Małomiasteczkowy - Tomasz Duszyński - ebook + audiobook

Małomiasteczkowy ebook i audiobook

Tomasz Duszyński,

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Wrocław. Młoda dziewczyna – Joanna Wasiak – nie wraca do domu z wieczornego biegu i znika bez śladu. W poszukiwania zaginionej angażuje się aspirant Anna Rzecka, jednak jej wysiłki nie przynoszą rezultatu. W tym samym czasie do małego dolnośląskiego miasteczka, po ponad dwudziestu latach, powraca policjant Konrad Cichecki. Spotkanie z ojcem i dawnymi przyjaciółmi nie jest dla niego łatwe. Ożywają wspomnienia, a przy tym dawna sprawa zaginięcia, którą żył przed laty Wiązów. Gdy podczas rewitalizacji rynku ujawnione zostają zwłoki kobiety, sprawa wydaje się być przesądzona. Czy łączy coś zaginięcie z ostatnich dni z zaginięciem sprzed ponad dwudziestu lat? Czy powrót Cicheckiego do miasteczka, właśnie w tym momencie, jest tylko przypadkiem? W tym małomiasteczkowym kryminale nic nie jest oczywiste, a skrywanych tajemnic nie da się łatwo pogrzebać. Tomasz Duszyński, zdobywca Nagrody Czytelników Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku Publiczności i nagrody na festiwalu Kryminalna Piła powraca z nowym, wciągającym i pełnym niedopowiedzeń i nagłych zwrotów akcji kryminałem!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 49 min

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,5 (431 ocen)
264
113
46
8
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sadex

Całkiem niezła

Rozczarowanie po Glatz. Mylenie imion i nazwisk bohaterów też dość irytujące, ktoś chyba przyoszczędził na redakcji...
10
Malgosia70

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezły kryminał, dobrze nakreślone postaci , fajne dialogi , wartka , nieprzekombinowana fabuła . Tak mi tylko nie pasował telefon komórkowy w rękach 19 - latka przed 2000 rokiem . Ogólnie polecam .
breeAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
eugeniakk

Dobrze spędzony czas

Ok może być ale szału nie ma
00
boorkosia

Dobrze spędzony czas

Historia ogólnie fajna ale nie porwała mnie mocno
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by To­masz Du­szyń­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-68-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Miesz­kań­com Strze­lina, Wią­zowa i oko­lic.

Polu­biła ten wie­czorny ry­tuał. Naj­pierw spraw­dzała po­godę w apli­ka­cji na swoim smart­fo­nie, po­tem wy­glą­dała przez okno, żeby się upew­nić, że aura nie spłata fi­gla. Może i głu­pie, ale już kilka razy prze­wi­dy­wa­nia po­go­dynki róż­niły się od tego, co za­stała na tra­sie.

Po­tem za­kła­dała bie­gowe ciu­chy. Czuła wtedy ten przy­jemny ro­dzaj pod­nie­ce­nia, który naj­bar­dziej ją po­cią­gał. Mro­wiła ją skóra, mózg cze­kał na do­pływ świe­żego po­wie­trza do płuc. Po ca­łym dniu spę­dzo­nym na uczelni wy­da­wała się so­bie szara i za­ku­rzona, prze­siąk­nięta tłu­mem spo­co­nych, na­pa­lo­nych stu­den­tów. Bieg ją oczysz­czał.

Była ga­dże­ciarą, wkrę­ciła się w te wszyst­kie cza­so­pi­sma i fora na Fa­ce­bo­oku. Umiesz­czała swoje fotki na In­sta­gra­mie, choć sama prze­wra­cała oczami, wi­dząc, jak inne bie­gaczki wy­gi­nają się w po­zach przy ro­bie­niu sel­fie, na­pi­na­jąc mię­śnie i wcią­ga­jąc brzu­chy. Wie­działa, jak to wy­gląda, znała cały ten pro­ces od pod­szewki, mu­siała pstryk­nąć kil­ka­na­ście ujęć, by wy­brać to naj­lep­sze. Do­cho­dziła już w tym do wprawy, wie­działa, co zro­bić, by wy­glą­dać jak naj­ko­rzyst­niej. Usta­wiała się bo­kiem, te­le­fon trzy­mała wy­soko nad głową, by zro­bić uję­cie od góry. Pierś do przodu, ru­mieńce na po­licz­kach i błysk w oku. Ten błysk był je­dyną rze­czą nie na po­kaz, jego nie dało się pod­ro­bić.

Dziś też wrzuci fotkę, miała na nią po­mysł. W la­sku od­kryła duży ka­mień. Za­pla­no­wała, że się na niego wdra­pie. Dach świata, oso­bi­sty Mo­unt Eve­rest, zi­mowe wej­ście na K2. W su­mie nie było w tym prze­sady, jesz­cze rok temu nie wy­szłaby prze­cież z domu. Sie­dzia­łaby przed te­le­wi­zo­rem, wci­na­jąc za­sraną pizzę Giu­seppe i po­pi­ja­jąc ją coca-colą.

Po­wód do dumy? Na pewno. Dzie­sięć kilo mniej, ale waż­niej­sza chyba była zmiana stylu ży­cia. Prze­stała źle się ze sobą czuć. Po­lu­biła sie­bie, czę­ściej się uśmie­chała.

