąc oburącz żelazny przedmiot. Widziałam, jak pod koszulą napinają się mięśnie jego pleców. Teraz Zygfryd szarpnął z całej siły.

Na widowni rozległy się chichoty. Zygfryd obrzucił dowcipnisiów groźnym spojrzeniem. Znów szarpnął, ale ani taca, ani Wielki Magnetyzer nawet nie drgnęli.

Publiczność zaczęła śmiać się z Zygfryda, co wyraźnie go rozjuszyło. Naprężał się z całej siły, by przesunąć tacę w prawo i w lewo, ale bezskutecznie.

Chyba zaczął wietrzyć jakiś przekręt, bo obszedł maga w poszukiwaniu niewidocznych zabezpieczeń.

Mnie także przyszło do głowy, że to zwykła sztuczka, na którą miała się nabrać publiczność. Chyba nawet ją rozgryzłam. Zaczynałam podejrzewać, że Zygfryd jest podstawionym aktorem, który udaje, że mocuje się z tacą przyczepioną do piersi Magnetyzera. W rzeczywistości odegrał jedynie scenę, napinając muskuły, czerwieniejąc na twarzy i udając, że nie może podołać zadaniu. Musiałam przyznać, że to udawanie szło Zygfrydowi całkiem nieźle, wczuł się w rolę doskonale. Właśnie przyłożył nogę do brzucha mistrza wiedzy tajemnej i zaparł się ze wszystkich sił, próbując oderwać tacę. Teraz dołączył drugą nogę i zaparł się, jakby chciał wyrwać drzewo z korzeniami.

Magnetyzer nawet nie drgnął. Wyglądał niczym ołowiany posąg.

– Ciekawe, jak to się skończy – szepnęła do mnie wyraźnie rozbawiona ciocia.

Zygfryd ciągnął jeszcze mocniej. Widziałam, jak nabrzmiewają mu na czole żyły. Stęknął i usłyszeliśmy odgłos prucia materiału.

Publika zamilkła, a potem ryknęła śmiechem. Zygfryd w tym czasie próbował zasłaniać rękami pęknięte na tyłku portki.

– Diabelskie sztuczki! – krzyknął. – To niemożliwe!

Jego głos jednak z trudem dało się usłyszeć w ryku wesołości, który wypełnił kinoteatr.

– Co to jest? Co się dzieje?!

Te słowa Zygfryda usłyszałam tylko dlatego, że siedziałam z wujostwem w pierwszym rzędzie. Dostrzegłam to, co zaniepokoiło olbrzyma. A było to niezwykłe zjawisko.

W pierwszej chwili myślałam, że pomiędzy Magnetyzerem a Zygfrydem pojawiła się pajęczyna. Niebieskie nici, których oszuści mogli używać do swojej sztuczki. Zaraz jednak zdałam sobie sprawę, że te nici pojawiają się i znikają, w dodatku świecą własnym blaskiem.

Publiczność zaczęła się uciszać, bo niebieskie zygzaki wyładowań stawały się coraz grubsze i coraz bardziej gwałtowne.

– Co jest!? – Zygfryd wypiszczał te słowa jak przerażone dziecko. Chciał chyba uciec ze sceny, ale okazało się, że nie może się ruszyć. Co więcej, jego buty zaczęły się ślizgać, a on sam został przyciągnięty jakąś niewidzialną siłą w kierunku Magnetyzera!

Patrzyłam na to z fascynacją, próbując znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla zjawiska, którego byłam świadkiem. Prąd! Przyszło mi do głowy, że to właśnie prąd powoduje powstawanie pola magnetycznego. Dzięki niemu można sprawić, że magnes przyciąga metal z ogromną siłą. Byłam pewna, że właśnie takiej naukowej „sztuczki” użył w tej zabawie Magnetyzer. Coś chyba jednak nie poszło zgodnie z planem. Wyładowania stawały się coraz silniejsze. Trzeszczało na scenie niczym w transformatorze. Wyczuwałam zapach spalenizny.

Dlaczego Zygfryda przyciągało do Magnetyzera?

Pasek od spodni! Pasek musiał mieć żelazną klamrę. Zygfryd chyba też się połapał, o co w tym chodzi, bo próbował go zdjąć.

Pasek wyskoczył ze spodni Zygfryda i przylgnął do tacy. Olbrzym odetchnął z ulgą. Miał już serdecznie dość tej przygody. Chciał czym prędzej opuścić scenę, ale zaplątał się we własne portki, które zsunęły mu się z bioder. Wywinął orła jak długi. Chwilę się zbierał, a potem kulejąc i podtrzymując spodnie, pokuśtykał na widownię.

