Wilczyce z dzikich pól - Joanna Puchalska - ebook + książka

Wilczyce z dzikich pól ebook

Joanna Puchalska

3,8

Opis

Dziesięć kresowych Polek z temperamentem – potrafiących samodzielnie zadbać o swoje interesy.

Anna Błocka – poszła do Stambułu za mężem wziętym w jasyr i wyciągnęła chłopa z bisurmańskiej niewoli.

Teofila Chmielecka – wdowa po słynnym regimentarzu. Już w pierwszym roku żałoby zorganizowała siedem zbrojnych napadów, a w kilku brała nawet udział osobiście.

Wojewodzina Anna Potocka - współsprawczyni śmierci starościny Gertrudy Komorowskiej, nękana wyrzutami sumienia, jako dusza pokutująca błagała o pomoc mniszkę w Przemyślu.

Hanna Krasieńska – po zgonie teścia nie mogąc pozostać w rodzinnych dobrach, splądrowała je po tatarsku, w czym dzielnie jej dopomogli dorośli już synowie.

Maryna Mniszchówna – pierwsza w historii Polka, koronowana na carową Rusi. Żona Dymitra z dynastii Rurykowiczów, a po jego zamordowaniu - ślubna małżonka Dymitra Samozwańca i matka jego syna. Po egzekucji małego Iwana przeklęła ród Romanowów, aby za zbrodnię dzieciobójstwa żadnemu z nich nie dana była śmierć naturalna.

Zofia z Korabczewskich Rożyńska - Zajazdy weszły jej w krew. Panowie szlachta nie tylko się jej bali ale nawet unikali potyczek, bo wszak wojować z białogłową nie honor, a przegrać - despekt jeszcze większy.

Zofia Opalińska – zwana przez kozaków Laszką Diablicą. Ludzi fascynowała jej niezwykła uroda, nieprzemijająca z wiekiem oraz seria zadziwiających zgonów małżonków, którzy w tajemniczych okolicznościach umierali tuż po ślubie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
2
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lena1666

Całkiem niezła

Autorka bardzo ciekawie nadała głos swoim postaciom. Sam temat również mi się podobał, bo mało jest informacji o kobietach w historii. Część z nich ewidentnie byłaby uznana obecnie za psychopatki, ale na Dzikich Polach to się przydawało...
00

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych

Fahrenheit 451

Zdjęcie na okładce

Copyright © Andrzej Mikiciak

Materiał graficzny wykorzystany w publikacji ma charakter ilustracyjny i dlatego nie został podpisany.

Redakcja i korekta

Ewa Popielarz

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

ISBN 978-83-66177-07-9

Copyright © for Zona Zero Sp. z o.o., Warszawa 2019

Wydawca

Zona Zero Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

Tel. 22 836 54 44, 877 37 35

Faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

Konwersja

Monika Lipiec

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Od autorki

„Cnoty i niecnoty mogą być równe dziełom obojej płci, sposobność w zażyciu przymiotów równie być może tak u kobiet, jako i mężczyzn” – napisał Franciszek Salezy Jezierski, oświeceniowy pisarz i publicysta. Jak równość, to równość. Polki epok dawnych nie zawsze podporządkowywały się tradycjom społecznym, wyznaczającym im życie w cieniu mężczyzn.

Choć zgodnie z ówczesnym wzorcem kulturowym kobietę obowiązywało posłuszeństwo wobec męża czy ojca, wiele z nich nie tylko wywalczyło dla siebie samodzielność, ale wręcz narzucało swoją wolę otoczeniu. Polska wojewodzianka, która została pierwszą w historii koronowaną carową Rusi, potrafiła prowadzić własną politykę. Żona słynnego zagończyka Stefana Chmieleckiego nie ustępowała małżonkowi bojowością i zarówno przed nią, jak i przed połowicą kniazia Romana Rużyńskiego drżało ze strachu całe sąsiedztwo. Synowa prawosławnego władyki Jonasza Borzobohatego-Krasieńskiego weszła w zbrojny zatarg z wysłannikami króla i skutecznie ich pogoniła. Zaś pewna lwowska mieszczka więcej zrobiła dla koniunktury gospodarczej i rozwoju miasta niż jej dwaj kolejni mężowie kupcy.

Tytułowe Dzikie Pola proszę traktować umownie. Geograficznie opowiadania osadzone są na południowo-wschodnich terenach Rzeczpospolitej, a więc na Rusi Czerwonej, Wołyniu, Podolu oraz Kijowszczyźnie, do której Dzikie Pola należały. Ziemie te były narażone na ciągłe wizyty nieproszonych gości, toteż żyjące tu w szesnastym i siedemnastym wieku niewiasty, broniąc swych domostw, wykształciły w sobie pewne cechy i umiejętności. „Kresowa wilczyca” władała bronią białą i palną, strzelała z łuku i jeździła konno, jako że był to podstawowy środek lokomocji, gdy należało się przemieszczać szybko i sprawnie. Towarzyszyła małżonkowi w wojennych wyprawach, bywało, że samodzielnie brała udział w krwawych zajściach. Zdarzały się prawdziwe herod-baby, zwane z łacińska hic-mulier, co to rządziły mężem, domem, gospodarstwem i służbą, dokonywały zajazdów i tak samo jak mężczyźni namiętnie się procesowały, biegle znając obowiązujący na tych ziemiach drugi statut litewski, zwany potocznie wołyńskim, i inne prawa.

Moje bohaterki to postacie z krwi i kości, a znajomość z większością z nich zawdzięczam dwóm autorom. Pierwszy to historyk Zbigniew Kuchowicz, wybitny znawca realiów epoki staropolskiej, drugi – dziewiętnastowieczny psychiatra, a zarazem historyk amator Józef Antoni Rolle. Obaj pisali o Teofili Chmieleckiej, Elżbiecie z Gostomskich Sieniawskiej i Zofii Opalińskiej. Kuchowicz opowiedział jeszcze o Zofii Hanlowej, zaś Rolle przybliżył zapomniane sylwetki dwóch drapieżnych wilczyc i jednego „hajduczka”, czyli Hanny Borzobohatej-Krasieńskiej, Zofii z Korabczewskich Rużyńskiej Chodkiewiczowej i Anny Błockiej. Barwne ich dzieje twórczo podziałały na moją wyobraźnię, przy czym starałam się, by wymyślone przeze mnie okoliczności, w których kazałam im się znaleźć, oraz dialogi były jak najwierniejsze przekazom i jak najbardziej prawdopodobne.

Bardzo dziękuję Pani Profesor Krystynie Stasiewicz za cenną jak zawsze pomoc w poruszaniu się po świecie siedemnasto- i osiemnastowiecznej obyczajowości – tym razem były to realia klasztornego życia.

Rozmowom z Panem Profesorem Dariuszem Szpoperem oraz Panem Doktorem Oskarem Kaneckim zawdzięczam lepsze zrozumienie niebanalnej specyfiki staropolskiego wymiaru sprawiedliwości i poczynań moich sądowych pieniaczek.

Niezawodnej Pani Ewie Popielarz kolejny już raz dziękuję za miłą i sprawną współpracę redakcyjną.

Oddajmy jeszcze głos żyjącemu w tamtych czasach polihistorowi i kaznodziei, księdzu kanonikowi krakowskiemu Szymonowi Starowolskiemu, notabene zdecydowanemu antyfeminiście. Oto dobrze pasujący do bohaterek tej książki fragment jego kazania: „Natura sama tak to sprawiła, że i między wszystkimi dzikiemi zwierzęty zawsze samica jest gorsza niżeli samiec. To jest sroższa jest niedźwiedzica niźli niedźwiedź, sroższa lwica niżeli lew i wilczyca niżeli wilk. Tak też i między ludźmi zawsze gorsza jest białogłowa, gdy wstyd swój straci i na wszystko się złe puści, niżeli mężczyzna […]; pospolicie białogłowy nie umieją miary w życiu i obyczajach zachować, ale się nakłaniają abo na tę abo na ową stronę. Gdy kogo miłują, miłują bez miary, gdy kogo nienawidzą, nienawidzą i gniewają się bez miary, kiedy poczną być dobrymi, bywają dobrymi, tak że aże świętymi zostają”.

Joanna Puchalska

Teofila Chmielecka. 1590–1650. Wilczyca Teofila

Ranek był chłodny, choć trzeba przyznać, że wrześniowe słońce od kilku dni ostro przykładało się do pracy, jakby chciało zadośćuczynić za swoje lenistwo podczas zimnego, deszczowego lata. Wracająca samojeden z objazdu taboryskich pól wojewodzina kijowska z przyjemnością pomyślała o czekającej na nią w domu piwnej polewce z kawałkami tłustego twarogu z kminkiem, jaką miała zwyczaj spożywać na śniadanie. Głód ostro dawał o sobie znać, bo na nogach pani Teofila była już od świtania. Na dworze panowały wtedy jeszcze ponocne szarości, toteż zwykle towarzyszący jej wyprawom Jaśko ucieszył się, gdy kazała mu zostać w domu. Pewnie hultaj przysnął zaraz w kącie, zamiast brać się do roboty.

Mimo ciągłego zagrożenia ze strony nieproszonych gości różnego autoramentu – nie bała się jeździć samotnie. Wdowa po sławnym na całą Rzeczpospolitą zagończyku niczego się nie bała. Żyjąc u jego boku, oswoiła się z niebezpieczeństwem i całkowicie wyzbyła trwogi. Kobieta strachliwa nie wytrzymałaby życia na rubieży. Już samo mieszkanie w skromnym dworku w wiosce blisko tatarskiego szlaku wymagało sporej odwagi, a przede wszystkim czujności. Ba, zdarzało się i tak, że spać się szło z bronią pod ręką. Wiedząc o wielkim przywiązaniu, jakim darzył ją mąż, pohańcy nieraz czaili się, by ją w łyka zagarnąć. A że strzegli jej jego podkomendni, i ona sama też potrafiła się bronić, toteż napastnicy przeważnie gorzko potem tego żałowali.

Pułkownik Stefan Chmielecki, ten groźny pogromca czambułów, wódz Lachów, którym Tatarki nieposłuszne dzieci straszyły, w domowych pieleszach był spokojny i zgodny. Wszyscy dokoła kłócili się o ziemie, procesowali i zajeżdżali, tylko nie on. Jego prostej żołnierskiej duszy pieniactwo było najzupełniej obce. Raz się zdarzyło, że otrzymał pozew, ale nim doszło do sprawy, pojednał się z przeciwnikiem. Wśród szlachty mówiono, że jest skromny, uczt wystawnych nie wydaje, pieniędzmi nie szasta, a ludziom swoim, którzy gotowi byli iść za nim w ogień, surowo zakazuje rabunków i ciemiężenia ubogich. Wielki lęk za to wzbudzał wśród Tatarów, a przy tym nie szczędził siebie i nie dbał o własne wygody, liczyła się dlań jeno służba dla Rzeczpospolitej. Bywało, że dnie i noce spędzał w stepie, karmiąc tym żywą legendę o sobie. Śpiewano o nim:

Nie przestaną twojej siły

Opowiadać te mogiły,

Których bardzo gęste kupy

Bisurmańskie cisną trupy.

