Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego.
Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane
ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej
bez zgody wydawcy.
Rozdział I
Tego dnia niespodziewanie zwolniono mnie z pracy i bardzo grzecznie poinformowano, że jestem w firmie zbędna, bo… Tu szef kolejno wyliczył przyczyny, ale ja ich nie słuchałam, tylko cały czas patrzyłam w okno na dwa ptaki czubiące się na gałęzi jedynego drzewa, jakie rosło przy naszym biurowcu. Wszystkie inne, nie wiadomo dlaczego, uschły. Kiedy opuściłam dostojny gabinet, podeszłam do białej ściany na końcu korytarza i oparłam o nią twarz. Nie wydałam z siebie żadnego dźwięku, chociaż chciało mi się krzyczeć. Ale po co krzyczeć, kiedy każdy zajęty jest swoim i nie ma czasu zawracać sobie głowy cierpieniem innych. W tej sytuacji zdołałam jedynie wyszeptać:
– Ludzie, czy wy mnie słyszycie?
Naturalnie nikt nie słyszał i nie zwrócił uwagi na moje jęki, ja zaś stopniowo się uspokajałam. Podeszłam do biurka, spakowałam swoje rzeczy w dwie torby i nie żegnając się z nikim, wyszłam stamtąd na zawsze. I chociaż minęło już pięć miesięcy, nie mogę sobie z tym poradzić. Przydałby się jakiś psychoterapeuta, ale co on o tej białej ścianie na końcu korytarza może wiedzieć? Zacznie jakieś swoje misteria nade mną odprawiać, taką czy inną metodą. Muszę sama odzyskać poczucie przydatności do czegokolwiek.
Zapewne wiele wydarzeń w moim życiu potoczyłoby się inaczej, gdyby nie pandemia koronawirusa, która przyplątała się niespodziewanie, uśmiercając ludzi i firmy. Szalała ponad dwa lata, wywracając wszystko do góry nogami. Wtedy po raz pierwszy przekonałam się, jak niewiele znaczy człowiek i jego plany, gdy świat ogarnia szaleństwo. Może byłabym już daleko w hierarchii firmowych awansów, ale podczas reorganizacji spółki zlikwidowano mój dział. W tej nowej układance już się nie zmieściłam.
Wyszłam z biura, niosąc w torbach swoje rzeczy. Współpracownicy odprowadzali mnie ciekawym i pełnym litości wzrokiem. Jedna z koleżanek, z którą współpracowałam bodaj najbliżej, nawet nie podeszła, żeby się pożegnać. Pomachała mi ręką i powiedziała, żebym się trzymała. Jasne mogę się trzymać, tylko czego? Wszyscy byli sparaliżowani strachem. Obawiali się, czy nie jestem pierwszą, złowieszczą jaskółką, którą wysłano za morze. Przez chwilę miałam nawet wrażenie, że to ja roznoszę wirusa i jeśli tylko odejdę, firma odzyska formę.
Powędrowałam przed siebie. Szłam i szłam bez końca, nawet nie widząc dokąd. Z pół godziny trwało, zanim się ocknęłam i przypomniałam sobie o samochodzie. A przecież rano przyjechaliśmy tu razem. Musiałam wracać po niego kawał drogi. Na parkingu spotkałam byłego już szefa, pakował się właśnie do służbowej mazdy. Odwrócił ode mnie wzrok. Wtedy ostatecznie uświadomiłam sobie, że już tu nie pracuję. Straciłam miejsce i nabrałam dla pozostałych cech przedmiotu leżącego na ulicy, a z ulicy, jak wiadomo, niczego się nie podnosi.
Z tego, co słyszałam, szefa również po kilku miesiącach zwolniono. Przedtem jednak ciężko zachorował i długo nie mógł dojść do siebie, a firma, jak mu wyjaśniono, nie potrzebuje wraków, tylko sprawnych managerów. Na odchodne dostał radę, żeby znalazł sobie pracę w jakimś urzędzie państwowym, choćby w ministerstwie albo… niech idzie do diabła.
W domu wypiłam butelkę wina, po której szybko zasnęłam. Rano zerwałam się z łóżka, chcąc pójść do pracy. Dopiero chwilę później dotarło do mnie, że już nie mam dokąd iść, bo nikt nigdzie na mnie nie czeka. Po kilku dniach zaczęłam stopniowo przystosowywać się do sytuacji. Zadzwoniłam do mojej raz bardziej, a raz mniej serdecznej przyjaciółki, a potem do kolegi, z którym przez kilka miesięcy pracowałam, zanim odszedł do innej firmy. Obydwoje cierpliwie mnie wysłuchali, udzielając przy okazji kilku bezradnych rad. Zawsze zawodzili w krytycznych sytuacjach, więc i tym razem nie miałam im tego za złe.
Pierwsze tygodnie tej wymuszonej bezczynności były straszne. Chwilami miałam ochotę skoczyć pod pociąg albo do Wisły, ale nic takiego się nie stało. Wytrzymałam. Okazało się, że jestem silniejsza, niż się spodziewałam. Od rana do nocy łaziłam po mieście, zastanawiając się nad swoją przydatnością dla świata, miałam przecież mnóstwo wolnego czasu. W domu tworzyłam najrozmaitsze wersje CV i rozsyłałam w różne miejsca, nie licząc, że w czasie szalejącej pandemii będę komukolwiek potrzebna. Aż wreszcie postanowiłam wyjechać na wieś, bo tam podobno przemielony przez życie mieszczuch najlepiej regeneruje siły. Skrupulatnie przeliczyłam gotówkę. Stwierdziłam, że wystarczy na samotność w odległym miejscu. Nic, tylko jak najszybciej jechać.