Jo­anna za­ło­żyła czapkę i spraw­dziła apli­ka­cję w te­le­fo­nie. Na­uczyła się, by ją włą­czać przed wyj­ściem z domu, wtedy szyb­ciej ła­pała po­zy­cję z sa­te­lity. Nie lu­biła stać pod bramą, tu­pać no­gami w ocze­ki­wa­niu na po­ja­wie­nie się zie­lo­nego pa­ska i pip­nię­cia ozna­cza­ją­cego bo­jową go­to­wość sprzętu do ak­cji. Jesz­cze od­pa­le­nie mu­zycz­nej skła­danki. Znów za późno so­bie przy­po­mniała, że miała ją od­świe­żyć, prze­me­blo­wać, wy­wa­lić kilka nu­me­rów, które dzia­łały jej mocno na nerwy. Na szczę­ście na play­li­ście miała swój ulu­biony ka­wa­łek Da­wida Pod­sia­dły. Nie ma fal, taki był ty­tuł, bie­gło jej się przy nim lekko, jakby wbrew ty­tu­łowi nio­sło ją ja­kieś tsu­nami.

Wy­szła w końcu z miesz­ka­nia i za­mknęła drzwi na klucz. Świa­tło na klatce scho­do­wej za­pa­liło się au­to­ma­tycz­nie, zbie­gła trzy pię­tra w dół. Wstrzy­my­wała od­dech, nie­na­wi­dziła za­pa­chu tego bloku, gro­chó­wek, ro­so­łów, scha­bo­wych i plac­ków ziem­nia­cza­nych. Bu­ra­czane wy­ziewy wy­mie­szane z ku­rzem i smrod­kiem sta­rej ściery. Uroki wy­naj­mo­wa­nej stan­cji. Oj­ciec ku­piłby jej ka­wa­lerkę bez mru­gnię­cia okiem, ale nie chciała. Po to wy­je­chała z Le­gnicy, żeby się unie­za­leż­nić, a nie żyć na gar­nuszku. Do­ra­biała jako sprze­daw­czyni w ga­le­rii han­dlo­wej, na ra­zie to wy­star­czało. Być może już po­winna po­my­śleć o swo­jej przy­szło­ści, ale wciąż nie była pewna, czego chce od tego ży­cia.

Od­dech od­zy­skała do­piero na ze­wnątrz. Przy­wi­tała się z są­siadką, przy­trzy­mała jej drzwi, gdy ta, tasz­cząc wiel­kie re­kla­mówki z bie­dronki, pró­bo­wała się prze­ci­snąć do środka.

− Ku­sisz los, dziew­czyno. Znowu bie­gasz sama w le­sie po nocy?

Za­śmiała się na te słowa, po­krę­ciła głową. W końcu sta­nęła przed drzwiami wej­ścio­wymi.

Mróz szczy­pał w po­liczki. Li­sto­pad był pa­skudny. Po­dej­rze­wała, że na chod­ni­kach bę­dzie śli­sko, ale ja­koś nikt się nie spie­szył, żeby po­sy­pać je pia­skiem. Upo­mniała się, żeby biec ostroż­nie.

Apli­ka­cja oznaj­miła go­to­wość. Po­pra­wiła słu­chawki w uszach, włą­czyła play­li­stę, po­tem sto­per w ze­garku i ru­szyła w stronę Lasu Pil­czyc­kiego. Skrę­ciła w Nad­rzeczną, bie­gnąc po­mię­dzy ogród­kami dział­ko­wymi. Wio­sną te po­letka się za­zie­le­nią, a z dział­ko­wych dom­ków roz­le­gną się od­głosy do­brej za­bawy przy grillu. Te­raz ich wła­ści­ciele przy­go­to­wy­wali się do zimy, ro­bili ostat­nie po­rządki, chro­nili dział­kowe ak­ce­so­ria przed zło­dzie­jami, a domki przed dzi­kimi lo­ka­to­rami.

Wy­brała so­bie tor, który nie gro­ził skrę­ce­niem lub zła­ma­niem kostki. Zwol­niła nieco, bo pierw­sze kil­ka­set me­trów prze­bie­gła za szybko i za ner­wowo. Od­dech wy­rów­nał się po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach. Zła­pała się na tym, że po­my­ślała o Marku. Du­pek, nie po­winna za­wra­cać so­bie nim głowy, ale wciąż po­wra­cał w my­ślach, jak bu­me­rang. Mi­nęło pół roku, a ona nie po­tra­fiła o nim za­po­mnieć.

Wie­działa, że użala się nad sobą. To było jed­nak od niej sil­niej­sze. Stała się po­datna na zra­nie­nie, ze skórą cienką jak bi­bułka. Przy­tła­czała ją bo­le­sna świa­do­mość, że znów jest sama. Jak tak da­lej pój­dzie, sta­nie się do­sko­na­łym przy­kła­dem ste­reo­ty­po­wej zgorzk­nia­łej sta­rej panny. Za kilka lat przy­gar­nie kota, któ­rego po­rwie z piw­nicy. Kilka ostat­nio się tam za­lę­gło, na­wet upa­trzyła so­bie jed­nego, ru­dego i okrą­głego jak piłka. Już nie­mal wi­działa się w roz­cią­gnię­tym za­kła­czo­nym swe­trze, z tor­bami z bie­dronki za­ła­do­wa­nymi po brzegi whi­ska­sami. Bę­dzie przy­naj­mniej miała wspólne te­maty z są­siadką.

To bie­ga­nie było ja­kąś formą od­re­ago­wa­nia, od­trutki. Gdy da­wała so­bie w kość, fi­zyczne zmę­cze­nie spra­wiało, że za­wiłe sprawy sta­wały się prost­sze. O dziwo, im bar­dziej była wy­pom­po­wana po tre­ningu, tym wię­cej miała siły psy­chicz­nej.

