Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
27 osób interesuje się tą książką
To miało być niezapomniane, greckie wesele. Nikt nie spodziewał się, że z trupem w tle…
Wakacyjna sielanka, antyczne kolumny i pisarz kryminałów wplątany w grecką tragedię…
W pensjonacie Zorba ginie Kostas Papadopoulos. Jego zwłoki odnajdują goście, którzy przylecieli do Grecji na ślub Katarzyny Masłowskiej. Wśród uczestników tych wydarzeń są między innymi: autor kryminałów, ksiądz i emerytowana aktorka.
Grecka policja zdaje się lekceważyć morderstwo. Pisarz wraz żoną, córką i skonsternowanymi bohaterami zostaje zmuszony do przeprowadzenia śledztwa na własną rękę. Trudno jednak odnaleźć mordercę, gdy zbliża się ślub i wesele, a goście panny młodej mają sporo do ukrycia.
Gdy do pensjonatu przybywa Nikolaos Katastropoulos – nietuzinkowy inspektor znany z zamiłowania do białych garniturów, słomkowych kapeluszy i chodzenia boso, wydaje się, że śledztwo jest w dobrych rękach. Sprawy jednak wymykają się spod kontroli… a weselnicy zaczynają się obawiać o własne życie.
To pełna zwrotów akcji i poczucia humoru komedia kryminalna, w której tak jak w Grecji… wszystko jest możliwe! Opa!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monice i Blance, za Panią Żonę i Pannę Córkę ;)
PROLOG
Kostas Papadopoulos siedział w fotelu, w gustownie urządzonej jadalni, wpatrując się w stojące na kominku zdjęcie. Owa fotografia wydawała się bardziej go interesować niż monolog towarzyszącej mu Leokadii Maślak, która, tak jak i on, zawitała do pensjonatu Zorba zaledwie dzień wcześniej.
Leokadia, jako że nie widziała Kostasa od wielu lat, opowiadała mu ze szczegółami wszystkie wydarzenia, o których zapewne nie wiedział. Po dwóch kwadransach dotarła zaledwie do końca ubiegłego wieku, kiedy to jej talent rozbłysnął na scenach krajowych, a także jednej zagranicznej, w czeskiej miejscowości, Náchod. Pewnie Papadopoulosa zainteresowałby ten monolog, gdyby był w stanie go wysłuchać. Chociaż nie, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, zaprzątałyby go teraz zupełnie inne kwestie. Nie przewidział jednak, że grecka tragedia, której był ogromnym admiratorem, rozegra się dosłownie na jego oczach i doprowadzi do nieuchronnej katastrofy.
Leokadii Maślak zaschło w gardle od mówienia. Suche, gorące powietrze, które docierało nad tę część Peloponezu podobno aż z Afryki, wysuszało jej spojówki, gardło, a nawet dziurki w nosie. Miała wrażenie, że marszczy się jak rodzynka z każdą godziną pobytu tutaj i nie pomoże jej nawet picie kilku litrów wody.
Musiała jednak przyznać, że spotkanie Kostasa było dla niej doświadczeniem niespodziewanym i niezwykłym. Oboje poznali się ponad trzydzieści lat temu w tym samym pensjonacie, choć w okolicznościach zgoła odmiennych. Wakacyjny romans, który wtedy przeżyli, był krótki i burzliwy, ale Leokadia wspominała go z nutką nostalgii. Nie raz zastanawiała się, co by było, gdyby dokonała innego wyboru i została wtedy w Grecji, tak jak błagał ją Kostas. Przez te wszystkie lata niejednej nocy wyobrażała sobie, że Papadopoulos zabiera ją w rejs jakąś łajbą, że lądują na złocistej plaży i... w wyobraźni Leokadii działo się naprawdę wiele. Nawet teraz, nie przerywając monologu, wizualizowała sobie ten piknik na plaży. W myślach nawet wypiła kieliszek wina, choć źle reagowało z przyjmowanymi lekami przypisanymi jej przez lekarza. Wino miało ją ośmielić do tańca wokół wielkiego, sięgającego nieba ogniska. Kostas oczywiście w tej wizji był bez koszuli. Co działo się później? Mój Boże, dzieci już z tego co prawda być nie mogło, ale Leokadia widziała się u boku tego mężczyzny przemierzającą bezkres greckich wód i wysp.
