Wszystkie dzieci Maharadży - Joanna Puchalska - ebook + audiobook + książka

Wszystkie dzieci Maharadży ebook i audiobook

Joanna Puchalska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1942, na świecie toczy się krwawa wojna. W Indiach, w okolicy wsi Balachadi, pojawiają się białe dzieci budzące zdumienie tym, że najchętniej biegają na bosaka, czego nigdy nie zrobiłby żaden mały Anglik.

Wygłodzone i w łachmanach, docierały do formującej się na terenie ZSSR Armii Andersa i dzięki temu znalazły się w Indiach. Maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji zaprosił młodych uchodźców, by zamieszkali w specjalnie dla nich wybudowanym osiedlu. Mieli odtąd dach nad głową, zapewnione wyżywienie, ubranie, naukę i opiekę lekarską. W ciągu czterech lat działalności przez osiedle przewinęło się około tysiąca dzieci.

Powieść opowiada o tym, jak dzięki hinduskiemu księciu - który stał się ich Bapu, czyli ojcem - wykorzystały szansę odzyskania utraconego dzieciństwa i mogły przeżyć to, co w tym wieku młodzi ludzie przeżywać powinni. Pierwsze przyjaźnie, pierwsze miłości, szkolne wzloty i upadki, przygody na harcerskim szlaku.

Jam Saheb Digvijay Sinhji osobiście znał generała Władysława Sikorskiego, jeszcze przed wojną nawiązała się jego przyjaźń z Ignacym Janem Paderewskim, a ulubioną lekturą maharadży byli... Chłopi Reymonta w angielskim tłumaczeniu.

Obietnicy, że będzie ojcem dla polskich sierot, dotrzymał w konkretnym wymiarze. Po wojnie, aby uchronić kilkaset dzieci przed przymusową deportacją do komunistycznej Polski, formalnie je adoptował.

Dopiero po kilkudziesięciu latach Polska uhonorowała go za tę ogromną pomoc i wielkie serce. Dziś jest patronem znanej warszawskiej szkoły społecznej, od 2012 roku jeden z warszawskich skwerów nosi nazwę Skweru Dobrego Maharadży, a w 2016 roku sejm przyjął uchwałę w sprawie uczczenia jego pamięci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 242

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 57 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń

Oceny
4,3 (6 ocen)
2
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451

 

Redakcja i korekta Barbara Manińska

 

Dyrektor wydawniczy Maciej Marchewicz

 

ISBN 9788380796843

 

Copyright © Joanna Puchalska Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2022

 

Dofinansowano ze środków

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

KonwersjaEpubeum

Od autorki

— Może moim imieniem nazwiecie jakąś szkołę? — poprosił Jam Saheb Digvijay Sinhji, maharadża Nawanagaru. W 1946 roku na stacji kolejowej Dżamnagar ze wzruszeniem żegnał swoje polskie dzieci. Swoje w sensie dosłownym, bo wcześniej formalnie je adoptował.

Sympatia hinduskiego księcia dla naszego kraju narodziła się jeszcze przed wojną. Jako młody człowiek i zapalony meloman Jam Saheb poznał Ignacego Jana Paderewskiego i od tego orędownika polskiej sprawy wiele się dowiedział o historii niepodległego od niedawna państwa. Gdy w 1941 roku powstał problem, co zrobić z tysiącami polskich dzieci uratowanych ze Związku Sowieckiego przez wojsko Andersa, władca Nawanagaru jako pierwszy zgodził się objąć opieką w swoim księstwie całkiem sporą gromadkę sierot. Do zadeklarowania stałych wpłat na utrzymanie dzieci namówił także innych maharadżów zrzeszonych w Izbie Książąt Indyjskich, będącej ciałem doradczym przy wicekrólu Indii. W rezultacie przez osiedle Balachadi w Nawanagarze przewinęło się w ciągu czterech lat około tysiąca dzieci, a dzięki przykładowi Jama Saheba w całych Indiach znalazło schronienie ponad pięć tysięcy. Dla wychudzonych, niedożywionych sierot, wycieńczonych fizycznie i zaniedbanych moralnie po syberyjskich przejściach, zaczęła się odtąd snuć indyjska baśń. Dach nad głową, własne łóżko, czyste ubranie, opieka lekarska, ciepło, słońce, jedzenie do syta, soczyste owoce. Do niezbędnych do życia potrzeb doszły nauka szkolna, sport, zabawa, harcerstwo. Po dwóch latach piekła dzieci mogły znów normalnie się rozwijać i przechodzić stałe punkty procesu dojrzewania: szkolne sukcesy i porażki, przyjaźnie i konflikty z rówieśnikami, pierwsze miłości i pierwsze miłosne niepowodzenia. Dzięki wielkiemu sercu maharadży dostały z powrotem swój „kraj lat dziecinnych”, wcześniej odebrany brutalnie przez sowiecką zsyłkę. Nawet jeśli sybirackie rany nie zostały całkiem uleczone — na „nieludzkiej ziemi” działy się bowiem niewyobrażalne tragedie — to przynajmniej się zabliźniły. Zorganizowana dzięki wielkiemu sercu maharadży szkoła wychowywała w duchu patriotycznym, toteż dziewczęta i chłopcy garnęli się do harcerstwa, pragnąc jak najlepiej służyć Polsce, tej Ojczyźnie-Matce, która pewnego dnia uwolni się i od Niemców, i od Sowietów.