Na co dzień zajęty obroną Kresów, dzielny zagończyk rzadko bywał w domu, w którym niepodzielnie rządziła pani Teofila. Doglądała nie tylko babskiego, ale i rolnego gospodarstwa, a Pan Bóg jej błogosławił. Pola dawały obfity użątek, tłuste bydło porykiwało w oborach, rącze konie pasły się na rozległych łąkach, ptasznik1 pełen był kokoszego, kaczego i indyczego rozgwaru. Dwaj synkowie rośli i oko cieszyli. Wciągnięta w męskie sprawy, miała też swój udział w przygotowaniach do zbrojnych wypadów. Na żołdzie swego patrona, pana wojewody kijowskiego Tomasza Zamoyskiego, trzymał Stefan agentów, głównie Wołochów, Greków i poturmaków. Jedni, znający tatarskie szlaki, służyli za przewodników. Inni szpiegowali w Oczakowie, Białogrodzie, Bakczysaraju czy Karasubazarze. Często to ona – najpierw w Krasnem, potem w Nowym Międzybożu, a jeszcze później w Taborówce – pod nieobecność męża nimi komenderowała. Przyjmowała tych, którzy przybywali powiadomić o ruchach nieprzyjaciela, dawała im nowe instrukcje. Tatarzy o tym wiedzieli i za to też jej nie lubili, i to bardzo.

Nade wszystko jednak ceniła te chwile, kiedy mogła zdać gospodarstwo na zaufanych ludzi i samej ruszyć w step ze Stefanem. Niczym druh najwierniejszy spędzała z nim długie tygodnie pod namiotami, na granicznych czatach, w zasadzkach gotowanych na czambuły. Konno jeździła jak kozak, strzelała z rusznicy jak rajtar niemiecki, przyzwoicie władała szablą. Lubiła życie w siodle: koczowanie, szybkie przenosiny z miejsca na miejsce, ukrywanie się po komyszach, wysyłanie zwiadowców. Jej granicząca z szaleństwem odwaga i wierne stanie u boku słynnego pułkownika były głośne na całej Ukrainie. Brakowało jej tego teraz, och, jak bardzo brakowało! Już pewnie do końca życia pozostanie tylko doglądanie zasiewów, młynów, bydła i ptactwa. Dobrze chociaż, że są jeszcze poswarki z sąsiadami, które umilają życie biednej wdowy.

Zbliżając się do taboryskiego dworu, pani Teofila myślała o Łukaszu. On jeden jej został, gdy choroba zabrała Stefana, bo starszy syn, Adam, zmarł jeszcze w dzieciństwie. Młodszy zaś osiągnął już wiek męski i ostatnio coraz częściej wyjeżdżał cichcem, nie opowiadając się matce, a że zwierzyny z tych wypraw nie przywoził, ich cel mógł mieć jedno imię: Katarzyna Sokołowska.

Przed gankiem pani Teofila zeskoczyła z konia i rzuciła wodze Jaśkowi, rozespanemu jeszcze, choć słońce stało już wysoko na niebie. Ileż ten chłopak może spać! Nic nie rzekła, choć miała wielką ochotę go wyszturchać. Weszła do izby, śniadanie już czekało. Tak jak lubiła. Polewka piwna z twarogiem i bliny hreczane ze skwarką. Łukasz ociężale wstał zza stołu, pocałował matkę w rękę. Pogłaskała go po głowie i od razu przeszła do rzeczy.

– Późno wróciłeś wczoraj. Do Sokołowskich jeździłeś?

Chłopak spochmurniał.

– Aha, stary Sokołowski wciąż ci niechętny? – domyśliła się.

Temat wyraźnie nie był młodzianowi miły.

– Czarną polewką mnie wczoraj uraczyli, matko – wyznał wreszcie.

„A to gamoń!” – pomyślała o potomku pani Teofila.

– Bodaj ich psi zjedli! – rozsierdziła się po swojemu.

Katarzynę powszechnie uważano za świetną partię, boć jedyna córka bogatego ziemianina, urodzona z Butowiczówny, a więc i parentela liczna, i zasługi w województwie niemałe. Mimo tych zalet panna średnio pani Teofili konweniowała jako synowa. W końcu Łukasz, choć niebogaty i po urzędzie ledwie skromny stolnik bracławski, ale zawsze wojewodzic i syn zmarłego bohatera, o którym lud pieśni śpiewa:

Cny Chmielecki, mężu sławny,

Jakiego czas nie miał dawny,

Niejeden wiek ni dwa minie,

A twa sława nie zaginie.

Syn takiego ojca mógłby wyżej mierzyć niż córka hreczkosieja, co z tego, że zamożnego. Ale sam fakt, że ktoś śmiał jej synem wzgardzić, budził w niej rankor jeszcze większy. Że niby wojewodzic dla Sokołowskich nie dość dobry? I co za niewdzięczność, przecie ich też Stefan przed Tatarami, Turkami i Kozakami bronił! Ogarnęła ją zimna furia. Jak wtedy, kiedy jeszcze przed wyprawą chocimską z zagajnika wypadł Tatar i chciał ją porwać na arkan. Wściekła rzuciła się na niego z szablą i wykorzystując osłupienie, dosłownie go rozsiekała. Teraz zaś miała ochotę rozsiekać Mikołaja Sokołowskiego. Albo chociaż wypłazować. W tymże momencie nieświadom jej myśli Łukasz utwierdził ją dodatkowo w tej gorączce.

– Jasiek rozpytał tameczną służbę. Sokołowski lęka się twojej gwałtowności, matko.

Aha, lęka się. I bardzo dobrze!

– Panna ci sprzyja? – spytała rzeczowo.

– Jeszcze jak!

– Bodaj ich psi zjedli. Załatwimy rzecz po swojemu. Szykuj się, acan, do weseliska.

I ze smakiem zabrała się za polewkę.

Miało się dobrze pod wieczór, kiedy kilka dni później pani Teofila w asyście sług zajechała pod cerkiew w Taborówce. Na popa padł blady strach, gdy ujrzał przez okno, kto zmierza do jego chaty. Wizyta wilczycy nie wróżyła nic dobrego. Wiadomo było, że żartów z nią nie ma. Jej gwałtowność po śmierci męża nie ustała, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej się wzmogła, gdy nie miał kto jej mitygować. Nieszczęsny duchowny z drżeniem kolan wyszedł na ganek, przykazawszy przedtem swoim trzem synom ponabijać krócice i czekać w pogotowiu. Na wszelki wypadek.

– Sława Bohu. Mam do księdza sprawę – oznajmiła, zsiadłszy z konia. Jej ludzie tkwili nieruchomo w siodłach. – Dużo czasu nie zajmę.

– Na wiki wikiw. Wejdźcie, pani.

W izbie popadia nerwowo przetarła ławę i zaraz uciekła. Chmielecka zasiadła. Pop stał.

– Dziś w nocy przywiozę tu młodą parę. Dasz im, księże, ślub. Panna jest waszej wiary.

– Jakże tak? Bez indultu? 

– Ot, indult – rzuciła na stół mieszek.

– Nie godzi się…

– Godzi się, godzi – rzekła uspokajającym tonem, jak do dziecka. – I nie każ mi, żeby moi ludzie musieli waści przekonywać.

Duchowny spojrzał na kiesę. Dach w cerkwi przecieka, a od tutejszych ludzi nie sposób doczekać się pomocy. I nie ich to wina. Wszak wszyscy po wsiach niedostatek cierpią po tatarskich napadach.

– Będziemy krótko przed świtem – rzuciła wojewodzina, jakby od niechcenia.

– A kogóż żenić będę?

– Dowiesz się. – Jeszcze tylko brakowało, żeby się wygadał przedwcześnie. Podniosła się z ławy.

– I pamiętaj. Cicho sza. – Wyszła, nie oglądając się za siebie. Po chwili grupka jeźdźców ruszyła w stronę Zalesia Sokołowskich.

Pan Mikołaj jakoś nie wierzył w historię o zamarudzeniu na łowach, tłumaczącym zbyt późną porę, by wracać do Taborówki, no bo kto jak kto, ale ta kobieta na pewno nie lękała się jeździć po nocy. Jednak co miał robić? Musiał gościa pod dach przyjąć, choć podobnie jak wszyscy w okolicy, zwyczajnie się jej bał. Jeszcze przed laty stanął na noc w Zalesiu woźny, co to go sąd żytomierski przysłał dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie, o której głośno było nie tylko w powiecie. Niejaki Augustyn Walicki wniósł oskarżenie, że jego owdowiałą synową Annę, urodzoną Popielównę, a więc szlachciankę, trzymająca ją u siebie na służbie pułkownikowa Teofila Chmielecka, uniósłszy się, nie tylko wyszturchała publicznie na ulicy, ale jeszcze odcięła nos biedaczce i zgodnie ze swoim ulubionym przekleństwem rzuciła psom na pożarcie. Tenże woźny przy zacnym miodzie opowiadał panu Mikołajowi ze zgrozą, jak to obejrzawszy okaleczoną kobietę, przekonał się naocznie, iż faktycznie niedawno ją nosa pozbawiono. Chodził potem po mieście, szukając, azali owej części ciała gdzie na śmietniku nie znajdzie, a skoro nie znalazł, to w urzędowym sprawozdaniu napisał, że istotnie nos został przez psy ze szczętem zjedzony. Pani Teofila eksplikacji odmówiła i nakazała czeladzi wyrzucić woźnego precz ze swego domu. Rzecz załagodził pan Stefan, powróciwszy ze stepowej wyprawy – wypłacił skarżącej stronie sute odszkodowanie i pozew wycofano. Ludzie gadali, że pułkownikowa zrobiła to z zazdrości o młodą wdowę, aby beznosa pani Walicka nie miała szans u jej męża. Ale inna musiała być przyczyna, boć pan Stefan za babami się nie oglądał, nie widząc świata poza swoją groźną połowicą.

Mając na względzie tę, a także inne krążące po Ukrainie opowieści, zwłaszcza że hamującego zapędy wilczycy męża od przeszło dziesięciu lat już brakowało, pan Mikołaj za nic by nie pozwolił ukochanej Kasieńce iść do takiego domu. Poza tym wojewodzic i tak nie widział mu się na zięcia. Gołodupiec, uczciwszy uszy, a takie liche starostwo to żaden urząd. W wojsku nie służy, gospodarz z niego żaden i pewnie wkrótce ojcowiznę przetraci.

Nie w smak mu była wizyta pani Teofili, bo nie wiadomo, czego można się po niej spodziewać. Ale że przyjechała z jednym tylko kozakiem i tym gamoniem Jaśkiem, a wysłany na przeszpiegi pacholik nie odkrył żadnych odwodów w okolicy, więc nie wyglądało to niebezpiecznie. Gdy zasiedli do wieczerzy, pan Mikołaj czekał z niepokojem na jaką burzę z piorunami, ale rozmowa toczyła się na tematy obojętne. O tegorocznym deszczowym lecie i nieurodzaju, o grożących stale Tatarach, o problemach ze zbiegłym chłopstwem, które do Kozaków przystawało, i o kłopotliwym sąsiedzie, Samuelu Łaszczu z Romanówki, który niejednemu dworowi w okolicy przez lata całe dawał się we znaki, czyniąc to wespół ze swą kuzynką Zofią Chodkiewiczową, póki ta mieszkała w Pawołoczy, nim się wyniosła do Bełza. Cały czas ku zdumieniu gospodarza pani Teofila zachowywała się spokojnie, jak nie ona. Rozumnie i konkretnie jak sąsiad z sąsiadem rozmawiała z nim o gospodarstwie i pogodzie.

