Wróg w płatkach róż - Nora Roberts - ebook

Wróg w płatkach róż ebook

Nora Roberts

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Nora Roberts jako J.D. Robb

Wróg w płatkach róż

Przełożył Janusz Ochab

Porucznik Eve Dallas tropi Casanovę – zabójcę o iście uwodzicielskim charakterze…

Dante przez tygodnie zalecał się do swojej ofiary w sieci, zanim wreszcie spotkał ją twarzą w twarz. Kilka łyków wina i parę godzin później kobieta już nie żyła. Narzędzie zbrodni: rzadki, niemal niewykrywalny narkotyk, którego wartość na czarnym rynku sięga ćwierć miliona dolarów.

Detektyw Eve Dallas wciąż na nowo odtwarza w myślach tropy. Światło świec, muzyka, płatki róż rozsypane na łóżku. Wygląda na to, że morderca nie planował zabijać. Ale skoro już to zrobił, pozostały mu tylko dwie drogi: zaszyć się w strachu i poczuciu winy albo też rozpocząć kolejne polowanie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytaty

To prawda, mówią o snach, Które są dziećmi cho­rego umy­słu Poczę­tymi z próż­nej fan­ta­zji.

Wil­liam Sha­ke­spe­are

Lecz każdy zabija to, co poko­chał Nie­któ­rzy czy­nią to gorz­kim spoj­rze­niem Inni pochleb­nym sło­wem. Tchórz zabija zdra­dziec­kim poca­łun­kiem Śmia­łek – ostrzem mie­cza!

Oscar Wilde

1

Śmierć nawie­dzała ją w snach. Ona była dziec­kiem, które dziec­kiem nie było, wal­czyła z duchem, który ni­gdy nie umie­rał, bez względu na to, jak czę­sto nurzała ręce w jego krwi.

Pokój był zimny jak grób, wypeł­niony czer­wo­nym bla­skiem neonu, który roz­pa­lał się jaśniej, to znów przy­ga­sał za brud­nymi szy­bami okien. Świa­tło roz­le­wało się na pod­ło­dze, na krwi, na jego ciele. Doty­kało także jej, sku­lo­nej w rogu, ści­ska­ją­cej w dłoni okrwa­wiony szty­let.

Ból był wszę­dzie, prze­ni­kał ją otę­pia­ją­cymi falami, które nie miały początku ani końca, lecz krą­żyły nie­ustan­nie, docie­rały do każ­dej komórki jej ciała. Do zła­ma­nej kości przed­ra­mie­nia, do policzka, w który ude­rzył ją wierz­chem dłoni. Do jej wnę­trza, które znów roz­darł pod­czas gwałtu.

Okry­wał ją płaszcz bólu i prze­ra­że­nia. I jego krew.

Miała osiem lat.

Widziała parę z wła­snego odde­chu. Maleń­kie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że żyje. Czuła w ustach wła­sną krew, jej strasz­liwy meta­liczny smak i woń ukrytą tuż pod świe­żym zapa­chem śmierci – smród whi­sky.

Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powta­rzała w myślach te słowa, pró­bu­jąc zro­zu­mieć ich sens.

Ja żyję. On nie.

Oczy miał otwarte i przy­tomne, wpa­trzone w nią.

Uśmiech­nięte.

Nie pozbę­dziesz się mnie tak łatwo, dziew­czynko.

Oddy­chała szybko, ner­wowo, chwy­tała łap­czy­wie powie­trze, jakby chciała krzy­czeć, wyrzu­cić z sie­bie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydo­było się tylko ciche skam­le­nie.

Naroz­ra­bia­łaś, co? Jak­byś nie mogła robić tego, co ci każę.

Jego głos był taki miły, roz­pro­mie­niony rado­ścią bar­dziej nie­bez­pieczną od naj­więk­szego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała.

Co się dzieje, dziew­czynko? Zapo­mnia­łaś języka w gębie?

Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a ty nie.

Tak myślisz? Poru­szył pal­cami, jakby w szy­der­czym pozdro­wie­niu. Jęk­nęła ze zgrozy, widząc kro­ple krwi opa­da­jące z jego paznokci. Nie je, nie pije, a cho­dzi i bije.

Prze­pra­szam. Nie chcia­łam tego. Nie rób mi wię­cej krzywdy. Ranisz mnie. Dla­czego musisz mnie ranić?

Bo jesteś głu­pia. Bo mnie nie słu­chasz! Bo – i to jest praw­dziwy powód – mogę. Mogę robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obcho­dzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i nie zapo­mi­naj o tym, ty mała suko.

Zaczęła pła­kać, zimne łzy spły­wały po krwa­wej masce na jej twa­rzy. Idź sobie. Idź sobie stąd i zostaw mnie w spo­koju!

Nie zro­bię tego. Ni­gdy tego nie zro­bię.

Ku jej prze­ra­że­niu pod­niósł się na kolana. Przy­kuc­nął niczym jakaś kosz­marna ropu­cha, okrwa­wiony i uśmiech­nięty. Przy­glą­dał się jej.

Sporo w cie­bie zain­we­sto­wa­łem. Czas i pie­nią­dze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci napeł­nia żołą­dek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspa­nia­łym kraju? Więk­szość dzie­cia­ków w twoim wieku nic jesz­cze nie widziała, a ty i ow­szem. Ale czy ty się cze­goś uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypeł­niasz swoje obo­wiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić. Pamię­taj o tym, co ci powie­dzia­łem – zaczniesz na sie­bie zara­biać.

