Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Co trzy godziny i dwadzieścia pięć minut w Meksyku ginie kobieta, rozczłonkowana, uduszona, zgwałcona, pobita do nieprzytomności, spalona żywcem, rozpruta ciosami noża, z połamanymi kośćmi i siną skórą. (…) Meksyk to olbrzymi potwór, który pożera kobiety” – pisze Dahlia de la Cerda. I powołuje do literackiego życia komando mścicielek. Młodych, zdecydowanych i bezwzględnych. Prawdziwych anielic zemsty, które nie cofną się przed paktem z Księciem Ciemności, jeśli ten obieca im pomoc.
Szczerze mówiąc, nie bardzo mają wyjście. Bóg nie stanie po ich stronie. On jest przecież mężczyzną, a choć bohaterki Wściekłych suk kochają swoich ojców, braci i wybranków, to mężczyzna jest dla nich zwykle wrogiem. Kimś, kto powołując się na odwieczne prawo, rości sobie pretensję do kobiecego ciała i życia. Ale de la Cerda nie gra na jednej nucie. Jej tarantinowskie z ducha opowiadania pulsują żywą mową i skrzą się od pomysłów. W trzynastu monologach bohaterek gorzkiej prawdzie o biedzie i przemocy towarzyszą groteska i czarny humor; mnóstwo tu odniesień do kina i muzyki pop, lokalnych zwyczajów, legend i kultury narco. Brawurowy debiut młodej meksykańskiej pisarki i aktywistki.
Ja w tym widzę swoisty moralitet – który może wydać się amoralitetem, bo z pewnością wymyka się utartym kanonom. To coś w rodzaju »kieszonkowego atlasu kobiet«, tyle że ze świata, w którym konflikty są dużo bardziej dramatyczne i skrajne niż u nas. Jest też w tej książce coś głęboko tarantinowskiego – więc ta aluzja w tytule zasadna – bo tak jak amerykański reżyser brał symboliczny, wyimaginowany odwet na nazistach wBękartach wojnyczy sekciarzach wPewnego razu w Hollywood, tak de la Cerda bierze odwet na mordercach i gwałcicielach.
Tomasz Pindel
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 156
Usiadłam na ubikacji, nasikałam na test ciążowy i czekałam przez najdłuższą minutę swojego życia. Pozytywny. Ogarnęła mnie panika, a potem dyskretne szczęście: pogłaskałam się czule po brzuchu. Te sceny z dziewczyną siedzącą na ubikacji i czekającą na wynik testu ciążowego zawsze wydawały mi się żałosne. To żałosne – pomyślałam. Chociaż, szczerze mówiąc, jestem przyzwyczajona do bycia żałosną i może dlatego identyfikuję się z takimi postaciami jak Penny Lane z U progu sławy albo Jessica Jones. Wstałam, umyłam twarz i wyszłam z łazienki. Rzuciłam się na łóżko.
Jestem dość odporna na złe nowiny. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie przyjmuję ich do wiadomości, ale to nieprawda, po prostu trudno mi uwierzyć, że wszystko, co niedobre, przydarza się właśnie mnie. Zdradzano mnie, napadnięto na ulicy, moje zwierzątka domowe umierały zatrute albo potrącone przez samochód, nie znam swojego ojca, kilka lat temu straciłam matkę. A teraz w prawej szufladzie mojego biurka test ciążowy z dwiema różowymi kreseczkami. Zrobiłam sobie badanie krwi, żeby to potwierdzić. Pozytywne. Nie wiedziałam, że domowe testy bywają niemiarodajne, tylko jeśli chodzi o wynik negatywny, nigdy pozytywny. Nie byłam gotowa, żeby wydać dziecko na ten gówniany świat.
Pamiętam doskonale, że w tamtym momencie z głośnika leciało Desorden Marii Rodés. Ta piosenka definiuje moje życie. Jestem uwięziona w czasowej pętli błędnych decyzji, których konsekwencje są bez wyjątku dramatyczne, i:
Znów poszłam wydeptaną drogą,
niepomna, że nią chadza zło,
choć niby wszystko pod kontrolą,
coś szepce: „Popełniłaś błąd”.
Pewnie ten cykl już się nie skończy,
cykl błędów i szalonej miłości.