Wbie­gła po­mię­dzy drzewa przy akom­pa­nia­men­cie no­wego ka­wałka, który roz­brzmiał w uszach. Su­rvive Don Dia­blo. Już pierw­sze dźwięki ją po­rwały, prze­szył ją dreszcz, wy­dol­ność i wy­trzy­ma­łość po­szy­bo­wały w górę nie o kil­ka­na­ście, ale o kil­ka­dzie­siąt pro­cent. Prze­trwaj! Pew­nie, że wszystko prze­trwa, po­ra­dzi so­bie. Prze­żyje na­wet ze­rwa­nie z tam­tym dup­kiem. Mu­siała tylko pa­mię­tać, żeby wy­rzu­cić ka­wa­łek, który dzia­łał jej na nerwy. Za kilka mi­nut spró­buje go prze­sko­czyć na play­li­ście. Ka­wa­łek jej i Marka, przy nim po raz pierw­szy się ca­ło­wali. Krzy­wiła się do tej pory na ta­kie sen­ty­men­talne bzdury. Jej ro­dzice też mieli swój nu­mer, ja­kieś smęty Geo­rge’a Mi­cha­ela.

Ciem­ność, za­po­mniała czo­ło­wej la­tarki, za co zbesz­tała się w my­ślach, ale nie miała za­miaru za­wra­cać. Jesz­cze kil­ka­set me­trów ścieżką w stronę wa­łów Odry, tam bę­dzie wid­niej, wię­cej lu­dzi, spa­ce­ro­wi­czów, wła­ści­cieli psów.

Wzdry­gnęła się, gdy wy­mi­nął ją inny bie­gacz. Nie usły­szała go, za­to­piona w mu­zyce i wła­snych my­ślach. Z po­dzi­wem pa­trzyła na tych ko­lesi. Wy­da­wało się, że bie­gają ca­łymi dniami, sfo­ku­so­wani na jed­nym celu, byle szyb­ciej, byle da­lej.

Wzięła so­bie tego bie­ga­cza na cel, jego sze­roką li­nię ple­ców wy­zna­czoną od­bla­sko­wymi wstaw­kami na kurtce. Przy­spie­szyła, po­czuła nie­przy­jemny dreszcz, ostat­nio miała tak co­raz czę­ściej. Zu­peł­nie, jakby ktoś biegł tuż za nią, sa­piąc jej nie­mal do ucha.

Mi­mo­wol­nie od­wró­ciła się, nie prze­ry­wa­jąc biegu. Ciem­ność, je­dy­nie nad drze­wami po­ma­rań­czowa po­świata mia­sta. Zu­peł­nie ina­czej bie­gało się zimą, gdy zmro­żona war­stwa śniegu chrzę­ściła pod bu­tami.

Bie­gacz znik­nął z pola wi­dze­nia. Mu­siał przy­spie­szyć. Ona sama zwol­niła, na­ły­kała się mroź­nego po­wie­trza i od­czuła to w gar­dle. Opa­dła z sił, stra­ciła całą ener­gię. Już na uczelni czuła się nie­wy­raź­nie. Ci wszy­scy pry­cha­jący, ki­cha­jący i kasz­lący stu­denci. Na sali wy­kła­do­wej wy­obra­żała so­bie, że unosi się nad nimi wi­ru­jący kłąb bak­te­rii i wi­ru­sów. Sta­rała się od­dy­chać no­sem, sku­lić się w so­bie, ale czuła, jak co chwila bom­bar­dują ją nie­wi­doczne bak­cyle.

Przez chwilę miała ochotę za­wró­cić, nie czuła się naj­le­piej. Po­zo­stało jej jed­nak za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt me­trów do prze­cinki, tam mo­gła pod­jąć de­cy­zję, czy skró­cić trasę, czy po pro­stu za­wró­cić. Fotkę po­sta­no­wiła so­bie da­ro­wać.

Po­tknęła się, źle po­sta­wiła nogę, na szczę­ście nie stało się nic po­waż­nego, wy­bro­niła się przed upad­kiem, choć ob­lał ją zimny pot.

Wszystko mó­wiło jej, żeby za­wró­ciła już te­raz. Uśmiech­nęła się w du­chu. Wsta­wiała ostat­nio na swoim pro­filu mnó­stwo mo­ty­wa­cyj­nych ha­seł, jak to jej ulu­bio­nego pi­sa­rza i bie­ga­cza Ha­ru­kiego Mu­ra­ka­miego. Ból jest nie­unik­niony, a cier­pie­nie jest wy­bo­rem. Wy­brała cier­pie­nie.

Nie zro­zu­miała tego, co stało się chwilę póź­niej. W pierw­szej chwili wy­dało jej się, że znów się po­tknęła, a jed­no­cze­śnie, ktoś po­mógł jej utrzy­mać rów­no­wagę. Do­piero po chwili po­my­ślała, że ja­kiś inny bie­gacz wpadł na nią ca­łym cię­ża­rem ciała. Upa­dła na zie­mię. Jedna ze słu­cha­wek wy­pa­dła z ucha. Od­zy­skała od­dech, chciała fa­ceta zwy­my­ślać, ale wtedy na­chy­lił się nad nią, zła­pał w pa­sie i przy­ło­żył śmier­dzącą szmatę do nosa. Szarp­nęła się, ude­rza­jąc rę­kami, ale na­po­tkała tylko pu­stą prze­strzeń.