W międzyczasie odbyłam dwa nieudane spotkania w sprawie pracy. – I to ma być CV?! Lista wewnętrznych przeżyć i żalów?! – krzyknął na mnie pracodawca, którego próbowałam zainteresować swoją osobą. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak dalece się wygłupiłam.
– Tak, to bieg mojego życia, przecież curriculum vitae do tego się sprowadza.
– Ja, proszę pani, nie jestem psychoterapeutą ani psychoanalitykiem, chociaż swego czasu byłem na tyle nierozsądny, żeby studiować filozofię. Ale potem skończyłem MBA i takie tam rzeczy, kursy różne robiłem, aż zmądrzałem. No cóż, muszę przyznać, że pani spostrzeżenia są na swój sposób interesujące, dlatego z czystej ciekawości postanowiłem poznać ich autorkę. Ale… powiem wprost. Potrzebuję kogoś patrzącego na biznes bardziej racjonalnie.
– Chciałam napisać takie CV, jak należy, i umiem to zrobić, jednak ilekroć siadałam do pisania, coś się we mnie przestawiało. Poza tym uznałam, że w okresie pandemii, kiedy wszyscy niejako stoimy nad grobem, stuprocentowy racjonalizm jest zbędny.
– Błąd. Właśnie teraz tylko racjonalizm może nas uratować. Powiem szczerze, to moja firma stoi nad grobem i potrzebuje cudotwórcy, bo inaczej… szkoda słów. – Głos mu się załamał. – Musiałem zwolnić kilka osób, liczyłem jednak, że w to miejsce uda mi się przyjąć kogoś na tyle dobrego, że starczy za dwóch, trzech pracowników. Pomyliłem się. Może lepiej postarać się o dotacje albo jakieś inne wsparcie dla przedsiębiorców, które przygotował rząd… bo inaczej… – Nie dokończył. Wstał z krzesła, a ja razem z nim.
– Przepraszam, że zabrałam panu tyle czasu. Nie wiedziałam, że tu rządzi filozof, ale może dobrze, że się wymieniliśmy naszymi cierpieniami, to zawsze człowiekowi pomaga – powiedziałam.
– Ja nie cierpię, ja już konam. Mam dość! – krzyknął na odchodne.
Zamknęłam za sobą drzwi. Z tego wszystkiego nawet się nie pożegnałam. Przed sekretariatem spacerowała tęgawa pani w przyciasnym żakieciku i z długimi, jaskraworóżowymi paznokciami. Teraz była jej kolej.
Po tej rozmowie uznałam, że jeszcze nie jestem gotowa na podjęcie pracy. Musiałam najpierw spojrzeć na siebie z innej perspektywy. Tymczasem szaleństwo choroby trwało, nadal utrzymując wszystko w swoistym bezruchu. W maskach na twarzach, jak szaleńcy, uczestniczyliśmy w karnawale mikrobów. Brakowało mi jedynie ulicznych kaznodziejów, którzy oświecaliby nas, za jakie grzechy tak cierpimy i czy to przypadkiem nie jest wstęp do końca świata. Pojawiali się wprawdzie różni medialni wieszcze, którzy mówili wprost, że to spisek i zamach na nasze przesycone towarami życie. Rzeczywiście, ociężali od zakupów i promocji zatraciliśmy pierwotne instynkty, jednak sprawa wirusa była bardziej skomplikowana, toteż nikomu nie dawała spokoju.
Dopiero gdy zalano rynek potokiem szczepionek, które miały przepłynąć przez nasze organizmy, by uchronić je przed nieproszonymi gośćmi, wielu odetchnęło z ulgą, choć nie wszyscy. Z tego okresu najbardziej pamiętam, że bardzo dużo mówiono, porządkując nasze swojskie uniwersum dwubiegunowo: szczepić – nie szczepić, pomagają – szkodzą, można po nich umrzeć – można nie umierać, działają – nie działają… Pojedyncze słowa krzyżowały się nad moją głową i roztrzaskane padały pod nogi. Nic już nie chciałam wiedzieć ani o chorobie, ani o zdrowiu. Chciałam w spokoju skonsumować te lata, które przeznaczył dla mnie los. Tymczasem wokół rosły kwiaty, latały ptaki, szumiały drzewa… W pobliżu mojego domu wszystkie były przycięte i wypielęgnowane, zupełnie inne niż te drapichrusty, z których zeszliśmy przed milionami lat, ostrożnie stąpając po wrogiej przestrzeni, której dopiero zawierzaliśmy nasze życie. I trzeba przyznać, że przez te lata straciliśmy wczesnoludzkie instynkty, ale za to zyskaliśmy cechy sklepowego myśliwego, który zawsze chętnie zapoluje na jakąś promocję.
Aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie zawładnął nami chaos. Pojawiło się niebezpieczeństwo, tym groźniejsze, że niewidoczne dla oczu. Ze strachem i niedowierzaniem obmacywaliśmy nową rzeczywistość. Mikroby wyzwały nas na pojedynek na śmierć i życie. Zasłoniliśmy twarze i oddaliliśmy się od siebie na bezpieczną odległość. Prawa epidemii nakazały nam pojedynczość. Ucichła muzyka, teatry, kina. Czasami umarł ktoś ze znajomych. Wtedy miało się wrażenie, że śmierć podstępnie podchodzi pod nasze domy. Budziła przerażenie, lecz potem się uspokajaliśmy. Tłumaczyliśmy sobie, że to choroba jak każda inna, tylko trochę bardziej wyrazista. A ponieważ nikt nie wiedział, jak naprawdę z tym wirusem jest, pozwalaliśmy działać wyobraźni. Jedni się bali, inni wręcz przeciwnie – głośno protestowali przeciwko takiemu światu, który ośmielił się z nas zadrwić. Fakt, byliśmy bezradni, a orszaki, zarówno te pogrzebowe, jak i weselne, prosto z uroczystości z objawami koronawirusa wędrowały do szpitali.