Gdy nadszedł czas spoczynku, podziękowała grzecznie i tylko poprosiła, żeby Kasia osobiście ją do alkierza odprowadziła. Ledwo znalazły się za zamkniętymi drzwiami, od razu przystąpiła do rzeczy:

– Mów, waćpanna. Podoba ci się mój syn?

Zaskoczona Katarzyna ani słowa nie zdołała wykrztusić.

– Miłujesz go czy nie? Jeśli tak, dziś jeszcze może być ślub. Chceszli?

Śliczna Kasia dalej stała jak ten słup soli. Panią Teofilę mocno to zezłościło, ale się opanowała.

– Przyjdź, jak wszyscy zasną – poleciła ściszonym głosem. – Wyjdziemy oknem. Stróż opłacony, pop umówiony. Konie czekają nad rzeką, a Łukasz pod cerkwią.

Panna odzyskała głos.

– A ojciec?

– Dowie się, jak będzie po wszystkim. Przyjdziesz?

Do alkierza weszła służąca z dzbanem wody i czystym płótnem. Panna kiwnęła tylko głową i szybko uciekła.

„Dnia 12 Septembris Anno Domini 1642 pan Chmielecki młody, wojewodzic kijowski, pannę Sokołowską porwał i za małżonkę gwałtem ją pojął” – zapisał później Joachim Jerlicz w swojej kroniczce2. No więc niezupełnie tak było. To nie chłopak pannę porwał, lecz jego matka z domu ojcowskiego fortelem ją dla syna uprowadziła.

Stary Sokołowski, acz niechętnie, musiał się z tym faktem pogodzić, bo i cóż miał biedny zrobić.

Pani Teofila nieraz zastanawiała się nad tym, jak bardzo ten gnus, jej syn, różni się od swego ojca, który tyle zasług dla Rzeczpospolitej kładąc, ani jednej chwili spoczynku dla siebie nie miał. Z westchnieniem wspominała, jak mówiono o nim, że zagon tatarski jeszcze nie ruszył się z miejsca, a on już stał na czatach. I ona miała w tym swój udział! Ech, to były czasy!

Taktyka Stefana polegała na niedopuszczaniu, aby tatarskie zagony rozeszły się po kraju. Dlatego też zmuszał je do przyjmowania bitwy zaraz po przekroczeniu granicy. Był prawdziwym mistrzem w takiej walce. Rozbijał czambuł za czambułem, a z tych, które zdążyły się już obłowić, uwalniał kolejne jasyry. Imię jego sławiła zarówno polska, jak i rusińska ludność. Widziano w nim obrońcę, zbawcę, bohatera. Mówiono, że nie ma sobie równego. Ratował chrześcijan od pogańskiej niewoli i chronił szlacheckie córy przez bisurmańskim łożem. Toteż kiedy wkraczał do jakiejś osady, witano go z czcią głęboką. Popi w uroczystych szatach wychodzili naprzeciw, biły cerkiewne dzwony. Popularniejszy był od hetmanów, którzy sami przyznawali, że Chmielecki otwiera im drogę do zwycięstwa. Gmin pieśni o nim śpiewał.

Jak dziś pamiętała pani Teofila ich rozmowę, kiedy to przed dwudziestu laty, w roku 1622 trwoga wielka zapanowała na Ukrainie, gdyż lada chwila spodziewano się pohańców. Stefan już wcześniej czuł, że coś wisi w powietrzu. Ten żołnierz z krwi i kości, któremu bezbrzeżne stepy Dzikich Pól znajome były jak dom własny, z lotu ptaków i zachowań zwierzyny umiał odczytać nie tylko zapowiedź zbliżającego się czambułu, ale i określić trafnie jego liczbę oraz czas, kiedy się z nim przyjdzie spotkać. Widząc tedy owe znaki na niebie i ziemi i czytając w nich jak w księdze, zwierzył się jej:

– Nie spodziewam się ich, nim wzejdzie nowy miesiąc. A już tak naprzykrzyła mi się ta trybulacja3, to czekanie! Rad bym co prędzej się bić. W sześćset koni teraz idziem. Pan Bóg raczy dać, że szybko się uwiniemy.

– Dawniej jakeś się ucierał z pohańcami, było to rozgramianie drobnych koszy4, idących od Szlaku Kuczmańskiego5 – przypomniała mu wtedy. – W służbie u wojewody kijowskiego6 z większymi siłami masz do czynienia.

– Dałby Bóg zaleźć psubratom za skórę! A że ich więcej, to cóż. W takich miejscach umyśliłem zapadać, abym na wszystkie strony miał widok, a mnie nikt nie spostrzegł. Inaczej się tego pogańskiego nasienia nie wygubi. Swoją drogą dobrze, żeś waćpani przeniosła się do Nowego Międzyboża, jeszcze kiedyśmy się do wyprawy chocimskiej gotowali. Spokojniejszy jestem, serce moje.

Błogo się jej na duszy robiło, kiedy ją nazywał swoim sercem. Rozczulająca była ta jego troska. Rok wcześniej, przed Chocimiem, gdy nadciągała tatarska horda, zarządził, że ona musi się wynieść z dziećmi z Krasnego. W pośpiechu uszykowano wtedy pomieszkanie w Nowym Międzybożu. Chciał, żeby była bezpieczna, a sam nie mógł jej strzec, gdyż miał pilnować Kozaków atamana Borodawki7, którzy na rozkaz Zygmunta III szli pustoszyć Mołdawię, a po drodze dopuszczali się rabunku i gwałtów. Na wojnę chocimską dotarł przez to spóźniony, ale i tak w porę, by dać pohańcom tęgiego łupnia. Wkrótce wojna się skończyła, wrócił tedy do Krasnego i jak przedtem stąd strzegł granicy od Czarnego, Kuczmieńskiego i Udyckiego Szlaku. Pani Teofila z synami została już w Nowym Międzybożu, bo tam było bezpieczniej niż w Krasnem.

Pod czujną opieką jej męża wyniszczony kraj powoli się zaludniał, pustki się zasiedlały. U schyłku stycznia 1624 roku skończył się spokój, gdy przyszło walczyć z zagonem Isztemira Murzy, syna sławnego Kantymira8, który wkroczył w granice Rzeczpospolitej. Wyruszył mu naprzeciw hetman Stanisław Koniecpolski i gdy wojska zbliżyły się do siebie, pchnął podjazd złożony z kilkudziesięciu kozaków, by schwytać języka. Wszyscy oni zostali zgarnięci w łyka, a wtedy do akcji wkroczył Stefan w asystencji stryjecznego swego brata Krzysztofa i przyjaciela Jana Dzika, wiodąc ze sobą pięciuset ludzi. Osobiście na czele podjazdu w trzydzieści koni wpadł szaleńczo między Tatarów i nim przybyły posiłki, zdążył niemało psubratów nasiec. Trafiony strzałą w prawy bok, przekazał komendę Dzikowi, który dokończył dzieła. Zginął wtedy w walce Isztemir Murza, poległo ponad dwustu Tatarów, żywcem wzięto kilkunastu. Zaraz po tym zwycięstwie Stefan odesłał hetmanowi jego kozaków uwolnionych z jasyru.

Od razu dano jej znać o ranie męża. Przyjechała natychmiast i zabrała go do Nowego Międzyboża. Hołubiła go wtedy jak małą dziecinę i pod czułą opieką prędko wygoił się z ran. Gdy już wydobrzał, w czerwcu tegoż roku ruszył pod Martynów9. Tak dzielnie i przytomnie stawał, że Zygmunt III nagrodził go za męstwo Taborówką, dobrami wydzielonymi ze starostwa białocerkiewskiego. Wkrótce tam zamieszkali. Była to rozległa, niezaludniona pustka i gdy małżonek zajmował się wojaczką, ona zakasała rękawy i zaczęła nowy nabytek kolonizować. Osadziła cztery małe wioseczki, jako to Wieprzyk, Sieliszcze, Bałabanówkę i Łukaszówkę. Zbudowała dwór, opasała murem miasteczko i zamknęła dwiema bramami. Mieli tu bardzo niespokojnych sąsiadów: Zofię Chodkiewiczową, primo voto księżnę Rużyńską w Pawołoczy, oraz krewniaka jej, sławnego już i budzącego strach powszechny Samuela Łaszcza.

W zasadzie obrona Kresów spoczywała na barkach Stefana. Hetmani się z nim liczyli, bo choć był sługą Zamoyskiego, to on rządził na Dzikich Polach i Kijowszczyźnie. Żołnierze go uwielbiali, szli pod jego komendę bez szemrania, podporządkowywały mu się nawet inne chorągwie.

Pierwsza ich siedziba, włość kraśniańska z Krasnem i Nowym Międzybożem, dzierżawiona od Tomasza Zamoyskiego w zamian za służbę, leżała pośrodku między Szlakiem Wołoskim a Czarnym. Taborówka zaś znajdowała się przy tym ostatnim. Główną kwaterą Stefana był teraz Nowy Międzyboż, a ona zjeżdżała tu z Taborówki, kiedy pojawiało się zagrożenie. I tak życie płynęło im znaczone kolejnymi wojnami. Bywało, że całe miesiące nie miała wieści o mężu. Wierzyła zawsze w jego szczęśliwą gwiazdę i czekała cierpliwie.

On zaś nieprzerwanie wojował z przebiegłym przeciwnikiem, co wymagało nieustannego przerzucania się z miejsca na miejsce, wybiegania na spotkanie wroga, przewidywania, którędy będzie szedł. Wielką pomocą był zastęp szpiegów, którzy donosili o ruchach nieprzyjaciela – wtedy wiedział, czy czekać gości na Kuczmieńskim, na Udyckim, czy na Czarnym Szlaku. Łatwiej było tam, gdzie drogi te zbliżały się do siebie. Rozstawiał wtedy na każdej zbrojny oddział, a między nimi ruchome podjazdy. Był jeszcze Wołoski Szlak, ale że od tamtych trzech oddalony, trudniej przychodziło zaplanować obronę, gdy nawała ciągnęła tamtędy.

Po bitwie pod Białą Cerkwią w 1626 roku, kiedy to z powodu odejścia wojska kwarcianego Stanisława Koniecpolskiego na wojnę ze Szwedami Stefan został mianowany regimentarzem10, starał się nieprzyjaciela w ogóle nie wpuszczać w granice Rzeczypospolitej. Gdy to się nie udało i Tatarzy wzięli jasyr i uszli, wówczas sunął za nimi w step aż pod Białogród i Oczaków. Skutek był taki, że małe czambuły nie śmiały do Rzeczpospolitej się zapuszczać i gdy Tatarzy gotowali się na wyprawę, wysyłano większe siły.

W samym 1626 roku tak się dzielnie sprawiał, że uwolnił z jasyru sześć tysięcy ludzi. Ostatnim tryumfem było rozgromienie pod Bursztynem w październiku 1629 roku siedemdziesięciu tysięcy pohańców stających pod wodzą Kantymira. Wyzwolono wówczas dziesięć tysięcy jeńców.