Być może sądzisz, że przesadzam, bo niechciana ciąża to żadne wielkie nieszczęście, ale dla mnie była właśnie katastrofą. Przeklęte tsunami niszczące słoną falą wszystkie moje marzenia i cele, a nawet sabotujące błędy, które miałam popełnić w przyszłości.
Wysłałam wiadomość Gerardowi: „Jestem w ciąży”. „Nie pierdol!”, odpisał. A potem wysłał mi najdurniejsze emoji w życiu. „Będziemy rodzicami. Diana, co za szczęście!” „Szczęście? Nie, nie, jakie szczęście, do chuja pana?” „Nie mów mi, że chcesz aborcji! Nie żartuj, Diano”.
Kłamię… Gerardo nie istnieje. Miałam po prostu ochotę dodać tej historii szczyptę romantyzmu. Ciąża była wynikiem pijackiej nocy. Nie znałam imienia tego typa i nie chcę go poznać. Jego umiejętności łóżkowych nie poleciłabym nawet wrogom. Tak, typ, z którym byłam w ciąży, to tragiczny kochanek.
Takie dziewczyny jak ja często podaje się za przykład, argumentując przeciwko aborcji. Imprezuję i idę do łóżka z pierwszym lepszym typem, który powie mi coś miłego. Powinnam brać pigułki antykoncepcyjne albo podwiązać jajniki, albo nie rozkładać nóg. Obściskuję się z obcymi facetami. Lubię imprezy, lubię się upijać i robić z siebie idiotkę, topiąc się w alkoholu.
Pomysł donoszenia ciąży nie przemknął mi nawet przez głowę. Musiałam się więc dowiedzieć, w jaki sposób zrobić aborcję. Wpisałam w internecie „aborcja” i znalazłam wiele klinik, wszystkie w mieście Meksyk. Na to nie było mnie stać. Dowiedziałam się o całym mnóstwie przerażających metod. Pietruszka w pochwie, dopochwowe wlewy z coca-coli, aspiryny i czarnej sapoty, napar z ruty, napar z oregano, napar z anyżu gwiaździstego, nakłuwanie macicy wieszakiem. Kliknięcie za kliknięciem dotarłam do filmiku, w którym płód walczy o życie, krzycząc: „Ojejku, jejku, moja nóżka!”. Wybuchnęłam śmiechem i jednocześnie zrobiło mi się smutno.
Znalazłam anegdoty o kobietach, które zrobiły aborcję i mówiły o krwotokach, jakichś ogromnych skrzepach, bolesnych skrobankach, szokach hipowolemicznych, gnijących i zżeranych przez robaki wnętrznościach. Historie o wyrzutach sumienia, bólu i okropnościach. Pośród tego wszystkiego trafiłam na opowieść dziewczyny, która wspominała o lekarstwie o nazwie mizoprostol. Znalazłam je w Google’u.
Mizoprostol – według Wikipedii – powoduje skurcze macicy, chociaż stosuje się go w gastrologii do leczenia wrzodów. Brazylijki z faveli odkryły, że wywołuje poronienia. Po przebadaniu go przez Światową Organizację Zdrowia został zatwierdzony jako sposób na bezpieczną aborcję. Nie miałam się nad czym zastanawiać, wzięłam pięćset peso, które zostały mi z dwutygodniowej wypłaty, i wyszłam na ulicę.
Na rogu znajdowała się apteka Guadalajara, poprosili mnie o receptę. Ruszyłam dalej i dotarłam do apteki z sieci Ahorro, gdzie mizoprostol kosztował sześćset pięćdziesiąt peso; westchnęłam i z niepokojem wróciłam do poszukiwań. Próbowałam w kolejnych pięciu aptekach: tam, gdzie nie wymagano recepty, cena przekraczała mój budżet, w innych miejscach zaś bez recepty nie dało się go kupić. Łzy popłynęły mi same, ogarnął mnie lęk. Co ja teraz zrobię? – myślałam.
Chodziłam tak ponad godzinę, tak mi się przynajmniej wydaje. Przez cały czas płakałam. Nagle z daleka zobaczyłam grubą kobietę w stroju klauna tańczącą do piosenki Malumy Cuatro Babys. Przyspieszyłam kroku, weszłam do środka i zapytałam o mizoprostol. Farmaceutka, kobieta mniej więcej czterdziestoletnia, spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała: „W poniedziałki mamy zniżkę, kosztuje trzysta pięćdziesiąt peso”. „Mogę prosić?” „Oczywiście, za dodatkowe dziesięć peso możesz dostać opakowanie dwunastu tabletek ibuprofenu w dawce ośmiuset miligramów”. „To też wezmę”. Zapłaciłam, chwyciłam swoje zakupy i wybiegłam z apteki.