Bębny znów wybiły niespokojny rytm.

Wszyscy popatrzyli na Magnetyzera. Mag otworzył oczy, uniósł dłonie i klasnął.

Taca i inne przedmioty, w tym pasek od spodni Zygfryda, uniosły się w powietrzu. Obserwowaliśmy zafascynowani, jak zaczynają wirować wokół maga. Ludzie na widowni wstawali z miejsc, żeby lepiej wszystko widzieć. Okrzyki zadziwienia przebijały się nad uderzenia bębnów.

Magnetyzer znów klasnął i żelazne rekwizyty upadły z brzękiem na podłogę.

Mag nie pozwolił rozbrzmieć oklaskom. Pstryknął palcami. Z boku sceny wyjechała skrzynia na kółkach. Magnetyzer pstryknął po raz kolejny. Z drugiej strony wyłoniła się ogromna szafa na kółkach. Mag wstał z dywanu i podszedł do skrzyni. Uniósł jej wieko, a potem włożył do środka jedną nogę. Zaraz za nią drugą. Przez chwilę stał tak do połowy w niej zanurzony. Ukłonił się wreszcie publiczności, schylił się, a wieko skrzyni nad nim się zamknęło.

Wszyscy czekali, co będzie dalej. Uważnie obserwowałam scenę, próbując odkryć, co kryje się za kolejną sztuczką.

Skrzynia poruszyła się. Podskoczyła i nagle zaczęła obracać się wokół własnej osi. Ten ruch był tak szybki i gwałtowny, że patrzyliśmy na to dziwne zjawisko jak zaczarowani.

– Jak myślisz, co się stanie, Zuziu? – zapytała mnie przejęta ciocia Helenka.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo usłyszeliśmy straszliwy huk. Ze skrzyni wytrysnęły fajerwerki, a ona sama… złożyła się niczym domek z kart. Nigdzie nie było widać Magnetyzera! Rozpłynął się w powietrzu!

– Jak on to zrobił? Jak?

Takie pytania rozlegały się z każdej strony. Byłam pewna, że mag użył jakiegoś tajnego przejścia pod sceną. Podejrzewałam, że zaraz pojawi się zupełnie gdzie indziej, i chyba nawet wiedziałam gdzie.

W tym momencie otworzyły się drzwi szafy. Magnetyzer wyszedł z niej jak gdyby nigdy nic i ukłonił się publiczności. Ludzie zaczęli bić brawo i krzyczeć na całe gardło. Mag nie czekał, aż oklaski ucichną. Znów wszedł do szafy i zamknął za sobą drzwi. Teraz ten wielki, ciężki mebel zaczął się obracać, po czym wśród okrzyków zachwytu uniósł się w powietrze.

Szafa, wirując, sunęła nad sceną. Nagle wzniosła się jeszcze wyżej, po czym, zupełnie nieoczekiwanie, runęła z wysokości blisko trzech metrów!

Ludzie zaczęli krzyczeć ze strachu. Szafa rozbiła się w drobny mak. Wstałam z fotela tak jak wujek, ciocia i inni widzowie. Byłam pewna, że jakaś lina, która podtrzymywała mebel, pękła, psując sztuczkę, i Magnetyzer upadł wraz z nią na podłogę.

W szczątkach mebla nie było jednak nawet śladu maga. Znowu rozpłynął się w powietrzu.

Przyznam, było to zdumiewające!

– Drodzy państwo! Niedowiarkowie! Bo i tacy są wśród was…

Ochrypły głos dobiegł skądś z tyłu. Obróciłam się, żeby sprawdzić, do kogo należał.

To był Magnetyzer! Lewitował nad widownią oświetlony przez dwa zawieszone u sufitu reflektory.

– Witajcie w świątyni magii! Za chwilę dostąpicie zaszczytu ujrzenia pełni mej mocy! Wyciągnijcie w górę zegarki, portfele i rodową biżuterię. Zobaczycie sztuczkę, której nie zapomnicie do końca życia!

Mag zaczął sunąć niczym duch. Wokół niego znów pojawiły się elektryczne wyładowania. Widzowie pospiesznie wyciągali z kieszeni cenne przedmioty. Jakaś kobieta obok nas zdjęła nawet naszyjnik.

Magnetyzer lewitował, szybując w kierunku sceny. Co odważniejsi widzowie z tylnych rzędów próbowali łapać go za stopy.

Nagle usłyszałam okrzyki:

– Mój portfel! Mój zegarek! Moje okulary!