Pod­niósł się na równe nogi, potężny męż­czy­zna z dłońmi zaci­śnię­tymi w pię­ści.

Teraz tatuś musi cię uka­rać. Zro­bił chwiejny krok w jej stronę. Byłaś nie­grzeczną dziew­czynką. Następny krok. Bar­dzo nie­grzeczną dziew­czynką.

Obu­dził ją jej wła­sny krzyk.

Zlana potem, drżała z zimna i prze­ra­że­nia. Chwy­tała łap­czy­wie powie­trze, zma­gała się gwał­tow­nie z pościelą, którą owi­nęła wokół sie­bie, gdy rzu­cała się przez sen.

On cza­sami ją wią­zał. Przy­po­mniaw­szy sobie o tym, jęk­nęła cicho i z jesz­cze więk­szą pasją zaczęła zdzie­rać z sie­bie prze­ście­ra­dło.

Uwol­niona, sto­czyła się z łóżka i przy­kuc­nęła na pod­ło­dze, niczym kobieta gotowa do ucieczki lub walki.

– Świa­tła! Pełna moc. O Boże, Boże…

Ogromny piękny pokój wypeł­nił się bla­skiem, który prze­go­nił ostat­nie ślady ciem­no­ści. Mimo to Eve roz­glą­dała się uważ­nie, szu­ka­jąc duchów, które wciąż napa­wały ją stra­chem.

Powstrzy­mała napły­wa­jące do oczu łzy. Były bez­u­ży­teczne, sta­no­wiły oznakę sła­bo­ści. Nie mogła dać się zastra­szyć snom. I duchom.

Wciąż jed­nak drżała, gdy pod­nio­sła się z kucek i usia­dła na skraju wiel­kiego łóżka.

Wiel­kiego i pustego, bo Roarke był w Irlan­dii – pod­jęta przez nią próba spę­dze­nia w tym miej­scu samot­nej nocy bez kosz­ma­rów skoń­czyła się dru­zgo­cącą klę­ską.

Czy to ozna­cza, że jestem żało­snym tchó­rzem? – zasta­na­wiała się. Idiotką? Czy po pro­stu mężatką?

Kiedy gruby kocur, Gala­had, trą­cił ją swym wiel­kim łbem w ramię, przy­gar­nęła go. Porucz­nik Eve Dal­las, poli­cjantka z jede­na­sto­let­nim sta­żem, sie­działa na łóżku i tuliła do sie­bie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocie­sze­nia u plu­szo­wej maskotki.

Mdło­ści pod­cho­dziły jej do gar­dła. Koły­sała się jed­no­staj­nie, pró­bu­jąc powstrzy­mać wymioty, nie pozwo­lić, by upo­ko­rzyło ją wła­sne ciało.

– Zegar – rzu­ciła w powie­trze, a wyświe­tlacz obok jej łóżka zapło­nął zie­lo­nym świa­tłem. Pierw­sza pięt­na­ście. Świet­nie. Minęła led­wie godzina, odkąd poło­żyła się spać.

Odło­żyła kota na bok i wstała. Ostroż­nie, niczym sta­ruszka, zstą­piła z pode­stu i prze­szła do łazienki. Popro­siła o lodo­wato zimną wodę i obmy­wała nią twarz, pod­czas gdy Gala­had uło­żył się mię­dzy jej nogami niczym gruba, puchata poduszka.

Eve sie­działa przez chwilę w bez­ru­chu, wsłu­chana w mru­cze­nie zado­wo­lo­nego kocura, wresz­cie pod­nio­sła głowę i spoj­rzała na swe odbi­cie w lustrze. Jej twarz była nie­mal rów­nie bez­barwna jak woda, która cie­kła z kranu. Ciemne oczy miała pod­krą­żone, prze­krwione ze zmę­cze­nia. Włosy zbiły się w jedną zmierz­wioną masę, kości wyda­wały się zbyt ostre, zbyt bli­skie powierzchni. Usta za duże, nos zwy­czajny.

Do dia­bła, co takiego widział w niej w Roarke? – zasta­na­wiała się.

Mogła do niego zadzwo­nić. W Irlan­dii minęła już szó­sta rano, a mąż Eve był ran­nym ptasz­kiem. Zresztą nawet gdyby go obu­dziła, nie miałby do niej pre­ten­sji. Mogła uru­cho­mić łącze i wybrać numer, a na ekra­nie poja­wi­łaby się jego twarz.

A on zoba­czyłby w jej oczach kosz­mar. Co by im z tego przy­szło?

Ktoś, kto jest wła­ści­cie­lem więk­szej czę­ści zna­nego wszech­świata, ma prawo do spo­koj­nej podróży, pod­czas któ­rej nie będzie drę­czyć go żona. W tym przy­padku do wyjazdu zmu­siło go coś wię­cej niż inte­resy. Uczest­ni­czył w uro­czy­sto­ści pogrze­bo­wej przy­ja­ciela i z pew­no­ścią wolałby unik­nąć dodat­ko­wych stre­sów czy zmar­twień.

Choć ni­gdy o tym nie roz­ma­wiali, wie­działa, że ogra­ni­czył kil­ku­dniowe podróże do nie­zbęd­nego mini­mum. Kosz­mary nie nawie­dzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok.

Ni­gdy dotąd nie miała takiego snu jak dzi­siaj, kiedy ojciec mówił do niej już po śmierci. Mówił rze­czy, które – była tego nie­mal pewna – powta­rzał czę­sto za życia. Przy­pusz­czała, że dok­tor Mira, psy­cho­log nowo­jor­skiej poli­cji, spę­dzi­łaby cały dzień na bada­niu zna­czeń i sym­bo­liki tego snu.