Kiedy dotarłam do domu, przeczytałam jeszcze raz informacje w internecie. Przeczytałam je trzy razy, żeby nie mieć żadnych wątpliwości. Pociły mi się dłonie, byłam przerażona. Instrukcje odradzały robienie aborcji w pojedynkę, ale ja nie miałam nikogo. Moja matka umarła pięć lat temu po długiej chorobie nowotworowej, która zaatakowała nawet kości. Kazałam ją skremować, a urnę z prochami postawiłam w jej sypialni i zamknęłam pokój na zawsze. Wszystko zostało tak jak wtedy, kiedy umarła. Adwokat, za którego usługi zapłaciłam w naturze, załatwił formalności związane z rentą, od tego czasu głównie się uczę, żyjąc za dziesięć tysięcy peso, jakie dostaję miesięcznie. Studiuję na Uniwersytecie Opus Dei i chociaż mam tam przyjaciółki, żadna nie popiera aborcji, chyba że zabieg byłby w Houston, a po wypisaniu ze szpitala idziesz do galerii handlowej na zakupy.
Moim jedynym towarzyszem jest kot Ricardo. Adoptowałam go dzień po śmierci matki. Był tak mały, że musiał dostawać przez smoczek specjalne mleko. Trzymałam go w pudełku, pod lampką chroniącą przed zimnem. Opiekowałam się mamą podczas jej choroby, dlatego to, że ktoś jest ode mnie zależny, że ktoś potrzebuje, żebym wróciła do domu, trzyma mnie przy życiu, z dala od nałogów i zatracenia.
Przeczytałam po raz ostatni opis procedury, włączyłam telewizor i zaczęłam sesję na Netfliksie. Postanowiłam przerwać ciążę przy filmie Wredne dziewczyny. Otworzyłam opakowanie mizoprostolu, wyjęłam cztery tabletki, na każdą wycisnęłam kroplę wody i włożyłam je pod język. Trzymałam tak przez trzydzieści minut. Miały gorzki smak, więc przełykanie śliny było niemal epickim wyczynem. Prawie natychmiast zaczęłam się trząść. Przełknęłam resztki, popijając rumiankową herbatą. Skończyłam oglądać film i puściłam Legalną blondynkę. Dreszcze nasiliły się i weszłam pod kołdrę, a na brzuchu położyłam sobie Ricarda. Zwymiotowałam i dostałam biegunki. Zero krwawienia, tylko kolka przypominająca napięcie przedmiesiączkowe. Kiedy skończyła się Legalna blondynka, zaczęłam oglądać Miss Agent, włożyłam kolejne cztery tabletki do ust i zaczekałam, aż się rozpuszczą. Teraz było łatwiej: język przyzwyczaił się już do smaku, nie miałam mdłości. Resztki popiłam miętową herbatą i przyszykowałam quesadillę z serem i szynką z indyka. Pojawił się ból, był porównywalny z bolesną miesiączką, do zniesienia. Wzięłam ibuprofen i położyłam się do łóżka z ciepłym okładem na brzuchu.
Skurcze macicy i ogromna potrzeba parcia sprawiły, że pobiegłam do łazienki. Zaczęłam przeć i strumień krwi i skrzepów zabarwił muszlę klozetową na czerwono. Ból narastał; nie przypominał już miesiączkowego, był gorszy. Intensywne krwawienie trwało około minuty. Dostałam ataku paniki, zakręciło mi się w głowie. Byłam przerażona, nie chciałam umierać, nie we krwi i odchodach. Wyobrażałam sobie, że umrę jakoś bardziej spektakularnie, co najmniej z przedawkowania. Osunęłam się na podłogę i objęłam muszlę klozetową, szlochając ze strachu, wściekłości i smutku. Zapragnęłam jakiegoś Gerarda, który by mi powiedział: „Wszystko jest w porządku”.