Rzeczywistość stała się wroga, a przyszłość niepewna, gdy wirus ruszył na gospodarkę, rozprawiając się z tymi, którzy spokojnie chcieli go przeczekać w firmie albo ukryci w domu przy komputerze. Nikt wtedy nie chciał od życia więcej niż środków na samo życie. Niestety nie wszystkim było to dane, toteż depresja obok koronawirusa robiła gwiazdorską karierę. W mediach prowadzono na ten temat zajadłe dyskusje. Nie każdy miał cierpliwość tego słuchać. Niektórzy pełni wątpliwości co do sensu czegokolwiek wieszali się lub skakali z mostu, by ostatecznie zaradzić dręczącym ich problemom. Umierali, nie dosłuchawszy do końca telewizyjnych pogadanek o różnicach między depresją a obniżonym nastrojem. Zamiast niepewności jutra wybrali niepewność ludzkiego losu po śmierci. To z dwojga złego wydało im się łatwiejsze.
Tymczasem komputery wypluwały zdalne wypowiedzenia ze zdalnie wykonywanej pracy albo milczały, nie zlecając żadnych zajęć. Banki dyszały żądne zwrotu kredytów, najemcy krzyczeli o czynsze, a ludzie, chociaż bardzo chcieli, to równie bardzo nie mogli. I właśnie wtedy w przestrzeni międzyludzkiej zawirowało hasło: „Nie kupuj, noś używane, oszczędzaj planetę”, a przy okazji również pieniądze, które teraz i tak trudno było zarobić, bo wszyscy pracowali trochę na niby. Szczerze mówiąc, już dawno zauważyłam, że człowiekowi potrzebne jest o wiele mniej rzeczy, niż mu się wydaje, ale kto by się ośmielił nie kupować? Wchodzisz do sklepu, mówią ci z wdziękiem dzień dobry, jakby od dawna na ciebie czekali, a na połowie asortymentu napisane jest „sale 70 procent”. Musisz wyjść z czymś, jeśli chcesz wyjść z twarzą.
Pandemia te nawyki trochę zmieniła, bo niejeden obawiał się, że może przyjść na niego ostatnia godzina, musiał więc zajrzeć w głąb siebie zamiast do sklepu.
Jeśli chodzi o mnie, padłam ofiarą późniejszych powikłań gospodarczych. Zwolniono mnie w chwili, gdy choroba zbierała się do odejścia, a świat odzyskiwał równowagę. Nie wiem, dlaczego wybrano akurat mnie… Przecież niedawno dostałam nagrodę, a przed pandemią, zawsze witałam zagraniczne delegacje, które pojawiały się w naszej korporacji. Byłam kimś w rodzaju prawej ręki szefa. Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie pozbywa się swojej prawicy. Nie sądziłam, że w ogóle potrafią się beze mnie obejść. Okazało się, że potrafili. W ogóle zwolnienia z pracy wydawały mi się czymś abstrakcyjnym, a jeżeli już, to dotyczyły moich znajomych. Nigdy nie sądziłam, że coś takiego może spotkać również mnie. A jednak stało się. Czarno na białym miałam wypisaną smutną prawdę na wręczonym mi dokumencie. Szczerze mówiąc, zgadzałam się z szefem, gdy mówił o potrzebie redukcji niektórych stanowisk, nie myślałam jednak o sobie. Działo się tak nie tylko u nas. W innych firmach również robiono porządki, które można by nazwać powikłaniami pocovidowymi.
Kilka dni później odszedł również on. Człowiek, z którym spędziłam kilka ostatnich lat życia i który był dla mnie ważny. Przede wszystkim dlatego, że ze mną był. Jak mówią – nieszczęścia chodzą parami. Jeszcze nie zdążyłam uporać się ze zwolnieniem, a zaraz dowiedziałam się, że i kochać mnie nie sposób. W tamtej chwili nikt nie chciał ani moich umiejętności, ani uczuć. Paskudna sprawa, może człowieka roztrzaskać od środka, bo obydwu tych rzeczy potrzebujemy i nie potrafimy się bez nich obyć. Ja musiałam. Miałam pracę i miłość, a otrzymałam pustkę. Zostało mi w pamięci jedynie kilka ostrych słów, które usłyszałam na pożegnanie. Wynikało z nich, że ciężko się ze mną dogadać, zarówno w łóżku, jak i poza nim. Poza tym za rzadko bywałam w domu, jedzenie było niesmaczne, a rozmowy trudne. Coś tam jeszcze mówił niepochlebnego na mój temat, ale już go nie słuchałam. Nie wierzę w słowa, patrzę w oczy. Tam jest cała prawda o człowieku.
– Ślubu ze sobą nie braliśmy – usłyszałam, gdy pakował rzeczy.