To też w niczym by mi nie pomo­gło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klej­not dla sie­bie. Weź­mie prysz­nic, potem zabie­rze ze sobą kota i wyj­dzie na pię­tro, do swego gabi­netu. Tam oboje wycią­gną się na fotelu i prze­śpią jakoś resztę nocy.

Do rana kosz­mar straci swą moc.

Pamię­taj, co ci powie­dzia­łem.

Nie mogę, pomy­ślała Eve, wcho­dząc pod prysz­nic i zama­wia­jąc wodę o tem­pe­ra­tu­rze trzy­dzie­stu stopni. Nie mogę.

Nie mogła i nie chciała.

Była już nieco spo­koj­niej­sza, gdy wyszła spod prysz­nica i – choć uwa­żała to za żało­sny gest – wło­żyła koszulę męża. Pod­no­siła wła­śnie kota, gdy roz­brzmiał sygnał łącza umiesz­czo­nego obok łóżka.

Roarke, pomy­ślała ura­do­wana.

Potarła policz­kiem o głowę Gala­hada i ode­brała tele­fon.

– Dal­las, słu­cham?

– Wia­do­mość dla porucz­nik Eve Dal­las…

* * *

Śmierć przy­cho­dziła nie tylko w snach.

Eve stała teraz nad nią, w świe­żym powie­trzu wcze­snego czerw­co­wego poranka. Poli­cyjna taśma odgra­dzała część chod­nika i kolo­rowe rabatki z petu­niami zdo­bią­cymi wej­ście do budynku. Eve miała szcze­gólną sła­bość do petu­nii, oba­wiała się jed­nak, że tym razem nie popra­wią jej nastroju. Ani teraz, ani jesz­cze przez jakiś czas.

Kobieta leżała twa­rzą do ziemi. Sądząc po uło­że­niu ciała i ilo­ści krwi roz­bry­zga­nej na beto­nie, nie­wiele z tej twa­rzy zostało. Eve spoj­rzała w górę, na ele­gancki, szary wie­żo­wiec z pół­ko­li­stymi bal­ko­nami i srebr­nymi wstę­gami wind. Dopóki nie ustalą toż­sa­mo­ści zmar­łej, nie będą mogli okre­ślić, skąd dokład­nie spa­dła. Albo wysko­czyła. Albo została wypchnięta.

Eve miała tylko pew­ność, że był to bar­dzo długi upa­dek.

– Sprawdź­cie odci­ski pal­ców – pole­ciła.

Spoj­rzała na Peabody, która przy­kuc­nęła obok ciała i otwo­rzyła torbę ze sprzę­tem zabez­pie­cza­ją­cym. Czapka poli­cyjna leżała ide­al­nie na jej równo przy­cię­tych wło­sach. Ma pewne ręce, pomy­ślała Eve, i pewne oko.

– Może zaj­miesz się usta­le­niem czasu śmierci.

Zasko­czona asy­stentka pod­nio­sła na nią wzrok.

– Ja?

– Ustal toż­sa­mość ofiary i czas zgonu. Spo­rządź opis miej­sca wypadku i ciała.

Mimo ponu­rych oko­licz­no­ści Peabody była wyraź­nie pod­eks­cy­to­wana tym zada­niem.

– Tak jest. Pani porucz­nik, poli­cjant, który poja­wił się tu jako pierw­szy, ma poten­cjal­nego świadka.

– Świadka z góry czy z dołu?

– Z dołu.

– Dobra, zajmę się tym. – Jesz­cze przez chwilę Eve stała jed­nak w miej­scu, obser­wu­jąc poczy­na­nia Peabody, która zdej­mo­wała odci­ski pal­ców mar­twej kobiety. Choć jej dło­nie i stopy zabez­pie­czone były spe­cjal­nymi ochra­nia­czami, uni­kała kon­taktu z cia­łem zmar­łej i prze­pro­wa­dziła całą ope­ra­cję szybko i zręcz­nie.

Eve ski­nęła głową z apro­batą i prze­szła do umun­du­ro­wa­nych poli­cjan­tów, któ­rzy ota­czali miej­sce wypadku. Choć docho­dziła dopiero trze­cia nad ranem, na ulicy zebrała się już grupka gapiów. Poja­wili się także pierwsi dzien­ni­ka­rze: wykrzy­ki­wali pyta­nia w stronę Eve i pró­bo­wali zdo­być choćby garść infor­ma­cji, które mogliby umie­ścić w poran­nych wyda­niach dzien­ni­ków.

Jakiś ambitny stra­ga­niarz wyko­rzy­stał sytu­ację i uru­cho­mił prze­no­śne sto­isko z prze­ką­skami. Nad jego gril­lem uno­sił się dym prze­sy­cony zapa­chem sojo­wych kieł­ba­sek i cebuli. Naj­wy­raź­niej nie bra­ko­wało mu klien­tów.

W roku 2059 śmierć na­dal budziła zain­te­re­so­wa­nie żywych i tych, któ­rzy wie­dzieli, jak zro­bić na niej inte­res.

Ulicą prze­mknęła tak­sówka; kie­rowca nawet nie przy­ha­mo­wał, by przyj­rzeć się zbie­go­wi­sku. Gdzieś z dala dobie­gało zawo­dze­nie syreny poli­cyj­nej.

Eve odwró­ciła się do jed­nego z poli­cjan­tów.

– Podobno mamy świadka.