Ból zaczął słabnąć. Włożyłam rękę do ubikacji, szukając dziecka; nie znalazłam. Tylko skrzepy podobne do tych w czasie okresu. Spłukałam je. Rozebrałam się, odkręciłam kran z ciepłą wodą, weszłam pod prysznic, usiadłam w kucki i zaczęłam przeć jak suczka w czasie porodu. Parłam ze wszystkich sił i wypchnęłam tylko strumień krwi i skrzep wielkości gujawy. Położyłam się na podłodze i leżałam tak przez pół godziny. Potem dokończyłam kąpiel i nakarmiłam Ricarda. Przygotowałam zupę Maruchan z kurczaka z mnóstwem soku z cytryny, chipsy zamiast tortilli i lodowatą colę. Postąpiłam dokładnie wbrew instrukcji aborcyjnej, w której odradzono cokolwiek drażniącego żołądek – tylko lekkostrawne jedzenie i doustne elektrolity. Zrobiłam dokładnie na odwrót, bo chciałam, żeby wszystko skończyło się źle, chciałam na przykład trafić szpitala albo do więzienia, albo w oba te miejsca naraz. Obejrzałam U progu sławy i jak zwykle jęczałam przy tym filmie. Od czasu do czasu łapały mnie kolka i biegunka, były uciążliwe, ale do zniesienia. Mojej aborcji brakowało tragizmu. Czytałam o krwotokach, przeraźliwym bólu, a to przypominało bardziej miesiączkę z ostrą biegunką i grypą niż tragedię, poza tym byłam zła, że po raz pierwszy coś w moim życiu ma się skończyć dobrze.
Włożyłam ostatnie cztery tabletki pod język i z dyskretnym poczuciem szczęścia czekałam, aż się rozpuszczą. Dolegliwości żołądkowe ustąpiły, nie pojawiły się nudności ani dreszcze. Jeśli już, to jakaś niewysoka gorączka. Włączyłam Wpadkę, zrobiłam sobie skręta i otworzyłam heinekena. Piłam piwo i paliłam marihuanę. Ryknęłam śmiechem, kiedy ból powrócił, bo znowu poczułam przymus parcia. Poszłam do łazienki, usiadłam na ubikacji i zaczęłam mocno przeć. Z mojej waginy wypłynęły winna czerwień i skrzepy wielkości pięści.
Usiadłam na podłodze i włożyłam rękę do muszli. Szybko znalazłam woreczek rozmiarów małego palca z bladoróżowym ziarnkiem fasoli w środku. Westchnęłam z ulgą i uśmiechnęłam się. Wyrzuciłam go do ubikacji i spuściłam wodę.
„To, co się szybko zaczyna, szybko się kończy”. To moje ulubione zdanie, bo definiuje moją życiową filozofię, młody. No ale cóż, jesteś tutaj, żebym opowiedziała ci o swoim życiu, a nie po to, żebym zanudzała cię swoimi mądrościami. No więc do rzeczy.
Zaczęło się od Reginy. Poznałam ją, kiedy uczyłam się w Guadalajarze. Chodziłyśmy razem do El Sagrado. Mój apá, chcąc nas chronić, wysłał mnie i moich braci do Perla Tapatía. Amá pojechała z nami. Nasz dom znajdował się w ekskluzywnej i ładnej okolicy, ale bardzo daleko od centrum, obok wylotu drogi na Zapopan. Regina mieszkała w tej samej dzielnicy, byłyśmy prawie sąsiadkami.
Nigdy nie miałam przyjaciółek; spędziłam dzieciństwo w górach. Apá pilnował tam swoich interesów, mieszkaliśmy w małej miejscowości, trzy tysiące pięciuset mieszkańców, wybrukowane ulice i dachy wyłożone dachówkami. Przedszkole, szkołę podstawową i średnią zbudował mój stary. Sfinansował też przychodnię, uporządkował ryneczek i zainstalował prąd. Dlatego ludzie bardzo go kochają i chronią przed żołnierzami piechoty morskiej. Nasz dom znajdował się na obrzeżach rancza i mieliśmy prywatnych nauczycieli: apá nie chciał narażać nas na niebezpieczeństwo, bo ludzie bywają niewdzięczni i z czystej zawiści mogą wpakować cię w kłopoty. W dzieciństwie znałam tylko swoje rodzeństwo i zwierzęta domowe. Raz na dwa tygodnie przyjeżdżali wspólnicy taty, wynajmowali zespół, zabijali świnie i wtedy zbierała się dzieciarnia. Było wspaniale. Wyobraź sobie tylko grupkę dzieciaków strzelających do butelek po buchanan’sie i moëcie i tańczących na koniach. Superzabawa, młody. Jak byłam mała, to miałam konia, nazywał się El Pinto. Strasznie lubiłam go dosiadać i galopować po górach. Wyprawiałam się na brzeg rzeki, blisko domu, rzeka w porze deszczowej rwała szybko do przodu, ja zostawiałam El Pinta i szłam się kąpać. Ojciec urządzał epickie awantury o te wypady, ale nigdy nie udało mu się przemówić mi do rozsądku. Jak miałam być rozsądna, skoro nasz dom zawsze otaczali uzbrojeni mężczyźni i czułam się jak w więzieniu, nieważne, że miałam salę zabaw z wielkim monitorem i grami wideo, basenem pełnym wody i piłeczek, to była cholerna złota klatka i dlatego wyrywałam się na wolność.