Zdziwiłam się. Zawsze twierdził, że tak sobie z kimś być jest o wiele lepiej i zgodnie z rytmem współczesnego świata, który stawia na ulotność, dając możliwość nieustannego dobierania wartości do potrzeb. A on nagle z tym ślubem wyskoczył. Planowaliśmy, że w końcu go weźmiemy. Kiedyś, na jakiejś łące wśród traw i kwiatów albo na górskim szczycie. Planowaliśmy i planowaliśmy, aż się rozstaliśmy. Odchodząc, zabrał z szafy swoją lichą walizkę i parę groszy, które dostał ode mnie. Jakoś nigdy nie potrafił na siebie zarobić ani zająć się czymś konkretnym. Taka w nim była romantyczna delikatność i niezaradność. Tylko ze mną radził sobie doskonale. Kupiłam mu masę rzeczy. Lubił dostawać prezenty, ba, nawet się o nie upominał, chociaż twierdził, że przedmioty nie mają dla niego znaczenia. Zmierzając do wyjścia, odwrócił się jeszcze i ni z tego, ni z owego zaproponował, żebym mu kupiła samochód, wtedy… może ze mną zostanie. Zamurowało mnie. Byłam wściekła, on również.
Moje mieszkanie opuścił w tych swoich buntowniczych, masywnych butach z siwiejącym już nieco końskim ogonem. Na pożegnanie nazwał mnie skąpą suką, a ja po raz ostatni dokładnie mu się przyjrzałam. I co zobaczyłam? Zaciętą twarz pospolitego człowieka, który lepiej umiał liczyć niż pisać wiersze, co jak twierdził, było jego pasją. Dziś już wiem, że żywiołem Pawła Kornela nie była inność intelektualisty we wrogim dla wrażliwca świecie, lecz nijakość, która podczepiała pod siebie rozmaite emblematy oryginalności. Dziwiłam się, że tak łatwo dałam się nabrać. W efekcie obdarzyłam go uczuciem zbyt finezyjnym, które jedynie zakłócało naszą symbiozę. Prosty pakiet fizycznych ćwiczeń łóżkowych byłby w tym przypadku bardziej przydatny. Odkryłam to zbyt późno.
Nic zatem nie trzymało mnie już w Warszawie. Tak już miałam, że kłopoty zawsze mobilizowały mnie do ucieczki, obojętnie w jakim kierunku, byle dalej. Dobrze się stało, że swego czasu kupiłam mały domek na wsi, usytuowany prawie poza cywilizacją, mniej więcej w miejscu, gdzie wrony zawracały. Nieraz spędzałam tam wakacje, ale rzadko bywałam w ciągu roku. Wieś leżała na dalekim Podlasiu i ostatnimi czasy coraz bardziej kurczyła się i wymierała. A jednak z tego upadku wyrastała powoli całkiem nowa rzeczywistość, omijająca miejscową tradycję i prąca ku przyszłości. Starzy rolnicy obserwowali wczasowiczów, wczasowicze rolników i wzajemnie się sobie dziwili. Pomyślałam, że wyjazd tam ukoi moje rozedrgane nerwy.
Zostawiłam więc za sobą powszechnie szanowane osiągnięcia, z których kiedyś byłam dumna zarówno ja, jak i moi rodzice. Skończyłam dwa kierunki studiów, zaliczyłam dokuczliwy staż w liczącej się korporacji, potem koronowano mnie tam na pracownika. Przeżyłam wtedy ogromny zawodowy orgazm i dalej wspinałam się po szczeblach kariery, a gdy prawie dotarłam na szczyt, zleciałam z drabiny awansów na łeb na szyję, w dodatku prosto na ulicę i jak Syzyf przygnieciona kamieniem moich starań. O takich korporacjach mówi się i pisze wspaniałe rzeczy. Wielu marzy, żeby w nich pracować – szybkie awanse, dobre zarobki, kontakty, możliwości, wyjazdy zagraniczne i krajowe, piątki w dobrym klubie, ba, nawet romanse. Tak wyglądaliśmy z zewnątrz, bo życie opowiedziane w gazetach, zawsze bywa fascynujące. W prasie nie ma miejsca na cherlawość, lecz nasza rzeczywistość była zupełnie inna.
Większość z nas miała mordercze kredyty, mało czasu i niewiele siły na zabawę. Cierpieliśmy na chroniczne przemęczenie w dzień oraz bezsenność w nocy. W każdy piątek wykończona wlokłam się do domu, rozważając po drodze dziwne pretensje szefa oraz osobliwe zachowanie prezesa i próbowałam wyczytać z tego swój dalszy los. Stanowczo nie miałam ochoty wyjść do klubu czy kina. Te sprawy zawsze odkładałam na za tydzień, czyli w nieskończoność. Tymczasem po domu hasał Paweł Kornel, dudnił rock albo chrypiał rap z setką przekleństw pod adresem świata. Wszędzie porozkładane były książki, a do mebli były poprzylepiane karteczki, na których Paweł Kornel zapisywał swoje wiersze, które kiedyś zamierzał opublikować. Nie zdołał jednak zebrać ich w sensowny tomik, więc rozłaziły się po kątach mojego mieszkania i powoli stawały nieme. Za to ich twórca czekał na mnie i tęsknił, a przynajmniej tak mnie zapewniał. Te jego zapewnienia o tęsknocie zawsze miały ciąg dalszy. Były wstępem do wymówek, których istotę stanowiło stwierdzenie: „Za dużo jesteś w pracy, a za mało ze mną”. I pewnie dlatego, żeby nie pogarszać sytuacji, sam nie szukał żadnego zajęcia. Nie chciał tracić czasu na bycie osobno.