– Tak jest. Sier­żant Young zapro­wa­dził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzu­cili się na nią dzien­ni­ka­rze.

– Dobrze. – Eve spoj­rzała na twa­rze ludzi zgro­ma­dzo­nych za poli­cyjną barierką. Widziała na nich prze­ra­że­nie, eks­cy­ta­cję, cie­ka­wość i pewien rodzaj ulgi.

Ja żyję, a ty nie.

Otrzą­snęła się z tych roz­my­ślań i poszła odszu­kać sier­żanta Younga oraz świadka.

Wziąw­szy pod uwagę oko­licę, w jakiej doszło do wypadku – bo mimo ele­ganc­kiego wyglądu i kwiet­nych raba­tek wie­żo­wiec stał na skraju dziel­nicy o nie naj­lep­szej repu­ta­cji – spo­dzie­wała się ujrzeć osobę do towa­rzy­stwa albo jakąś nar­ko­mankę.

Nie przy­pusz­czała, że zoba­czy drobną, dobrze ubraną blon­dynkę o ład­nej i zna­jo­mej twa­rzy.

– Dok­tor Dimatto.

– Porucz­nik Dal­las? – Louise Dimatto prze­chy­liła głowę, a rubi­nowe kol­czyki w jej uszach bły­snęły jak kro­ple krwi. – Wcho­dzisz do środka czy ja wycho­dzę na zewnątrz?

Eve wska­zała kciu­kiem na zewnątrz i otwo­rzyła sze­rzej drzwi samo­chodu.

– Pro­szę wyjść.

Poznały się minio­nej zimy, w kli­nice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o ura­to­wa­nie jak naj­więk­szej liczby bez­dom­nych i bie­da­ków. Była bogata i pocho­dziła z dobrej rodziny. Eve wie­działa jed­nak, że Louise nie boi się ubru­dzić sobie rąk. Omal nie zgi­nęła, poma­ga­jąc Eve pod­czas paskud­nej wojny, którą ta sto­czyła tej trud­nej zimy.

Eve ogar­nęła spoj­rze­niem jaskra­wo­czer­woną suk­nię Louise.

– Wizyta domowa?

– Randka. Nie­któ­rzy z nas pró­bują pro­wa­dzić nor­malne życie towa­rzy­skie.

– Jak poszło?

– Wzię­łam tak­sówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka prze­cią­gnęła dło­nią przez swe krót­kie bursz­ty­nowe włosy. – Dla­czego więk­szość z nich jest taka nudna?

– Wiesz, to pyta­nie, które drę­czy mnie dniem i nocą. – Kiedy Louise się roze­śmiała, Eve odpo­wie­działa jej uśmie­chem: – Miło cię znów zoba­czyć… mimo wszystko.

– Mia­łam nadzieję, że wpad­niesz kie­dyś do kli­niki, prze­ko­nasz się, jakie uspraw­nie­nia mogłam wpro­wa­dzić dzięki two­jej… daro­wiź­nie.

– Myśla­łam, że w więk­szo­ści cywi­li­zo­wa­nych kra­jów nazywa się to szan­ta­żem.

– Szan­taż, daro­wi­zna… Nie dzielmy włosa na czworo. Pomo­głaś ura­to­wać kilka ludz­kich ist­nień. To powinno być rów­nie satys­fak­cjo­nu­jące jak łapa­nie tych, któ­rzy je nisz­czą.

– Dzi­siaj wła­śnie jedno stra­ci­li­śmy. – Eve odwró­ciła się, spoj­rzała na nie­ru­chome ciało. – Co o niej wiesz?

– Wła­ści­wie nic. Myślę, że miesz­kała w tym budynku, ale nie wygląda teraz naj­le­piej, więc nie mogę być pewna. – Louise wzięła głę­boki oddech i poma­so­wała dło­nią kark. – Prze­pra­szam, ale muszę tro­chę ochło­nąć. Nie zda­rzyło mi się jesz­cze, żeby czy­jeś ciało spa­dło nie­mal pro­sto na moją głowę. Wiele razy widzia­łam ludzką śmierć, czę­sto gwał­towną i bole­sną, ale to było…

– Rozu­miem. Chcesz usiąść? Napić się kawy?

– Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opo­wiem. – Louise uspo­ko­iła się, ścią­gnęła ramiona, wypro­sto­wała lekko plecy. – Byłam na randce z pew­nym face­tem, zje­dli­śmy razem kola­cję i poje­cha­li­śmy do klubu w cen­trum. Było tak nudno, że w końcu zde­cy­do­wa­łam się wró­cić do domu i zamó­wi­łam tak­sówkę. Przy­je­cha­łam tu około pierw­szej trzy­dzie­ści.

– Miesz­kasz w tym budynku?

– Tak, na dzie­sią­tym pię­trze. Miesz­ka­nie sto pięć. Zapła­ci­łam tak­sów­ka­rzowi, wysia­dłam. To była cie­pła noc. Pomy­śla­łam, taka piękna noc, a ja stra­ci­łam ją przez tego nudzia­rza. Sta­łam więc przez kilka minut na chod­niku i zasta­na­wia­łam się, czy powin­nam wejść do środka, czy wybrać się na spa­cer. W końcu posta­no­wi­łam wje­chać na górę, zro­bić sobie drinka i posie­dzieć na bal­ko­nie. Odwró­ci­łam się, zro­bi­łam krok w stronę drzwi. Nie wiem, dla­czego spoj­rza­łam do góry, nic nie sły­sza­łam. Ale spoj­rza­łam, a ona wła­śnie leciała, z wło­sami roz­wia­nymi jak skrzy­dła. To trwało led­wie kilka sekund; nim zro­zu­mia­łam, co widzę, ude­rzyła już w zie­mię.