– Bła­gam, nie... – wy­do­była z sie­bie je­dy­nie ja­kiś roz­pacz­liwy szloch, gdy na­past­nik uniósł ją bez wy­siłku. Jej ciało zwiot­czało, po­my­ślała, że po­winna szarp­nąć głową do tyłu, zła­mać na­past­ni­kowi nos, ale była jak spa­ra­li­żo­wana. Ko­rony ogo­ło­co­nych z li­ści drzew za­wi­ro­wały jej przed oczami. Usły­szała trzask otwie­ra­nych, prze­suw­nych drzwi, ta­kich jak w fur­go­net­kach i sa­mo­cho­dach do­staw­czych. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wała wstrzy­mać od­dech, ugryźć tam­tego w rękę, ale przy­ci­snął jej szyję i wszystko się roz­myło.

Rita Ora. Let You Love Me... Ten ka­wa­łek wwier­cał jej się te­raz w mózg. Dla­czego wła­śnie te­raz uświa­do­miła so­bie coś tak głu­piego? Ka­wa­łek, któ­rego nie­na­wi­dziła, który miała wy­rzu­cić z play­li­sty. Dla­czego to wła­śnie on to­wa­rzy­szył jej w tej ostat­niej chwili?

Spa­zma­tycz­nie za­czerp­nęła od­dech. Cie­pła mgła prze­szła przez jej ciało, wy­peł­niła ją od ko­niusz­ków pal­ców po czu­bek głowy. Prze­su­nęła się nad nią twarz męż­czy­zny. Ob­raz roz­ma­zał się, a ona po­my­ślała, że ni­gdy nie wi­działa tak zim­nych i okrut­nych oczu.

***

Kon­rad Ci­checki włą­czył na­wiew, bo za­pa­ro­wały mu szyby. Wje­chał w mgłę za­raz po zjeź­dzie z au­to­strady A٤, gdy tylko za­częły się pola. Ja­kiś wy­pa­dek na dro­dze zmu­sił go do ob­jazdu, zna­lazł się na wer­te­pach, po­śród za­po­mnia­nych przez Boga wio­sek. On też za­po­mniał o tych miej­scach, zresztą przy­szło mu to z ła­two­ścią, nie je­chał tędy od lat.

Gdzieś wy­soko prze­bi­jała się mleczna tar­cza słońca. Ze­rwał się wiatr, pola ku­ku­ry­dzy za­fa­lo­wały, nie­mal sły­szał sze­lest ocie­ra­ją­cych się o sie­bie dłu­gich brą­zo­wych li­ści i wy­schnię­tych kolb. Od­czuł nie­po­kój, cierp­nię­cie skóry na karku. Chwi­lowe wra­że­nie, ale wy­star­cza­jące, żeby ob­razy mocno się wy­ostrzyły.

Za­trzy­mał sa­mo­chód po­środku ni­czego. Wy­łą­czył sil­nik, sie­dział przez chwilę w bez­ru­chu, na­słu­chu­jąc. Po­tem otwo­rzył drzwi i wy­szedł na ze­wnątrz.

Mgła roz­rze­dziła się, wy­raź­nie opa­dała do ziemi. Nad sobą miał błę­kit nieba i li­sto­pa­dowe słońce. W dzień wciąż po­tra­fiło dać dużo cie­pła. Wy­sta­wił twarz do ja­śnie­ją­cej tar­czy, przy­mknął oczy, wcią­gnął w noz­drza za­pach chłod­nego po­ranka i za­trzy­mał go w płu­cach.

Po­czuł coś, czego dawno nie od­czu­wał, nie po­tra­fił jed­nak jesz­cze zde­fi­nio­wać, czym jest to wra­że­nie.

Ci­sza. Ją też po­zna­wał na nowo. Za­po­mniał, jak to jest się w nią wsłu­chi­wać. Gdzieś w głębi ku­ku­ry­dzia­nego lasu ode­zwał się ba­żant. Sły­chać było, jak bije mocno skrzy­dłami, spło­szony przez dra­pież­nika, a po­tem unosi się i od­dala.

Kon­rad wpa­trzył się w od­le­głą li­nię drzew, tam gdzie mgła była wciąż gę­sta. Coś tam się kłę­biło, w cie­niu for­mo­wała się nie­okre­ślona szara ma­te­ria. Jakby na­tura nie mo­gła się zde­cy­do­wać, jaki ten twór ma przy­brać kształt.

Od­czu­wał po­dobny pro­ces w sa­mym so­bie. W nim też się coś kłę­biło i prze­le­wało. Wciąż nie­okre­ślo­nego i nie­zro­zu­mia­łego.

Wró­cił do sa­mo­chodu, za­mknął drzwi, ale za­raz otwo­rzył okno na całą sze­ro­kość. Przy­szło ja­kieś otrzeź­wie­nie, jakby prze­bu­dził się ze snu, uchwy­cił się tego i nie mógł po­zwo­lić, żeby ten pro­ces zo­stał prze­rwany. Im bar­dziej od­da­lał się od Kra­kowa, tym wra­że­nie zmiany sta­wało się bar­dziej in­ten­sywne. Jesz­cze kwa­drans temu chciał za­wró­cić, może w ten spo­sób pod­świa­do­mie bro­nił się przed czymś nie­uchron­nym, ale tego nie zro­bił. W ostat­nich ty­go­dniach dzia­łał jak au­to­mat, we­dług pro­stego planu, sche­matu, który wy­pra­co­wał. Nie­wiele w tym było miej­sca na my­śli i re­flek­sję. Dzi­siej­sze od­stęp­stwo od ru­tyny spra­wiło, że to, co wy­da­wało się sta­bilne, ru­nęło, ob­na­żyło wady chwiej­nej kon­struk­cji, ujaw­niło pęk­nię­cia w tym­cza­so­wym fun­da­men­cie i mu­rze, za któ­rym pró­bo­wał się cho­wać.