Dzień bardzo się dłuży tym, którzy czekają, dlatego gdy wracałam, chciał wszystko naraz. Do klubu, na koncert, do łóżka, do kina. Miał setki pomysłów, lecz czuł tylko siebie. Inni byli zaledwie tłem, które obserwował kątem oka. Mimo to pragnął przekazać im dary swojego umysłu, krążąc między prozą a rymem. Nigdy jednak nie stworzył niczego godnego uwagi. Jego wiersze miały po trzy linijki, a powieści po trzy strony. Akurat na tyle wystarczało mu cierpliwości. W ogóle nie miał zapału do pracy, wolał swobodne życie, które do niczego nie zobowiązuje. Wymagała tego – podobno – jego artystyczna natura i bunt przeciwko rzeczywistości, która utknęła w materii. Pewnie dlatego w jego komputerze tkwiło na wieki wieków mnóstwo projektów i mnóstwo początków, które nigdy nie doczekały końca. Liczyłam, że może z czasem, gdy skończy ileś tam lat, coś w nim drgnie, choćby sumienie. Nic z tego. Zawsze wykazywał niemoc robienia czegokolwiek. Nawet pięćdziesiątka nim nie wstrząsnęła.
W końcu zaczęłam się niecierpliwić i pewnie już dawno bym z niego zrezygnowała, gdybym miała chociaż trochę czasu na przemyślenia. Niestety, praca i chęć pokazania, że jestem jej warta, pochłaniała prawie wszystkie godziny mojego życia, lecz dzięki niej czułam się dowartościowana. Los wepchnął mnie wysoko. Nade mną był tylko dyrektor, prezes i oczywiście Bóg, do którego modliłam się rzetelnie, jak tylko coś mi nie szło. Dopiero dużo później spostrzegłam, że ja i Bóg mamy rozbieżne cele, dlatego moje modły nie mogły być wysłuchane. Klienci też nie zawsze okazywali się dość naiwni, by uwierzyć naszym reklamom, i nieraz długo musiałam ślęczeć nad ich treścią, żeby odniosły skutek, który zamieniał się w pokaźną premię.
Paweł Kornel zdecydował o rozstaniu pierwszy, a że był chłopakiem z nieskomplikowanego intelektualnie domu, zrobił to w możliwie najmniej delikatny sposób i w dodatku wybrał najmniej odpowiedni moment. Powinnam się tego spodziewać, ale kobieta rzadko się spodziewa. Najpierw wierzy w miłość, potem w swoją winę, aż wreszcie wszystko chce naprawiać i zaczynać od początku, pogrążając siebie i związek w psychologicznych absurdach. Pierwsze dni po jego odejściu były straszne. Czułam się okropnie samotna. Chociaż zrobił to, co zrobił, zostały we mnie jakieś resztki dawnego uczucia, od którego nie potrafiłam się uwolnić. Usilnie pracowały nad tym wspomnienia, przywołując cudowne wizje wspólnie spędzonych chwil w wersji sielankowej. Było to bardzo niszczące, ale nareszcie mogłam żyć, jak chciałam.
Podjęłam decyzję o wyjeździe. Niemal z dnia na dzień zapragnęłam znaleźć się daleko od Warszawy, w ustronnym miejscu, gdzie życie swobodnie przepływa przez czas, a nie czas przez życie. Mój mały wiejski domek ze szczątkami zabudowań gospodarskich i oborą, która dawno zapomniała, jak wygląda krowa, był do tego idealny. Samotny jak ja i w dodatku zagrzebany na odludziu. Wiejska cisza, wiejskie zapachy, wiejska przyroda i spokój przetasowany z harmonią. Przeliczyłam pieniądze, które korporacja dała mi na nową, bezrobotną drogę życia, podarłam kilka idiotycznych CV napisanych w amoku starań o pracę, a potem wyrzuciłam z szafy wszystkie ubrania, oddzielając te z nobilitującymi metkami od zwykłych, pozbawionych dobrego pochodzenia i noszonych na przyziemne okazje. Siedząc na podłodze, długo przebierałam zgromadzone przez lata tekstylne skarby. Kupowałam je dla prestiżu, dlatego żadna z tych rzeczy nie pojedzie ze mną na wieś. Zostaną w szafie, uwięzione za zdradę moich ideałów.
Droga upłynęła mi nie wiadomo kiedy. Ktoś mnie wyprzedził, potem ja kogoś. Zza przydrożnych ekranów migały korony rozłożystych drzew. Mknęły tiry pędzące ku wschodniej granicy, wyły karetki pogotowia, tu i ówdzie czaiły się nieoznakowane radiowozy. Przede mną jakiś stary żuk wiózł ledwo dyszące szpargały. Zwolniłam, żeby mu się przyjrzeć. Sunął czterdziestką, denerwując niecierpliwych. Kierowca tego sprzętu też pewnie był zdenerwowany. Czasy są szybkie, za szybkie na jego żuka. Takim autem daleko nie zajedzie. Przydałoby się coś nowszego, ale nie ma pieniędzy.
Dopiero gdy skręciłam w boczną drogę, samochodowa wrzawa trochę się uspokoiła. Teraz mijałam lasy, łąki i nieduże wioski cierpliwie wsłuchane we własny rytm trwania. Tu zmiany nie zachodzą zbyt szybko, a każdą nowinkę obmacuje się nieufnie i długo myśli się nad kolejnym krokiem. Bo czy tak jak jest, jest źle? – pytają tutejsi.