Dziś w osiedlu znajduje się tablica — płaskorzeźba kobiety z niemowlęciem na ręku, przytulającej małego chłopca — a dwujęzyczny napis głosi: „W hołdzie ziemi dżamnagarskiej, która w trudnych latach II wojny światowej udzieliła schronienia i gościny tysiącowi bezdomnych dzieci polskich — Społeczeństwo polskie wraz z wdzięcznymi wychowankami byłego Osiedla Dzieci Polskich w Balaczadi koło Dżamnagaru z lat 1942–1946, Balaczadi 1987”. Pod spodem znajduje się jeszcze fragment wiersza jednego z wychowanków, Wiesława Stypuły: „Bądź pozdrowiona, ziemio daleka, ziemio przyjazna, ziemio ludzka, dobra ziemio”.

Dobre drzewo poznaje się po tym, że wydaje dobre owoce. Takim prawdziwie dobrym owocem był dar dzieciństwa dla polskich sierot. Maharadża nie tylko zapewnił im dach nad głową i utrzymanie, lecz także odwiedzał, rozmawiał, cieszył się ich sukcesami, martwił kłopotami, zapraszał do pałacu na podwieczorki. Był jak ojciec. „Nie jesteście już sierotami. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami. Ja jestem Bapu. Ojciec wszystkich i wasz też” — mówił. Swoim rodzonym dzieciom powiedział o gromadzie przybyłych z Syberii sierot: „To są wasi bracia i siostry”. A w końcu konsekwentnie dopełnił swoich słów, formalnie adoptując wszystkie te dzieci, które nie miały prawnego opiekuna. Było ich ponad dwieście.

Historia wzruszająco połączyła Indie i Polskę także 15 sierpnia 1947 roku. Hindusi oficjalnie uniezależnili się od Imperium Brytyjskiego i uzyskali niepodległość w tym samym dniu, w którym Polacy świętowali Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny i rocznicę zwycięstwa nad bolszewikami. Uroczystości niepodległościowe odbyły się także w Valivade, dokąd trafiła spora grupa dzieci maharadży po tym, jak osiedle Balachadi zostało w 1946 roku zamknięte.

Po wojnie maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji był jednym z pierwszych przedstawicieli wolnych Indii w ONZ. Zmarł w 1966 roku. W Polsce Ludowej nie można było o nim mówić, historia polskich sierot ocalonych ze Związku Sowieckiego godziła w ówczesne sojusze. Dziś w Warszawie działa cieszący się wielką renomą Zespół Społecznych Szkół Ogólnokształcących „Bednarska” im. Jam Saheba Digvijay Sinhji , a skwer w stolicy otrzymał nazwę Skweru Dobrego Maharadży. W 2016 roku Sejm RP przyjął uchwałę w sprawie uczczenia jego pamięci. A mnie się jeszcze marzy, żeby książę Nawanagaru zadomowił się także w powszechnej świadomości współczesnych Polaków.

Jestem głęboko wdzięczna Panu Wiesławowi Stypule za ciekawe rozmowy, pokazanie cennych pamiątek z tamtego czasu i cierpliwe odpowiedzi na moje pytania o realia codziennego życia w osiedlu w Balachadi. Książka ta powstała w dużym stopniu w oparciu o jego świetnie napisane wspomnienia, zatytułowane W gościnie u „polskiego” maharadży. Pewne przeżycia moich fikcyjnych bohaterów są zainspirowane wydarzeniami opisanymi w tej książce. Do budowania fabuły wykorzystałam także inne relacje z tamtego czasu. Imiona i nazwiska zostały oczywiście zmienione. Historie są prawdziwe i często wstrząsające.