Ci­checki uru­cho­mił sil­nik. Zje­chał z po­bo­cza na as­falt, lekko przy­spie­szył. Prze­ana­li­zo­wał jesz­cze raz de­cy­zję, którą pod­jął. Te­raz pa­trzył na wszystko nieco ina­czej, mgła, która ustą­piła z pól, opu­ściła także jego umysł. Gdy wy­bie­rał wczo­raj nu­mer Je­rzego, wa­hał się, jego pa­lec znie­ru­cho­miał nad ikonką zie­lo­nej słu­chawki, bo do­znał, oprócz pa­ra­liżu de­cy­zyj­nego, też tego my­ślo­wego. Wy­sy­łali so­bie z oj­cem ży­cze­nia w święta, pa­mię­tali o swo­ich uro­dzi­nach, tych kilka słów rów­nie do­brze mo­gło być zwy­kłym ko­piuj-wklej na ko­lejne lata i oko­licz­no­ści. Nie wie­dział, czy chce usły­szeć jego głos, nie wie­dział, czy jest na to go­towy. Oj­ciec chyba też nie był, bo nie ode­brał.

Od­dzwo­nił do­piero po kwa­dran­sie. Roz­mowa była krótka i rze­czowa. Na py­ta­nie „Co u cie­bie?” usły­szał o raku, che­mii, o tym, że oj­ciec oswoił się z cho­robą i wal­czy. W su­mie wszystko grało, poza ra­kiem – na za­cho­dzie bez zmian. Krótko, rze­czowo, bez zbęd­nych emo­cji, drże­nia głosu czy owi­ja­nia w ba­wełnę. Zwię­zła re­la­cja, która nie miała wzbu­dzić li­to­ści ani współ­czu­cia. Oj­ciec pew­nie uwa­żał, że to jego obo­wią­zek, by Kon­ra­dowi po­wie­dzieć, był mu tę wia­do­mość wi­nien.

Po tej wy­mia­nie zdań Kon­rad za­sta­na­wiał się, jak on sam prze­ka­załby taką in­for­ma­cję sy­nowi, gdyby go miał. Roz­wa­ża­nie czy­sto teo­re­tyczne, ale czuł, że nie do­pro­wa­dziłby do ta­kich re­la­cji ze swoim dziec­kiem, do ja­kich do­pro­wa­dził jego wła­sny ro­dzic.

Po pra­wej, w od­dali, za­ma­ja­czyła cha­rak­te­ry­styczna syl­wetka Ślęży. Zni­kła, gdy Ci­checki skrę­cił w stronę Wią­zowa. Wjeż­dżał do mia­sta od pół­nocy. Za­uwa­żył, że dużo się tu zmie­niło. Przy­było no­wych do­mów, równo wy­strzy­żo­nych traw­ni­ków, bram, za któ­rymi stały sa­mo­chody za kil­ka­set ty­sięcy. Da­lej było już zna­jomo. Stare po­nie­miec­kie ru­dery, w któ­rych czuć było grzy­bem i wil­go­cią, rzeźba Świę­tego Ne­po­mu­cena przy mostku nad Mły­nówką i wjazd na nie­wielki ry­nek.

Tu znów Kon­rad miał pro­blem, by roz­po­znać ro­dzinne mia­sto. Wie­dział o pra­cach re­no­wa­cyj­nych w sercu tej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści, ale było mu trudno wy­obra­zić so­bie ich skalę. Od­no­wiony ra­tusz i ka­mie­nice przy­cią­gały wzrok, po­wierzch­nię rynku wy­rów­nano, ro­bot­nicy ukła­dali ja­kieś rury, a bru­ka­rze po­kry­wali chod­niki gra­ni­tową kostką. Małe, śpiące mia­steczko szy­ko­wało się do cze­goś wiel­kiego.

Kon­rad z tru­dem zna­lazł miej­sce do za­par­ko­wa­nia. Za­trzy­mał się przy cu­kierni. Słodka Ola, na ele­wa­cji cu­kier­kowy na­pis w, a jakże, cu­kier­ko­wych ko­lo­rach. Przez wi­trynę wi­dział sporą ko­lejkę do kasy. On sam na słod­ko­ści nie miał ochoty. Ostat­nio jadł nie­wiele, nie czuł głodu, po­trzeby za­py­cha­nia żo­łądka czy do­star­cza­nia ciału pa­liwa. Wiele tego pa­liwa chyba nie po­trze­bo­wał, eg­zy­sto­wał oszczęd­nie, eko­no­micz­nie, bez zbęd­nych ru­chów, naj­czę­ściej w fo­telu lub przy kom­pu­te­rze, przy­sy­pany do­ku­men­tami.

Je­śli przed kwa­dran­sem Kon­rad do­świad­czył ja­kiejś zmiany, to nie tyle zna­czą­cej, żeby za­pa­chy do­cho­dzące z cu­kierni po­bu­dziły jego soki tra­wienne. W żo­łądku czuł wciąż ka­mień, uczu­cie pa­le­nia, a w ciele po­stę­pu­jący bez­wład.

Po­pa­trzył na swoje od­bi­cie w wi­try­nie. Sporo schudł, znów pa­so­wały na niego ubra­nia, w które wcze­śniej z tru­dem się wci­skał, wy­py­cha­jąc dżinsy i roz­cią­ga­jąc pod­ko­szulki. O dziwo, fi­zycz­nie czuł się le­piej, ale psy­chika nie na­dą­żała. Prze­je­chał dło­nią po krót­kich, si­wie­ją­cych wło­sach, po­tem po po­licz­kach. Przy­szło mu do głowy, że mógł się ogo­lić.