Dziś rano, gdy po bezsennej nocy zeszła do jadalni, szukając chłodu, zobaczyła siedzącego w fotelu Kostasa. Uznała to za boski znak i pomyślała, że ściągnął ją tu myślami. Wyglądało, jakby na nią czekał, choć jej przyjście wydawało się, przyjął chłodno. Maślakowa nie zraziła się jednak, wzięła to zachowanie na karby rozżalenia po tym, jak kiedyś odrzuciła jego awanse.
Leokadia usiadła w fotelu obok Kostasa i przejęła inicjatywę, racząc mężczyznę co ciekawszymi anegdotkami ze swojego życia. W trakcie rozmowy niby przypadkiem dotknęła jego dłoni, a ponieważ była zimna, to próbowała mu ją ogrzać.
Gorąca krew Leokadii trochę z czasem ostygła, bo siedzący obok niej Kostas wydawał się nieobecny i zamyślony. Miał tajemniczą minę, jakby zamierzał zwierzyć się kobiecie z jakichś głęboko skrywanych sekretów. Leokadia tknięta przeczuciem postanowiła odłożyć na jakiś czas myśl o romansie, przynajmniej dopóki się nie upewni, że Kostas nie ma problemów finansowych lub żony, o której nie wspomniał.
– Ciociu, co ciocia tak po ciemku?
Do salonu weszła Renatka. Leokadia zabrała rękę z dłoni Kostasa. Uśmiechnęła się do siostrzenicy. Patrzyła, jak ta odsuwa zasłony i otwiera okno, żeby wpuścić do pokoju trochę słońca. Wpuściła przede wszystkim popiskiwania harpagana pluskającego się w basenie, syna Rowińskich, i podmuch z afrykańskiego piekarnika.
– My tylko tu siedzimy i rozmawiamy. – Leokadia poczuła się zobowiązana, by wyjaśnić Renatce, dlaczego po ciemku siedzi z obcym mężczyzną. Nie omieszkała jednak spłonić się na policzkach jak panienka, która ma coś na sumieniu.
Renata Borowik uniosła brwi, spojrzała na Kostasa, a potem otworzyła szeroko usta. Leokadia pomyślała, że dźwięk z gardła siostrzenicy wydobył się ze sporym opóźnieniem. A był to krzyk o tak dużej intensywności i częstotliwości, że wszystko wokół ucichło, nawet pluskający się w basenie Jasiek.
Leokadia spojrzała na Kostasa, ten jednak nie reagował na krzyk jej siostrzenicy. Straciła o nim dobre zdanie. Może byłaby dla niego bardziej wyrozumiała, gdyby zorientowała się, że mężczyzna nie żyje od ponad pół godziny.
WSTĘP DO KATASTROFY
Katastrofa. To słowo za każdym razem przyprawia mnie o gęsią skórkę. Nie wiem, czy się nad tym zastanawialiście, ale katastrofa brzmi bardzo, ale to bardzo po grecku. Nic dziwnego, to słowo pochodzi przecież z greki. Co więcej, katastrofa to nierozerwalna część tragedii, a sama tragedia, o czym nie każdy wie, zrodziła się na Peloponezie i stamtąd dopiero zawędrowała do Aten! Ten ciąg przyczynowo-skutkowy wydaje się w tej chwili zupełnie pozbawiony sensu, ale ręczę, że tak nie jest!
Muszę przyznać, że Grecy już od zarania dziejów potrafili nazwać rzeczy po imieniu. Gdybym wiedział, że to wszystko czekać nas będzie w tym – jakże pięknym – kraju oliwek, wina i słońca, nigdy nie wsiadałbym do samolotu. Ba, nie pozwoliłbym wsiąść do tego samolotu Pani Żonie i Pannie Córce. Symulowałbym kontuzję, omdlenie, a nawet poważną chorobę zakaźną. Po przemyśleniu, wydaje mi się, że niewiele by to dało. Po pierwsze nie jestem delficką wyrocznią, która ostrzegłaby sama siebie przed nadchodzącym nieszczęściem, po drugie Pani Żona i tak poleciałaby beze mnie.