Dużo wcześniej przedtem, zanim zajęłam się tym tematem, wiele dały mi długie rozmowy z nieżyjącą już Panią Grażyną Jonkajtys-Lubą, której książka… was na to zdieś priwiezli, sztob wy podochli jest jedną z najlepszych pozycji literatury sybirackiej, także pod względem literackim. Również przeżycia jej rodziny na zesłaniu w Kazachstanie wplotłam w fabułę, a postać Anny Jastrzębskiej wzorowana jest na Marii Jonkajtysowej, matce autorki.

W powieści wykorzystałam listy z zesłania mojej ciotecznej prababki Marii Bronowskiej-Czechowiczowej, pisane niejednokrotnie, na czym się dało, także na skrawkach sowieckich gazet między linijkami druku. Papier był bowiem luksusem.

Dziękuję z serca Maryli Ścibor Marchockiej za pomoc w skompletowaniu bibliografii harcerskiej. Ten wątek w książce, jakże ważny dla młodzieży w Balachadi, w znacznej mierze opiera się na doskonałym materiale źródłowym, jakim jest wydawane w Palestynie w latach 1942–1946 pismo „Skaut”.

Dzięki Jakubowi Zaborowskiemu, który udostępnił mi pamiętnik matki Jadwigi Morawieckiej, mogłam się zorientować, jakiego rodzaju wpisy zostawiali wtedy młodzi ludzie w sztambuchach.

Dziękuję także Panu Bartłomiejowi Pielakowi, wicedyrektorowi I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego „Bednarska” za pomoc w dotarciu do wielu informacji.

Po owocach poznacie ich. Ocalony w Balachadi dziecięcy świat najlepiej pokazuje, jakim niezwykłym człowiekiem był „polski” maharadża.

 

Joanna Puchalska

NA WSCHÓD PĘDZĄ ESZELONY

 

 

 

Los w czasie wojny — Drugiej Światowej

Nie szczędził kresowych dzieci.

Piotrka — z Nieświeża,

Jóźka — ze Lwowa,

Z Wilna — Tereski i Ziutka,

Z Grodna — Grażynki,

Antosia — z Brześcia,

Maniusia — spod Nowogródka.

 

Marian Jonkajtys, Kresowe dzieci

— Dobry z pana człowiek. Niech panu Bóg wynagrodzi — powiedziała pani Anna, biorąc ciepłe jeszcze zawiniątko z rąk wpatrzonego w nią jak w obraz Czeluskina. Właśnie podzielił się z nimi lepioszkami, którymi babuszka Łapszyna odwdzięczyła się mu za przywiezienie jej piołunu na opał od siostry z Drogomirowki. Pojechał tam dziś rano po paszę dla bydła, choć pogoda była fatalna, ale priedsiedatiel kołchozu nie chciał słyszeć o odłożeniu wyjazdu choćby o jeden dzień. I przy okazji, wracając, zabrał piołun. Siedzący na ławie koło pieczki Pawełek, Heniek, Alinka i Basia patrzyli łakomie. W mróz głód szczególnie dawał się we znaki. Rosjanin często przynosił im a to kirpiczną herbatę1, a to cukier, a to trochę pszenicy, jak się domyślała — kradzionej. Raz dostała od niego prawdziwy skarb w postaci porządnych krawieckich nożyc. Cała wieś się podśmiewała, że się zakochał w pani iz Polszy, ale on się tym nie przejmował. Był typem adoratora romantycznego. Nie narzucał się z zalotami, nie pozwalał sobie na żadne niewłaściwe słowa czy gesty, wystarczało, że mógł przebywać blisko niej. Ona odnosiła się do niego z uprzejmym dystansem, unikając najmniejszej poufałości, która by mogła zostać potraktowana jak zachęta, ale na swój sposób go lubiła i lubiła też tę niewinną przyjemność, jaką jej sprawiał zachwyt w męskich oczach. Był z przekonania komunistą, mimo że pochodził z dobrej rodziny, nawiasem mówiąc z tej samej, co sławny polarnik. Zawsze czysto i porządnie ubrany i starannie ogolony, nie pił, nie palił i nie przeklinał, zjawisko rzadko występujące w kołchozowej rzeczywistości. Jako element niepewny klasowo został zwolniony z fabryki metalurgicznej w Leningradzie, gdzie pracował na odpowiedzialnym stanowisku, i na wszelki wypadek zesłany do Kazachstanu. Inżynier, więc zatrudniono go w sielsowiecie jako kierowcę.

— Boga nie ma, Anna Antonowna… Ach, wy Polacy! — Mężczyzna westchnął i pokiwał głową.