Na koniec droga oszalała. Poczułam się jak na rozkołysanym okręcie. Opuszczałam jeden dół, by natychmiast wjechać w następny. Żołądek podchodził mi do gardła, miałam mdłości, samochód postękiwał, wykonując tę szaleńczą gimnastykę. Obydwoje mieliśmy dosyć. Minął mnie jakiś mężczyzna na rowerze, szybko znikając mi z oczu, a ja zastanawiałam się, ile jeszcze kilometrów tego drogowego sztormu mi zostało. Nie pamiętałam, żeby kiedykolwiek ta droga była aż tak kiepska. Jak radzi sobie na niej autobus? Dopiero dwa kilometry dalej zrozumiałam, że źle skręciłam. Przecież asfaltówka, przy której jest przystanek, leci z drugiej strony. Cierpiała również moja nawigacja, która za nic nie mogła się połapać w terenie, lecz dzielnie dodawała mi otuchy, co jakiś czas oznajmiając: „Jest wiele kwestii, w których mogę ci pomóc”. Jednak to ona mnie tak wykierowała, zalecając wcześniejszy skręt, a teraz udaje niewinną… Zwykle jeździłam tu z Pawłem Kornelem. On zawsze zwracał uwagę na szczegóły. Był romantyczny, a jeszcze bardziej praktyczny. I przez chwilę pożałowałam, że go tutaj nie ma. Nie tak łatwo uporać się z rozstaniem… Jeszcze dobre dwadzieścia minut mną trzęsło, zanim dotarłam na miejsce.
Na pierwszy rzut oka dom wydał mi się o wiele mniej idealny niż dawniej. Właściwie całkiem nieładnie wyglądał. Toporna wiejska chałupa woniejąca w środku stęchlizną. Jedynie dzikie wino oplatające ściany dodawało mu uroku. Wrzesień to znakomita pora na wiejskie wypady. Tyle wtedy się dzieje w przyrodzie. Wszystko dojrzewa, a niezebrane – gnije. Prawdziwa walka czasu z naturą, wymagającą i nieubłaganą w egzekwowaniu swoich odwiecznych praw. Rozejrzałam się, krytycznym okiem szacując swój dobytek. Wszystko tu wymagało remontu, poprawek, przeróbek. Zawsze się o tym mówiło, ale nigdy nic się nie zrobiło. Nie starczało czasu ani pieniędzy. Tu miało być wiejsko i sielsko. Pozamiastowo. Może gdybym nie wyjechała na Zanzibar… Ale tamte zanzibarskie dziesięć dni rozciągnięte na zdjęciach do niemożliwości dostarczyło mi tyle podziwu zmieszanego z zazdrością, że trudno było sobie tego odmówić. Tak mnie to podbudowało, że wkrótce wyruszyłam do Tajlandii, co także sporo kosztowało.
A tutejsza stęchlizna? Na odległość przecież jej nie czułam, a na zdjęciach dom wyglądał całkiem przyzwoicie. Poszukam miejscowego majstra, to niedrogo zrobi, co należy. Jeśli się nie uda, trudno. Luksus nie jest najważniejszy. I tak sobie poradzę. Może nawet znajdę w pobliskim miasteczku jakąś pracę. Prostą i na krótko. Szybko jednak zrezygnowałam z tego pomysłu, no bo jeśli ktoś urodził się w Pułtusku, wychował w Warszawie, trudno, żeby resztę życia spędził tam, gdzie akurat wrony zawracają.
Zajrzałam do sadu. W wysokiej trawie dogorywały przegniłe jabłka. Na drzewach również trochę ich zostało. Te leżące zebrałam do starego wiklinowego koszyka, który miałam w kuchni. Okazało się, że wszystkie są robaczywe. Nie cierpiałam tych tłustych, białych robali utuczonych krzywdą owoców. Od razu odechciało mi się jeść. Niestety, zawsze wolałam starannie wypryskane jabłka ze sklepu niż te z przydomowych jabłonek, z mięsnym wsadem. A już najgorzej nie znosiłam much, krążących nad owocowymi zwłokami. Było ich pełno. Zniechęcona wróciłam do domu, cisnęłam koszyk w kąt i usiadłam w starym fotelu przy wygasłym od miesięcy kominku. Teraz już wcale nie byłam pewna, czy dobrze zrobiłam, że tu przyjechałam, i czy mój wytęskniony Mystków jest równie piękny latem, jak o innych porach roku. Gdyby było tu w okolicy jakieś przyzwoite SPA… O czym ja roję!? Na wsi trzeba cieszyć się prostą codziennością, a tutejsze SPA, oddalone o półtora kilometra od domu, płynie sobie spokojnie wśród łąk do morza, lecz o tej porze roku nie da się z niego korzystać, gdyż przeraża zimnem.
„I co ty tam teraz będziesz robić? Lepiej sobie jakiejś pracy poszukaj…” – powiedziała mi na drogę matka. Przypomniałam sobie jej słowa akurat w chwili, gdy mocowałam się z zardzewiałym zamkiem u drzwi, który również wymagał naprawy. Wreszcie doszłam z nim do ładu. Dobrze zamknięte drzwi, to podstawa. Dzięki nim mogłam mieć pewność, że do domu nie wedrze się jegomość, który zechce przywłaszczyć sobie jakieś rzeczy. Teraz byłam ciekawa, w co los zagra ze mną w nowej rzeczywistości.
Rozdział II
Spędziłam na tym świecie wiele lat życia i chociaż bardzo się starałam, nie poszybowałam w górę za swoimi marzeniami, lecz utknęłam tuż nad ziemią w przedziwnej bylejakości, którą dzieliłam z innymi rozczarowanymi ludźmi. Przez dłuższy czas w ogóle się tym nie martwiłam, bo nie docierał do mnie fakt, jak krótkie jest życie. Egzystowałam więc w swoistej nieświadomości, skrupulatnie wykonując swoje obowiązki, w nadziei, że kiedyś los mnie wynagrodzi. Nic z tego, czas leciał, a u mnie niewiele się zmieniało poza metryką.