Naszą grecką katastrofę rozpoczęliśmy zupełnie niepozornie, w momencie, gdy dotarło do nas zaproszenie na wesele. Nie, nie ścierpła mi wtedy skóra na karku, nie zadrżało serce, nie pojawiło się żadne przeczucie. Zobaczyłem, jak małżonka zmierza w moim kierunku, trzymając w uniesionej dłoni otwartą kopertę, i potrząsa biało-niebieskim zaproszeniem, wykrzykując pełnym emocji tonem:
– Lecimy!
– Dokąd?
– Lecimy do Grecji, na wesele mojej kuzynki! Na Peloponez!
Teraz już rozumiecie, skąd ten ciąg przyczynowo-skutkowy?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W którym poznajemy pierwszych podejrzanych, choć przecież nie ma jeszcze żadnego morderstwa, a wśród nich Panią Żonę i Pannę Córkę oraz pijanego księdza
– Cud, że zdążyliśmy! – Pani Żona wachlowała się ogromnym kapeluszem, który kupiła specjalnie na ten wyjazd. Było tego ze dwa metry kwadratowe. Fala powietrza, którą wywoływała tym ruchem, docierała zapewne do ostatnich rzędów, bo jakaś kobieta zaczęła głośno narzekać na klimatyzację, a tej jeszcze w samolocie nie włączyli.
– Ważne, że się udało! – powiedziałem.
Uśmiechnąłem się do księdza, który zajął miejsce w rzędzie obok. Na ogłoszoną przez Panią Żonę wieść o cudzie popatrzył na nas z życzliwym zainteresowaniem.
– Ledwie, ledwie. Mówiłam, żebyś ominął obwodnicę. Wciąż ją remontują.
Nasza Córka nie miała ochoty słuchać tej konwersacji. Westchnęła ciężko, założyła słuchawki i zanurzyła się w lekturze jakiejś powieści. Była świadkiem wielu podobnych rozmów i wiedziała, jak się odciąć od żenujących kłótni swoich starych.
– Cud, że zmieściłaś wszystko do walizek i cud, że wracaliśmy tylko raz, po twój kapelusz.
Pani Żona popatrzyła na mnie zjadliwe. Ksiądz obdarzył nas już mniej życzliwym spojrzeniem, może liczba cudów na metr kwadratowy nieco go przytłoczyła.
Siedzący za mną bachor zaczął kopać w mój fotel, komuś z przodu odbiło się czosnkową kiełbasą. Małżeństwo w pobliskim rzędzie wymieniło kilka szorstkich zdań, zapewne poddenerwowanie związane z wylotem mocno dawało się im we znaki. Zawsze dziwiło mnie, że ludzie, wyjeżdżając na wakacje, nie potrafią się wyluzować.
Steward pokazał pasażerom, jak się nie udusić w przypadku spadku ciśnienia w kabinie, i wystartowaliśmy.
Kiedy pozwolono nam odpiąć pasy, Pani Żona przypuściła szturm na toaletę. Przyzwyczaiłem się do tego, chociaż wciąż nie pojmowałem tego, że znając słabość swojego pęcherza, zawsze wybierała siedzenie przy oknie. Spodziewałem się, że w ciągu najbliższych godzin kilka razy będzie się przedzierać przez nogi moje i Panny Córki. Ważniejsze było dla niej robienie zdjęć niż komfort piszczeli i kolan współpasażerów.
Popatrzyłem na naszą nastoletnią latorośl. Lektura pochłonęła ją całkowicie. Nie chciałem jej przeszkadzać. Widziałem, jak marszczy brwi. Pomyślałem, że czyta właśnie jakąś szczególnie emocjonującą scenę, ale uświadomiłem sobie, że zapewne chodzi raczej o woń czosnkowej kiełbasy, która znowu dotarła z siedzenia przed nami.