– Nasi pohuczeli psubratom z bandoletów i pognali przed sobą, nie dając oddechu – opowiadał potem Teofili z satysfakcją. – Tamci próbowali zmylić tropy, ale mało któremu się udało. Roznieśliśmy ich w puch na szablach i kopytach.

Po wiktorii bursztyńskiej zwolniło się krzesło w senacie, umarł bowiem wojewoda kijowski, książę Aleksander Zasławski11. Tomasz Zamoyski wystąpił do króla, by nadać tę godność Stefanowi, i monarcha się zgodził. Żywo miała pani Teofila w pamięci dzień 20 stycznia 1630 roku, kiedy razem z mężem udali się do Zamościa, by odebrać akt królewski. Wjechali do miasta hucznie ze znacznym pocztem, on na koniu, ona w poszóstnej kolasie. Kanclerzyna Zamoyska przyjęła ją z honorami, Stefan cały wieczór przegawędził z gospodarzem o przebytych bojach i projektach obrony granic Rzeczypospolitej w przyszłości.

Na drugi dzień odprawiono uroczystą mszę w kaplicy zamkowej, po której podkanclerzy doręczył swemu słudze przywilej na województwo. Odbyła się wspaniała uczta. Na pierwszym miejscu zasiadł nowy senator, obok niego ona, rozpromieniona i szczęśliwa. Stawili się uczestnicy bojów i przyjaciele, wśród nich ci najbliżsi, panowie Jan Dzik i Jan Odrzywolski. Kielichów spełniono niemało – za Najjaśniejszą Rzeczpospolitą, za króla, za kanclerza Zamoyskiego i za nowego wojewodę.

Po kilku dniach wrócili z Zamościa do Nowego Międzyboża, bo znów spodziewano się tatarskich odwiedzin. Król Zygmunt przyznał jeszcze Stefanowi starostwo owruckie, ale tego przywileju małżonek pani Teofili już nie odebrał. Straszny był to dzień, gdy go straciła. Zaczęło się niewinnie, od wrzodu w gardle, przez lekarzy zwanego anginą, i z początku nikt się nie spodziewał, że śmierć mu przyniesie. Do samego końca nie odstępowała jego łoża, a augustianie w Białej Cerkwi dzień i noc zanosili modły w intencji jego wyzdrowienia. Nie pomogło, widać taka była wola Boża. Coś w niej samej z wolna umierało, kiedy Stefan z jej czułych ramion odchodził do wieczności.

O losie! Ponad ćwierć wieku z narażeniem życia bronił granicy od najazdów tatarskich, ostatnie dziesięć lat nie zsiadał prawie z konia i raz tylko został ranny, choć prawie stale przebywał w ogniu. A zmarł we własnym łóżku i to ledwo czterdzieści dni po otrzymaniu godności senatora. Zgon ten, który okrył szczerą żałobą cały lud, był tak niespodziewany, iż wśród szlachty, zawsze skorej do podejrzeń, poszły plotki, jakoby pułkownik został otruty z poduszczenia panów, niechętnych jego wywyższeniu.

Po jego odejściu nic już nie było takie jak dawniej. Choć jako wdowie po wielce zasłużonym mężu pozostawiono jej Taborówkę w dożywocie, skończyła się jednak dzierżawa kraśniańska od Zamoyskiego i jurgielt12. Inaczej teraz wyglądało zwykłe codzienne życie. Gdy zabrakło męża stającego zawsze w jej obronie, wskutek wrodzonej popędliwości swego charakteru coraz częściej popadała w sąsiedzkie zatargi, z których niejeden kończył się zbrojną wyprawą. Nie unikała tych poswarek, wręcz przeciwnie, czasem nawet sama je wszczynała. Dawało jej to upojenie jak dobry wystały miód. Siedząc w siodle i obmyślając, jak by tu per stratagemma belli13 puścić z dymem wioskę kogoś, kto niebacznie czymś się jej naraził, czuła się choć trochę tak jak dawniej, kiedy ze Stefanem ścigała Tatarów.

Zaledwie kilka tygodni minęło od śmierci męża, gdy pierwszy raz wyruszyła dochodzić sprawiedliwości na Czerlenickich, którzy ośmielili się najechać dwie założone przez nią wioski. Towarzyszyli jej wezwani na pomoc najbliżsi mężowscy przyjaciele, dwaj Janowie, Dzik i Odrzywolski. Był wczesnowiosenny dzień, słoneczny i ciepły, kiedy we troje jechali na czele zebranego naprędce, ale całkiem sporego oddziału.

– Dzięki waszmościowie, żeście biednej wdowy nie zostawili w potrzebie. – Pierwsza przerwała panujące od wyjazdu z taborowieckiego dworu milczenie.

– Przemyśl rzecz jeszcze, waćpani – odparł Jan Odrzywolski. – Może lepiej byłoby protestacje w grodzie złożyć i na sprawiedliwość sądu się zdać. Racja jest po stronie waćpani.

– Aha, i czekać, aż woźny przyjedzie i łaskawie dochodzenie zrobi? Bodaj ich psi zjedli. Szybciej po swojemu rzecz załatwimy.

– Prawda to, że gładko sprawa w grodzie nie pójdzie i być może długo procesować się przyjdzie – zabrał głos Jan Dzik. – Wszak Czerleniccy twierdzą, że zniszczyli wioski, boś im waćpani jeszcze za życia nieboszczyka Stefana bezprawnie zatradowała należące do nich pola i wcieliła do taboryskich gruntów.

– Łżą, bodaj ich psi zjedli! Wyrok sądowy miałam, w grodzie oblatowany. Czemuż wtedy protestacji nie zanieśli, tylko siedzieli cicho?

– Z respektu woleli nie zadzierać z mężem waćpani. Siła mu zawdzięczali, od Tatarów ich bronił – rzekł Odrzywolski.

– Prędko o respekcie zapomnieli i despektu się dopuścili. Przetrzepie się ich nieco, to i pamięć wróci.

– Jak ich najedziemy, wtedy protestację złożą, a wówczas i tak sąd zacznie badać wszystko od początku. Woźny, skrutynium, świadkowie… – zauważył Dzik.

– Sami więc widzicie, waszmościowie, że na sądy nie warto czasu tracić po próżnicy. Poza tym to zbóje, a zbójów należy karać.

– Chcesz ich, waćpani, spalić? Jak Tatarzy? – zapytał Odrzywolski.

– A oni co? Lepsi niż pohańcy? Wieprzyk i Sieliszcze z dymem puścili, ludzi pobili, starosta dotąd z oparzyn się kuruje. To wszystko za dwa pola prawnie mi przez sąd przyznane.

– Za to ty ich teraz bez sądowego wyroku najeżdżasz – odparł Dzik.

– Mówię waćpanom po raz wtóry, że nie ma co na sprawiedliwość trybunalską się oglądać. Dość, że mam inny proces na głowie, bo jaśnie kasztelanka Chodkiewiczowa skargę złożyła.

– Czegóż ta chce od waćpani? – spytał Odrzywolski.

– Skarży mnie o przywłaszczenie łąk rzekomo do niej należących. Wiem od Ormian z Żytomierza, że woźnego prędko mają słać, żeby skrutynium14 przeprowadził. Ledwo Stefan oczy zamknął, zaraz tak samo jak Czerleniccy oboje z Łaszczem łby podnieśli. Bodaj ich psi zjedli. Wiedzą dobrze, że jak Stefana zabrakło, nie będzie komu karać samowoli.

– Na dylatę15 trza ich wziąć – podsunął Odrzywolski, uparcie wierzący w słuszność drogi sądowej.

– Ci to ochoczo i bez wyroku najadą. Dobrali się w korcu maku, pan brat z panią siostrą, bodaj ich psi zjedli. Łaszcz okrutnie zawzięty na tych, którzy jego zdaniem cokolwiek są jej winni. A broni siostry dobrodziejki, bo sam z jej sakiewki skwapliwie korzysta i jeszcze pawołockimi ludźmi swoją prywatę uskutecznia.

– Może w takim razie ugodę z Chodkiewiczową zawrzeć. – Odrzywolski niezmiennie był za pokojowym zakończeniem zatargu.

– Nigdy! Łąki przecie do Taborówki należą. Jak tylko zrobimy z Czerlenickimi porządek i odsapniemy nieco, złożymy jej wizytę. Na początek puści się z dymem parę chat.

– Za mało nas na Pawołocz. Nie ze zwykłą czeladzią tam sprawa. Chodkiewiczowa własną milicję trzyma – zauważył przytomnie Dzik.

– Już pisałam do Stefanowych druhów. Janusz Tyszkiewicz dał znać, że się stawi. Waćpanom on znajomy dobrze spod Martynowa.

– Pamiętam, a jakże. Stawał dzielnie. Wiem też, że został wojewodą kijowskim po świętej pamięci Stefanie – rzekł Dzik.

– Zawsze gotów był iść za moim mężem w ogień, to i pokrzywdzonej wdowy w potrzebie nie opuści. Zwłaszcza że go Łaszcz z Chodkiewiczową nie tak dawno zajechali i wieś mu spalili.

– A kto jeszcze pójdzie? – spytał Odrzywolski. – Jeden Tyszkiewicz mało.

– Jan Bajbuza Hrybunowicz, nadzwyczajnie zdatny do partyzantki i wciągania w zasadzkę. Dobrzyński się jeszcze obiecał i Jan Mieleszko. A takoż Jerzy Kruszyński i Joachim Łącki. Wszystko to dobrzy męża mego przyjaciele.

– A nie lepiej przeczekać trochę? – zaproponował Odrzywolski. – Chodzą słuchy, że pan Zamoyski chce włość pawołocką od Chodkiewiczowej odkupić.

– Niech kupuje, co daj Boże jak najprędzej! Jak ona się stąd wyniesie, może Łaszcz spokornieje i da sąsiadom spokój.

Tylko czy spokoju rzeczywiście kresowa wilczyca pragnęła?

– Po Pawołoczy trzeba będzie odwiedzić braci Juszkowskich z Sabarówki – dodała po chwili.

– A ci czym się waćpani narazili? – spytał Dzik.

– Przywędrowali niedawno z Wołynia, za to poczynają sobie, jakby od wieków tu siedzieli. Bodaj ich psi zjedli. Najbliżsi to moi sąsiedzi, wiecznie miedzę orzą i kopce graniczne usuwają. Jesienią się nimi zajmę. Sama poradzę, nie będę waćpanów turbować.

We wrześniu pani Teofila, zgodnie z zapowiedzią, kazała swoim poddanym z Bałabanówki, aby uskutecznili napad16 na dwór Juszkowskich. Tak też się stało. Poczyniono wiele szkód, pół wsi poszło z dymem. Niedługo wszak cieszyła się zwycięstwem. Najpierw dostała pozew z sądu, co ją do białości rozpaliło. Potem przyszła wieść, że bracia, nie czekając na woźnego i skrutynium, napadli w odwecie na Bałabanówkę i poturbowali podstarościego Czarnoborskiego. Ten na jej rozkaz zasadził się na Grzegorza Juszkowskiego i go wygrzmocił, a chłopi taborowscy napadli na sabarowskich kmieci. Tamci się wkrótce odegrali. W listopadzie zrobiło się gorąco, już nie kije szły w ruch, a samopały.

Pani Teofila straciła wtedy cierpliwość i sama stanęła na czele wyprawy, skrzyknąwszy pierwej kilkudziesięciu ludzi, służących niegdyś pod nieboszczykiem mężem. A że po tatarsku tylko umieli wojować, dwór i gumna poszły z dymem, Juszkowscy musieli ratować się ucieczką, zaś kmiecie się rozbiegli, bo pani Teofila zapowiedziała, że każe ich wystrzelać. Bracia po tej klęsce nie śmieli więcej granic naruszać i odtąd żyli w przykładnej sąsiedzkiej zgodzie. Długo jednak wojewodzina tego spokoju nie wydzierżyła, bo już w grudniu z jej rozkazu zajechano Tetijów, należący do księcia Dominika Zasławskiego, do którego miała żal zadawniony.

W sumie w ciągu dziesięciu miesięcy pierwszego roku żałoby wdowa po słynnym regimentarzu uskuteczniła aż siedem zbrojnych napadów, z czego w kilku brała udział osobiście. I cóż się dziwić, że parę lat później stary Sokołowski nie kwapił się do oddania jedynej córki synowi takiej matki?

Ojcowskie serce także zięcia wyczuło. Trafnie pan Mikołaj przewidział, że przez złą gospodarkę i marnotrawstwo Łukasz zaprzepaści ojcowską fortunę. Za to trzeba przyznać, że bił się dzielnie i nawet został rotmistrzem, choć ojcu i tak nie dorównał. Brał udział w wyprawie hetmanów na Chmielnickiego, posłował do kozackich watażków, pod Korsuniem dostał się do tatarskiej niewoli. Z Krymu wrócił w 1650 roku, słaby po odniesionych ranach. Rychło zmarł, nie zostawiwszy potomka. Żona jego, wykradziona mu ongiś z domu rodzicielskiego przez matkę, wyszła za mąż po raz drugi. Życzliwie jednak wspominała pierwszego małżonka, a zatem związek ów wbrew ojcowskim obawom taki całkiem nieudany nie był.

Groźna pani Teofila nie wytrwała w swym burzliwym wdowieństwie. Wkrótce po ślubie syna powtórnie wyszła za mąż za niejakiego Marcina Tulibowskiego. O tym jej pożyciu małżeńskim nie ma bliższych wiadomości. Ale raczej mało prawdopodobne, by wilczyca Dzikich Pól pozwoliła komukolwiek – poza Stefanem – sobą rządzić.

Nazywano ją „kresową wilczycą”. Żona słynnego zagończyka i obrońcy kresów Rzeczpospolitej Stefana Chmieleckiego podobno była z domu Chocimierska. U boku małżonka, którego otaczała wielka sława, nabrała hartu i energii męskiej, toteż nic dziwnego, że o niej też było głośno. Towarzyszyła mu w wojennych wyprawach, Tatarzy czuli przed nią respekt. Mąż niemal cały czas wojował, a ona rządziła w sprawach domowych i gospodarczych, potrafiąc dobrze zadbać o stan finansów i posiadania. Ze służbą postępowała szorstko i ostro, zupełnie nie po kobiecemu. Józef A. Rolle, który badał akta sądowe z 1622 roku, twierdzi, że historia o obcięciu Annie Walickiej nosa jest jak najbardziej prawdziwa. Takie kobiety, nieodłącznie związane z pejzażem kresowym tamtych czasów, były dobrymi towarzyszkami życia na rubieży. Bez nich znacznie ciężej by się wojowało i choć zapewne bywały uciążliwe dla otoczenia, przysłużyły się znacząco w ważnej kwestii obrony Rzeczpospolitej przed tatarskimi czambułami. Teofila Chmielecka niewątpliwie miała tu spory osobisty wkład.

Zofia z Korbaczewskich Rużyńska Chodkiewiczowa. 1585–1635. Swawolna kuzynkasamuela łaszcza

 

 

 

 

 

Korabczewscy herbu Ostoja należeli do szlachty ruchliwej, co to na miejscu długo nie usiedziała, gdyż awanturniczy duch pędził członków tego rodu w szeroki świat. Początkowo osiedlili się na pięknym Podolu, po czym ruszyli na wschód, gdzie żyzna ziemia tylko czekała, by wziąć ją w posiadanie. Niemałe wyrastały tu fortuny, ale też grozili Turcy, Tatarzy, Wołosi i wszelkiego rodzaju rabownicy. Nie był to kraj dla bojaźliwych.

Panna Zofia Korabczewska nie tylko do bojaźliwych nie należała, ale było wręcz przeciwnie – podobnie zresztą miał jej cioteczny brat, jeden z najsłynniejszych kresowych zagończyków i warchołów, postrach zarówno dzikich Tatarów, jak i spokojnych sąsiadów, imć Samuel Łaszcz. Ojciec Zofii i matka Samuela byli rodzeństwem, a on po śmierci rodziców kilka lat przemieszkiwał u niej w Pawołoczy, gdy już została księżną Rużyńską. Całe życie pozostali sobie bliscy i jako te bratnie dusze rozumieli się doskonale.

Na Ruś Czerwoną, Podole i Naddnieprze z Dzikimi Polami ciągnęło wówczas wielu osadników, pragnących odmiany życia i gotowych na niebezpieczne przygody. Jak pisał Marcin Kromer: „Polacy idą na Ruś dla harców z Tatary”. Docierający tu z Polski i z Litwy bene nati17przywozili ze sobą trochę gotowego grosza, po czym lokowali określoną sumę u zamożnego pana i otrzymywali w zamian wioski w dzierżawy zastawne. Zamiast procentów od swego kapitału pobierali z wiosek dochody. Obie strony z tego żyły: jedna z pożyczonej gotówki, druga z intrat stanowiących od tej pożyczki procenty.

Ojciec Zofii wziął w dzierżawę taką chudą wioszczynę z ogromnymi polami i na pustce tej osadził słobodę18, którą ochrzcił swoim nazwiskiem. Owo Korabczewo leżało w powiecie żytomierskim, niedaleko Czarnego Szlaku19 i nieopodal pawołockich dóbr, należących do młodego księcia Romana Narymunta Rużyńskiego20. Jego ojciec, Kiryk, ataman zaporoski, zmarł w 1601 roku, a że pięć sióstr zostało już wyposażonych, jedyny syn, liczący lat około dwudziestu pięciu, zgarnął też spuściznę po bezpotomnych stryjach i ciotkach. Do włości pawołockiej należało kilkanaście wiosek, oprócz tego miał młody kniaź dobra Kotelnia za Żytomierzem, które dostał jego dziad jeszcze od Stefana Batorego, a także inne majętności. W sumie posiadał trzydzieści pięć osad wiejskich i bezmiar pól, ale wszystko od dawna zadłużone, bo że wojenny był to pan, na swoje zbrojne wyprawy pozaciągał znaczne sumy. Kilku kredytorom wypuścił zastawem dzierżawy, toteż Dobrohoszczą władał niejaki Bystrzewski, Rużyn dostał się Kiewliczowi, Kotelnia z przyległościami – Badzyńskiemu, Krasnosiółka i Zarubińce – Adamowi Olizarowi, Wojtowce – Winiarskiemu.

Ostatni męski potomek Rużyńskich, przystojny, ambitny, nieznoszący sprzeciwu i szaleńczo odważny, marzył o podźwignięciu rodu. Pannę Zofię Korabczewską z Korabczewa poślubił w roku 1602. Wymagania miał wobec niej takie, żeby mu w wyprawach wojennych nie przeszkadzała, pod jego nieobecność pilnowała gospodarstwa i interesów oraz skrzętnie gromadziła grosz potrzebny na wojaczkę. Po przybyciu do pawołockiego dworu młoda pani przekonała się rychło, że brakowało tam najpotrzebniejszych sprzętów, piwnice i lamusy świeciły pustkami, za to w stajni i w zbrojowni miałeś wszystko, czego dusza zapragnie. Nie dziwota, wszak kniaź żył głównie wojną, reszta niewiele go obchodziła. Niestety i do kieliszka często zaglądał, w czym towarzyszyli mu dzielnie kompanionowie serdeczni. Inna kobieta może by takich obyczajów nie zniosła, lecz Zofia, sama niespokojnym duchem będąc, umiała sobie radzić z przeciwnościami. Gdy zaczęli wspólne życie, mąż hojnie zapisał jej 100 tysięcy złotych, opierając je na Pawołoczy, Rużynie i Kotelni, po czym zaraz przerzucił na nią cały ciężar administrowania majątkiem. A sam co rusz czmychał z domu, zostawiając jej na głowie siedemnastu zastawnych dzierżawców i szesnastu dokuczliwych kredytorów gotówkowych.

Książę Rużyński, jeśli nie bawił się akurat w zajazdy i konflikty graniczne z sąsiadami czy też nie wyrzucał siłą dzierżawców z zastaw, to – rozejrzawszy się najpierw, gdzie wypadnie spodziewać się większych zysków – ruszał wojować. W 1604 roku przyłączył się do szlachty popierającej Dymitra Samozwańca. Jesienią 1605 roku uganiał się za Tatarami plądrującymi Podole, by kilka miesięcy później stanąć po stronie Zygmunta w rokoszu Zebrzydowskiego – walczył nawet w 1607 pod Guzowem21. Pod koniec zaś tego roku jako rotmistrz królewski ruszył ze swoim oddziałem osadzać na moskiewskim tronie drugiego Samozwańca, o którym jedni gadali, że to zwykły czerniec, drudzy – że Hawryło Wierowkin, syn starodubskiego bojara; jeszcze inni, że to człek, który u popa szkłowskiego na Litwie dzieci uczył czytać, a krążyły też opowieści, że to sprytny Moskwicin imieniem Iwan.

Wojował kniaź Roman nie dla słuszności sprawy, ale dla miłego grosza, potrzebnego na dalsze awantury. Kochał wojnę jak rzemiosło i nic innego nie potrafił robić, bo tylko to uważał za zajęcie godne szlachcica. Nie bawił się w politykę, obca mu była dyplomacja, nie dbał o przysporzenie sławy Rzeczypospolitej, pragnął jedynie zdobyć fortunę i obojętne mu było, czy dopnie swego, popierając ruskiego mnicha, bojarowicza Wierowkina, czy też sprytnego Iwanuszkę. Bo w cudownie ocalałego po raz wtóry Dymitra – jak każdy przy zdrowych zmysłach – naturalnie nie wierzył. Jego wysłannik Mikołaj Ścibor z Marchocic Marchocki nie krył się z takim podejściem przed Zygmuntem III, któremu pod Smoleńskiem wprost oznajmił:

– Jeżeli kto nasze krwawe zasługi i to żniwo nagród, które sobie potem czoła, krwią i żelazem zebraliśmy, wydrzeć nam się odważy, my wówczas ani pana za pana, ani braci za braci, ani na koniec ojczyzny za ojczyznę uważać nie będziemy.

I cóż miał rzec król na takie dictum? Sojusznik w wojnie moskiewskiej był bardzo potrzebny, niechby nawet wyłącznie chęcią zysku powodowany. Nie należało go odstręczać przyganą, choćby i po ojcowsku dobrotliwą.

Do obozu Samozwańca kniaź przybył na czele tysiąca koni, co go niemało kosztowało, a przecie i tak już był zadłużony, czym zresztą się nie przejmował, bo od tego miał żonę. Podczas drugiej dymitriady nawet dosłużył się zaszczytów, gdyż po Miechowieckim, którego osobiście kazał zabić22, został wodzem naczelnym, czyli „hetmanem carskiego wieliczestwa”, jak sam siebie górnie mianował. Dumny i pyszny, Samozwańca traktował z góry, carową Marynę niewiele lepiej. I byłby może do samej Moskwy dotarł, gdyby nie to, że pod Smoleńskiem podczas poswarki z kozakami, którzy chcieli odejść z obozu, będąc podpity, spadł z kamiennych schodów tak niefortunnie, że otworzyła się stara rana. W ten oto sposób użycie trunków dopomogło mu rozstać się z tym światem, co stało się w niespełna tydzień po owym nieszczęsnym upadku, dokładnie zaś 8 kwietnia 1610 roku. Dominikanie kijowscy pogrzebali go uroczyście w grobach swego kościoła nad Dnieprem, jako że kilka lat wcześniej przyjął łaciński obrządek, a słomiana wdowa, dzielnie gospodarująca w pawołockim kluczu i innych mężowskich dobrach, została wdową prawdziwą.

Gromadnie rzucili się na nią wierzyciele, licząc na to, że łatwo sobie poradzą z kobietą młodą i niedoświadczoną. I srodze się zawiedli, gdyż księżna postawiła sobie za punkt honoru chronić majątki od eksdywizji23, a w dodatku nie była sama, lecz miała krewkiego obrońcę. Od kilku lat bowiem mieszkał w Pawołoczy jej brat cioteczny Samuel Łaszcz, liczący wówczas lat dwadzieścia dwa. Młodzian ów zauroczony był nieboszczykiem księciem Romanem i szczerze pragnął go naśladować. Zofia mu to ułatwiła, mianując go dowódcą swego zbrojnego pocztu.

Oj, przedwcześnie cieszyli się kredytorzy, że dwudziestopięcioletnia wdowa przynajmniej w zajazdy i napady bawić się nie będzie jak jej małżonek. Niemiłe czekało ich rozczarowanie. Już pierwszy wyczyn przyniósł jej szeroką i ponurą sławę.

 

 

 

Jesienią 1610 roku, kilka miesięcy po zgonie męża, Zofia Rużyńska doszła do wniosku, że czas uregulować sprawę Czeremosznego, czego kniaź przed wyjazdem do obozu Dymitra zrobić nie zdołał. Mieszkała tam księżna Anna z Chodkiewiczów, wdowa po Joachimie Koreckim, matka słynnego Samuela Koreckiego, o którym lud dumy miał kiedyś śpiewać:

 

Dobrzeście znali wszyscy Koreckiego,

Rycerza książę barzo serdecznego24.

 

Otóż jeszcze za życia kniazia Korecka bezprawnie – jego zdaniem – zawłaszczyła pola i sianożęcia osady Niemirów należącej do Rużyńskich, i to wraz z poddanymi. Zofia uznała, że należy własność odebrać i upomnieć się o basarunek25.

Osobiście stanęła na czele wyprawy, naturalnie mając u boku braciszka Samuela, który aż się palił do awantury. Hufiec składał się z sześciu tysięcy konnych i pieszych, podzielonych na pułki, na czele których stali wypróbowani w bojach towarzysze nieboszczyka małżonka oraz zmuszeni przez księżną do wyprawy jego dzierżawcy, a więc Krzysztof Kiewlicz z Rużyna, Adam Olizar z Krasnosiółki, Badzyński z Kotelni i Michał Siła-Nowicki z jednej z pawołockich wiosek. Czeremoszne oddalone było od Pawołoczy o kilka dni drogi. Wojsko przebyło ją przy śpiewie, muzyce, biciu w kotły i pod powiewającymi sztandarami. Po przybyciu na miejsce siły Rużyńskiej rozlokowały się pod murami i na razie do miasteczka nie wkraczały. Przerażeni mieszczanie pozamykali się w domach, bramę zameczku zawarto.

Aby respektowi należnemu księżnie nie uchybić, Łaszcz posłany został na rozmowy. Zofia doskonale wiedziała, że zawsze chętny do bijatyki braciszek na pewno nie doprowadzi do ugody. Co jej zupełnie nie przeszkadzało, bo sama, prawdę mówiąc, nie miała nic przeciwko temu, żeby w Czeremosznem po swojemu co nieco poswawolić.

Anna Korecka przyjęła wysłannika w komnacie na piętrze wieży.

– Kłaniam księżnej pani dobrodziejce – pochylił się Samuel, zamiatając ziemię czapką z czaplim piórem. – Tuszę, iż w dobrym zdrowiu jejmość zastaję.

– A cóż to za zbójecki napad, mości Łaszcz? – spytała chłodno, nie odwzajemniwszy powitania.

Posłaniec wyprostował dumnie głowę.

– Nie żaden zbójecki napad, jeno sprawiedliwość wymierzyć przyszlim – rzekł spokojnie, niemal dobrodusznie, po czym głos mu stwardniał. – Za nasłanie sług i grabieże na gruntach niemirowskich, to jest zatradowanie26 pól i zabranie siłą nieswoich kmieci. Bezprawnie pani dobrodzika ziemie nasze użytkujesz, tandem należy się czynsz dzierżawny za użytkowanie przez dwa lata. Takoż domagamy się bezzwłocznego zwrotu zarówno ziem owych, jak i włościan. I ostatecznego zrzeczenia pretensji wszelkich na piśmie, naturaliter oblatowanego w grodzie27.

– Ziemie, o których waść mówisz, do Czeremosznego należą. Taki układ został zawarty z nieboszczykiem księciem Zbaraskim. Sądownie owe pola mam przyznane.

– Książę Janusz nie miał prawa ziem tych nikomu przyznawać, gdyż nieboszczyka kniazia Romana były własnością, a przed nim jego ojca Kiryka.

– Tedy spotkajmy się w sądzie – odparła spokojnie Korecka. – Kniaź Janusz pomarł, ale synowie zaświadczą, jak było. Krzysztof wprawdzie na wyprawę moskiewską pociągnął, lecz Jerzy przebywa w Sokalu. Zbarascy dwukrotnie już z nieboszczykiem kniaziem Rużyńskim się procesowali. Raz, kiedy im zajechał Samhorodek, a drugi raz o Antonów i Irhaczew. Oba procesy wygrali, więc zapewne Jerzy Zbaraski chętnie się w grodzie stawi.

– A ja waćpani powiadam, że Zbarascy do ziem tych nie mieli żadnych praw, więc basarunek jesteś nam winna. Koszta imć pan Artymowicz, adwokat księżnej Rużyńskiej, wyliczył i ad oculos28 niezwłocznie przedstawić może.

– Wdową jestem, ale mam dwóch synów, którzy za matką się ujmą. Bacz wasze, na kogo się porywasz.

– Daleko oni – stwierdził lekceważąco Łaszcz. – A my blisko! – dorzucił z błyskiem w oku. – I więcej nas niż obrońców w Czeremosznem, łyczków w tym ujmując. Łacno wymierzymy sprawiedliwość. Chyba że waćpani na ugodę pójdziesz.

– A jak nie pójdę?

– A jak waćpanią spalimy?

– Próbujcie!

– Taką odpowiedź mam zanieść?

– Innej nie będzie. Ziemia ta prawnie do Czeremosznego należy. Mąż nieboszczyk dostał ją od książąt Zbaraskich.

– Z dobrego serca radzę waćpani podpisać zrzeczenie. Inaczej zamek w perzynę obrócimy.

– Tandem proces będzie.

– Niech więc będzie. – Tu Łaszcz skłonił się przesadnie nisko i wyszedł bardzo z siebie zadowolony.

 

 

 

Zofia niecierpliwie popatrywała w stronę zameczku. Zbliżało się południe, a kuzyna nie było widać. Jeszcze trochę zwlecze, to jeśli przyjdzie zaatakować, do wieczora im tu zejdzie. Wreszcie się pojawił i po jego rozradowanej minie od razu poznała, że pokoju nie przyniósł.

– No to bierzemy się do roboty – mruknęła do siebie pod nosem. Głośno zaś zwróciła się do czekających na rozkazy dowódców oddziałów: – Zamek zdobyć, miasteczko spalić, łyczków nie zabijać, chyba żeby opór stawiali. Ilu się da w powrozy i zabieramy ze sobą.

– Waszmościowie za mną – krzyknął Łaszcz i skierował konia w stronę opasanego zameczku. Wyznaczona część wojska ruszyła za nim, kilku czeladzi na ramionach poniosło taran.

– Mości panowie – ryknął z murów dowódca zamku, gdy oddział się zbliżył. – Jeśliście szlachta, nie rabusie, odstąpcie. A burd nie wszczynajcie, prawo jest po naszej stronie.

– Otwieraj wrota, pókim dobry! – huknął Łaszcz. – A nie, to nasz sokolik wnet wam zakrzyczy.

– Nikt tu waści nie otworzy. Powtarzam, jedźcie, skądeście przybyli. Zjecie licha, mamy pistolety i postrzelamy was jak wrony.

– Zobaczymy, jak zaśpiewacie, kiedy wejdziemy do środka.

W stronę napastników padły pierwsze strzały i dwóch ludzi Łaszcza poleciało z koni na ziemię. On odwrócił się i dał znak. Huknął falkonet29, zwany przezeń czule sokolikiem, ustawiony zawczasu na niewielkim wzniesieniu. Już pierwsza kula nadwerężyła słaby w tym miejscu mur. Taran zdążył dotrzeć do bramy i był w ruchu.

Walki trwały kilka godzin, z czego najdłużej zajęło atakującym rozbicie masywnych wrót. Ranionych przy taranie natychmiast zastępowali inni, a sokolik co rusz pohukiwał, czyniąc kolejne szkody w umocnieniach. Łaszcz miał wielu ludzi, podczas gdy Czeremosznego broniła zaledwie garstka.

– Nec Hercules contra plures – szepnęła bezsilnie Korecka, patrząc z okna. Zbyt nieliczna była zamkowa załoga. Gdyby tylko Samuel nie zabrał tylu koni na wyprawę moskiewską, inaczej wyglądałaby teraz obrona.

Po pokonaniu bramy i stłumieniu oporu obrońców drzwi do wieży szybko padły pod ciosami czekaników.

– Ot, nie mogli większego głupstwa zrobić, że się tu wszyscy w tej, pożal się Boże, twierdzy pochowali – zaśmiał się Łaszcz. Spokojnie przekroczył rozwalone drzwi i wbiegł po schodach, których nikt już nie bronił.

W tym samym czasie druga część pawołockiego wojska rozprawiała się z mieszkańcami Czeremosznego. Pośród bitewnej wrzawy, jęków i końskiego kwiku rozlegał się świst płazujących szabel. Korecka stała przy oknie i patrzyła na podpalane z rozkazu Rużyńskiej miasteczko. Słomiane dachy zajmowały się błyskawicznie. Czerwona łuna rozlewała się coraz dalej.

– Nawet karczmę moją palicie?

– Troszkęśmy zamarudzili i ciemno się robi. Trzeba przyświecić – odparł Łaszcz bezczelnie. – Czy teraz waćpani zrzeczenie podpiszesz?

– Jak waćpanu nie wstyd? Wdowę biedną krzywdzić.

– Na czyim wózku jadę, temu piosnkę śpiewam – odparł zadowolony.

 

 

 

Z pomocą Łaszcza Zofia odniosła druzgoczące zwycięstwo, lud cały bez litości pobito i postrzelano. Zamek i miasteczko, najpierw zrabowane, spalono do szczętu. Część pozostałych przy życiu mieszkańców uprowadziła księżna ze sobą do Pawołoczy.

Gdy ochłonęła nieco po upajającej jak młode wino wiktorii, sama się przeraziła swym dziełem i przez chwilę nawet współczuła księżnej Annie, która musiała szukać schronienia u sąsiadów. Ale braciszek wyśmiał jej skrupuły, argumentując, że Korecka w sądzie skargę złoży i jeszcze kłopotu procesem narobi. Tak też się stało. Na początku 1611 roku poszkodowana, zgodnie z tym, co wcześniej zapowiedziała, oskarżyła pawołocką dziedziczkę o napaść i z tego tytułu domagała się nawiązki30 i pokrycia szkód. Deklarowała, że nade wszystko pragnie zgody, więc nic dla siebie nie żąda, tylko dla mieszkańców Czeremosznego, którzy niewinnie ucierpieli w walce. I przy prawie do niemirowskich gruntów twardo obstawała.

Rużyńska zasiadła do narady z Łaszczem i adwokatem Artymowiczem. Ten szybko przejrzał pokazane papiery i w mig się rozeznawszy, rzekł:

– Wszystko jest do zrobienia, choć nie taję, że prosto nie będzie. Złożymy manifest31 na niemirowskie ziemie, ale to i tak nie zwalnia z odszkodowania, bo napad na Czeremoszne się odbył, co udowodniono. Zalecam więc iść na dylatę32. Proces można ciągnąć długo. Zgadzaj się waćpani na wszystko. Mów, że wypłacisz główszczyzny33 i nawiązki, a takoż za szkody. Obiecać nie grzech. Jak przyjdzie wyliczenie strat, to je oprotestujemy i znów się odwlecze. Korecka nas wtedy ponownie zaskarży, waćpani obiecasz, że zapłacisz, jak protestację rozpatrzą, a jak rozpatrzą, znów nie zapłacisz. Exspecta cadaver34. Przeczekamy przeciwnika.

– Koncept przedni. Nic dziwnego, że waści chwalą, iż w żytomierskich subseliach35 nie masz sobie równego.

– Tyle że w każdej chwili ze strony księżny możemy się spodziewać wiolencji.

– I co wtedy, jeśli, jak waść mówisz, dojdzie do odwetu?

– Już teraz ufortyfikujemy Pawołocz – wtrącił natychmiast Łaszcz, któremu szybko przykrzyła się pokojowa bezczynność. – Ludzi się skrzyknie, niech czekają w pogotowiu.

– Tak i zrobimy. – Zofia nie należała do niewiast, co by nad krosienkami siedziały, więc się jej spodobało takie rozwiązanie. – Słyszałam, że waść drogo bierzesz – zwróciła się do prawnika. – Gotowam zapłacić, wiele zażądasz, pod jednym wszakże warunkiem.

– Jakimże to?

– Eksplikować będziesz dokładnie, co robisz, jakim prawem się posługujesz. I wszystkie kroki podjęte w grodzie uzgodnisz wprzód ze mną.

Pomyślała, że w ten sposób najłacniej przyswoi sobie potrzebną wiedzę i potem nie będzie już potrzebowała brać prawnika i mu płacić. Procesujące się kobiety nie były niczym niezwykłym, a zdarzały się wśród nich wręcz znakomite jurystki, znające dobrze statut i inne prawa, występujące w sądach i trybunałach we własnym imieniu nawet w zawiłych sprawach. Skoro tamte potrafią, ona też sobie da radę. Tak narodziło się upodobanie księżnej pani do sądowego pieniactwa. Wyuczyła się prawnych kruczków i z taką biegłością je stosowała, że bardzo szybko zaczęto ją nazywać adwokatem w białogłowskim stroju.

Jak Artymowicz zapowiedział, w sprawie Czeremosznego na rzecz Anny Koreckiej zasądzono nawiązki i główszczyzny. Zofia grzecznie zadeklarowała, że zapłaci, gdy tylko otrzyma koszta oblatowane w grodzie. Oczywiście tego nie zrobiła, a wtedy, jak też to adwokat przewidział, Korecka znowu ją oskarżyła, że płacić nie chce. Szykując się już wcześniej do obrony przed spodziewaną napaścią, Rużyńska dom pawołocki zamieniła w twierdzę, a miasteczko w rodzaj obronnego obozu. Ściągnęła zgraję żołdaków z wyprawy moskiewskiej, owych kompanionów, którzy pod świętej pamięci Romanem wojowali. Tymczasem przeciwniczka wciąż ograniczała się do drogi sądowej, najwyraźniej nie zamierzając zbrojnie dochodzić swego. A tu żołnierze nudzą się bez walki, co to ją mieli przyobiecaną, i po okolicznych wsiach dopuszczają się rabunków i gwałtów. Wtedy Łaszcz kolejny pomysł podsunął, który też się Zofii spodobał, i odtąd na czele owego zbrojnego wojska zaczęła hulać po okolicy i załatwiać kolejne spory z sąsiadami, rozpoczęte jeszcze za życia męża.

Latem 1611 roku wyprawiła się na dobra Samuela Hornostaja, którego klucz tuliński graniczył z Kotelnią. Z rodziną tą Rużyńscy wadzili się od pół wieku, jeszcze za życia jej teścia, kniazia Kiryka. Zaczęło się od tego, że włościanie z Tulina zagarnęli kotelniańską sianożęć. Najpierw rozgniewany Kiryk w odwecie zatradował sąsiadowi młyn i karczmę, a następnie jął ściągać do siebie kmieci tulińskich na osadnictwo. Pewnego razu jego milicja, z owych zbiegów złożona, dostała się w ręce wojewody Hornostaja, który ich odstawił do żytomierskiego więzienia. Kiryk udał się wówczas do grodu i uwolnił tych ludzi pod pretekstem, że są potrzebni, bo napad tatarski się szykuje. Tego zawsze się tu spodziewano, więc mu w sądzie uwierzyli. A stary Rużyński prosto z Żytomierza na czele odzyskanej milicji udał się do Hornostajowego Leszczyna, zdobył zameczek, zrabował i puścił z dymem. A że miał jeszcze inne pretensje, w tym o uwięzienie owych włościan, sądownie zażądał od sąsiada 200 kop groszy litewskich odszkodowania. Proces rozpoczęty w styczniu 1585 roku trwał kilkanaście miesięcy. Naturalnie sądy zuchwałych roszczeń nie uwzględniły, a Trybunał Lubelski już po zgonie obu adwersarzy w 1602 roku synowej wojewody, Beacie Hornostajowej, przysądził 2 tysiące złotych za napad na Leszczyn i wcześniejsze przywłaszczenie poddanych. Wypłaciła zaś owe pieniądze Zofia zaraz po wyjściu za mąż z własnego skromnego posagu i stąd wziął się w niej pewnie rankor przeciw tej rodzinie. W lipcu na czele tysiąca ośmiuset ludzi, jak poprzednio prowadzonych do boju z muzyką i śpiewem, za przykładem nieboszczyka teścia przez całe dwa dni gospodarowała w Leszczynie, niszcząc wszystko.

Następnie zrabowała doszczętnie Lachowce, majętność podskarbiego litewskiego Eustachego Tyszkiewicza, także załatwiając stare porachunki, bo Rużyńscy od dawna waśnili się z Tyszkiewiczami. W odwecie za spory jeszcze z czasów kniazia Kiryka wycięła przeciwnikowi las. Woźny przysłany na skrutynium naliczył przeszło sto tysięcy pni dębowych i brzozowych36.

Ośmielona bezkarnością poczuła się lwicą Dzikich Pól, królową Kijowszczyzny. Zajazdy, a właściwie najazdy37, boć przecież to wszystko było bez sądowego wyroku, weszły jej w krew. Kolejne wyprawy utwierdzały ją w przekonaniu, że jest niezwyciężona, tymczasem pewna ustępliwość ze strony sąsiadów wynikała z prostej zasady, że przeciw kobiecie nie honor występować zbrojnie. Wszak niemęska to rzecz wojować z białogłową. Dlatego też gorzej jej szło procesowanie się i wojowanie z kobietami, które takich oporów nie miały i traktując ją jak sobie równą, chętnie stosowały prawo odwetu. Jak w słynnej na całe województwo awanturze z panią Wilżyną.

Owa kredytorka kniazia Rużyńskiego miała z tego tytułu zastawną dzierżawę we wsi Charlejówce, a Zofii zachciało się jej z tej Charlejówki pozbyć. Mimo przeróżnych uciążliwych dokuczliwości Wilżyna trwała na swoim i nawet raz ośmieliła się podać księżnę do sądu za jeden z popełnionych gwałtów, a mianowicie za bezprawne wycięcie drzew. Zofia została za to obłożona grzywnami, których oczywiście nie zapłaciła. Natomiast z zemsty osadziła na dzierżawie w sąsiedniej Czernyszówce dwóch braci Nosackich, dworzan nieboszczyka Romana, wypróbowanych rabowników, stawiając wszakże warunek, że mają dokuczać sąsiadce. A jeśli ją wypędzą z Charlejówki, dostaną tę drugą wieś na własność. Dzierżawcy wychodzili zatem ze skóry, by stać się dziedzicami, i wykazywali się dużą pomysłowością w zatruwaniu życia Wilżynie. Ta znosiła wszystko cierpliwie, aż w końcu pod ich nieobecność ona z kolei zrobiła najazd, spaliła Czemyszówkę tak, że śladu z osady nie zostało, i jeszcze kazała zaorać miejsce, gdzie stały zabudowania dworskie. Zaimponowała tym księżnej, która odtąd dała jej spokój i nawet nie domagała się pokrycia strat.

Pecha miał Jakub Torosiewicz, zamożny kupiec lwowski i człek spokojnej natury. Pożyczył ongiś sporą sumę księciu Romanowi na wyprawę moskiewską i po jego śmierci jął kołatać u wdowy o zwrot. Ona potrzebowała pieniędzy, więc zaproponowała, by jej jeszcze dopłacił i wziął za to w zastaw cały klucz kotelnicki, z którego właśnie Badzyńskiego wygoniła. Ormianin skusił się, a potem był mocno nieszczęśliwy, bo nie chcąc się narazić groźnej pani, musiał jako dzierżawca brać udział w jej niszczycielskich wyprawach, choć zupełnie nie miał do wojaczki ochoty.