Urodziłam się w 1977 roku w Pułtusku. Wybrano dla mnie imiona Luiza Emilia. Ponieważ wydały mi się odpowiednie, noszę je do dziś. Zanim zdążyłam rozpocząć naukę w szkole podstawowej, rodzina znalazła się w Warszawie. Był to w owych czasach nie lada wyczyn, bo w stolicy nikogo nie chcieli meldować. Ojciec jednak był zaradny i znalazł szereg dojść, dzięki którym ten strategiczny manewr przeprowadził bezbłędnie. Rozporządzenie z roku 1954 wyraźnie mówiło, że zameldowane w stolicy mogą zostać wyłącznie osoby niezbędne w niej ze względu na interes publiczny. Na szczęście udało mu się udowodnić, że jesteśmy niezbędni.
Pochodzę z rodziny inteligenckiej. Nie, to nie tak. Ja pochodzę z rodziny ho, ho, ho… nie byle jakiej. Herbu Jelita. Przed wojną mieliśmy majątek ziemski, który mimo starań dziadków prosperował nie najlepiej i był nieco zadłużony. Może dlatego, że ziemia była słaba albo oni słabo na niej gospodarowali. Nie wiem. Zanim jednak udało się dociec przyczyny, folwark zniknął. Oczywiście niedosłownie. Zniknął dla nas, gdyż po wojnie go znacjonalizowano, zabierając przy okazji wszystkie cenne rzeczy, łącznie ze wspaniałą kolekcją książek. Tym sposobem nasz rodzinny księgozbiór trafił do wiejskich bibliotek, a stamtąd, zgodnie z marzeniem wieszcza, prosto pod strzechy. Co zrobić? Prawo historii lub, jak wtedy mawiano, sprawiedliwości dziejowej. Przy okazji dziadkowie otrzymali tytuł wyzyskiwaczy i musieli jak najszybciej zejść z oczu ówczesnej władzy, żeby jakoś przeżyć. Dziadek zebrał siły i wraz z resztą dobytku wyruszył w nieznane. Stan naszej familii też nie pozostał taki jak przed wojną. Kilka osób ubyło. Niektórzy opuścili ten świat w sposób jak najbardziej naturalny, lecz nie wszyscy mieli to szczęście. Młodszy brat dziadka zginął rozstrzelany przez Niemców, młody kuzyn zaś przepadł tuż po wojnie w którymś z więzień przygotowanych przez ludową władzę dla wrogów ludu. Czekaliśmy i czekaliśmy, ale nigdy nie wrócił. Ślad po nim zaginął. Znikanie ludzi było wtedy na porządku dziennym. Wychodzili, nie wracali i nikt nie wiedział, gdzie się podziali, a dopytywać było niebezpiecznie, podobnie jak rozmawiać o tym z dziećmi. Dlatego o wszystkim dowiedziałam się wiele lat później.
Tak więc gdy rodzina została pozbawiona swego gniazda, musiała poszukać nowego miejsca do życia w nadziei, że ojczyzna jednak ich przygarnie, choćby dlatego, że przez wieki stawali w jej obronie. I przygarnęła. Dziadek po dłuższej tułaczce stanął wreszcie wraz z najbliższymi w Pułtusku i tu przez jakiś czas został. Szybko znalazł pracę w zakładach materiałów budowlanych, a babcia próbowała uruchomić cukiernię. Od lat znała przepisy na świetne ciasta przekazywane zresztą w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Niestety, pod koniec lat czterdziestych zmiotła ją bitwa o handel. Nie był to czas posiadania, lecz upaństwawiania i spokojnego brakoróbstwa.
W tym okresie moja mama i jej brat mieli po kilkanaście lat i otaczającego ich świata nie brali całkiem serio. Dlatego było im łatwiej. Za to dziadkowie z trudem znosili fakt, że trafili do lichego mieszkanka i w dodatku dzielonego z inną rodziną. Jeszcze gorzej znieśli wiadomość, że w ich dawnym pałacyku rozgościł się politruk z rodziną. Przybył z Armią Czerwoną prosto znad Oki i wraz z żoną upatrzyli sobie naszą posiadłość jako zadośćuczynienie za poprzednie krzywdy. Tak w ludowej ojczyźnie bywało nierzadko. Krótko mówiąc, w naszym dawnym parku bawiła się teraz ich córeczka, jej rodzice zaś wykuwali słowem nowego socjalistycznego człowieka. Miała to być istota na miarę nadchodzących czasów. Świadoma dobrodziejstw niesionych przez komunizm i zgrabnie poruszająca się w meandrach logiki absurdu. Nowy człowiek wymyślony w ciszy gabinetów miał teraz zasiedlić kraj, by działać według ustalonego schematu, a nie własnych ludzkich instynktów. Wyszło z tego dziwo nad dziwami, które za nic nie dało się oswoić z życiem mimo wielu prób. W końcu chory system musiał zejść z publicznej sceny wygwizdany przez gniewne tłumy.
W tym czasie moja rodzina uczyła się nowych zasad życia nie słowem, lecz w praktyce. Było to trudniejsze, bo jak zrozumieć choćby to, że przez trzy lata babcina cukiernia prosperowała całkiem dobrze, klientów przybywało, aż tu nagle babcię aresztowano, ogłoszono spekulantką, cukiernię skonfiskowano, a razem z nią odebrano jej wszelką słodycz życia. Cóż, dziadkowie jeszcze kilka razy musieli dźwigać się z podobnych tarapatów. Wierzyli jednak, że się uda i płakać nad sobą nie można. Lecz ludzie o bardziej chwiejnych poglądach kluczyli po pogmatwanych drogach życia, próbując dopasować się do rzeczywistości na tyle, by władza przygarnęła ich pod swe opiekuńcze skrzydła. Ich oportunizm niejednemu dał się we znaki. „Może ten nowy ustrój nie jest taki zły” – tłumaczyli sami sobie, chcąc uspokoić sumienie. „Kiedy kraj odbuduje się po wojnie, będzie lepiej” – przekonywali innych. Jednak moi bliscy nie dali się zwieść i nigdy nie potrafili uważać zła za dobro, a niesprawiedliwości za sprawiedliwość. Starali się jedynie jakoś przetrwać niezauważeni przez karzące oko władzy.