Kopnięcie w fotel wbiło mi zagłówek w potylicę. Mam szczęście do takich sytuacji.
– Przesuń się.
Wróciła Pani Żona. Operacja „przesuń się” wymagała nieco zachodu. Żona czekała cierpliwie, aż uniosę swoje stukilogramowe cielsko z fotela i wyprostuję sto dziewięćdziesiąt centymetrów zmaltretowanego ciała.
– Monia? Monia, to ty?
Kobieta siedząca obok czosnkowego pasażera odwróciła się do nas gwałtownie. Zrobiła wielkie oczy na widok Pani Żony, a szeroki uśmiech przedzielił jej okrągłą twarz.
– Rózia?
Cholera, znałem ją. Róża Ziętek, koleżanka mojej małżonki jeszcze z czasów podstawówki. Nie widziały się szmat czasu. Ziętek sięgała mojej żonie do ramienia, teraz klęczała na fotelu, żeby nas lepiej widzieć. Ciemne kręcone włosy opadały jej na czoło, luźny kosmyk wdzierał się do oka, więc przesunęła go zamaszyście za ucho. Jakim zrządzeniem bogów musiały się spotkać właśnie dzisiaj? Ziętek była okropną gadułą i plotkarą, a gdy się do kogoś przykleiła, to nawijała mu makaron na ucho, dopóki nie padł trupem.
– Cześć – powiedziałem, starając się unieść kąciki ust i nie okazywać jej niechęci.
– Cześć – odpowiedziała. Zatrzymała spojrzenie na mnie przez jakąś milisekundę. Znów zwróciła się do Pani Żony. – Jestem tu z moim Staszkiem. Misiu, przywitaj się.
Miś najwidoczniej musiał zostać zaanonsowany. Nie mogło być inaczej. Staszkiem był ten facet od czosnkowej kiełbasy. Niedźwiedzia góra mięsa obracała się w naszą stronę bardzo powoli, niemal majestatycznie. W końcu jednak objawiły nam się wielka, okrągła twarz i ramiona szersze niż konary dębu Bartek.
Umięśnione ramię wysunęło się w moją stronę.
– Graba. Stach jestem.
– Tomek.
– Ty to ten pisarz, co? Rózia mi ostatnio o tobie mówiła.
– Chyba tak... – Nie powiedziałem nic więcej, bo zastanawiałem się, czy powróci mi jeszcze kiedyś krążenie w dłoni.
Mogłem wyglądać na wzruszonego tym powitaniem, ale uśmiechałem się przez łzy.
– A to jest nasz Henryk! Prawda, że przystojniak?
Łapa puściła moją dłoń. Nie sądziłem, że szok może być jeszcze większy. Spomiędzy oparć wyłoniła się twarz, do której podobieństwa nie mogła się wyprzeć ani Rózia, ani Stachu. Oblicze pośrednie i poślednie, nalane, pokryte czerwonymi pryszczami zaczopowanymi żółtawym nalotem. Pryszcze się zaczerwieniły. Gdy młody niedźwiedź spojrzał na moją córkę, byłem przekonany, że wulkany eksplodują. Mrugnąłem, bo wydało mi się, że coś prysło mi w oko. Na szczęście lub nieszczęście, to był tylko Stach, który rzęził jak wiekowy rozrusznik, plując i rozsiewając czosnkową woń. Widać, dostrzegł zainteresowanie swojej latorośli moją.
– Będziesz miał z kim pogadać, Heniu! He, he...
Henryk wpatrywał się w moje dziecko jak sroka w gnat. To było obrzydliwie lepkie spojrzenie, pod którym dziewczyna zaczęła wtapiać się w fotel. Miałem nadzieję, że chłopakowi nie przyjdzie do głowy podawanie mojej córce ręki na przywitanie. Miałem przeczucie, że była równie lepka jak cały Henryk.
– Popatrz, Moniś, może też będą przyjaciółmi, jak my w ich wieku...
– Z tym różnie bywa – powiedziałem, żeby ostudzić zapał Ziętek i Henryka, któremu zabłysły oczy.
– No różnie, różnie, he, he.