Ktoś wy­szedł z cu­kierni. Po­czuł na so­bie uważne spoj­rze­nie i to go otrzeź­wiło. Wy­mi­nął cu­kier­nię, pod­szedł do bramy pro­wa­dzą­cej do zna­jo­mej ka­mie­nicy. Do­piero gdy w niej znik­nął, po­czuł się le­piej.

Znał ten za­pach z dzie­ciń­stwa, z cza­sów, gdy w dro­dze do szkoły i ze szkoły bie­gał scho­dami w górę i w dół. W domu po­ja­wiał się, żeby coś zjeść, wy­spać się, i znów szu­kał pre­tek­stu, żeby się ulot­nić z kum­plami. Ele­wa­cję ka­mie­nicy może od­no­wiono, ale pod tą ma­sku­jącą ta­petą wciąż wszystko gniło.

Drzwi są­sia­dów były ta­kie same, jak pa­mię­tał, a ka­lo­ry­fer na pół­pię­trze grub­szy od ko­lej­nej war­stwy farby. Ktoś na­pra­wił schody. Nie skrzy­piały jak kie­dyś. Przez to po­czuł się obco.

Sta­nął przed drzwiami i za­marł z dło­nią unie­sioną do pu­ka­nia. Tak jak wtedy, gdy dzwo­nił do ojca. Znów to uczu­cie. Ko­lejna de­cy­zja, któ­rej kon­se­kwen­cje będą trudne do prze­wi­dze­nia. W ciągu tych kilku se­kund w jego my­ślach prze­wi­nęło się parę sce­na­riu­szy tego, jak bę­dzie wy­glą­dać jego ży­cie za chwilę, za kilka dni i mie­sięcy. Zdzi­wił się, że po­ja­wiło się tak nie­wiele wa­rian­tów. Róż­niły się nic nie­zna­czą­cymi szcze­gó­łami.

Zgięty pa­lec ude­rzył w drzwi trzy­krot­nie. Po­tem trzy­krot­nie po raz ko­lejny.

– Wejść – usły­szał.

Zła­pał za klamkę i wszedł do domu, który dawno temu prze­stał być jego do­mem.

***

Zo­ba­czył ojca sie­dzą­cego w kuchni. Je­rzy pod­niósł wzrok i spoj­rzał na go­ścia. Je­śli się zdzi­wił, to tego nie oka­zał.

– Cześć, tato.

Oj­ciec nie od­po­wie­dział, nie spusz­czał z Kon­rada uważ­nego spoj­rze­nia. Może no­to­wał te wszyst­kie zmiany, ja­kie w nim za­szły od ostat­niego razu, gdy się wi­dzieli.

– Nie przy­wi­tasz się?

– Nie że­gna­łeś się, jak stąd wy­jeż­dża­łeś, to dla­czego mamy się wi­tać?

Je­rzy odło­żył spła­wik na blat stołu, wska­zał sy­nowi miej­sce na­prze­ciw.

– Sia­daj. Zjesz coś? Na­pi­jesz się?

– Her­baty się na­piję... – Kon­rad wstrzy­mał ojca ru­chem dłoni, gdy ten chciał pod­nieść się z krze­sła. – Pa­mię­tam, gdzie co jest, zro­bię so­bie.

– Zrób – zgo­dził się.

– Ty też chcesz?

– Też.

Znów ta oszczęd­ność w sło­wach. Je­rzy za­cho­wy­wał się tak, jakby całą ener­gię oszczę­dzał na inne pro­cesy – od­dy­cha­nie, kon­ser­wa­cję sprzętu węd­kar­skiego, roz­my­śla­nia, któ­rymi ni­gdy z ni­kim się nie dzie­lił.

Kon­rad zdjął kurtkę, wró­cił do przed­po­koju i po­wie­sił ją na wie­szaku, obok kurtki ojca. Przez chwilę za­sta­na­wiał się, czy zdjąć buty. Nie zro­bił tego, coś mu nie po­zwa­lało.

Prze­szedł do kuchni, pod­niósł ze stołu pu­stą szklankę ojca i od­sta­wił ją do zlewu. Po­tem za­jął się za­go­to­wa­niem wody. Wszystko było w tym miej­scu, gdzie kie­dyś, nic się nie zmie­niło. Na­wet oj­ciec sie­dział na tym sa­mym krze­śle, przy tym sa­mym stole. To był je­den z ostat­nich ob­ra­zów, ja­kie za­pa­mię­tał z tego miej­sca.

– Nie są­dzi­łem, że tu jesz­cze przy­je­dziesz.

– Przy­je­cha­łem.

Je­rzy ski­nął głową. Nie było po co tego roz­trzą­sać.

Kon­rad wsłu­chał się w ty­ka­nie ze­gara, w bul­go­ta­nie do­pro­wa­dzo­nej do wrze­nia wody. Za­lał sa­szetki her­baty wrząt­kiem, prze­niósł cu­kier­nicę i szklanki na stół. Do­piero wtedy usiadł na­prze­ciw ojca.

– Jak się czu­jesz?

– Do­brze... – Je­rzy wy­trzy­mał spoj­rze­nie Kon­rada.

– Coś wię­cej?

– Mam che­mię, le­ka­rze wal­czą – od­parł krótko, po żoł­nier­sku.

– Ty też wal­czysz?

– Wie­rzysz w te bzdury o walce, Kon­rad?

– Co masz na my­śli?

– Wielu mo­ich zna­jo­mych miało to ku­re­stwo, za­wsze koń­czyło się sło­wami o ja­kiejś nie­rów­nej walce, o tym, że wal­czył czy wal­czyła z ra­czy­skiem do końca. Żyję z tym i będę żył tak długo, jak się da.