Któregoś dnia, kiedy kąpałam się w rzece, przyjechała furgonetką rodzina, która zaprosiła mnie na pole arbuzów. Bez namysłu ruszyłam z nimi, pomogłam im w zbiorach, jedliśmy arbuzy i taco z chicharrón polane sosem molcajete. Bawiłam się zajebiście. Jako że nie powiedziałam nikomu, dokąd idę, rodzice wpadli w panikę i prawie spalili całe miasteczko. Wracając, spodziewałam się tęgiego lania, i słusznie.
Przyzwyczaiłam się do tego bicia i nadal robiłam swoje. Mama powiedziała tacie: „Twoja córka nigdy się nie uspokoi, bo ciągnie wilka do lasu; dopóki będziemy mieszkać w tej cholernej wsi, będzie dzikuską”. Ojciec zmiękł i pozwolił nam przenieść się do Guadalajary.
Zapisywali mnie do elitarnych szkół. Ostatnia nazywała się Sagrado Corazón de Jesús, ale powszechnie mówiono na nią El Sagrado. Uczyły tam stare purytanki, a jakby tego było mało, szkołę prowadziły zakonnice. Moje koleżanki miały jasne włosy, zagraniczne nazwiska oraz kupę kasy; same córeczki celebrytów i polityków. Prawda jest taka, że z żadną nie chciałam się zaprzyjaźnić. Były pozerkami i faszystkami i bardzo ich nie lubiłam. Poza tym mdliło mnie od ich dziecinnych, niedojrzałych rozmów. Nie byłam przyzwyczajona do tych pierdół o makijażu i narzeczonych. Z synami wspólników taty strzelałam dla zabawy do butelek, ścigałam się konno i grałam w karty na pieniądze, na dolary. Byłam jedyną dziewczyną; oni zawsze się wkurzali, bo ja najładniej tańczyłam na koniu i ogrywałam ich w karty, ale dawali sobie na wstrzymanie jak prawdziwi faceci. Krzywili się, owszem, ale nigdy nie okazywali braku szacunku. Nie dlatego, że byli dobrze wychowani, po prostu wiedzieli, z kim nie zadzierać. Nie umiałam tylko strzelać do celu: bałam się hałasu wylatującej kuli. Któregoś dnia niechcący trafiłam ogrodnika – bidulek prawie zginął – i zakazano mi broni na zawsze. No i dostałam osobistą ochronę.
Przez pierwszy rok szkoły średniej chodziłam do Liceum Hiszpańskiego. Okropne. Byłam kompletną dzikuską. Wyobraź sobie pierwszego lepszego sicario1. Zero kobiecości, fatalny look. Kowbojki, dżinsy i koszule Versace ze złotą nitką. Moje koleżanki, prawdziwe dziwki, były wredne i zatruwały mi życie, robiąc na złość, od nieszkodliwych żarcików po rzeczy totalnie przegięte. My, kobiety, potrafimy być straszne, młody.
Kiedy skończyłam pierwszą klasę, matka, chcąc jakoś zaradzić sytuacji, wysłała mnie na letni kurs stylu i elegancji, na którym nauczyli mnie, jak się ubrać, uczesać, umalować i takie tam pierdy, i do drugiej klasy poszłam już do Sagrado. Właśnie tam poznałam Reginę.