Bardzo mi się nie podobał śmiech Staszka.
– Na wakacje jedziecie? – Rózia badawczo spojrzała na Panią Żonę.
– Na wesele.
– Nie mów, Kasia ciebie też zaprosiła? Naprawdę?
Oho, pomyślałem, stąpasz po kruchym lodzie, Różo Ziętek. Widziałem, jak w Pani Żonie się zakotłowało. Ja w takich momentach zwykłem się ewakuować. Ziętkowa wielkiego pola do ewakuacji nie miała. Chociaż... zawsze mogła próbować wyskoczyć z samolotu bez spadochronu.
Pobladłem, gdy dotarło do mnie, o czym tak naprawdę mowa. Ziętkowie lecieli na to samo wesele co my? Miałem nadzieję, że to sen, że przysnąłem podczas lotu i jakiś skrzep ze zdrętwiałych nóg dostał się do mózgu.
– To się będzie działo! – Wielka łapa Staszka przesunęła się nad fotelem i klepnęła mnie w ramię. – Wieczór kawalerski nas czeka, słyszałeś?
– Czy ja dobrze zrozumiałem? – Ksiądz z fotela obok nachylił się w naszą stronę. – Pozwólcie państwo, że się przedstawię, Zdzisław Rozwadowski. Lecicie Państwo na ślub do Katarzyny Masłowskiej?
– No tak! – Rózia klasnęła w dłonie. – Ksiądz też? Będzie im ksiądz udzielał ślubu?
– No nie. – Zapał księdza trochę osłabł. – Przejęli to biedne dziecko prawosławni. Ale to świetnie, że właśnie z państwem będę się bawił na jednym weselu!
– I na kawalerskim – dodał, rechocząc, Stachu.
Bachor z tyłu znów kopnął w siedzenie.
– Mamo, mamo ten łysy też jedzie na ślub!
Zamknąłem oczy. Poczułem, jak palce córki zaciskają się na moim łokciu. Panna Córka musiała poczuć to co ja; brakowało mi powietrza, czułem się osaczony. Przyszło mi do głowy, żeby udawać zawał. Czy pilot zawróciłby wtedy do Wrocławia? Znając moje szczęście...
– Naprawdę jedziecie na ślub Kasi? Rowińscy, miło nam. Jesteście Kasi rodziną?
– A pani? – Róża przyglądała się kobiecie nieco podejrzliwie.
– Przyjaciółką Katarzyny. Kiedyś, zanim otworzyłam z mężem własną firmę, pracowałyśmy razem. Karolina Rowińska, a to mój mąż Bogdan i syn Jaś.
Gdy witałem się z Bogdanem, dziękowałem Bogu, że ten miał uścisk meduzy. Poczułem lekki, kojący okład na skórze. Staszek nachylił się nade mną, zionąc kiełbasą i rozsiewając woń przepoconej koszulki, bo też musiał przywitać się z Rowińskim. Miałem jedynie satysfakcję, że Bogdan pisnął jak mysz, gdy niedźwiedź Ziętek zgniótł mu bezkostną dłoń.
Przez chwilę wszyscy gadali jeden przez drugiego. Ksiądz znów wyskoczył z tekstem: „toż to będziemy się bawić na jednym weselu”, a potem pognał do łazienki.
Bachor z tyłu przydzwonił w moje siedzenie kolanem, odbijając mi nerkę.
– Tego księdza to ja znam – wyszeptała do wszystkich Róża. – Przenosili go często z parafii na parafię.
– Ta? – włączył się Stach. – To ci, jak im tam, Sekielscy, powinni się nim zainteresować.
– Poważnie? – Rowińska była autentycznie zaciekawiona. Nie usłyszała jednak nic więcej, bo obok nas zatrzymała się stewardesa.
– Czy życzą sobie państwo coś z naszego serwisu?
– Łiskacza! Razy trzy, ja stawiam panowie. – Stach najwyraźniej wszedł w tryb imprezowy. Widziałem, jak Róża szczypie go w biceps, ale mógł tego nawet nie poczuć. – Podwójne, droga pani, żeby nie miała pani pustego przebiegu. Jasne, że z colą...