Kon­rad się­gnął w stronę cu­kier­nicy, na­sy­pał do szklanki dwie ły­żeczki. Oj­ciec przy­pa­try­wał się ru­chom jego dłoni. Po­tem też wsy­pał cu­kier do swo­jej szklanki. Za­mie­szał, ude­rza­jąc ener­gicz­nie o brzegi na­czy­nia.

– Zno­szę to do­brze, cza­sem za­po­mi­nam, że mam w so­bie to cho­ler­stwo. Przy­po­mina mi o tym ko­lejna wi­zyta u le­ka­rza, na ba­da­niach w szpi­talu, na che­mii. Albo lu­dzie, gdy py­tają. – Kon­ra­dowi nie umknęło, że oj­ciec za­czął być na­gle bar­dziej ugo­dowy.

– Dla­tego nie chcesz o tym ga­dać?

– Dla­tego.

– W po­rządku.

– Mam cia­sto. – Za­nim Kon­rad od­mó­wił po­czę­stunku, Je­rzy wstał od stołu. Miał pro­blemy z wy­pro­sto­wa­niem się, mu­siał się za­sie­dzieć.

Stuk­nęła szafka sta­rego kre­densu, na stole po­ja­wił się przy­kryty ście­reczką ta­lerz.

– Tro­chę su­che, z her­batą pój­dzie le­piej. – Je­rzy od­cią­gnął przy­kry­cie, ob­ró­cił ta­lerz z więk­szym ka­wał­kiem w stronę syna. – Po­mo­żesz mi do­koń­czyć.

– Sam pie­kłeś?

– No coś ty...

Droż­dżowe cia­sto nie wy­glą­dało na kupne. Może oj­ciec od ko­goś je do­stał. Kon­rad upił łyk her­baty, cie­pło roz­lało się po żo­łądku i we­szło w członki. Zdał so­bie sprawę, że wcho­dząc tu, był spięty, od­czuł to po bo­lą­cym karku i mię­śniach bar­ków. Te­raz nieco się roz­luź­nił i uspo­koił. Trudno było mu przy­znać przed sa­mym sobą, ile kosz­to­wał go przy­jazd tu­taj i ocze­ki­wa­nie tej roz­mowy.

Kon­rad się­gnął po cia­sto, ugryzł.

– Her­bata nie po­może, co? – Oj­ciec się skrzy­wił. – Twarde jak kostka bru­kowa.

– Jest w po­rządku.

– À pro­pos kostki bru­ko­wej. Wi­dzia­łeś, jak się zmie­nia ry­nek? Nie my­śla­łem, że tego do­cze­kam...

Przy­ja­zna, nie­zo­bo­wią­zu­jąca po­ga­duszka. Kon­rad wy­czuł, że oj­ciec ste­ruje roz­mową. Stary wyga ucie­kał od waż­nych te­ma­tów. Nie był na nie go­towy. Ten na­gły przy­jazd Kon­rada go za­sko­czył, nie dał czasu na przy­go­to­wa­nie obron­nych ba­rier. Chciał zy­skać na cza­sie. Na­prawdę nie przy­szło mu do głowy, że Kon­rad się po­jawi po tam­tej roz­mo­wie? Tak oce­niał go wła­sny oj­ciec?

– Wią­zów się zmie­nia, to wi­dać – przy­znał Kon­rad. – Ka­mie­nice wy­glą­dają świet­nie, jak ułożą kostkę na rynku i oświe­tlą wszystko, to efekt bę­dzie jesz­cze lep­szy.

– Tro­chę się śli­ma­czą. Ar­che­olo­dzy ich opóź­niają...

Je­rzy po­pa­trzył na syna, jakby ba­dał jego re­ak­cję. Kon­rad tylko po­ki­wał głową, prze­żu­wał chwilę w mil­cze­niu. Her­bata na roz­mięk­cze­nie tego cia­sta nie po­mo­gła.

– Chciał­bym zo­ba­czyć twoje ba­da­nia.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby.

– Chcę wie­dzieć, jak mogę ci po­móc.

Ojcu się to nie po­do­bało. Nie do­pusz­czał prze­cież do sie­bie ni­kogo. Na­wet żona nie wie­działa, co się z nim dzieje, co my­śli. Te­raz miał się od­sło­nić przed sy­nem, z któ­rym ni­gdy tak na­prawdę nie zdą­żył być bli­sko?

Kon­rad wi­dział, że oj­ciec prze­tra­wił ja­kąś myśl. Pa­trzył, jak ten wstaje, znika na chwilę w swoim po­koju i wraca z grubą teczką. Po­ło­żył ją na bla­cie przed sy­nem i usiadł. Za­jął się roz­kru­sza­niem swo­jego cia­sta.

Po­zo­stało otwo­rzyć teczkę. Tak jak Kon­rad się spo­dzie­wał, wszystko było w środku upo­rząd­ko­wane, po­se­gre­go­wane, po­roz­dzie­lane, w osob­nych, opi­sa­nych ko­szul­kach. Jak za­wsze u ojca, tak wy­glą­dały akta spraw, które pro­wa­dził, gdy był gliną.

– Zro­bię obiad.

Oj­ciec mu­siał się czymś za­jąć, gdy syn za­glą­dał mu w be­be­chy.