Zwróciłam na nią uwagę podczas Halloween: była przebrana za aniołka Victoria’s Secret, w katolickiej placówce, ja pierdolę! Tylko stanik, majtki i buty. Na plecach skrzydła. „To córka deputowanego federalnego”, z wyraźnym obrzydzeniem powiedziała jedna z koleżanek. „Wygląda zajebiście”, odrzekłam. „Co ty, laska, wygląda wulgarnie” – dodała z zawiścią ta kretynka. „Wielkie jajniki, nic, tylko podziwiać”. Od tamtej pory uśmiechałam się do Reginy i broniłam jej, kiedy znienacka ją atakowały; a ona zawsze mówiła tym swoim ochrypłym, niewinnym głosem: „Dzięki, jesteś super”.
Oczywiście nie paradowałam po Sagrado, krzycząc na prawo i lewo: „Patrzcie, jestem córką potężnego narco, i chuj, mam was wszystkie w dupie!”. Chociaż nie przesadzam z dyskrecją, to jestem damą i potrafię dotrzymywać obietnic. Apá i wujkowie zawsze mi tak radzili, a ja słucham starszych, bo tak wypada. Nosiłam stosowny mundurek i spódnicę za kolano. Jak widzisz, mam permanentny makijaż oczu, ust i brwi; nigdy nie malowałam się wyzywająco, zasady to zasady. Ale zdradziły mnie torebki; uwielbiam je i lubię dobre marki. Wyobraź sobie, że jednego dnia nosiłam coś od Ferragamo, drugiego od Hermesa, potem model Chanel; koleżanki miały torebki pospolitych marek, jak Tous. Jeszcze nie jestem ekspertką w kwestii finansów, dopiero się uczę, ale podejrzewam, że nie zawsze potrzeba cholernego kalkulatora: tobie tato może kupić tylko torebkę Tous, a koleżanka ma trzydzieści różnych, z czego każda za co najmniej pięćdziesiąt tysięcy peso, więc chyba widać, że ojciec koleżanki zarabia lepiej. A kto nie wie, że w tym kraju w kartelach dostaje się więcej niż w rządzie? Tak, to logiczne, prosta dedukcja, przyznaję się do winy. Nie lubię skąpstwa i budzenia litości. Niektóre koleżanki mówiły, że to po mnie widać, bo nie jestem blondynką. Albo dlatego, że mam małego lwa jako zwierzątko domowe. Albo dlatego, że noszę zegarek zrobiony ze szczątków Titanica; marka nazywa się Romain Jerome.
Chociaż cerę mam bladą, to włosy czarne i nieodpowiedni kolor oczu. I według nich ktoś o takim wyglądzie nie może należeć do śmietanki towarzyskiej ani do rodziny bogatej od pokoleń. Ja jednak należę: kiedy się urodziłam, położono mnie w złotej kołysce, co ja mówię, diamentowej! Organizacja mojego taty od lat dziewięćdziesiątych jest na liście najbogatszych firm tej planety. „Szlachetnego pochodzenia nie nosi się w portfelu”, prychnęła któraś. Mam w dupie twoje szlachetne pochodzenie, stara krowo.
Moi ochroniarze też wzbudzali podejrzenia. Nie miałam wtedy prawa jazdy, więc jeździłam z szoferem i ochroniarzem normalnym chevy silverado. Nieważne, że w Sagrado połowa dziewczyn miała goryli, tylko moi rzucali się w oczy. Regina mówiła, że przez strój. Byli ze starej szkoły: nosili dżinsy, buty ze strusiej skóry i koszule Versace ze złotą nitką. Krótko mówiąc, w El Sagrado wszystkie dziewczyny były przekonane, że mój tata jest bossem narkotykowym, i dlatego gardziły mną, nie zapraszały mnie na imprezy i nie chciały ze mną gadać.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1sicario – płatny zabójca.
Tytuł wydania oryginalnego: Perras de reserva
Język oryginału: hiszpański
Copyright © Dahlia de la Cerda, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2024
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Okrasko, 2024
Wydanie I, Warszawa 2024
Opieka redakcyjna: Dariusz Sośnicki
Redakcja: Dariusz Sośnicki
Korekty: d2d.pl
Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl
Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś
Przygotowanie e-booka: d2d.pl
Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.
ul. Filtrowa 61 m. 13
02-056 Warszawa
www.wydawnictwofiltry.pl
ISBN 978-83-969950-1-8
Strona tytułowa
Pietruszka i coca-cola
Yuliana
Przypisy tłumaczki
Strona redakcyjna
3
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
181
184
Okładka
Spis treści
Strona tytułowa