– Ja podziękuję...
– Co podziękuję, co podziękuję, panie pisarz! – przerwał mi Stach. – Podziękujesz, jak wypijesz. Trzeba się rozluźnić i trochę poznać, lody przełamać, przecie spędzimy ze sobą trochę czasu.
– Boże – jęknęła Panna Córka.
Wrócił ksiądz. Wyszeptał coś stewardesie na ucho. Chyba też lubił z colą. Mszalnego nie mieli. Wyglądał, jakby za koloratkę nie wylewał.
Teraz Henryk pognał do łazienki. Przyszło mu to z trudem. Wciąż wytrzeszczał gały na moją córkę.
– No to opowiedzcie coś o sobie, państwo Rowińscy – zagaiła Róża.
– Zapracowani, z trudem znaleźliśmy czas, żeby wyjechać na te kilka tygodni.
Pani Żona spojrzała na mnie znacząco. Nam udało się wyrwać z roboty ledwie na kilka dni. Wzruszyłem ramionami i zająłem się swoim whiskaczem.
Pociecha Rowińskich głośno domagała się uwagi.
– Mamo, bajkę! SpongeBoba!
– Żadnych bajek, Jasiu! Mówiłam ci przecież! Wybaczcie. – Rowińska spojrzała na nas przepraszająco. – Staramy się odzwyczaić synka od przesiadywania przed ekranem. Ten wyjazd ma mu uświadomić, że są inne, ciekawsze rzeczy do robienia.
Na przykład kopanie w mój fotel, pomyślałem.
– Wracając jednak do nas. – Rowińska westchnęła. – Bogdan jest informatykiem w Google’u, a ja mam swoją linię odzieżową z koleżanką.
– A jak się marka nazywa? – zapytała Pani Żona.
– Od naszych nazwisk. Rowińska i Ekerd.
– Czyli? – dociekał Stach.
– Rowek – dodał.
Zakrztusiłem się whiskaczem, Pani Żona odbiła mi lewe płuco, patrząc na mnie znacząco. Parsknęła także Panna Córka, ale dla niej matka miała więcej litości. Staszek wył jak kobyła, Róża mrugała powiekami z częstotliwością tropikalnego motyla poddawanego elektrowstrząsom, a Rowińscy chyba się mocno obruszyli, bo dziwnie zamilkli. Jedynie Jasiek dał znak, że żyje, kopiąc w mój fotel. Połowa łiskacza wylądowała na moich spodniach.
– Uuu, będzie trochę piekło – zadrwił ze mnie Stach. – Tylko żeby nie przelało się do rowka.
Ziętek miał na szczęście tyle taktu, że ostatnie słowo wyszeptał.
Pani Żona podała mi chusteczki, wytarłem, co mogłem, i wstałem, żeby przejść do łazienki. Miałem ochotę po drodze nadepnąć na nogę Jaśka, który patrzył na mnie i się szczerzył. Naprawdę musiałem użyć całej siły woli, żeby powstrzymać ten odruch. Nie lubię dzieci. Robię wyjątek tylko dla swojego.
Nie było mi dane przejść w spokoju nawet kilku kroków.
– Pan Tomasz?
Pobladłem, znałem ten skrzeczący głos. Stara sklerotyczka Leokadia Maślak zapominała swojego własnego imienia, a moje, jak na złość, zawsze pamiętała. Upłynęło kilka ładnych lat, odkąd ją ostatnio widziałem, a ta od razu mnie wypatrzyła. Tak w ogóle, to byłem w szoku, że zdecydowała się na lot samolotem, bo od lat nie opuszczała swojego stanowiska przy oknie w mieszkaniu. Nie wiedziałem, do kogo powinienem mieć pretensje. Monitoring osiedlowy, cholera, powinien być przecież stacjonarny!
– O rany... – wydusiłem. Szybko się zorientowałem, że ton mojego głosu nie brzmi zbyt radośnie. – A cóż pani tu robi?