Kon­rad nie był eks­per­tem, ale nie wy­glą­dało to naj­le­piej. Po­czy­tał wcze­śniej o raku ojca, oczy­wi­ście in­for­ma­cje wy­gu­glo­wał. Wy­glą­dało na to, że Je­rzy ma prze­rzuty. Trudno było wy­czy­tać, czy miał ja­kieś szanse, czy che­mio­te­ra­pia miała zna­cze­nie bar­dziej pa­lia­tywne. Gdy pa­trzył na ojca, wi­dział tego sa­mego za­su­szo­nego, twar­dego su­kin­syna, ja­kiego znał wcze­śniej. Nie wy­glą­dał, jakby stał nad gro­bową de­ską. Je­śli się krył, to ro­bił to bar­dzo do­brze. Miał sporo ener­gii, bo stu­ka­nie garn­kami sta­wało się co­raz gło­śniej­sze. Miało pew­nie Kon­rada zde­kon­cen­tro­wać.

– Zo­stanę kilka dni.

Mo­gło się wy­da­wać, że oj­ciec nie do­sły­szał, ale le­d­wie za­uwa­żal­nie drgnął. Po­sta­wił gar­nek z ob­ra­nymi ziem­nia­kami na ku­chence i włą­czył pal­nik.

– Twój po­kój jest wolny, zo­stań, jak długo chcesz.

Kon­rad odło­żył teczkę, wstał od stołu i wy­szedł z kuchni. Po chwili otwo­rzył drzwi swo­jego po­koju. Sta­nął w progu i ogar­nął wzro­kiem nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie.

Oj­ciec prze­niósł tu swoje ar­chi­wum, pu­dła z do­ku­men­tami, któ­rymi wcze­śniej za­wa­lone były wszyst­kie szafy i półki w sy­pialni. Może ro­bił po­rządki, po­trze­bo­wał wię­cej prze­strzeni. Naj­pro­ściej było za­mieść wszystko pod dy­wan, a tym dy­wa­nem był po­kój syna, który wy­je­chał wiele lat temu. Nie li­czył się z jego po­wro­tem.

Ci­checki otwo­rzył szafę. Pu­ste wie­szaki za­ko­ły­sały się pod wpły­wem po­dmu­chu po­wie­trza. Na półce le­żało kilka sta­rych ubrań. Je­rzy ni­czego tu nie ru­szał.

Tap­czan przy ścia­nie nie zmie­nił swo­jego po­ło­że­nia, tak jak i szafka czy biurko. Kon­rad pod­szedł do re­gału z książ­kami, pod­niósł zbiór opo­wia­dań Lema. Nie­zwy­cię­żo­nego czy­tał kie­dyś na okrą­gło. Prze­ło­żył książkę na sto­lik, na­ru­sza­jąc grubą war­stwę ku­rzu.

Bę­dzie mu­siał zejść po wa­lizkę. A je­śli ma tu zo­stać i nie na­ba­wić się py­licy płuc, po­wi­nien od­ku­rzyć. Na pewno chciał zo­stać w tym miesz­ka­niu? Za­czy­nał mieć wąt­pli­wo­ści, ale de­cy­zję prze­cież pod­jął wcze­śniej. Nie ze względu na ojca.

Kon­rad pod­szedł do okna i otwo­rzył je na oścież, żeby po­zbyć się za­du­chu z miesz­ka­nia. Wpu­ścił do środka chłodne przed­po­łu­dniowe po­wie­trze. Oparł się o pa­ra­pet i wyj­rzał na ry­nek.

Bru­ka­rze ubi­jali kostkę gu­mo­wymi młot­kami, do­pa­so­wy­wali do sie­bie ko­lejne ele­menty ukła­danki. Mieli przy so­bie ra­dio, z któ­rego trzesz­czała Lana Del Rey. Z cu­kierni wy­cho­dzili klienci, ko­lejni zmie­rzali w jej stronę. Reszta rynku była wy­marła. Je­dy­nie ja­kiś pe­tent zmie­rzał do urzędu mia­sta w ra­tu­szu.

– Prze­niosę te pu­dła do piw­nicy.

Kon­rad od­wró­cił się do ojca sto­ją­cego w progu.

– Nie trzeba. Nie prze­szka­dzają mi. W piw­nicy za­mokną.

Je­rzy ski­nął głową, wy­tarł dło­nie w ścierkę, a w końcu się ode­zwał:

– Chcę po­ga­dać, ale tym ra­zem o to­bie.

– Nie ma za bar­dzo o czym.

Oj­ciec nie na­ci­skał, ale Kon­rad znał ten tik, po­ru­sze­nie brwi. Stary wie­dział swoje.

– Do­bra, o czym chcesz po­ga­dać?

– O fir­mie. Wra­casz do Wro­cła­wia?

Mógł się do­my­ślić, że tato mimo braku kon­taktu wiele o nim wie. Miał wciąż przy­ja­ciół wśród by­łych i obec­nych gli­nia­rzy. Mu­sieli mó­wić, co u Kon­rada. Oj­ciec gli­niarz, syn gli­niarz. Pew­nie przez te wszyst­kie lata do­no­sili mu, jak Kon­rad ra­dzi so­bie na służ­bie. Od kilku mie­sięcy sie­dział na zwol­nie­niu, to też mu po­wie­dzieli.

– Jesz­cze nie.

Je­rzy ski­nął głową. Tylko tyle chciał wie­dzieć.

– Zjesz obiad?

– W po­rządku, dzię­kuję.

Kon­rad pa­trzył, jak oj­ciec znika w ko­ry­ta­rzu, a po­tem znów wyj­rzał na ry­nek. Tyle razy wy­glą­dał przez to okno, a miał wra­że­nie, że pa­trzy na wi­dok, który miał przed sobą po raz pierw­szy. Co się zmie­niło?

Od­po­wiedź była oczy­wi­sta: on się zmie­nił.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki