Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Data ważności licencji: 4/20/2026
Projekt okładki
Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący
Urszula Lewandowska
Redakcja techniczna
Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej
Robert Fritzkowski
Korekta
Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
Barbara Milanowska (Lingventa)
Wybór zdjęć
Urszula Lewandowska, Joanna Puchalska
Zdjęcia ze zbiorów: Biblioteki Cyfrowej Uniwersytetu Wrocławskiego, Biblioteki Cyfrowej UMCS, Biblioteki Narodowej, Internetowego Polskiego Słownika Biograficznego, Jagiellońskiej Biblioteki Cyfrowej, Łowieckiej Biblioteki Cyfrowej Krzysztofa Daszkiewicza, Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej, Mazowieckiej Biblioteki Cyfrowej, Muzeum Narodowego Litwy, Muzeum Powstania Warszawskiego, Narodowego Archiwum Cyfrowego, Repozytorium Cyfrowego Instytutów Naukowych, Warmińsko-Mazurskiej Biblioteki Cyfrowej, Wojskowej Biblioteki Cyfrowej, Wikimedii Commons
Zdjęcia ze zbiorów prywatnych: Estate of Zofia Tarnowska Moss, Bożysława Kurowskiego, Romana Kurowskiego, Ruli Lenskiej, Rimantasa Miknysa, Józefa Partyki, Jadvygi Romeryte-Vitkanskiene, Łukasza Sapiehy, Jana Spytka Tarnowskiego, rodziny Żurowskich oraz autorki
Zdjęcie na 1. stronie okładki: stawy rybne w Gołębiówce, posiadłości rodziców Marii ze Zdziechowskich Sapieżyny (fot. prywatne archiwum Łukasza Sapiehy)
Zdjęcia na wyklejkach: ślub Marii ze Zdziechowskich i Jana Sapiehy, 11 września 1934 roku (fot. prywatne archiwum Łukasza Sapiehy) oraz Michał Pius Römer wśród pracowników „Gazety Wileńskiej”, rok 1906 (fot. zbiory Biblioteki Narodowej)
© for the text by Joanna Puchalska
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1668-1
Sport i Turystyka
Wydanie I
Warszawa 2021
Co jakiś czas rodzili się i wzrastali w Polsce i na Litwie ludzie, którzy czuli, że Ojczyzna musi być wolną i że życie swoje poświęcić temu celowi trzeba.
Helena Romer-Ochenkowska, Jak odzyskaliśmy niepodległość
Kobiety i mężczyźni, o których opowiadam w tej książce, to ludzie, do których drzwi załomotała głośno historia. Potomkowie rodzin magnackich i szlacheckich, o nazwiskach w dobie Pierwszej Rzeczypospolitej znanych lub wręcz sławnych.
Tarnowscy mieli wiele do powiedzenia już w czasach Piastów. Ich protoplasta Spycimir z Melsztyna pełnił ważną funkcję na dworze Władysława Łokietka i Kazimierza Wielkiego. Dla Jagiellonów zasłużył się hetman Jan Amor Tarnowski, pisarz, mówca, teoretyk wojskowości, doskonały dowódca i taktyk.
Wiernie służyli Rzeczpospolitej Sapiehowie, książęcy ród pochodzenia litewsko-rusińskiego. Hetman Lew Sapieha, wybitny mąż stanu za panowania Batorego i Wazów, był zwolennikiem połączenia zjednoczonych unią Korony Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego z Carstwem Rosyjskim i jeździł do Moskwy do cara Borysa Godunowa z polskim poselstwem w tej sprawie. Kto wie, jak potoczyłby się bieg historii w tej części świata, gdyby został zrealizowany jego projekt.
Römerowie przywędrowali z Saksonii i nim ta gałąź rodu zadomowiła się na dobre w Wielkim Księstwie Litewskim (byli także Romerowie małopolscy), mieli wcześniej dobra w Inflantach, które zostały utracone wskutek wojen ze Szwedami. W 1812 roku Michał Józef Römer jako prezydent miasta Wilna przyjmował Napoleona w wileńskim ratuszu.
Żurowscy i Kraińscy od stuleci brali czynny udział w życiu publicznym na Rusi Czerwonej, zwanej od czasu unii lubelskiej Rusią Koronną. Romuald Żurowski był uczestnikiem czterech powstań, w tym dwóch na Węgrzech. Wincenty Kraiński – posłem na Sejm Krajowy i ważną postacią w życiu obywatelskim Galicji.
Walki zbrojne od wieków dotykały niemal każdego pokolenia, popowstaniowe konfiskaty pozbawiały arystokrację i szlachtę rodzinnych majątków i w historię wielu rodzin wpisane są materialne straty ponoszone jako kara za uporczywe domaganie się niepodległości. Polacy nigdy łatwo się nie poddawali i gdy w 1918 roku nadszedł czas wolności, z zapałem przystąpili do budowania Niepodległej. Nie było to proste w realiach kraju sklejanego z trzech zaborów, a więc z trzech różnych systemów politycznych, prawnych i administracyjnych, ale się udało. Wtedy przyszła wojna i w jej następstwie władza ludowa wypędziła właścicieli z ich dworów i pałaców – odbierając własność wypracowaną przez pokolenia.
Zgodnie z ziemiańskim etosem – zbudowanym na takich wartościach, jak wiara, honor, ojczyzna, rodzina, praca, odpowiedzialność – posiadanie majątku ziemskiego oznaczało dbanie nie tylko o dające dochód rolne przedsiębiorstwo, ale także o dobre stosunki z wsią, która od stuleci tworzyła z dworem jeden układ. Gdyby nie 1939 rok, który przerwał wszystko, układ ten miał duże szanse na ewolucję w kierunku stopniowego wyrównania różnic cywilizacyjnych, które niewątpliwie po okresie zaborów i po pierwszej wojnie światowej były znaczne.
Polki zawsze cieszyły się większą swobodą i miały więcej do powiedzenia niż kobiety w innych krajach. Może dlatego, że Polacy – naród szarmancki wobec płci niewieściej – na więcej swoim paniom pozwalali, bardziej liczyli się z ich zdaniem. I choć ta ich niezależność do okresu międzywojennego nie była prawnie skodyfikowana – oficjalnie pozostawały pod męską kuratelą – w rzeczywistości istniało na nią przyzwolenie społeczne. Moje bohaterki, kobiety wewnętrznie niezależne, wychowane w patriotycznej tradycji rodzin dumnych ze swoich wielkich przodków, miały w sobie wewnętrzną siłę, która pozwalała przetrwać kataklizm, a gdy wszystko się waliło, zacisnąć zęby i zacząć od początku. Były dobrymi towarzyszkami życia dla swoich mężczyzn, którzy przecież wyznawali te same wartości.
Maria ze Zdziechowskich Sapieżyna, jedna z najpiękniejszych panien i najlepszych partii w Warszawie, w czasie wojny została agentką alianckiego wywiadu. Jej szwagier Eustachy Sapieha, uczestnik kampanii wrześniowej, gdy po spędzonej w oflagu wojnie nie mógł wrócić do Polski, wyjechał do Kenii, tam zaczął nowe życie i między innymi organizował słynne polowania. Swoje przedwojenne i powojenne dzieje barwnie opisał we wspomnieniach, które czyta się jednym tchem.
Talentem poetyckim obdarzona była Zofia Tarnowska Moss, młoda kobieta pełna wdzięku, sprawnie prowadząca w czasie wojny oddział Czerwonego Krzyża w Kairze, gdzie zaprzyjaźniła się ze słynną agentką Winstona Churchilla Krystyną Skarbek. Stryjenka jej męża, Maria ze Światopełk-Czetwertyńskich Tarnowska, niezwykle zasłużona dla Polskiego Czerwonego Krzyża w Polsce międzywojennej i podczas okupacji, brała udział w rozmowach z Niemcami na temat ewakuacji ludności cywilnej podczas Powstania Warszawskiego i w rozmowach kapitulacyjnych. Słynnym męskim przedstawicielem tej rodziny był profesor Stanisław Kostka Tarnowski, wybitny uczony i czołowy przedstawiciel krakowskich konserwatystów, tak zwanych stańczyków.
Niesłusznie zaniedbana przez polską pamięć zbiorową pozostaje Helena Romer-Ochenkowska, pisarka zakładająca nielegalne polskie szkoły i pierwsza dama żurnalistyki w przedwojennym Wilnie, ceniona przez samego Stanisława „Cata” Mackiewicza – chociaż nie za bardzo się lubili. Jej kuzyn, profesor Michał Pius Römer, prawnik i polityk, marzył o polsko-litewskim pojednaniu, opowiadając się po stronie niepodległej Litwy. Dziś jego imię nosi Litewski Uniwersytet Prawa w Wilnie – Mykolo Romerio universitetas. Obojgu bliska była idea krajowości, będąca według nich receptą na zgodne współżycie narodów zamieszkujących dawne Wielkie Księstwo Litewskie.
Karolina i Roman Żurowscy założyli w swoim galicyjskim majątku fabrykę włókienniczą. On zajmował się stroną techniczno-ekonomiczną, ona projektowała wzory tkanin i w rezultacie samodział leszczkowski stał się w międzywojennej Polsce synonimem elegancji i dobrego smaku. „Leszczków” nosiły wielkie gwiazdy teatru i kina.
Starałam się tak dobrać postacie, by pokazać różne przykłady realizowania w praktyce ziemiańskiego etosu i to, jak rozumiano zasadę noblesse oblige. Są to historie kobiet i mężczyzn, którzy nie traktowali swego dobrego urodzenia wyłącznie jako stanowego przywileju, lecz uważali, że noblesse to obowiązek wobec kraju i wobec innych ludzi. Książka wiele zawdzięcza życzliwej pomocy paru osób.
Pan Łukasz Sapieha zechce przyjąć moje serdeczne podziękowania za udostępnienie rodzinnych zdjęć, które same w sobie są ciekawą opowieścią.
Historia życia Zofii Tarnowskiej Moss byłaby znacznie uboższa, gdyby nie córki mojej bohaterki – Isabelle Cole i Gabriella Bullock. Obu Paniom jestem głęboko wdzięczna za osobiste wspomnienia o matce i za przekazane zdjęcia. Za pomoc w nawiązaniu tego kontaktu oraz za rodzinne opowieści i fotografie dziękuję serdecznie też Panu Janowi Spytkowi Tarnowskiemu.
Profesorowi Rimantasowi Miknysowi, dyrektorowi Instytutu Historii Litwy w Wilnie, pragnę podziękować za inspirującą rozmowę, cenne wskazówki i za unikatowe zdjęcia Michała Piusa Römera.
Za ciekawe materiały, zdjęcia, wyjaśnienia i uwagi do tekstu o Leszczkowie oraz za wielką życzliwość składam z serca wyrazy wdzięczności wnukom moich bohaterów, Państwu Zofii i Romanowi Kurowskim. Za przeczytanie tekstu rozdziału i miłe słowa zachęty dziękuję serdecznie Marii i Krzysztofowi Żurowskim.
Jak zwykle ciepło myślę o Pani Urszuli Lewandowskiej z Wydawnictwa MUZA, o naszej kolejnej miłej i owocnej współpracy i jej mistrzostwie w wyszukiwaniu zdjęć.
Zapraszam do opowieści o świecie, który przeminął, a powinniśmy o nim pamiętać, bo jest częścią naszej polskiej historii.
Sapiehowie pieczętowali się herbem Lis i używali zawołania Crux mihi foederis arcus!, czyli „Krzyż jest dla mnie znakiem przymierza”. Zasłużony dla Rzeczpospolitej litewski magnacki ród miał dwie linie: różańską i kodeńską. Jednym z twórców jego potęgi był hetman wielki litewski i kanclerz wielki litewski Lew Sapieha, polityk i mąż stanu w czasach Stefana Batorego i pierwszych dwóch Wazów. Z kolei Mikołaj Pius Sapieha z linii kodeńskiej wsławił się tym, że sprowadził z Rzymu słynący łaskami obraz Matki Bożej i tak powstało sanktuarium, do dziś nawiedzane przez rzesze pielgrzymów. Wokół tego wydarzenia narosła legenda, umocniona w literaturze pięknej, że polski magnat ukradł ten obraz z prywatnej papieskiej kaplicy i przywiózł do Kodnia, narażając się na ekskomunikę, którą później papież w uznaniu innych jego zasług zdjął.
MARIA ZE ZDZIECHOWSKICH SAPIEŻYNA (1910–2009)
W czerwcu 1962 roku we włoskim dzienniku „Il Giorno” ukazał się artykuł o Marii Krystynie Sapieżynie, którą autor nazwał bellissima principessa[1]. Miesiąc później tekst wykorzystały londyńskie „Wiadomości”, opatrując publikację tytułem Przygody Marii Krystyny. Zaś w 1990 roku Giuseppe Frediani, włoski dygnitarz czasów wojny, wydał książkę La Pace Separata di Ciano, w której opowiedział między innymi o swojej wojennej znajomości z polską księżną. W jego pamięci pozostała jako la giovane e corragiosa[2]. Napisał o ich pierwszym spotkaniu i o kolejnych, o rozmowach i o wielkiej polityce, do której planował ją wciągnąć. Niezależnie od swego zauroczenia piękną kobietą zamierzał za jej pośrednictwem i przy pomocy polskich uchodźców doprowadzić do rozpoczęcia rozmów z rządem brytyjskim w kwestii zawarcia separatystycznego pokoju. Wystąpiła tu niewątpliwa zbieżność interesów, bo księżna była mocno zaangażowana w działalność konspiracyjnej siatki F2. Jej współpraca z polsko-francuskim podziemiem została po wojnie uhonorowana przez francuski ruch oporu, władze alianckie oraz polski Urząd do Spraw Kombatantów. W 1947 roku rząd francuski przyznał jej Krzyż Wojenny ze Srebrną Gwiazdą, a w 1949 roku otrzymała Srebrny Medal Wdzięczności Francuzów za usługi oddane ich krajowi.
Między innymi za kontakty z Giuseppe Fredianim, ale nie tylko, została w listopadzie 1942 roku zatrzymana przez włoski kontrwywiad. Było to w Nicei. Zawieziono ją do hotelu za miastem i zamknięto w pustym pokoju, w którym nawet nie było na czym usiąść, więc spędziła kilka godzin, chodząc lub stojąc. Liczyła na pomoc „wszechmocnego” Fredianiego, nie wiedząc jeszcze, że wywiad nim też się interesuje. Już na początku przesłuchania śledczy zagrozili, że jeśli się nie przyzna, to ją rozstrzelają. Udawała, że nie wie, o co chodzi i do czego miałaby się przyznawać. Butnie domagała się wyjaśnień, czemu ją zatrzymano i jakim prawem traktuje się ją w ten sposób. Dowiedziała się tylko, że to przez filmy i inne materiały dostarczone niedawno pewnemu księdzu w San Remo. Szła w zaparte, twierdziła, że na oczy nie widziała żadnych filmów. Znów zaczęto jej grozić śmiercią, na co ona zażądała oficjalnego przesłuchania w oficjalnym miejscu.
Niebawem przewieziono ją do więzienia w Ventimigli. W ramach wstępnych formalności odebrano jej pieniądze, biżuterię i rzeczy osobiste. Później część tego depozytu przepadła bezpowrotnie. Zamknięto ją w brudnej celi z oknem zabitym deskami tak, by światło sączyło się tylko przez wąską szparę u góry. Stało tu wąskie łóżko z budzącym obrzydzenie siennikiem, obok ławka i naczynie z terakoty ze źle dopasowaną drewnianą pokrywą. Pora wydawania posiłku minęła, ale na szczęście strażniczka przekazała jej kawałek świeżego chleba od życzliwej sąsiadki z celi obok. Wspaniale smakował po tych wszystkich emocjach. W ten sposób zaczęło się więzienne życie, które i tak w porównaniu z tym, co fundowali Niemcy w swoich aresztach, było sielanką.
***
Miała wtedy najwyżej pięć lat, toteż później trudno jej było sprecyzować, czy najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa powstały w Moskwie, czy w Petersburgu. Rodzice jej przebywali w obu tych miastach, gdyż ojciec, Jerzy Zdziechowski, organizował Korpusy Polskie w Rosji, działając na polecenie Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu[3]. Matka, Marta z Bławdziewiczów, kobieta piękna i światowa, w przeciwieństwie do męża nie angażowała się w politykę. Ale że wielka historia docierała wtedy wszędzie, nawet do tych, którzy starali się jej unikać i żyć swoim życiem, pani Zdziechowskiej również nie ominęła. Zaprzyjaźniona z księciem Feliksem Feliksowiczem Jusupowem oraz z wielkim księciem Dymitrem Pawłowiczem, kuzynem cara, znała wcześniej utrzymywany w wielkiej tajemnicy termin planowanego przez nich zamachu na Rasputina[4]. O rodzinie państwa Zdziechowskich dałoby się w skrócie powiedzieć, że ojciec zajmował się polityką, matka brylowała na salonach, a jedynaczka spędzała czas pod opieką guwernantek. Jedna z nich szczególnie dała się jej we znaki. Była to Angielka, która zmuszała dziewczynkę do jedzenia znienawidzonej owsianki, co wyglądało tak, że Maryś w rozpaczy siedziała nad nieskończonością szarej brei, podczas gdy opiekunka zasłonięta płachtą „Timesa” spokojnie czytała, dopóki wszystko nie zostało zjedzone. Tak wtedy wychowywano dzieci. Nie wolno było zostawiać nic na talerzu.
Podczas rewolucji październikowej dziewczynka znalazła się z matką w Jałcie. Miała siedem lat i z tego krymskiego okresu zapamiętała już całkiem sporo. Jak to, kiedy w brzuchu pluszowego misia mama zaszyła biżuterię i powiedziała, że trzeba na niego uważać i nie spuszczać z oka, bo miał ciężką operację. Bardzo się wtedy martwiła, że miś choruje. Albo jak ojciec, który początkowo został w Petersburgu i później do nich dojechał, wyglądał jak włóczęga po podróży przez ogarnięty rewolucją kraj i stary lokaj Iwan nie chciał go wpuścić. Albo jak na pałacyk, w którym mieszkała z rodzicami, napadli bolszewicy i na szczęście zaraz na początku wypili cały zapas trunków z piwnicy. Leżeli potem nieprzytomni w parku i całkowicie niegroźni. Albo jak wyszła z ojcem na spacer i zobaczyła jadącego konno żołnierza z zakrwawioną głową i po chwili ta głowa odpadła.
Podobnie jak wielu Polaków przebywających w ogarniętej rewolucyjnymi porządkami Rosji, w 1918 roku państwo Zdziechowscy z córką przyjechali do odradzającej się ojczyzny. Zamieszkali w Warszawie, najpierw na Mazowieckiej, potem w Alejach Ujazdowskich pod numerem 17. Naukę dziewczynka rozpoczęła na kompletach, następnie posłano ją na pensję panny Plater, czyli do Prywatnej Żeńskiej Szkoły im. Cecylii Plater-Zyberkówny, a była to wówczas jedna z najlepszych i najdroższych szkół. Niedaleko, na Wiejskiej 17, mieszkała babcia Klementyna Bławdziewiczowa. Wnuczka lubiła ją odwiedzać. Babcia świetnie gotowała i nie przejmując się dietetycznymi zasadami, jadała bardzo niezdrowo, za to bardzo smacznie. Poza tym doskonale grała w brydża i chętnie opowiadała wnuczce, jak wielką przyjemnością jest rodzenie dzieci. Podobno w ogóle nie odczuwała bólów porodowych.
Czasem do Warszawy przyjeżdżała druga babcia, Zofia z Dorożyńskich Zdziechowska z Czerepaszyniec w powiecie winnickim, która mieszkała w Milanówku. Ale z nią dziewczynka miała mniejszy kontakt, czego potem jako dorosła żałowała.
Jerzy Zdziechowski razem z Eustachym Sapiehą, późniejszym teściem swojej córki, wziął udział w tak zwanym zamachu Januszajtisa, który miał obalić pierwszy socjalistyczny rząd Jędrzeja Moraczewskiego[5]. W 1922 roku został posłem na sejm z ramienia Związku Ludowo-Narodowego[6], a od listopada 1925 do maja 1926 roku piastował urząd ministra skarbu w gabinecie najpierw Aleksandra Skrzyńskiego, potem Wincentego Witosa. Miał swój udział w stabilizowaniu złotówki podczas wprowadzania reformy Grabskiego, był autorem teorii gospodarczego parytetu pieniądza. Po przewrocie majowym pozostawał w opozycji do władzy, ale choć przyjaźnił się z Dmowskim, do endeków nie należał. Zajął się studiami ekonomicznymi i działalnością publicystyczną. Założył dwa dzienniki.
Pani Zdziechowska nadal nie angażowała się w politykę. Jak pisze jej córka: „bawiła się szalenie. […] Warszawa to była po prostu jedna wielka zabawa, w której uczestniczyło całe towarzystwo i wielu różnych dyplomatów”[7]. Pani Marta bywała na tych niezliczonych herbatkach tańcujących, polowaniach, koktajlach, kolacjach i trwających do rana balach. O świcie wracała do domu, przebierała się i szła pojeździć konno. Wracała, kładła się spać, a potem znowu gdzieś biegła. Uwielbiała piękne stroje i kapelusze z Paryża. W pewnym momencie prowadzący tak różny tryb życia rodzice na jakiś czas nieformalnie się rozstali. Któregoś dnia przy śniadaniu Maria zorientowała się, że ojciec nie mieszka już z nimi, bo nie miał zwykłego domowego stroju i miękkich pantofli, lecz „wyjściową” kurtkę, spodnie i buty. Dużo później dowiedziała się, że matka odmówiła wtedy rozwodu, stąd zdecydowali się na rozwiązanie bardziej dyskretne.
W pamięci kuzyna Marii, Jana Bławdziewicza, państwo Zdziechowscy zapisali się następująco: „Jerzy Zdziechowski łączył wspaniałą męską urodę z wybitną inteligencją. Wysoki, dobrze zbudowany, posiadał dużą prezencję i wszędzie zwracał uwagę. Marta zaś, jego żona (a siostra mojego ojca) – niewysoka i szczupła, była wielką pięknością. Dowcipna i towarzyska, lubiła bywać i przyjmować. Lubiła też przed wojną konną jazdę i polowania konne, brała wszystkie przeszkody, siedząc «po damsku». […] Oboje władali perfekt językami: Jerzy mówił po francusku, angielsku i rosyjsku, a Marta dodatkowo jeszcze po włosku”[8].
Na początku lat dwudziestych Jerzy Zdziechowski kupił willę w Sopocie. Przyjeżdżało tam sporo znajomych z dziećmi i Maryś miała towarzystwo rówieśników do zabaw na plaży i budowania zamków z piasku. Już wtedy widać było, że napięcie panujące wśród dorosłych przenosi się na świat dziecięcy. Kiedy budowniczowie szli na obiad, piaskowe konstrukcje były z pasją niszczone przez małych Niemców. Padały przy tym obelgi: „polnische Schweine”.
W okresie międzywojennym wśród polskiej arystokracji bardzo modne stało się posyłanie dzieci na naukę do Anglii, toteż kiedy Maria miała czternaście lat, pojechała do szkoły St Leonards w Hastings, prowadzonej przez zakonnice Towarzystwa Najświętszego Dzieciątka Jezus (Society of the Holy Child Jesus)[9]. A choć nie uczyła się najlepiej ani nie wyróżniała się w sportach, pobyt w szkole wspominała potem jako bardzo szczęśliwy okres w życiu. Po prostu było jej tam dobrze i nawet zamarzyła, żeby zamieszkać w Anglii na stałe. Z życzeniami trzeba bardzo uważać, bo czasem się spełniają nie wtedy i nie w taki sposób, jak byśmy chcieli. W przyszłości, kiedy tego już wcale nie pragnęła, miała spędzić na emigracji całe pięćdziesiąt lat.
Trzy razy w roku przyjeżdżała na wakacje do Polski. Podróż pociągiem trwała dwie noce i dwa dni, przeważnie odbywała się w towarzystwie kuzynów uczących się w renomowanych męskich szkołach. Raz w grupie młodzieży znalazł się Jasiek, brat jej serdecznej przyjaciółki Lorci Sapieżanki. Całą noc przespała z głową na jego ramieniu.
Po ukończeniu nauk w Hastings rodzice posłali ją jeszcze do Francji, do tak zwanej finishing school, także prowadzonej przez siostry od Dzieciątka Jezus. Miała tam zajęcia z historii i sztuki oraz lekcje fortepianu, śpiewu i rysunku. Wykształcenie to było bardzo ogólne, lecz w ówczesnym pojęciu w zupełności wystarczało dla salonowej panny i przyszłej żony. Miało jednak tę ogromną zaletę, że dziewczęta poznawały inne kraje europejskie i inne kultury.
Pierwszą młodzieńczą miłością Marii był o kilka lat starszy Andrzej Zamoyski. Podkochiwała się w nim podczas wakacji spędzanych w wielkopolskim Niechanowie u ciotki Hanki Leonowej Żółtowskiej, ciotecznej siostry matki. Ciotka zaprosiła ją też do siebie do Poznania i tak panna znalazła się na salonach, gdzie bywało sporo młodzieży z Kresów, przybyłej do stolicy Wielkopolski na studia. Między innymi przyjechali dwaj bracia Sapiehowie ze Spuszy: Lew i Jan, na którego ramieniu spała niegdyś w pociągu. W karnawale odbywały się liczne spotkania towarzyskie – w tym u sławnej z upodobania do zabaw księżnej Manieczki Czartoryskiej[10]. Ciotki, bacznie śledzące zachowanie panien na wydaniu i ich adoratorów, od razu zauważyły, że na zorganizowanych dla młodzieży lekcjach tańca Jasiek Sapieha najchętniej tańczy z Maryś Zdziechowską.
W 1934 roku Jerzy Zdziechowski kupił Gołębiówkę, liczący trzysta hektarów majątek położony sześćdziesiąt sześć kilometrów od Warszawy, z dużą ładną willą zbudowaną na początku lat dwudziestych. Nie było parku, tylko stawy rybne przed samym domem, nieco dalej znajdowała się część gospodarcza i rosły drzewa owocowe, dalej ciągnął się las. Matka urządziła wnętrza nowocześnie i gustownie, w ogrodzie pozakładała rabaty kwiatowe. Państwo Zdziechowscy spędzali tu wiosnę i lato, na jesień i zimę wracali do Warszawy. W Gołębiówce bywali tłumnie goście, w tym liczni wielbiciele niezmiennie pięknej i popularnej towarzysko pani Marty. Przyjeżdżał przyjaciel Witolda Gombrowicza, pisarz Tadeusz Breza, od którego Maria dostała egzemplarz Ferdydurke, oraz słynny jasnowidz Stefan Ossowiecki. Ten ostatni dzięki swym niezwykłym zdolnościom odnalazł zgubioną perłę z pierścionka, o której zniknięcie podejrzewano służbę.
Jerzy Zdziechowski był udziałowcem trzech gazet: „Prosto z Mostu”, „ABC” i „Wieczoru Warszawskiego” i Maria na krótko została reporterką w tej ostatniej. Skończyło się na kilku wywiadach, między innymi z Amy Johnson, pierwszą kobietą pilotem, która w dodatku przeleciała Atlantyk.
Jeszcze z lat dziecięcych trwała jej przyjaźń z Lorcią, czyli Eleonorą Sapieżanką, siostrą Jana, Lwa i Eustachego, pozostającą pod troskliwą opieką angielskiej guwernantki Miss Florence Levey, zwanej pieszczotliwie Miską, która wychowywała jeszcze matkę Lorci, Teresę z Lubomirskich, i z nią przeszła na stałe do rodziny Sapiehów. Panny widywały się często podczas warszawskich karnawałów po powrocie Marii ze szkół, co stwarzało okazję do spotykania Jana. Na początku między młodymi nic takiego się nie działo, aż do chwili, gdy w 1933 roku Lorcia zaprosiła ją na Wielkanoc do rodzinnego domu w Spuszy na Kresach, po czym rozchorowała się na anginę i gościa w zastępstwie bawił Jasiek. Jeździli konno, polowali na słonki i cietrzewie. Nie oświadczył się wprawdzie, ale raz mu się zdarzyło wygłosić zdanie zaczynające się od słów: „Kiedy się pobierzemy…”. Dobrze im było ze sobą i gdy wróciła do Warszawy, zaczęli do siebie pisać. Jan przygotowywał się wtedy do zarządzania szesnastoma tysiącami hektarów Puszczy Różańskiej, którą miał odziedziczyć. Różana była jedną z głównych siedzib tej linii rodu Sapiehów. Pierwsza rezydencja, zbudowana w początkach siedemnastego wieku, z własną galerią obrazów, teatrem i biblioteką, została zniszczona w czasie wojny północnej[11]. Odbudowano ją, ale ostatecznie przepadła po powstaniu listopadowym, kiedy władze carskie konfiskowały majątki buntowników. Teraz ojciec Jana, książę Eustachy, wygrał toczący się kilka lat proces z polskim rządem i odzyskał rodową własność, którą teraz należało zagospodarować.
Zaręczyli się w Spuszy 4 kwietnia 1934 roku pierścionkami pobłogosławionymi cztery dni wcześniej, w Wielką Sobotę, w kościele parafialnym w Dziembrowie. Miska, której Jan był ulubieńcem, powitała jego narzeczoną żartobliwym: Mary, you must be mad to marry one of them[12]. Ślub wzięli 11 września w kościele św. Aleksandra w Warszawie, a jedną z druhen naturalnie była Lorcia. Ceremonii miał dokonać biskup Józef Teodorowicz[13], ale zachorował i zastąpił go proboszcz, ksiądz prałat Brzeziński. Potem odbyło się przyjęcie w Klubie Myśliwskim – był uroczysty obiad, toasty i tańce. Zaraz po ślubie państwo młodzi pojechali do Spuszy i miodowy miesiąc spędzili w leśniczówce Protasowszczyzna. Tu w wolnych chwilach Jan oddawał się swojej wielkiej pasji, jaką było kolekcjonowanie owadów. Ciekawe znaleziska usypiał bezboleśnie, następnie trafiały z opisem do specjalnych gablotek. Mógł nawet pochwalić się tym, że odkrył owada dotąd nieznanego nauce.
W czerwcu 1935 roku – Maria była wtedy w siódmym miesiącu ciąży – pojechali do Przeworska na złote wesele dziadków Jana Andrzeja i Eleonory Lubomirskich. Zapisała we wspomnieniach, że stary służący Marcin szepnął jej wtedy:
– Proszę księżnej pani, to nie jest żadne złote wesele – to jest pięćdziesięciolecie wojny domowej.
Szwagier Marii, Eustachy Sapieha, w swoich Wspomnieniach niedemokratycznych zapisał tę anegdotę nieco inaczej. Według niego stojący u szczytu schodów Marcin głośno powitał tymi słowami jubilatów oraz gości, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. Autor dodaje: „Każdy dobrze wiedział, że Dziadziowie żyli każde swoimi zainteresowaniami, w najzupełniejszej zgodzie i wzajemnym poszanowaniu, ale w zupełnie różnych światach”[14].
W Różanie, która przypadła Janowi i Marii, z zamku[15] zostały ruiny, zresztą i tak były już „upaństwowione”. Na początek na mieszkanie dla nich zaadaptowano leśniczówkę. A rodzina wkrótce się powiększyła. W warszawskim szpitalu sióstr elżbietanek urodził się Jan Paweł, którego nazywali Jampusiem. Z żalem Maria stwierdziła, że nie odziedziczyła cudownej predyspozycji babci Bławdziewiczowej do bezbolesnych porodów. Z maleństwem pojechała najpierw do Spuszy, dokąd została sprowadzona niemiecka niania, którą nazywali Schwester. Była to osoba perfekcyjna pod każdym względem, dokładna i wymagająca, zajmowała się dzieckiem dzień i noc. Korzystając z jej fachowej pomocy, młoda mama dwukrotnie – raz przy Jampusiu, drugi raz po narodzinach następnego syna, Jerzego – przyjęła niemowlęta, których matki nie radziły sobie z pielęgnacją, i Schwester wątłe maleństwa odchuchała. Raz był to synek szofera, za drugim razem – dziecko jednego z gajowych. Młoda księżna zajmowała się zatem swoim Jampusiem, czytała książki, a mając wyrękę przy dziecku, pomagała teściowej w zarządzaniu spuszańskim gospodarstwem i prowadziła dla miejscowych kobiet kursy pielęgnacji niemowląt.
Mimo licznych zajęć, czuła się dość samotna, gdy mąż wyjeżdżał na całe tygodnie do Różany. Bo choć we dworze mieszkało liczne grono domowników, było to odludzie nie tylko towarzyskie. Kiedyś przyjechał do niej w odwiedziny ojciec i nie na żarty się wystraszył, kiedy goląc się w łazience, zobaczył przez okno podchodzącego pod dom wilka. I choć drapieżnik zaraz uciekł do lasu, Jerzy Zdziechowski żył odtąd w przekonaniu, że w kresowym majątku jego córce zagraża nie tylko napad podbuntowanych przez sowieckie jaczejki chłopów. Córka zaś wilków się nie bała i codziennie rano z teściową jeździły konno. Dobre miały ze sobą relacje. Teresa z Lubomirskich Sapieżyna, którą dzieci i synowa nazywali pieszczotliwie Mamcią, była osobą wielkiego uroku, spontaniczną i umiejącą cieszyć się życiem.
Także u elżbietanek w Warszawie w 1937 roku urodził się drugi synek, Jerzy. W końcu maja tego roku Maria i Jan Sapiehowie z dziećmi zamieszkali na dobre w różańskiej leśniczówce, którą ona ładnie i z gustem umeblowała. Jej mąż szczerze pokochał to miejsce i robił wszystko, by jak najszybciej nadrobić wieloletnie zaniedbania. Stosunki z chłopami mieli zgodne, a naród był tu specyficzny. Kiedy w 1937 roku Mościcki objeżdżał Kresy, przyjechał także do Różany i pod powitalną bramą spotkał się też z miejscową ludnością. Później Jan spytał jednego z chłopów, co myśli o wizycie.
– Pan prezydent! Tfu, kakoj on prezydent, kak mienia, mużyku, ruku padał[16].
***
Rok 1939 zaczął się od trzech kilkudniowych polowań, a potem Maria wybrała się na kilka dni na narty do Zakopanego, zostawiając dzieci pod opieką Schwester i Miski. Z wyprawy tej z dumą przywiozła do domu swój portret namalowany przez Witkacego, a tu niespodziewanie domownicy okazali się dalecy od zachwytów. „Mój teść powiedział, że coś tak bezsensownego nie powinno w ogóle powstać. Jasiek wyśmiał obraz i mnie, ale zgodził się, by wisiał w saloniku”[17]. Wracała w pośpiechu, bo z domu przyszła wiadomość, że mąż został powołany do wojska i zarekwirowano majątkowe samochody. Kolejne miesiące minęły na słuchaniu radia i przemówień ministra Becka. Pociechą – jak się potem okazało złudną – była nadzieja na skuteczność paktu wojskowego z Francją i zawarcie porozumienia z Wielką Brytanią o wzajemnym wsparciu na wypadek wojny. Wiele osób nie wierzyło, że Hitler wojnę zacznie.
Wiosna przyszła cudowna, młodsza księżna Sapieżyna codziennie wyprawiała się na konną przejażdżkę po ukochanym lesie. Gęsto rosnące konwalie słały się białym dywanem sięgającym po horyzont, drogę nieraz przebiegały lochy z małymi i sarny. Wieczorem śpiewały słowiki. Dzieci jeździły na osiołku, bawiły się w piaskownicy. Lato nastało piękne i gorące.
Majątkowe samochody nadal służyły w wojsku, powołanych zostało wielu pracowników administracji. W lipcu Jan Sapieha wyreklamował się ze służby dzięki konieczności prowadzenia prac leśnych w Różanie i wrócił do domu. Dzieci wysłano pod opieką Schwester do dziadków do Spuszy, gdzie mogły się kąpać w rzeczce Spuszance wijącej się przez park. Rodzice przyjechali tam pierwszego sierpnia, a dwa tygodnie później zjechała się cała rodzina na ślub Lorci z Krzysztofem Czarnieckim. Przygotowania do uroczystości trwały od kilku miesięcy. Przez całe lato w Spuszy w oficynie mieszkały i pracowały ile sił krawcowe z Grodna, zaś wyprawę kompletowano w Warszawie. W przeddzień, w ciepłą noc, pod usianym gwiazdami niebem odbył się, jak to było w zwyczaju, rodzinny bal. Nazajutrz Jaś i Jerzy, w eleganckich białych garniturkach, niosący tren sukni cioci, wyglądali cudownie i zachowywali się bardzo grzecznie. Przy weselnym stole, ustawionym w podkowę przed domem, zasiadły cztery generacje Sapiehów i Lubomirskich. Lęk przed wojną wprawdzie nie odpuszczał, ale nikomu zapewne nie przyszło do głowy, jak bardzo życie wkrótce się zmieni i że runie znany dotąd świat. Wieczorem młoda para wyjechała w podróż poślubną do Rumunii, Jan wrócił do Różany, a Maria z dziećmi, Schwester i służącą Genią wyjechała do Gołębiówki, bo zdawało się, że tam, z dala od zawsze budzącej niepokój sowieckiej granicy, będzie bezpieczniej. Zjechało tu sporo uciekających jak najdalej od Niemców krewnych z Poznańskiego. Jan zadzwonił do żony 28 sierpnia i powiedział, że znów został powołany i ma się zgłosić w Baranowiczach. Obiecał dać znać, kiedy będzie wyjeżdżał na front, żeby mogła przyjechać i się pożegnać. W Warszawie nastroje panowały ponure, choć wiele osób nie wierzyło, że Niemcy zaatakują, a niektórzy twierdzili butnie, że „nasi zarzucą ich czapkami”. Trzydziestego sierpnia Maria odprawiła pochodzącą z Gdańska Schwester, która choć oddana swoim chlebodawcom, w duszy czuła się Niemką. Od 1 września wszyscy nieustannie tkwili przy radiu. Polskie wojska coraz bardziej się cofały, a niemieckie samoloty, jak pisze Maria, rozstrzeliwały nawet bydło na łąkach. Wrzesień trwał piękny i suchy.
Jan zatelefonował z wiadomością, że jedzie na front. Do Baranowicz Maria przybyła dosłownie w ostatniej chwili, gdy jego pociąg stał już na stacji. Mnóstwo kobiet przyszło pożegnać swoich mężczyzn. Zapamiętała, że dzień ten był słoneczny i ciepły.
Z Baranowicz pojechała do Różany, do cichego pustego domu. Objeżdżając konno wszystkie ukochane miejsca, modliła się o szczęśliwy powrót męża. Nazajutrz, 4 września, wróciła do Gołębiówki, gdzie już pakowano porcelanę i szkło, a cenne rzeczy zakopywano w ogrodzie. W górze latały sztukasy rzucające bomby.
Mały Jaś zapytał ją, czy jak bomba spadnie, będzie mógł ją obejrzeć, i wtedy zrozumiała, że muszą jak najszybciej wyjechać. Teraz z kolei Różana, zaszyta w lasach setki kilometrów od ryku samolotów i świstu bomb, wydawała się bezpieczniejsza, pal sześć bliskość granicy z Sowietami. Niełatwo przyszło zdobyć benzynę, ale się udało. Razem z ojcem, dziećmi, nianią i szoferem – pani Marta postanowiła zostać – wyruszyła do Różany. Jerzy Zdziechowski wyjechał z Gołębiówki w ostatniej chwili. Niemcy zaraz po wkroczeniu zaczęli go szukać.
Na miejsce dotarli po wielu przygodach, cudem przedarłszy się przez systematycznie bombardowane drogi. Gdy Maria leżała bezpiecznie w łóżku w Różanie, wsłuchując się w kojący szum lasu, uświadomiła sobie, jak bardzo to miejsce jest dla niej ważne. „Przodkowie Jaśka wywodzili się z tej ziemi. Stąd wyruszali służyć polskiemu królowi, prowadzili swoje wojska na bitwy w obronie ojczyzny. Pokonali Szwedów i Prusaków, podbili Moskwę, zdobyli Kreml[18]. Zbudowali tu szpitale i szkoły, fundowali klasztory. Wznosili kościoły, cerkwie i synagogi, aby lud mógł chwalić Pana zgodnie ze swoim zwyczajem”[19]. Obiecała sobie solennie, że będzie kontynuować ich dzieło, przecież wojna nie może trwać wiecznie.
Od rana zaczęła się powtórka wydarzeń z Gołębiówki. Niemcy dochodzili już do Brześcia i wkrótce zobaczyła przez okno takich samych uciekinierów, jacy przedtem napływali tam. Jedyne, co mogła zrobić, to urządzić dla uchodźców kuchnię polową. Na razie jeszcze wszyscy myśleli tylko o wojnie nadciągającej z zachodu.
W sobotę 16 września tłumaczyła na zebraniu miejscowej komórki obrony cywilnej, jak należy się zachować w czasie bombardowań i nalotów, i pokazywała, jak się nakłada maskę gazową. Nazajutrz, w niedzielę, zadzwoniła w jakiejś sprawie do starosty i wtedy się dowiedziała, że o świcie armia sowiecka wkroczyła do Polski. Mieszkała już od kilku lat na Kresach, toteż doskonale wiedziała, czego można się po przybyszach spodziewać. Należało bezzwłocznie uciekać. Z ojcem postanowili, że pojadą na północ: przez Druskienniki na Litwę. Oprócz rzeczy naprawdę niezbędnych spakowała dwie walizki sreber, a obrazy, szkło i porcelana miały zostać ukryte w jednej z leśniczówek. Decyzję podjęli dosłownie w ostatniej chwili, bo gdy siedzieli w samochodzie, w alei pojawił się zmierzający w ich stronę uzbrojony tłum. Podburzeni przez sowieckich agitatorów chłopi szli rabować panou. Udało się odjechać dzięki temu, że wierny kucharz wyciągnął wino i wódkę i zaprosił włościan na poczęstunek, a wtedy ci machnęli ręką na odjeżdżających pamieszczików. Po drodze samochód minął następną uzbrojoną gromadę idącą rabować pańskie. Pomyślała z goryczą, że ci sami ludzie byli wcześniej na spotkaniu samoobrony, a dla ich żon prowadziła kursy opieki nad niemowlętami. W stronę samochodu padły strzały, ale Bogu dzięki nikomu nic się nie stało. Przejechali przez opustoszałą Różanę i o czwartej po południu dotarli do zbombardowanego przez Niemców Wołkowyska. Skończyło się paliwo, ale na szczęście przechodził właśnie oddział dowodzony przez dobrego znajomego, generała Wacława Przeździeckiego[20], który ich poratował z wojskowych zapasów. Ruszyli dalej przez Grodno do Druskiennik. Tu przyjęła uciekinierów pod swój dach pani, która, jak się okazało, w czasie pierwszej wojny znalazła schronienie w domu Mariana Zdziechowskiego[21], stryja ojca Marii, i teraz z wdzięcznością spłaciła tamten dług. Z Druskiennik pojechali pociągiem do Wilna. Maria poszła zaraz do Ostrej Bramy pomodlić się, by mąż uniknął niewoli sowieckiej. Została wysłuchana. Jeszcze przed wyjazdem z Wilna dostała wiadomość, że Jan żyje i dotarł do Gołębiówki.
Uciekinierzy rozpoczęli starania o wizę litewską. Pomógł im w tym niezwykły przypadek. Sowieci właśnie opuszczali Wilno, przekazując je Litwinom, i przypadkowo poznani w restauracji Litwini okazali się wysokimi urzędnikami Ministerstwa Skarbu w Kownie, którzy przyjechali, żeby zrobić coś z litem i ze złotym polskim. Chętnie pomogli dawnemu polskiemu ministrowi skarbu i dzięki nim uchodźcy szybko znaleźli się w Kownie. Tu załatwili wizy wyjazdowe i tranzytowe, chcieli bowiem jechać przez Szwecję do Francji. Za pierwszym razem przy przekraczaniu granicy celnik litewski dopatrzył się, że Maria nie wpisała wszystkich sreber na listę wywożonych rzeczy, i ich zawrócił. Musiała zacząć starania od początku, na szczęście za drugim razem poszło gładko. Dotarli do Rygi, stamtąd polecieli samolotem do Sztokholmu. Po świętach Bożego Narodzenia znalazła się wraz z dziećmi w Paryżu.
Jan Sapieha wydostał się z Polski i dotarł do Rzymu razem z ciotką Biszetą Radziwiłłową[22], której serdeczna przyjaciółka, królowa włoska, ten wyjazd załatwiła. Do Paryża dotarł na początku roku 1940 i połączona szczęśliwie rodzina zamieszkała u Wandy Żółkiewskiej, siostry Jerzego Zdziechowskiego. Jan zgłosił się do polskiego wojska, przydzielono go do lotnictwa. Po klęsce Francji został tłumaczem przy generale Sikorskim w Londynie.
Maria znalazła pomoc do dzieci w osobie panny Lucie Munhoven z Luksemburga. Chłopcy polubili nową opiekunkę i całe szczęście, bo – czego na razie jeszcze nikt nie mógł się spodziewać – Lucie miała do końca wojny zastąpić im matkę. Niebawem dojechała do nich pani Marta, a ponieważ w okupowanym przez Niemców Paryżu zrobiło się niebezpiecznie, rodzina przeniosła się do posiadłości St. Sorlin, położonej około pięćdziesięciu kilometrów od Lyonu. Zamieszkali w domu, którego właściciele wyjechali do Sztokholmu. Dzieci miały tu raj. Duży ogród, owoce, jeziorko, słońce, ciepło.
W Paryżu Jerzy Zdziechowski jako minister pełnomocny kierował Komitetem Ekonomicznym. Po wyjeździe rządu polskiego do Londynu został we Francji, wypełniał zadania zlecone przez rząd Sikorskiego i działał we francuskim ruchu oporu w randze podporucznika. Pewnego dnia spytał córkę, czy nie chciałaby wstąpić do francusko-polskiej grupy Résistance, która współpracowała z polską „Dwójką”. Zgodziła się chętnie. Był początek 1942 roku. Pierwszych instrukcji udzielał jej podpułkownik Marian Romeyko[23].
Otrzymywała kolejne zadania, z którymi wiązały się wyjazdy. Jeździła do Vichy, tam dostawała instrukcje, aparaty, filmy, nagrania, które następnie wiozła do Nicei i oddawała innemu członkowi siatki, a on przekazywał je dalej. Miała ten wielki atut, że była osobą nieznaną wszelakim służbom, a do tego piękną kobietą, i doskonale znała języki. Nie bała się wtedy niczego, jak sama pisze, choć w Vichy wszystkich śledzono. Aby ułatwić sobie zadanie, od wiosny wynajęła willę w Juan-les-Pins i przeniosła się tam z dziećmi na lato. Dom stał przy plaży i synkom, którzy pierwszy raz byli nad morzem, bardzo się tu podobało.
To wtedy poznała Giuseppe Fredianiego, cywilnego komisarza Mentony, który miał wiele sympatii dla Polski i utrzymywał liczne kontakty z polskimi środowiskami, także dlatego, że liczył na ich pomoc i pośrednictwo w nawiązaniu rozmów z rządem brytyjskim. Przystojny i elegancki, na samym początku znajomości, przez posłańców, dosłownie zasypał kwiatami hotelowy pokój uroczej polskiej księżnej, a na koniec złożył jej wizytę, przynosząc jedną, za to wyjątkowo piękną różę. Romeyko zacierał ręce, bo tak wysoki dygnitarz mógł załatwić wszystko. Postanowiono to wykorzystać i w rezultacie Maria pod pretekstem audiencji u papieża została wysłana z kolejną misją, tym razem do Rzymu. Miała odnaleźć niejakiego księdza Kwiatkowskiego i przekazać mu radiostację, instrukcje i pieniądze. Podróż tę opisała później szczegółowo w raporcie, w którym też z satysfakcją odnotowała niechęć Włochów do Niemiec i ich przyjazne nastawienie do Polaków. „Co do Polski, to nie ma chyba faszysty, który by nie pragnął, byśmy wolność odzyskali, który by nas nie żałował, nie podziwiał naszej postawy w kraju oraz tych, którzy dalej walczą. Inteligencja również pełna jest wrogich uczuć do Niemców, nie są oni przyjmowani towarzysko w żadnej sferze. Stosunki utrzymują tylko sfery rządowe, z obowiązku”[24].
Swój pobyt w Wiecznym Mieście zaczęła od audiencji u Piusa XII. Ojciec Święty przyjął ją szczególnie serdecznie ze względu na osobę arcybiskupa Adama Sapiehy, którego znał i cenił. Wypytywał też o rodzinę, o wojnę w Polsce, o jej więzionego wówczas w Rosji teścia[25] i o męża w Anglii. Opowiedziała mu krążącą wtedy anegdotę o rozmowie arcybiskupa z wysłannikami Hansa Franka, którzy oznajmili, iż gubernator jest zdziwiony, że przez ponad dwa lata jego zarządzania Generalną Gubernią dostojnik nie był u niego z wizytą. Na to książę arcybiskup miał podobno odpowiedzieć: Proszę powiedzieć gubernatorowi, że jestem przyzwyczajony, iż osoby będące w Krakowie przejazdem przychodzą do mnie pierwsze.
Późniejszy kardynał był osobowością wybitną. W 1939 roku odrzucił propozycję opuszczenia Polski. Zdołał zabezpieczyć i ukryć wiele cennych zabytków z katedry wawelskiej, nim Wawel stał się siedzibą generalnego gubernatora Hansa Franka. Niemcy liczyli się z nim, a on interweniował w sprawach wielu osób. Już 4 września założył Obywatelski Komitet Pomocy, przekształcony rok później w Radę Główną Opiekuńczą, która niosła pomoc Polakom, nawet w obozach koncentracyjnych. Napisał będący aktem niebywałej odwagi memoriał do władz niemieckich, w którym potępił stosowanie odpowiedzialności zbiorowej, pacyfikacje, łapanki, obozy koncentracyjne oraz eksterminację Żydów. Mimo niemieckich nacisków nigdy nie udostępnił akt zawierających metryki chrztu Żydów. Odwiedzali go delegaci rządu londyńskiego, zatrzymywali się u niego kurierzy londyńscy. Krążyły o nim przeróżne anegdoty, między innymi ta, że gdy Frank przybył na rozmowy do jego siedziby, na stole czekały najlepsze srebra i kryształy, na nich zaś podano czarny chleb kartkowy, margarynę, marmoladę i erzac kawy.
Gdy Frank wprowadził zakaz rekrutacji nowych kandydatów do seminariów, książę arcybiskup przyjmował ich nadal, uczyli się na tajnych kompletach. Takie podziemne seminarium skończył Karol Wojtyła. Już jako papież Jan Paweł II powie o Księciu Niezłomnym, jak hierarchę nazywano: „Wtedy w tę ciemną noc okupacji Metropolita Krakowski na swojej stolicy, na swoim stanowisku trwał i stanowił jakiś próg, którego nie odważył się przekroczyć ani podeptać najeźdźca. Chociaż znajdował się tuż, tuż, chociaż swoją siedzibę założył na zamku królewskim, to przecież tego progu nie odważył się przekroczyć ani podeptać”[26].
Piusowi XII, z którym książę arcybiskup utrzymywał stałe kontakty, wiele tych spraw nie było nieznanych, toteż nic dziwnego, że dobrze przyjął księżnę Sapieżynę.
Po audiencji Maria zabrała się za wykonanie powierzonego zadania. Ksiądz Kwiatkowski pracował dla „Dwójki” na początku wojny, ale widocznie teraz nie został przez polski wywiad dostatecznie sprawdzony, bo gdy odnalazła go w San Remo, to wprawdzie hasło znał, pieniądze i radiostację wziął, ale też zawiadomił o wszystkim policję. Donos wpłynął za późno, księżna zdążyła wrócić do pétainowskiej Francji i jeszcze odwieźć dzieci do St. Sorlin, nim ją zatrzymano w Nicei. W tym samym czasie został aresztowany Giuseppe Frediani – za próby nawiązania rozmów z przedstawicielami rządu Wielkiej Brytanii, aby za plecami Mussoliniego zawrzeć odrębny pokój[27]. Kto wie, może by mu się udało tego dokonać, gdyby nie wpadka kandydatki na osobę pośredniczącą.