— Ach, wy Rosjanie — odparła z lekkim uśmiechem. — Skąd ta pewność, Giennadiju Siemionowiczu? — dodała już poważniej, a jemu zabiło serce i pomyślał, że słuchałby jej chętnie do końca świata, niechby nawet mówiła o Bogu, którego nie ma.

— Boga wymyślono — odparł pewnym siebie tonem. — Żeby łatwiej rządzić prostymi ludźmi. A tak naprawdę o wszystkim na tym świecie decyduje człowiek. Ot, wczoraj, w Drogomirowce, priedsiedatiel wysłał po kiziak2 na letnią fermę chłopców… tych dwóch, co to tu do was konno przyjeżdżali. Prosili, żeby wyjazd odłożyć, bo jak raz słońce wzeszło potrójnie, co jak wiadomo zwiastuje, że na buran się zanosi3. A on na to, że niech się w takim razie panowie paliaki pomodlą do swojego Boga, skoro tak w niego wierzą, a jechać mają, inaczej pajok4 przepadnie. U nich tam głodno, w chacie dzieci małe i chora staruszka. To i pojechali. Nie wrócili, rano woły przyszły same. Nogi miały pokaleczone, może od wilków, może nie od wilków. Kto tam wie, zwierzęta przecież nie powiedzą. Sama pani widzi, Anno Antonowna, że Bóg nie pomógł. Na tym naszym świecie to u priedsiedatiela jest większa władza. Żal, tacy młodzi. Pewnie na wiosnę ich znajdą.

— Jasiek i Witek?! — Pawełek zerwał się z ławy. — Mamo?

Ona pomyślała ze zgrozą, że matka chłopców zostanie sama z niedołężną teściową i dwojgiem drobiazgu — czteroletnią Stasią i trzyletnim Tomkiem. Dwaj starsi byli głównymi żywicielami rodziny. Bez nich będzie ciężko. Jeden piętnaście, drugi czternaście lat, pracowali w kołchozie tak samo jak Heniek i Pawełek, ale przy koniach. Na zesłaniu byli dłużej od Jastrzębskich i po koleżeńsku podzielili się z nimi nabytym w tym czasie sporym zasobem praktycznej wiedzy o trudnej sztuce życia na Syberii, podporządkowanej filozoficznej zasadzie: prywykniesz, a nie prywykniesz — tak i zdochniesz. To od nich młodzi Jastrzębscy nauczyli się chodzić w nocy „na kłosy”, za co w razie złapania groził łagier. Cóż, wszyscy dokoła kradli, inaczej nie dało się przeżyć. Kradło się kłosy, kradło się ziarno, kartofle z pola, deski, części do maszyn. Panią Annę martwiło to, że młodzi łatwo ulegają pokusie grzechu i co gorsza, traktują kradzież jak rzecz zwyczajną, ba, wręcz chwalebną.

Jednak nawet zdobyte doświadczenie nie gwarantowało przeżycia w tym surowym świecie. Opowiadano im, że zeszłego roku syn kołchozowego kowala, a więc znający od dziecka możliwości tutejszej zimy, wybrał się do ciotki mieszkającej w tej samej wsi. Nie wrócił, przepadł bez śladu w zamieci. Bezskutecznie szukano go po okolicznych zaspach, których kształty nieustannie zmieniał kotłujący się w podmuchach lodowatego wiatru śnieg. Gdy stopniał, odnaleziono chłopca jakieś czterdzieści metrów od domu. Siedział oparty plecami o płot, twarz miał pogodną, niemal radosną. Wesoła śmierć, jak mówili tutejsi. Siarczysty mróz wywoływał duże zmęczenie, a potem kojącą senność, człowiekowi robiło się wreszcie ciepło, ogarniały go błogość i spokój. Należało się przed tym bronić, bo kto zasnął, tego los był przesądzony.

Od kilku tygodni mróz trzymał tęgi, temperatury dochodziły do minus trzydziestu pięciu stopni. Mroźne powietrze kłuło odsłonięte policzki lodowatymi igłami, para z ust zamarzała i osiadała szronem na policzkach, rzęsach i czapkach. Gdy szalał buran, kominem wywiewało całe to liche ciepło, jakie dawał piecyk opalany kiziakiem. Heniek z Pawełkiem wpadli na pomysł, żeby zasłonić wylot komina szmatami, korzystając z tego, że łatwo byłoby się dostać na dach po górach śniegu nawianych pod ścianami, ale matka nie pozwoliła w obawie przed czadem.