Bano się jej, ale też tym, że umiała sobie radzić, imponowała wszystkim. Niewątpliwie jej złym duchem był Łaszcz, choć kto wie, może bywało i na odwrót. W końcu słynny później infamis i banita szlify samowoli i pieniactwa zdobywał w czasach pawołockich. Byli równego niemal wieku, ona nieco starsza i przynajmniej z początku górująca nad nim doświadczeniem. Wiele nauczyła się wcześniej od swego męża, za nic mającego prawo. Przez te dziewięć lat, kiedy byli małżeństwem, widziała niejedną jego swawolę. A jako wdowa wsparcie znalazła nie tylko w Łaszczu, ale i w stojących przy niej wiernie towarzyszach Romana z moskiewskiej wyprawy. Szli też za nią jak w dym rękodajni, kozacy, a także kotelniccy i pawołoccy mieszczanie. Tym ostatnim zdarzyło się raz na własną rękę popróbować rabunku i wycięli las u dzierżawcy Siła-Nowickiego, a gdy jego brat stawił opór, zamordowali go. Gardłowa sprawa, więc ściągnięto z Żytomierza aż trzy chorągwie wojska, żeby z pawołoczanami zrobiły porządek. Wtedy księżna nie tylko przepędziła wojsko, ale też wytoczyła Nowickiemu proces o nieprawne wybieranie drzewa. Mając taką ochronę, pawołoczanie rozhultaili się na całego, lekceważąc odtąd prawo na potęgę.

Dla poddanych była panią dobrą i lud ją błogosławił. Kiedy wzmógł się ruch kolonizacyjny, więcej osadników przybywało do niej niż do innych majątków. Kazała im budować okazałe chaty z dużymi ogrodami, a nadziały chłopskiej ziemi wielkością przypominały pańskie łany. Nie pytała kmiecia, skąd przyszedł, czy aby przypadkiem nie od sąsiada, toteż stale zanoszono skargi, że przywłaszcza sobie cudzych poddanych. Skarżył się na nią Janusz Tyszkiewicz, któremu chłopi uciekali za każdym razem, gdy tylko księżna Rużyńska ogłosiła nowe osadnictwo. Odpowiedziała mu kiedyś:

– Zabierz waszmość, jeżeli możesz, nie bronię, straży nie trzymam, każdy może pójść, jeżeli mu się nie podoba.

Nikt nie odchodził. Wszystkim się podobało.

 

 

 

Patrzenie na ręce Artymowiczowi opłaciło się. Nabrała takiej znajomości prawa, jakiej nie powstydziłby się doświadczony mecenas Trybunału Lubelskiego. Sama układała pozwy i manifesty, a nieraz zgrabniej jej to szło niż woźnemu sądowemu. Zaangażowana w mnóstwo spraw, nie chcąc oddać najmniejszego skrawka ziemi, przykładem owych zawziętych jurystek bywała na niemal wszystkich kadencjach i roczkach38. Jeździła do Lublina, Żytomierza i Kijowa, nie bacząc na porę roku czy na niebezpieczeństwa czyhające na drogach.

Najchętniej puszczała procesy na dylatę, bo zwłoka nużyła przeciwnika i skłonniejszy stawał się do ustępstw. Tak jak przeciągała sprawę z Anną Korecką, która przez cztery lata od najazdu na Czeremoszne nie doczekała się zasądzonego jej odszkodowania. Miało to zresztą finał zupełnie niespodziewany. Otóż zniecierpliwiona Korecka w końcu poprosiła o radę swego stryja, Hieronima Chodkiewicza, kasztelana wileńskiego. Był to pan już sędziwy, niedawno trzeci raz owdowiały, mający zamężne córki. Zjechał do Czeremosznego w połowie 1614 roku i nasłuchawszy się budzących grozę opowieści o kresowej lwicy, zaciekawił się tak niezwykłą niewiastą i rad był obaczyć owo dziwo z bliska, toteż podjął się roli pośrednika. W tym celu udał się do Rużyna, dokąd księżna akurat przeniosła się z Pawołoczy. Pierwszym, co go uderzyło, gdy przekroczył granice jej ziem, był niezwykły ład i porządek. W stepie pasły się stada rasowych koni, drogami jeździły kozackie straże w barwy kniaziowskie przyodziane, sioła wyglądały na ludne i zadbane. We dworze przyjęto go gościnne, o towarzyszącą mu czeladź się zatroszczono, lecz największą niespodziankę sprawiła pani domu. Parlamentariusz spodziewał się wściekłej baby w męskim stroju, a tymczasem na spotkanie wyszła gładka nad wszelkie spodziewanie i całkiem niestara jeszcze białogłowa w sukni kroju, jakiego nie powstydziłaby się modna dama ze stolicy. Wdzięcznie się przy powitaniu do gościa uśmiechnęła, rączkę białą do pocałowania podała, no i misja zakończyła się oświadczynami, które zostały przyjęte. Zaślubiny odbyły się szybko, małżonkowie udali się na Litwę do dóbr kasztelana. Co rzekła Korecka na ów wyczyn stryja, o tym historia milczy. Można się jedynie domyślać.

Chodkiewicz młodzikiem nie był, toteż po niespełna trzech latach wdowa po nim wróciła na Kresy. Lud zwał ją odtąd „kasztelanka” albo „pani wileńska”. Znacznie mniej otwarcie się teraz warcholiła z sąsiadami i kredytorami nieboszczyka pierwszego małżonka. Senatorowej39 Najjaśniejszej Rzeczpospolitej jakoś nie wypadało swawolić tak, jak to robiła niegdyś ukrainna kniahini. Poza tym interesy majątkowe stały lepiej, bo spadkiem po kasztelanie pospłacała część długów. Kilku kredytorom przyznała dzierżawy zastawne i dogadała się nawet z Hornostajem.

Niemniej zatargi się zdarzały, ale takie to już były czasy i obyczaje. Pani wileńska starała się przynajmniej jawnie nie brać udziału w owych poswarkach, tym bardziej że braciszek Łaszcz chętnie ją wyręczał. W tym czasie był już wsławionym w walkach z Tatarami rotmistrzem chorągwi kozackiej wojska kwarcianego. A że stale brakowało funduszy na obronę Kresów, a rotmistrz z czegoś musiał żołnierzy utrzymywać, więc zdobywał pieniądze po swojemu. Zajeżdżał dobra, wyznaczał kontrybucje, wyrzucał dzierżawców. I tak z jednej strony walczył dzielnie w obronie Rzeczpospolitej, a z drugiej – notorycznie łamał prawo, w związku z czym sypały się na niego skargi. Sądy grodzki w Łucku i trybunalski w Lublinie wydawały kolejne, niemające praktycznie żadnych konsekwencji wyroki. W 1646 roku zwołano nawet przeciwko niemu pospolite ruszenie, ale wtedy okazał się potrzebny w walce z Kozakami Bohdana Chmielnickiego i Zygmunt III dał mu glejt bezpieczeństwa. W ciągu przeszło dwudziestu lat nazbierał dwieście trzydzieści sześć banicji i trzydzieści siedem infamii40. Nie przejmował się tym wcale, tylko przez swego protektora hetmana Stanisława Koniecpolskiego załatwiał u króla zawieszenie egzekucji.

Przez kilka lat po jej powrocie oględnie uprawiał to swoje warcholstwo, zarówno prywatne, jak i to pro publico bono. Czuł bowiem respekt przed sąsiadem z Taborówki, rotmistrzem Stefanem Chmieleckim, który ostro karał wszelkie nadużycia i z którym nie było żartów. Dopiero po jego śmierci w lutym 1630 roku, gdy za swe niewątpliwe dla ojczyzny zasługi został mianowany strażnikiem wielkim koronnym41, rozhulał się na dobre, korzystając przy tym bez oporów z pieniędzy siostry i z jej prywatnego wojska. Ona zaś w lutym 1630 roku w zamian za jego pomoc wypuściła mu niby w dzierżawę bardzo intratne osady, a więc Kotelnię, Rużyn i Harapówkę, a rok wcześniej ustąpiła mu Romanówkę z przyległościami, to jest połowę starostwa nadanego jej w 1614 roku przez Stany Rzeczypospolitej za dokonania pierwszego męża.

W tym samym 1630 roku, po siedemnastu w sumie latach wspólnej rozbójniczej działalności – z trzyletnią przerwą na drugi mariaż – aby odwrócić od siebie uwagę Temidy, podała do grodu skargę na brata i jego podkomendnych, że dokazując w jej majątkach, narażają ją na znaczne straty. Było to sprytne posunięcie. Na strażnika narzekali wszyscy, często przy tym pomawiając ją o wspólnictwo. By więc zaprzeczyć tym pogłoskom, sama wystąpiła ze skargą na krewniaka. A na nim ciążyło już tyle zażaleń, że jedno więcej nie sprawiało różnicy. Ludzie gadali, że delię kazał sobie pozwami podbić.

Bo że sekretnie współdziałali, to pewne, czego dowodzi sprawa z Czudnowskim, któremu oboje byli dłużni sporą sumę. Szlachcic procesował się długo, w końcu zajął Werbownicę należącą do Łaszcza. To go zajechali i zniszczyli wszystko. Podobnie postąpili z Januszem Tyszkiewiczem, starostą żytomierskim, oraz z braćmi Abrahamem i Michałem Strybylami, którzy mieli nieszczęście narazić się czymś kasztelanowej. Zofia nie brała w tych napadach bezpośredniego udziału, a Łaszcz osobiście fatygował się tylko w poważniejszych sprawach. Zwykle układał wszystko Marcin Kowalkowski, dowódca milicji pawołockiej, po czym dostawał wsparcie oddziałów strażnika, przeważnie dowodzonych przez Turzejskiego, dowódcę kozaków Łaszczowych, znanego z przebiegłości i okrucieństwa. Załatwiano zaś rzecz cicho, podstępnie i po tatarsku. Bez muzyki, bębnów i śpiewów, jak to było przed laty w Czeremosznem czy w Leszczynie.

Z czasem kresowa lwica przyszła do opamiętania. Młodość przeminęła, temperament przygasł i zachciało się wreszcie zaznać trochę spokoju po burzliwym życiu. Teraz już naprawdę dosyć miała tego, że braciszek właściwie żyje kosztem „siostry dobrodziejki” i to nie sam, ale z całym tłumem dworzan i podkomendnych, ludzi często niemających żadnych zasad i hamulców, którzy – o czym doskonale wiedziała – okradali, jako że Łaszcz pozwalał swojej kompanii z piekła rodem na gwałty i rabunki. Nie tylko ona żywiła go wraz z jego wojskiem. Miał w zwyczaju na własną rękę wymuszać kontrybucje albo oddawał wioski jako zastaw, by potem siłą usuwać z nich wierzycieli. Trudno żyło się wtedy na ukrainnych kresach. Mało, że dokuczały odwiedziny tatarskie, mało, że lud się burzyć poczynał, co za lat kilkanaście miało dać ujście w buncie Chmielnickiego, to jeszcze Łaszcz – w końcu zasłużony dla Rzeczpospolitej i zwany „strachem tatarskim” – bezlitośnie łupił brać szlachecką.

Mimo uciążliwości sprawianych przez braciszka-warchoła fortuna kasztelanowej rosła z każdym rokiem. Długi były spłacone, pozostało zaledwie kilku dzierżawców zastawnych. A jeszcze w 1614 roku za zasługi pierwszego męża otrzymała w dożywocie dobra wchodzące w skład starostwa białocerkiewskiego. Była to ziemia żyzna, choć narażona na tatarskie wizyty, bo leżąca blisko Czarnego Szlaku. Założyła tu miasteczko Romanówkę i właśnie połowę z tej królewszczyzny dzierżawił od niej korzystnie Łaszcz. W sumie należał do niej cały powiat skwirski oraz spory kawał berdyczowskiego i żytomierskiego. Dochód roczny wahał się od 70 do 100 tysięcy złotych.