– Nie wiesz, skąd wypa­dła?

– Nie. Leciała w dół, bar­dzo szybko. Jezu, Dal­las… – Louise musiała prze­rwać na moment, odsu­nąć sprzed oczu natrętny obraz. – Ude­rzyła tak mocno… To był dźwięk, który jesz­cze przez długi czas będę sły­szeć w snach. Upa­dła nie dalej jak dwa metry od miej­sca, w któ­rym sta­łam. – Znów wzięła głę­boki oddech, zmu­siła się do spoj­rze­nia na ciało. W jej oczach obok zgrozy poja­wiło się współ­czu­cie. – Ludzie myślą, że doszli już do gra­nic swo­ich moż­li­wo­ści. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto spró­bo­wać jesz­cze raz.

– Myślisz, że ona sama wysko­czyła?

Louise powró­ciła spoj­rze­niem do twa­rzy Eve.

– Tak, chyba tak… Jak już powie­dzia­łam, nic nie sły­sza­łam. Żad­nego krzyku, pła­czu. Nic tylko trze­pot wło­sów na wie­trze. Chyba wła­śnie dla­tego spoj­rza­łam w górę – zasta­na­wiała się gło­śno Louise. – Więc jed­nak coś usły­sza­łam. Trze­po­tały na wie­trze, jak skrzy­dła.

– Co zro­bi­łaś potem?

– Spraw­dzi­łam jej puls. – Louise wzru­szyła ramio­nami. – Wie­dzia­łam, że nie żyje, ale i tak spraw­dzi­łam. Potem wyję­łam łącze i skon­tak­to­wa­łam się z poli­cją. Myślisz, że ktoś ją wypchnął? No tak, dla­tego tu jesteś.

– Na razie nic jesz­cze nie myślę. – Eve spoj­rzała ponow­nie na budy­nek. Gdy przy­je­chała na miej­sce wypadku, w kilku oknach pło­nęło już świa­tło, teraz dołą­czyły do nich kolejne, tak że wie­żo­wiec wyglą­dał jak ogromna srebrno-czarna sza­chow­nica posta­wiona na sztorc. – Wydział zabójstw zawsze zaj­muje się takimi wypad­kami. To stan­dar­dowa pro­ce­dura. No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś pro­chy, prze­śpij się. Nie roz­ma­wiaj z dzien­ni­ka­rzami, gdyby zdo­byli od kogoś twoje nazwi­sko.

– Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już… kiedy będzie­cie wie­dzieć, co się z nią stało?

– Tak, zro­bię to. Chcesz, żeby odpro­wa­dził cię któ­ryś z moich ludzi?

– Nie, dzięki. – Louise rzu­ciła ostat­nie spoj­rze­nie na ciało. – Nie była to udana noc, ale prze­ży­łam już gor­sze.

– Rozu­miem.

– Pozdro­wie­nia dla Roarke’a – dodała Louise i ruszyła w stronę wej­ścia do budynku.

Jej miej­sce u boku Eve zajęła Peabody.

– Znamy już toż­sa­mość ofiary, pani porucz­nik. Bryna Ban­khead, lat dwa­dzie­ścia trzy, rasy mie­sza­nej. Samotna. Zaj­mo­wała apar­ta­ment 1207 w tym budynku. Pra­co­wała u Saksa przy Pią­tej Alei. Bie­li­zna. Usta­li­łam czas zgonu na pierw­szą pięt­na­ście.

– Pierw­szą pięt­na­ście? – powtó­rzyła Eve i pomy­ślała o zie­lo­nym wyświe­tla­czu zegara przy jej łóżku.

– Tak jest. Robi­łam wszyst­kie pomiary dwu­krot­nie.

Eve zmarsz­czyła czoło, spo­glą­da­jąc na sprzęt pomia­rowy i na kałużę krwi obok ciała.

– Świa­dek zeznała, że wypa­dek miał miej­sce około pierw­szej trzy­dzie­ści. Kiedy ode­brano zgło­sze­nie?

Zakło­po­tana Peabody połą­czyła się z cen­tralą, by usta­lić czas zgło­sze­nia.

– Pierw­sza trzy­dzie­ści sześć – odparła po chwili i wes­tchnęła ciężko. – Musia­łam spie­przyć coś przy pomia­rach – zaczęła. – Prze­pra­szam…

– Nie prze­pra­szaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spie­przy­łaś. – Eve przy­kuc­nęła, otwo­rzyła wła­sną torbę ze sprzę­tem pomia­ro­wym i wyjęła swoje przy­rządy. Prze­pro­wa­dziła test po raz trzeci, oso­bi­ście.

– Usta­li­łaś czas zgonu pra­wi­dłowo. Do ofi­cjal­nej doku­men­ta­cji – kon­ty­nu­owała, włą­cza­jąc nagry­wa­nie. – Ofiara ziden­ty­fi­ko­wana jako Bryna Ban­khead, przy­czyna śmierci nie­okre­ślona. Czas zgonu – pierw­sza pięt­na­ście, usta­lony przez sier­żant Delię Peabody i pro­wa­dzącą śledz­two porucz­nik Eve Dal­las. Prze­wróćmy ją na plecy, Peabody.