Zdarzało się, że śnieg pokrywał wieś niemal po kominy, co wprawdzie izolowało od mrozu, ale za to trzeba było kopać tunele, żeby przejść z chałupy do chałupy. Gdy napadało powyżej okien, to nawet jak na dworze świeciło słońce, siedziało się przy kopciłce. Na szczęście drzwi wejściowe od ich izby, osobnej od reszty domu, otwierały się do środka, bo gdyby otwierały się na zewnątrz, nikt by nie wyszedł, dopóki ktoś z sąsiadów nie przekopałby się do drzwi. Sypało niemal bez przerwy, chwilami tak gęsto, że nie widać było domów stojących po drugiej stronie ulicy. Żeby trafić rano do studni, oznaczono ją wbitą w śnieg żerdzią. Nim się nabrało wody, należało najpierw taką studnię odkopać, potem kilkakrotnie spuścić z góry obciążone żelastwem wiadro, aby rozbić lód. Wodę niosło się do domu ostrożnie, zmagając się z sypiącym bez litości śniegiem i silnym wiatrem. Kolejnym wyzwaniem było rozpalenie ognia. Gdy się skończyły zapałki, a w ich kołchozowym sklepiku był to akurat towar niedostępny, krzesali ogień za pomocą kawałka metalu, kamienia i kłaczka nadpalonej waty wyszarpniętej z kołdry. Wszyscy czekali w napięciu na zajęcie się kłaczka i zaczynało się gorączkowe dmuchanie. Tlącą się watę owijali suchą słomą i szybkimi ruchami usiłowali wzbudzić płomień. Gdy słoma się zajęła, można było podpalić pod kuchenką i nastawić poranny kipiatok. Tego i wielu innych rzeczy, jak na przykład gotowania ługu potrzebnego do prania z popiołu powstałego po spaleniu piołunu, zbierania tegoż piołunu na opał oraz wyrabiania kiziaku, nauczyły ich życzliwe sąsiadki. Ludzie nie byli tu wcale źli, a gdy przekonali się, że panowie iz Polszy nie wymigują się od pracy, odnosili się do Jastrzębskich z pewnego rodzaju uznaniem.

Czeluskin niepewnie przestępował z nogi na nogę. W czugunnym5 garnku stojącym na wymurowanej z samanu6 kuchence-gałance, prymitywnej i bez żadnej płyty, grzała się woda. Inżynier żywił cichą nadzieję, że może zostanie zaproszony na herbatę.

— Późno już, Giennadiju Siemionowiczu — przypomniała delikatnie pani Jastrzębska. — Jeszcze raz dziękuję za troskę o nas.

No trudno, nie zaprosiła. A tak by sobie z nią pogawędził. O wszystkim można było z nią gadać. Mądra, wykształcona kobieta. Nie przeszkadzało mu wcale, że jednym zdaniem potrafiła wstrząsnąć światopoglądem ukształtowanym na partyjnych szkoleniach. Długo potem, leżąc bezsennie, rozmyślał nad jej słowami i układał spóźnione odpowiedzi. Nieraz, gdy jej słuchał, przypominała mu się nieboszczka matka i prowadzone w jej salonie dyskusje o sztuce i muzyce, gdy był małym chłopcem. W dodatku Polka była ładna, miała w sobie kojący spokój i mówiła dobrze po rosyjsku. Przy takiej kobiecie człowiek zapominał o strapieniach, o wojnie, o wygnaniu, mniej dotkliwy stawał się brak zaufania ze strony swoich, mniej bolało to, że aktyw partyjny traktował go podejrzliwie z powodu pochodzenia. I niechby sobie babuszka Łapszyna gadała potem po wsi, że on tu godzinami przesiaduje. Jeszcze by mu niektórzy zazdrościli! Teraz też gotów był się założyć, że w sąsiedniej izbie staruszka tkwi z uchem przyklejonym do cienkiej ściany.

— Śpijcie dobrze, Anna Antonowna — rzekł umyślnie głośno, aby gospodyni usłyszała, i ruszył do drzwi.

— Dobranoc, Giennadiju Siemionowiczu.

Gdy wreszcie wyszedł, matka rozdała wszystkim po placuszku. Przynajmniej zjedzą coś ciepłego przed snem. Póki jedli, a robili to wolno, jak najwolniej, żeby starczyło na dłużej, porozkładała na zbitych z desek pryczach pościel przywiezioną jeszcze z Polski. Na jednej pryczy spali Pawełek z Heńkiem, na drugiej ona z Alinką i Basią. I tak mieli wręcz luksusowo, mieszkając w niedużej wprawdzie izdebce, ale za to sami. I co najważniejsze, bez baranków egipskich — jak nazywano wszy — które znajdowały się wszędzie i można je było przynieść nawet z kolejki do sklepu. Przez pierwsze tygodnie po przyjeździe do Dmitrijewki gnietli się w chacie Jegorowów, wprawdzie większej niż ta, ale za to w jednym pomieszczeniu z sześcioosobową rodziną gospodarzy. Tam nie było żadnych pryczy, spali pokotem na klepisku, a gospodyni, wstając rano do obrządku, deptała im po nogach. Lepsze lokum udało się zdobyć dzięki temu, że pani Anna jeszcze przed ślubem skończyła kurs krawiecki i teraz szyła na zamówienie sukienki, kurtki, płaszcze, spodnie, czapki, a nawet robiła kołdry. Klientelę miała nie tylko z ich posiołka, ale i z okolicznych. Za jej pracę dostawali mleko, mąkę, jajka, naftę do kopciłki7, kiziak, a babuszka Łapszyna, której mąż i synowie byli w wojsku, tym chętniej przyjęła ich pod swój dach. Wojna nie wojna, kobiety lubią ładnie wyglądać i zawsze to wygoda mieć krawcową za ścianą. Córka i dwie synowe babuszki też sobie chwaliły. Co nie przeszkadzało im podkradać z sieni opał należący do lokatorów.

Dzięki szyciu powodziło się im lepiej niż innym zesłańcom, ale i tak nigdy nie najadali się do syta, po prostu nie było takiej możliwości. Zimno potęgowało jeszcze bardziej ten nieustający nigdy głód. Dobrze chociaż, że nie musieli teraz chodzić do pracy, chyba że priedsiedatiel gonił ich do tak zwanego sniegozadzierżanija. Polegało to na wyrąbywaniu dużych kostek śniegu i układaniu ich w sterty. Chroniły one od wiatru i śniegu, a gdy stopiły się wiosną, ziemia w tym miejscu była lepiej nawodniona.

Kopciłka zaczęła przygasać, nafta się kończyła. Szycia dziś nie będzie, położą się wszyscy wcześniej. Nieraz tak robili, żeby oszukać głód, a gdy leżeli po ciemku, opowiadała przeróżne historie, ucząc dzieci w ten sposób katechizmu, dziejów biblijnych i ojczystych. Streszczała im powieści, mówiła z pamięci wiersze i cichutko śpiewała piosenki, nie tylko te patriotyczne, ale też przedwojenne przeboje. Nie chciały iść do sowieckiej szkoły, do czego namawiało miejscowe NKWD, a ona nie naciskała, mając świadomość, że przeważnie wtłaczano by im do głów ogłupiającą komunistyczną propagandę. Już i tak chłopcy zostali zdeprawowani przez tutejsze podejście do cudzej własności.

Jak starczało nafty, wieczorami czytali głośno książki zabrane z Polski. Były wśród nich Trylogia, Ballady i romanse Mickiewicza, Bajki Krasickiego, O krasnoludkach i sierotce Marysi, co lubiły dziewczynki, Nad poziomy, które z kolei przeżywali obaj chłopcy, utożsamiając się z bohaterami. I jeszcze zgarnięte w ostatniej chwili przed wyjściem z domu „Płomyczki” i „Płomyki” oraz podręczniki szkolne.

Czułym spojrzeniem objęła jasne głowy całej czwórki. Żal brał, że musiały tak szybko dojrzeć, nie nacieszyły się dzieciństwem. Nawet najmłodsza Basia, jak na swoje osiem lat potrafiła bardzo dorośle się zachowywać. A chłopcy to już prawie mężczyźni. Zaradni, odpowiedzialni, ciężką pracą budzący szacunek kołchoźników. Stryjeczny brat Pawła Heniek przez przypadek z nimi się tu znalazł. Zabrali go do siebie z Wołynia w październiku 1939 roku, żeby jego mamie i rodzeństwu łatwiej było przedostać się do Lublina, do ojca. Był więc u stryjenki, kiedy enkawudyści przyszli deportować żonę polskiego oficera z dziećmi i żadne tłumaczenia nie pomogły — bratanek też pojechał. Starszy o rok od Pawełka, cieszył się autorytetem u obu dziewczynek większym niż rodzony brat, a pani Anna traktowała go jak własnego syna. Tylko te ich nocne wyprawy z nożyczkami „na żniwa” budziły w matczynym sercu niepokój. Smutne to, że tak szybko przestały być ważne wpajane w domu życiowe drogowskazy, takie jak uczciwość i szacunek dla cudzej własności. Ale z drugiej strony, jak tu przeżyć w sowieckiej rzeczywistości, nie łamiąc siódmego przykazania? Głód do tego doprowadził, głód ich zdeprawował. Mełła zatem przynoszoną przez nich pszenicę na żarnach u babuszki Łapszyny i z mąki piekli podpłomyki lub gotowali zacierkę. Tyle że odmawiała potem przepraszające zdrowaśki, prosząc, by Opatrzność Boża czuwała nad młodocianymi przestępcami.

* * *

Dziesiątego lutego 1940 roku najstarsza córka państwa Lipińskich Zosia miała dziesięć lat, jej bracia osiem i sześć, a mama była w drugim miesiącu ciąży. O trzeciej nad ranem rozległo się łomotanie do drzwi.

— Adkroj! — dobiegł zza drzwi zachrypnięty męski głos.

Zosia i Marek zerwali się z łóżek, najmłodszy Stefek rozpłakał się wystraszony.

Mama wbiegła do ich pokoju.

— Spokojnie, dzieci — powiedziała cicho. — Nie bójcie się. Jestem z wami.

Ojciec otworzył. Do środka wpadło czterech mężczyzn i dwie kobiety. Wymachiwali karabinami, krzyczeli. Zapędzili wszystkich do jadalnego. Ojcu kazali stanąć w jednym kącie, mamie w drugim. Jeden trzymał ich na muszce, reszta buszowała po domu, szukając złota i pieniędzy w szafach i szufladach, wyrzucając zawartość na ziemię przy akompaniamencie wulgarnych komentarzy, śmiechu i szydzenia. Dzieci przerażone przysiadły na kanapie, tuląc się do siebie. Stefkowi łzy leciały po policzkach jak groch. Marek krzywił buzię, dzielnie walcząc z płaczem. Zosia też przerażona, obejmując opiekuńczo braci, szukała wzroku mamy. Po godzinie bezkarnego plądrowania oficer wyrecytował formułkę:

— Wsia siemia dołżna niemiedlienno pokinut’ dom. Wy możetie wziat’ stolko wieszcziej, skolko możetie podniat’.

Rodzice w pośpiechu, pośród bałaganu powstałego po rewizji, szykowali dzieci i pakowali rzeczy.

— Wkładajcie na siebie po dwie pary majtek, dwie podkoszulki i dwa ciepłe swetry — poleciła starszym mama, ściągając ze Stefka piżamkę.

Jedna z enkawudystek rozwaliła się na kanapie i patrzyła z pogardą na rozpaczliwą krzątaninę wragow naroda. Gdy pani Lipińska, ubrawszy dzieci, zdjęła ze ściany obrazki Matki Boskiej Ostrobramskiej i świętego Józefa, aby schować do tobołka, Sowietka wstała, wyrwała je, rzuciła na podłogę i podeptała, rozgniatając starannie szkło.

— Bieritie tolko to, szto wam nużno.

— Eto nużno — usiłowała tłumaczyć matka.

— Nie szumitie. Bystrieje — ucięła.

Zaczęła chodzić za panią Lipińską krok w krok i patrzyła jej na ręce.

— Eto nie nużno — stwierdziła, gdy ta chciała zabrać lustro w posrebrzanej ramie, które najwyraźniej jej się spodobało. — Eto toże nie nużno — zainterweniowała przy maszynie do szycia i dywanie. — Wsio eto budziet w Sowietskom Sojuzie. Wy dołżny uznat’ kak żywut drugije ludzi. U was sliszkom mnogo wsiego. Burżuje! — parsknęła pogardliwie.

Pozwolono im zabrać jedzenie, pościel, ubrania, trochę naczyń, sztućców i narzędzi ogrodniczych. Udało się zapakować kilka książek, mszalik i Pismo święte. Wszystko inne trzeba było zostawić.

Wstawał szary zimowy świt, gdy wieziono ich saniami na dworzec. W oknach widać było zarysy postaci, czasem któraś z widocznych w prostokątnych obramowaniach sylwetek poruszała się w charakterystyczny sposób, żegnając znakiem krzyża wywożonych. Na stacji wtłoczono ich do bydlęcego wagonu, gdzie było już kilkanaście rodzin, w sumie około trzydziestu osób. Ciągle przyjeżdżały kolejne sanie. Mieszkańcy Baranowicz przynosili dla krewnych i znajomych żywność na drogę. Od zaprzyjaźnionych Białorusinów, którzy się dowiedzieli o ich deportacji, Lipińscy dostali na drogę kilka butelek mleka dla dzieci, kawał słoniny i dwie butelki herbaty, która potem okazała się zabarwionym spirytusem, bardzo przydatnym jako środek odkażający.

Pociąg stał jeszcze prawie dwa dni. Na szczęście przy torach leżały stosy porąbanego drewna i można było rozpalić ogień w żelaznym piecyku z rurą wychodzącą przez otwór w dachu wagonu. Zrobiło się cieplej, ale wtedy po odmarzających ścianach popłynęły strużki wody, która zbierała się na podłodze i trzeba ją było wycierać. Na zewnątrz niemal cały czas sypał śnieg.

Z pociągu wypuszczano za potrzebą tylko pod eskortą striełków. Było to szczególnie krępujące dla młodych dziewcząt i fizycznie trudne dla osób starszych, często schorowanych i niesprawnych. Na trzeci dzień drzwi wagonów zatrzaśnięto i zakręcono drutem. Zesłańcy spędzili jeszcze kilka godzin na stacji, pogrążeni w mroku rozjaśnianym tylko przez cztery małe zakratowane okienka tuż pod sufitem. Zamknięcie w ciemności potęgowało strach przed nieznanym. Jedni się modlili, inni złorzeczyli, małe dzieci płakały. Starszy pan w okrągłych okularach stwierdził głośno, że mężczyzn dadzą do kopalń, a kobiety do kołchozów. Następnie dorzucił, że wszystkie dzieci zabiorą do sierocińców, żeby wychować na bolszewików. Gdy pociąg w końcu ruszył, najpierw zapadła cisza, a po chwili ktoś zaczął głośno mówić Pod Twoją obronę. Wkrótce dołączyły inne głosy, niektóre drżące od łez i pieśń Bolesna Matko śpiewał już cały wagon. Tak się zaczęła kilkutygodniowa gehenna jazdy na wschód.

Lipińscy zajęli dwie prycze na dwoje dorosłych i trójkę dzieci. Obok rozlokowały się przywiezione w ostatniej chwili dwie kobiety z najwyżej dwuletnimi bliźniętami, które głośno płakały. Starsza, szczupła, o wyrazistych rysach twarzy, na której czas odcisnął już swoje piętno, trzymała się prosto, jakby siedziała na koniu, a jednocześnie w ruchach miała kocią płynność, gdy z wielką serdecznością tuliła malców. Druga z kobiet, ładna i dość pulchna, zachowywała się tak, jakby ta rzeczywistość i ten dziecięcy płacz nie bardzo do niej docierały. Machinalnie wzięła od tamtej jedno dziecko, ale bardziej potrząsała nim niż kołysała.

— Zosiu, pomożesz pani? — szepnęła córce pani Lipińska. — Tak ładnie zajmowałaś się Stefusiem, jak był malutki.

Dziewczynka zeskoczyła z pryczy i zbliżyła się do sąsiadek.

— Czy mogę go potrzymać?

Zapytana drgnęła, podniosła głowę i spojrzała niezbyt przytomnie.

— Nie upuszczę go, obiecuję — zapewniła Zosia.

— Myślę, że może jej pani powierzyć Franusia — odezwała się ta starsza. — Wygląda na odpowiedzialną piastunkę. — Uśmiechnęła się przy tym serdecznie.

— Zosia doskonale się nim zajmie — odezwała się jej matka i skorzystała z okazji, żeby się zapoznać z sąsiadkami z wagonu. — Jestem Stanisława Lipińska z Baranowicz. To mój mąż Kazimierz i synowie. Ten ciemniejszy to Marek, a blondynek to Stefek.

— Maria Borowiczowa spod Nowogródka — powiedziała starsza. — I pani Emilia Borowiczowa z synkami Stasiem i Frankiem — przedstawiła towarzyszkę.

Lipińskiej dziwne się wydało, że noszą to samo nazwisko, ale mówią do siebie na pani, w dodatku to nie matka uspokaja płaczące maluchy, lecz ta druga.

— Panie nie są rodziną? — spytała.

Młodsza nic nie powiedziała.

— Pani Emilia jest obecną żoną mojego byłego męża — wyjaśniła spokojnie Maria Borowiczowa, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Przypisy

1 Herbata prasowana w kostki. Od słowa kirpicz – cegła.

2 Kiziak – nawóz z odchodów zwierzęcych.

3 Złudzenie polegające na tym, że w określonych warunkach atmosferycznych po obu stronach słońca pojawiają się jego dwa odbicia.

4 Dzienna racja żywnościowa.

5 Żeliwnym.

6 Saman – cegły z gliny i słomy wyrabiane ręcznie.

7 Mała buteleczka, na przykład po lekarstwie, napełniona naftą lub paliwem do traktorów, z osadzonym w szyjce knotem z waty lub nici bawełnianej.