***
W Ventimigli Maria spędziła dziewięć dni. Usiłowała nie widzieć brudu i robactwa w celi, musiała mocno wytężać wyobraźnię, by w szmacie wręczonej przez strażniczkę zobaczyć czysty ręcznik. Dobrze, że ojciec zdołał przysłać jej papierosy i przybory toaletowe. Zawsze bardzo dbała o fryzurę i nawet w więzieniu codziennie nakręcała włosy na papiloty. Co nie zmieniało faktu, że sytuacja była niewesoła, a przede wszystkim dręczył ją niepokój o dzieci. Modliła się o opiekę Bożą nad nimi, ofiarowując Bogu wszystkie swoje więzienne przeżycia i cierpienia.
Dziesiątego dnia kazano jej przygotować się do wyjazdu. Życzliwa strażniczka kupiła jej owoce na drogę, puder i krem i uścisnęła na pożegnanie, życząc „tutto bene, auguri”[28]. Karabinierzy oddali zarekwirowaną na początku biżuterię, ale pieniędzy już nie. Do Genui podróżowała w specjalnym wagonie przeznaczonym do przewozu więźniów. Strażnicy okazywali jej sporo życzliwości. Jak to Włosi, deklarowali się jako faszyści, ale nienawidzili Niemców i życzyli zwycięstwa aliantom. Na miejsce dotarła koło północy. Znowu musiała przejść formalności, co trwało do wpół do trzeciej rano. Żeński oddział więzienia mieścił się w klasztorze i to zakonnice pilnowały więźniarek. Tym razem trafiła do wspólnej celi. Inne kobiety nie mogły się nadziwić, że nawet w tych warunkach przed pójściem spać starannie zakręcała włosy na znalezione w torebce papierki. „Może to była kokieteria – ale zawsze bardziej dbałam o wygląd niż o dobre jedzenie”[29] – napisze później.
Traktowano ją dobrze, nie była bita ani torturowana. Długo zastanawiała się, jak najlepiej odpowiedzieć na pytanie, kto jej dał rzeczy do przekazania księdzu Kwiatkowskiemu. W końcu wymyśliła, że aby nie napytać nikomu biedy, obciąży kogoś, o kim wie na pewno, że uciekł z Francji i zniknął na dobre. Tak też zrobiła.
Z Genui przewieziono ją do więzienia w Chiavari. Przesłuchania stały się bardzo nieprzyjemne. Wszystkiemu zaprzeczała, choć mieli przeciwko niej dowody, a ksiądz Kwiatkowski mocno ją obciążył podczas konfrontacji, zeznając, że doskonale wiedziała, co mu przekazuje. Korzystniej wypadła konfrontacja z niezmiennie oczarowanym nią Fredianim, który ją osłaniał. Musiała jednak bardzo uważać, bo następnie umieszczono ją w jednej celi z kobietą, która była kapusiem. Na szczęście szybko się zorientowała i nie dała się wciągnąć w żadne rozmowy. Następnym etapem stał się Rzym i więzienie Le Mantelate, gdzie personel stanowiły siostry zakonne Zgromadzenia Dobrego Pasterza. Znów znalazła się w pojedynczej celi, ale w znacznie lepszych warunkach niż na początku. Łóżko miała czyste, dostawała porządne jedzenie. Choć teoretycznie jako więźniarce politycznej nie wolno jej było opuszczać celi, poczciwe siostry pozwalały jej uczestniczyć w codziennej mszy świętej, tylko musiała chować się na chórze. Jeszcze jedna dobra rzecz ją tu spotkała. Ksiądz, który przyszedł, aby ją wyspowiadać, przekazał jej list od męża z Londynu.
Rodzina od początku starała się o jej uwolnienie przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Watykan i szwedzką rodzinę królewską. Ciotka Seweryna Sapieżanka przesłała jej piżamę i inne potrzebne rzeczy, a żona dawnego posła szwajcarskiego – kosmetyki. Przez ambasadę szwajcarską docierały do niej listy, a nawet pieniądze. Niestety zaginęła wysłana przez rodzinę paczka z ubraniami i Maria cały czas była w tej samej brązowej spódnicy, w której ją aresztowano. Raz udało się załatwić widzenie z matką, która przyjechała do Rzymu.
W październiku 1943 roku przewieziono ją do Berlina do więzienia przy Alexanderplatz. Zaczęły się alianckie naloty i bombardowania. Gdy w czasie jednej z takich akcji wyleciały wszystkie szyby na jej piętrze, okno w celi zatkano brązową tekturą i przez kilka tygodni żyła w całkowitych ciemnościach. Po najgorszej pierwszej nocy bombardowań cały następny dzień spędziła na klęczkach, prosząc Boga o opiekę i w pewnym momencie ogarnęło ją silne przekonanie, że wyjdzie z tego cało. Tak też się stało, ale nie od razu.
Najpierw przeniesiono ją do Charlottenburga, gdzie była w dwuosobowej celi, i tu odwiedziła ją… Schwester. „Na początku wojny była stuprocentową hitlerówką, miała jednak dość odwagi, żeby do mnie przyjechać. To było duże ryzyko! Ja siedzę w więzieniu za szpiegostwo, a tutaj zjawia się Niemka i przywozi mi paczkę z piernikami i jabłkami. To był nieprawdopodobny gest”[30].
Od momentu aresztowania Maria Sapieżyna spędziła w więzieniu ponad dwa lata, nim starania o jej zwolnienie odniosły skutek. Opuściła więzienne mury 6 kwietnia 1945 roku i przedostatnim samolotem, jaki wystartował przed rozpoczęciem oblężenia Berlina, odleciała do Sztokholmu, a stamtąd udała się najpierw do Londynu, gdzie był mąż, a potem przez Paryż do St. Sorlin, do dzieci. Zdążyła akurat na pierwszą komunię małego Jaśka.
***
Rodzina przeniosła się do Paryża, gdzie niebawem odbył się ślub Eustachego Sapiehy z Marią Antoniną Siemieńską, zwaną Didi. Wkrótce potem Jan Sapieha z rodziną na stałe osiadł w Londynie. Maria nie chciała się zrzec obywatelstwa polskiego, więc nie mogła dostać brytyjskiego paszportu; miała jedynie tak zwany travel document, który nie dawał prawa wjazdu do Polski. Zresztą powrót nie wchodziłby w grę. Mąż obszarnik był „wrogiem ludu” i „elementem niepewnym”, podobnie jak całe ziemiaństwo, a Spusza i tak została w Białoruskiej SRR, więc tym bardziej była nieosiągalna. Zupełnie tego nie rozumieli Anglicy. Wiele razy słyszała z ust Brytyjczyków, jak bardzo muszą być z mężem szczęśliwi, że wreszcie mogą wrócić do swego kraju i do swoich dóbr.
W Anglii zostali z powodów finansowych. Choć duży atut stanowiły przedwojenne kontakty i doskonała znajomość języka wyniesiona z ukończonych przed wojną szkół, życie w tych pierwszych powojennych latach wiedli tak samo ciężkie, jak inni emigranci.
Mieszkanie w South Kensington, gdzie wprowadzili się w 1946 roku, było malutkie: dwa pokoiki i wnęka kuchenna. Maria sama gotowała, czego nigdy przedtem nie musiała robić. Radziła sobie i mąż nie narzekał, choć był pod tym względem wymagający. Kolacja musiała być na ciepło, a obiad z deserem.
Po jakimś czasie od ekscentrycznej lady Grosvenor wynajęli większe mieszkanie przy Eton Place. Był to bardzo dobry adres, co się liczyło w oczach Anglików. Tam urodził się ich trzeci syn Piotr. Gdy Schwester się o tym dowiedziała, zaproponowała, że przyjedzie pomóc, choć nie mogli jej płacić. Tak się też stało.