Babcia od miesiąca siedziała w areszcie, a młodszy brat mamy, przygotowując się do akademii pierwszomajowej, recytował:
Stary świecie, oto przyszła noc zapłaty,
Gdzie się skryjesz przed wyklętym, który powstał.
Robotnicza ciężkim młotem dłoń
Z sierpem już się wdrąża w twoją skroń.
– Tatusiu, ładnie? – dopytywał ojca. – To wierszyk „Rewolucja mas” Wisławy Szymborskiej. No powiedz, ładnie?
– Świetne, wzruszające – prychnął ojciec. – Idź, poćwicz gdzie indziej – rozkazał synowi.
– Z sierpem już się wdrąża w twoją skroń – powtórzył dziadek, kiwając głową. Siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach i miał ochotę wyrywać sobie włosy z głowy, bo właśnie przyszło zawiadomienie o babcinej sprawie sądowej. Musiał wszystko przemyśleć, a tymczasem słuchał rymów niewinnie wypowiadanych przez wnuczka. – Głuptas, nawet nie wie, co mówi – mruknął i wyszedł z pokoju.
Dlaczego to wspominam? Nie wiem. Wiem tylko, że w krytycznych chwilach życia ta rodzinna historia wydaje mi się wyjątkowo bliska. Poszukuję w niej siły, żeby trwać i nie skończyć na złomowisku cywilizacji, poza czasem i miejscem, które mnie stworzyły. Właśnie ona ciągnie mnie do przeszłości w czasach, gdy tylko przyszłość się liczy i gdy na naszych oczach znany nam świat przepoczwarza się w twór zupełnie obcy, jeszcze nieoswojony. Mam wrażenie, że zatrzymaliśmy się w pół kroku, ze zdziwieniem przyglądając się nowościom i przymierzając je do siebie. Niektórzy już na początku dostają depresji, inni próbują wyjść zmianom naprzeciw. Obydwa przypadki są beznadziejne. Postęp nie ma litości, a ludzie zwykle za nim nie nadążają. Szybko łapią zadyszkę i psioczą na złe czasy. Czasy zresztą, odkąd sięgnąć pamięcią, zawsze były złe i ludzie sobie z nimi nie radzili. Te idealne istnieją jedynie we wspomnieniach i w Raju oczywiście, ale do Raju nikomu za bardzo się nie spieszy, bo po drodze trzeba zmierzyć się ze śmiercią.
Postanowiłam napisać curriculum vitae na własny użytek, bo chciałam samej sobie od nowa się przedstawić. Co w nim było? Wszystko po kolei. Szkołę podstawową ukończyłam w Warszawie, podobnie jak liceum. Dalej przyszedł czas na studia prawnicze, a potem na etnografię. Studiowałam w samym sercu Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu. Codziennie przekraczałam rzeźbioną bramę kampusu, prąc do wiedzy. Dlaczego wybrałam prawo? Zawsze podobała mi się jego warstwa językowa. Chciałam zrozumieć ten szyfr, tę przedziwną logikę zdań i wyrazów składającą się na paragrafy, które z jednej strony mają być schronieniem dla niewinnych, z drugiej pętlą zarzucaną na winnych. Szermierka słów, z której rodzi się wyrok. To mnie fascynowało. Wprawdzie początkowo gubiłam wątki, ale za to potem nauczyłam się podstawiać przeciwnikowi paragraf zamiast nogi, żeby się przewrócił. Szlifowałam tę sztukę długo, zanim zyskałam w niej mistrzostwo. Pamięć mam dobrą, więc szło mi znakomicie. Jednocześnie, żeby lepiej wyrazić swoje człowieczeństwo i pogłębić samoświadomość, zdecydowałam się na etnografię. Prawdę mówiąc, sądziłam, że tym posunięciem wprowadzę między paragrafy trochę kolorytu. W rezultacie nic z tego nie wyszło. Każdy z tych kierunków był zamkniętym systemem i w żaden sposób się nie przenikały, chociaż obydwa dotyczyły człowieka oraz jego pierwotnych instynktów.
Po studiach wszystko potoczyło się zwyczajnie – praca, zakupy większe i mniejsze, takie sobie zwyczajne ludzkie życie uwikłane w drobne sprawy. Młodzieńczy bunt rozpłynął się w codzienności. Był nie do utrzymania wśród tego wszechobecnego ulizania i dręczących mód, które wyznaczały człowiekowi miejsce w stadzie. Trwałam w tym kilkanaście lat, aż wreszcie przyszedł Ten Dzień. Zostałam zwolniona. Był to sygnał od losu, że zaczynam się starzeć, i jednocześnie spora dawka trucizny, z jaką mój organizm z trudem się uporał, by zachować zdrowy rozsądek. Zrozumiałam też, że z wiekiem będę musiała znacznie lepiej opanować umiejętność udowadniania światu, że jeszcze jestem potrzebna, w przeciwnym razie mógłby przeprowadzić na mnie zawodową eutanazję.