Asy­stentka prze­łknęła z tru­dem ślinę, powstrzy­mu­jąc pyta­nia, które cisnęły jej się na usta, i nud­no­ści pod­cho­dzące do gar­dła. Na moment oczy­ściła umysł z wszel­kich uczuć, póź­niej jed­nak pamię­tała, że przy­po­mi­nało to prze­wra­ca­nie torby peł­nej poła­ma­nych paty­ków pły­wa­ją­cych w gęstej cie­czy.

– Ude­rze­nie znisz­czyło w znacz­nym stop­niu twarz ofiary.

– Boziu… – jęk­nęła słabo Peabody.

– Koń­czyny i tułów także zostały poważ­nie uszko­dzone, trudno więc okre­ślić w tej chwili, czy przed śmier­cią ofiara odnio­sła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma kol­czyki. – Eve wyjęła małe szkło powięk­sza­jące, przyj­rzała się z bli­ska uszom kobiety. – Wie­lo­barwne kamie­nie w zło­tych opra­wach, tak jak oczko pier­ścionka na środ­ko­wym palcu pra­wej dłoni.

Pochy­liła się niżej, tak że jej usta doty­kały nie­mal szyi ofiary. Peabody tym­cza­sem musiała się zma­gać z drugą falą mdło­ści.

– Pani porucz­nik…

– Per­fumy. Uży­wała per­fum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierw­szej w nocy cho­dzisz po swoim miesz­ka­niu w dro­gich kol­czy­kach, do tego wyper­fumowana?

– Jeśli o pierw­szej w nocy jesz­cze nie śpię, to zazwy­czaj cho­dzę po miesz­ka­niu w moich plu­szo­wych kap­ciach. Chyba że…

– Tak. – Eve pod­nio­sła się z klę­czek. – Chyba że masz towa­rzy­stwo. – Odwró­ciła się do tech­nika z ekipy medycz­nej. – Zabierz­cie ją. Chcę, żeby jak naj­szyb­ciej prze­pro­wa­dzono sek­cję. Niech spraw­dzą dobrze, czy przed śmier­cią miała jakieś kon­takty sek­su­alne i czy nie była wcze­śniej raniona. Peabody, my tym­cza­sem obej­rzymy sobie jej miesz­ka­nie.

– Nie wysko­czyła sama.

– Wszystko na to wska­zuje. – Weszły do holu. Małe ciche pomiesz­cze­nie znaj­do­wało się pod stałą obser­wa­cją kamer. – Potem dostar­czysz mi dys­kietki ochrony. – Eve zwró­ciła się do asy­stentki. – Na razie tylko te z holu i z dwu­na­stego pię­tra.

W ciszy prze­szły do windy, Eve zamó­wiła dwu­na­ste pię­tro. Peabody prze­stę­po­wała z nogi na nogę, wresz­cie się ode­zwała, siląc się na swo­bodny ton:

– No tak… Będziesz wzy­wać tych z działu elek­tro­nicz­nego?

Eve wło­żyła ręce do kie­szeni i wbiła wzrok w wypo­le­ro­wane meta­lowe drzwi windy. Roman­tyczny zwią­zek Peabody z Ianem McNa­bem, detek­ty­wem z Wydziału Prze­stępstw Elek­tro­nicz­nych, roz­le­ciał się ostat­nio z wiel­kim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcze­śniej wysłu­chać jej rad, pomy­ślała gorzko Eve, nie­speł­niona miłość dwojga poli­cjan­tów nie leża­łaby teraz w gru­zach, bo w ogóle nie mia­łaby miej­sca.

– Daj sobie spo­kój, Peabody.

– To racjo­nalne pyta­nie zwią­zane ści­śle z pro­ce­durą, a nie z… niczym innym. – Peabody prze­ma­wiała sztyw­nym tonem, w któ­rym kryło się jed­no­cze­śnie obu­rze­nie, zra­nione uczu­cia i złość.

Jest w tym naprawdę dobra, pomy­ślała Eve.

– Jeśli jako inspek­tor pro­wa­dzący to śledz­two uznam, że nie­zbędna jest nam pomoc wydziału elek­tro­nicz­nego, z pew­no­ścią sko­rzy­stam z tej pomocy.

– Mogła­byś popro­sić o kogoś innego, a nie tego, któ­rego imie­nia nie chcę nawet gło­śno wyma­wiać – mruk­nęła Peabody.

– Feeney zarzą­dza WPE. Nie będę mu mówić, któ­rego ze swych ludzi ma odde­le­go­wać do tej sprawy. Do dia­bła, Peabody, wcze­śniej czy póź­niej tra­fisz na McNaba i będziesz musiała z nim pra­co­wać i dla­tego wła­śnie nie powin­naś była ni­gdy pozwo­lić, żeby cię prze­le­ciał.

– Mogę z nim pra­co­wać. Wcale mi to nie prze­szka­dza – oświad­czyła Peabody z mocą, opusz­cza­jąc windę. – Jestem pro­fe­sjo­na­listką, w odróż­nie­niu od osób, które zawsze się mądrzą i popi­sują, a w dodatku przy­cho­dzą do pracy w dzi­wacz­nych ubra­niach.

Eve sta­nęła przed drzwiami miesz­ka­nia Ban­khead i unio­sła lekko brwi.

– Twier­dzisz, że nie jestem pro­fe­sjo­na­listką?

– Nie, skąd! Ja… – Peadoby roz­luź­niła nagle ramiona, a do jej oczu powró­cił uśmiech. – Ni­gdy nie nazwa­ła­bym two­ich ubrań dzi­wacz­nymi, Dal­las, choć jestem nie­mal pewna, że masz na sobie męską koszulę.