Zadając to pytanie, w jakiś niepojęty sposób przeczuwałem, jaką otrzymam odpowiedź. Starsza pani wystawiła w moją stronę przypudrowane policzki i cmoknęła głośno krwistymi od szminki ustami.
– Lecimy na wesele! Ależ się ucieszyłam, że pan też jest na liście gości, panie Tomaszu! Choć muszę powiedzieć, że początkowo pana nie było. To chyba było jakieś przeoczenie, jak można było pominąć tak sławnego pisarza! Naprawiono to całe faux-pas zaraz po mojej interwencji!
Miałem nadzieję, że Pani Żona nigdy się nie dowie, iż wypad do Grecji zawdzięcza Leokadii Maślak i jej słabości do mnie.
– Naprawdę? – Niemrawo udałem niewysłowioną radość.
– Tak, tak – potwierdziła współpasażerka Leokadii, która wbiła we mnie ciekawskie spojrzenie ogromnych oczu powiększonych przez soczewki okrągłych okularów. Kruczoczarne włosy miała spięte w kucyk, wesoło podrygujący w takt powietrznych turbulencji. – Ciotuchna zrobiła karkołomną awanturę o pana. Gdyby tylko pan to słyszał...
– Oj tam, oj tam, córeczko...
– Siostrzenico – okularnica poprawiła swoją ciotkę i wyciągnęła w moją stronę szczupłą, bladą jak wapno dłoń. Mogła mieć jakieś czterdzieści lat. Dziwne, że wcześniej jej nie spotkałem. Może jej rodzina nie żyła zbyt blisko ciotki Leokadii. – Renata Borowik.
– Nie Maślak? – zapytałem odruchowo.
– Borowiki są smaczniejsze, proszę pana. Przynajmniej tak uznała moja mamusia, wychodząc za Borowika. – Renata zaśmiała się wesoło. – I tak z tej maślaczko-borowikowej krzyżówki powstałam ja!
– Gratuluję – powiedziałem szczerze, przenosząc wzrok z grzybowej hybrydy na Leokadię.
– Drogi panie Tomaszu, nie omieszkałam nam załatwić wspólnego stolika na weselnym przyjęciu. Wybawimy się za wszystkie czasy. Mamy tyle do pogadania, że ho, ho!
Ho, ho... hooo. Na symulowanie zawału było stanowczo za późno, chociaż nie byłem pewny, czy zaraz nie przydarzy mi się jakieś autentyczne zasłabnięcie.
– Na razie panie pożegnam, był mały wypadek z napojem i...
Poczułem na sobie wzrok Renaty Borowik. Uniosła jej się jedna brew, gdy poszukiwała wzrokiem plamy albo czegoś innego w okolicach zamka u moich spodni.
– Lecę – powiedziałem szybko i ruszyłem w wiadomym kierunku.
Przy toalecie wyminąłem się z pryszczatym. Miał podejrzanie błogą minę i nie szedł, ale lewitował pomiędzy fotelami. Lżejszy może nie o kilka kilo, a przynajmniej o litr. Wolałem nie myśleć o tym, co robił w łazience, bo wszystko się tu kleiło. Postanowiłem mieć na tę hormonalną bryłę mięsa baczną uwagę. Jeśli miał się do czegoś na tych wakacjach przykleić, to nie do mojej córki.
Wróciłem na miejsce kilka minut później i odniosłem wrażenie, że wpadłem w dziurę czasową, przez co bardzo dużo mnie ominęło. Księżulo, nachylający się nad moim fotelem, okazał się chyba duszą towarzystwa, bo sypał żartami jak z rękawa. W kulminacyjnym momencie żartu składał dłonie jak do modlitwy, a potem, przy puencie gwałtownie je oddzielał i wyrzucał ramiona na boki. Rozruszał nawet obrażonych Rowińskich. Jedynie Panna Córka wcisnęła się tak głęboko w fotel, że ledwie było ją widać.
Teraz dojrzał mnie Stach.
– Proszę księdza! – Ziętek nie miał oporów przed gadaniem na cały regulator. – A wie ksiądz, że mamy na pokładzie kryminalistę? Halo... – Stach złączył dłonie w trąbkę i obwieścił nowinę w najbliższych rzędach. – Kryminalista na pokładzie...
Chodziło mu oczywiście o autora kryminałów. Tak pieszczotliwe nazywamy się z kolegami i koleżankami po piórze.
– Stach, weź przestań, bo nas zamkną. – Róża Ziętek uszczypnęła go w biceps.
– Przecież nie mówię, że terrorystę, który ma bombę w plecaku – obruszył się czosnkowy herold.
– Czy państwu czegoś trzeba? – Znikąd pojawiła się stewardesa pchająca przed sobą wózek z wiktuałami. Podejrzliwie spojrzała na Stacha, przechyliła głowę, jakby czekając na potwierdzenie tego, co usłyszała wcześniej.
– Owszem, bo...
– Nie, niczego – przerwała mężowi Rózia. Miała widać trochę rozsądku. – Mąż zachwala tego whiskacza, że taki wystrzałowy... znaczy się dobry. Prawda, misiu?
Stach udał, że zamyka usta na zamek i zakłada na nie kłódkę. Mimo tylu zabezpieczeń wciąż jechało mu z gęby.
Chciałem usiąść w swoim fotelu, ale ksiądz chyba nie miał zamiaru się ruszyć i blokował mi przejście. W sumie nie było czego żałować, bo Jasiek stał na swoim fotelu i wyżywał się na zagłówku mojego.
– À propos tego ateisty, co go mamy na pokładzie – zaczął ksiądz, wyciągając ramiona ku górze. Zastanowiło mnie, czy jest wstawiony i źle dosłyszał, czy tak zręcznie odwrócił kota ogonem od kryminalistów, terrorystów i bomb. – Święty Piotr przychodzi do Boga i mówi: Panie Boże, do bram nieba puka ateista. Co mam zrobić? Co mam powiedzieć, temu nieszczęśnikowi? – Ksiądz złączył dłonie, co niechybnie świadczyło o zbliżaniu się do puenty. – A Święty Piotr mu odpowiada: Powiedz, mu, że mnie nie ma.
Rozpostarł ramiona tak zamaszystym ruchem, że przydzwonił Jaśkowi prosto w czerep. Dostałaby i stewardesa, ale musiała być szkolona w siłach specjalnych, bo odchyliła się i zrobiła unik, jakiego nie powstydziłby się Mike Tyson w latach świetności. Śmiałem się trochę dłużej niż inni z dowcipu księdza, jeszcze przez tę drobną chwilę, gdy Jasiek darł się jak zarzynany cielak.
Stewardesa stanęła na wysokości zadania. W jej dłoni pojawił się woreczek z lodem, który przycisnęła do policzka poszkodowanego nieletniego.
– Bardzo mi przykro, naprawdę, nie chciałem. – Ksiądz wzburzył czuprynę nieco oszołomionego chłopaka i ku mojej uldze wrócił na swoje miejsce.
Jasiek nawet nie zwrócił uwagi na duchownego. Nie wiem dlaczego, ale patrzył morderczym wzrokiem na mnie. Wyglądało na to, że to do mnie miał pretensje. Może wyczuł, że sprowadziłem na niego to nieszczęście myślami.
– Będzie dobrze, Jaś! – powiedziałem. – Twardy chłopak z ciebie.
Nic nie odpowiedział, nic głośno w każdym razie, chociaż opuchnięta warga wyraźnie się poruszyła. Nie sądziłem jednak, żeby ten maluch znał tak paskudny zestaw przekleństw.
Usiadłem wreszcie obok Panny Córki. Wciąż była spięta. Wystarczyło, że spojrzałem pomiędzy fotele przed nami, by wyczuć, skąd ten nastrój. Pryszczaty patrzył na nią, w ogóle przy tym nie mrugając. Przesunąłem głowę tak, że musiał mieć mnie na linii wzroku. Poruszyłem ustami w identyczny sposób jak wcześniej Janek. Pryszczaty zrobił wielkie oczy i zniknął.
Rozsiadłem się z uśmiechem satysfakcji i spokojnie przyjąłem kolano Janka wbijające mi się w kręgosłup.