– No dobrze, skoro już prze­szła ci złość, to włą­czę z powro­tem nagry­wa­nie. Otwie­ram drzwi do miesz­ka­nia ofiary za pomocą uni­wer­sal­nego kodu – oświad­czyła Eve, otwie­ra­jąc zamki. Uchy­liła drzwi i przyj­rzała im się uważ­nie. – Wewnętrzny łań­cuch i zatrza­ski nie były uży­wane. Świa­tła w holu i pokoju są przy­ga­szone. Co czu­jesz, Peabody?

– Hm… świeczki, może per­fumy.

– Co widzisz?

– Ład­nie urzą­dzone miesz­ka­nie. Obraz przed­sta­wia… ukwie­coną wio­senną łąkę. Na sto­liku obok sofy stoją dwa kie­liszki i otwarta butelka wina, co ozna­cza, że ofiara miała tego wie­czoru towa­rzy­stwo.

– Dobrze. – Choć Eve miała nadzieję, że asy­stentka wycią­gnie nieco dalej idące wnio­ski, ski­nęła głową. – Co sły­szysz?

– Muzykę. Działa sys­tem audio. Skrzypce i for­te­pian. Nie roz­po­znaję melo­dii.

– Nie cho­dzi o kon­kretną melo­dię, tylko o jej nastrój – odparła Eve. – Romans. Rozej­rzyj się jesz­cze raz wokół sie­bie. Wszystko jest na swoim miej­scu, czy­ste, ele­ganc­kie, zor­ga­ni­zo­wane. Zosta­wiła jed­nak otwartą butelkę wina i uży­wane kie­liszki. Dla­czego?

– Nie miała oka­zji, by je uprząt­nąć.

– Ani wyłą­czyć muzyki i świa­tła. – Eve prze­szła dalej, zaj­rzała do kuchni przy­le­ga­ją­cej do pokoju. Blat był czy­sty i pusty, leżał na nim tylko kor­ko­ciąg i korek. – Kto otwo­rzył wino, Peabody?

– Naj­praw­do­po­dob­niej jej towa­rzysz. Gdyby zro­biła to sama, to bio­rąc pod uwagę stan całego miesz­ka­nia, scho­wa­łaby kor­ko­ciąg, a korek wyrzu­ciła do śmieci.

– Mmm… Drzwi na bal­kon w salo­nie zamknięte i zabez­pie­czone od wewnątrz. Jeśli było to samo­bój­stwo albo nie­szczę­śliwy wypa­dek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy sypial­nię.

– Nie uwa­żasz, żeby to było samo­bój­stwo albo wypa­dek?

– Na razie nic nie uwa­żam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która utrzy­muje swoje miesz­ka­nie w ide­al­nej czy­sto­ści, i że dowody wska­zują na to, że spę­dziła przy­naj­mniej część tego wie­czoru w czy­imś towa­rzy­stwie.

Eve prze­szła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zda­wały się uno­sić w lek­kim wie­trze wpa­da­ją­cym do pokoju przez otwarte drzwi bal­konu. Łóżko było zasłane, a roz­rzu­cona pościel pokryta set­kami różo­wych płat­ków róż. Obok łóżka leżały czarna sukienka, czarna bie­li­zna i czarne buty wie­czo­rowe. Pod ścia­nami migo­tały dopa­la­jące się świece.

– Prze­pro­wadź ana­lizę miej­sca zbrodni – pole­ciła Eve.

– Wygląda na to, że przed śmier­cią ofiara odby­wała lub zamie­rzała odbyć sto­su­nek sek­su­alny. Ani tutaj, ani w salo­nie nie widać żad­nych śla­dów walki, co ozna­cza, że sto­su­nek odbył się lub był pla­no­wany za zgodą obu stron.

– To nie był seks, Peabody. To było uwo­dze­nie. Będziemy musieli dowie­dzieć się, kto uwiódł kogo. Zba­daj całe miesz­ka­nie, a potem załatw mi te dys­kietki ochrony. – Eve nało­żyła na ręce sub­stan­cję zabez­pie­cza­jącą i otwo­rzyła szu­fladę w sto­liku noc­nym. – Szu­flada ze skar­bami.

– Słu­cham?

– Szu­flada seksu, Peabody. Zapasy samot­nej dziew­czyny, mię­dzy innymi kon­domy. Ofiara lubiła męż­czyzn. Kilka bute­lek sma­ko­wych olej­ków do ciała, wibra­tor na wypa­dek, gdyby musiała lub chciała zaspo­koić się sama, maść dopo­chwowa. Stan­dar­dowe, powie­dzia­ła­bym nawet kon­ser­wa­tywne przy­bory. Żad­nych gadże­tów czy mate­ria­łów, które wska­zy­wa­łyby, że ofiara pre­fe­ro­wała kon­takty z tą samą płcią.

– Więc jej towa­rzysz był męż­czy­zną.

– Albo kobietą, która chciała posze­rzyć hory­zonty Ban­khead. Dowiemy się tego, kiedy obej­rzymy mate­riał z kamer ochrony. Może dopi­sze nam szczę­ście i przy sek­cji zwłok leka­rze znajdą coś w niej.

Eve weszła do łazienki sąsia­du­ją­cej z sypial­nią. Była lśniąco czy­sta, nawet obszyte wstąż­kami ręcz­niki wisiały w ide­al­nym porządku. Na pół­kach stały kolo­rowe mydełka w wymyśl­nych opa­ko­wa­niach, per­fu­mo­wane kremy w szkla­nych i srebr­nych sło­ikach.

– Przy­pusz­czam, że jej part­ner nie przy­cho­dził się tutaj umyć. Spro­wadź tu ekipę – pole­ciła. – Niech spraw­dzą, czy nasz Romeo nie zosta­wił jed­nak śla­dów. – Otwo­rzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekar­stwami, przej­rzała zawar­tość. Zwy­kłe pod­ręczne środki, nic cięż­kiego. Pół­roczny zapas dwu­dzie­sto­ośmio­dnio­wych table­tek anty­kon­cep­cyj­nych.

Szu­flada obok umy­walki wypeł­niona była sta­ran­nie uło­żo­nymi kosme­ty­kami. Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twa­rzy i ciała.

Spę­dzała przed tym lustrem mnó­stwo czasu, roz­my­ślała Eve. Sądząc po małej czar­nej sukience, winie i świecz­kach, wyjąt­kowo dużo czasu spę­dziła tu minio­nego wie­czoru. Przy­go­to­wu­jąc się dla męż­czy­zny.

Eve powró­ciła do łącza umiesz­czo­nego w sypialni i odtwo­rzyła ostat­nią roz­mowę. Stała w bez­ru­chu i słu­chała, jak śliczna Bryna Ban­khead, odziana w małą czarną, roz­ma­wia o pla­nach na wie­czór z bru­netką o imie­niu CeeCee.

Jestem tro­chę zde­ner­wo­wana, ale przede wszyst­kim pod­nie­cona. Wresz­cie się spo­tkamy. Jak wyglą­dam?

Wyglą­dasz cudow­nie, Bry. Pamię­taj tylko, że praw­dziwa randka to co innego niż elek­tro­niczny flirt. Nie spiesz się, dziś wie­czo­rem pozwól mu tylko na kola­cję w jakiejś restau­ra­cji, dobrze?

Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jak­bym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze sobą tak wiele wspól­nego i kore­spon­du­jemy już od tygo­dni. Poza tym to ja zapro­po­no­wa­łam to spo­tka­nie, a on powie­dział, byśmy spo­tkali się w jakimś publicz­nym miej­scu, żebym nie czuła się skrę­po­wana. Jest taki tro­skliwy, taki roman­tyczny. Boże, spóź­nię się. Nie­na­wi­dzę się spóź­niać. Muszę iść.

Nie zapo­mi­naj o niczym. Chcę znać szcze­góły.

Jutro opo­wiem ci o wszyst­kim. Życz mi szczę­ścia, CeeCee. Naprawdę myślę, że to może być wła­śnie ten.

– Tak – mruk­nęła Eve, wyłą­cza­jąc łącze. – Ja też tak myślę.

2

Po powro­cie do swego gabi­netu w komen­dzie Eve przej­rzała dys­kietki ochrony z dnia poprze­dza­ją­cego noc mor­der­stwa. Ludzie wcho­dzili i wycho­dzili. Miesz­kańcy i goście. Jej uwagę przy­kuły dwie szczu­płe, bliź­nia­czo podobne blon­dynki, które prze­cha­dzały się po holu jako osoby do towa­rzy­stwa. Podwójna przy­jem­ność, pomy­ślała, obser­wu­jąc, jak jedna z nich roz­ma­wia przez tele­fon, druga zaś notuje czas i miej­sce następ­nego spo­tka­nia.

Bryna Ban­khead wpa­dła do holu o szó­stej czter­dzie­ści pięć, z całą stertą zaku­pów i uro­czym rumień­cem na buzi.

Szczę­śliwa, pomy­ślała Eve. Pod­nie­cona. Chce jak naj­szyb­ciej wje­chać na górę, wyjąć nowe ubra­nia i się nimi nacie­szyć. Wyką­pie się, zrobi sobie maki­jaż, kilka razy zmieni zda­nie co do kre­acji, którą powinna wło­żyć na wie­czór. Może przy­go­tuje jakąś drobną prze­ką­skę, by nerwy nie ści­skały jej zbyt mocno żołądka.

Typowa samotna kobieta w ocze­ki­wa­niu na randkę. Kobieta, która nie wie, że nim noc dobie­gnie końca, będzie tylko kolej­nym nume­rem w poli­cyj­nej sta­ty­styce.

Tuż przed siódmą trzy­dzie­ści do holu weszła Louise. Ona także poru­szała się szybko – ale robiła to zawsze. W jej oczach nie było rado­snego bły­sku, eks­cy­ta­cji wywo­ła­nej zbli­ża­ją­cym się spo­tka­niem. Wyda­wała się roz­pro­szona i zmę­czona.

Dok­tor Dimatto nie nio­sła żad­nych zaku­pów, zauwa­żyła Eve. Tylko sprzęt medyczny i torbę wielką jak Idaho. Nie­zbyt typowa samotna kobieta, która wyglą­dała tak, jakby z góry już zało­żyła, że czeka ją nie­udany wie­czór. I która nie wie­działa, że wie­czór ten zakoń­czy się tra­gicz­nym i prze­ra­ża­ją­cym wyda­rze­niem.

Louise była szyb­sza od Bryny. Już o ósmej trzy­dzie­ści wyszła z windy wbita w zabój­czą czer­woną sukienkę. Odświe­żona i wymu­skana, nie wyglą­dała już jak prze­pra­co­wany, oddany szczyt­nym ide­ałom krzy­żo­wiec.

Wyglą­dała bar­dzo kobieco i sek­sow­nie.

Facet, który minął ją w holu, naj­wy­raź­niej zga­dzał się z tą opi­nią. Kiedy prze­cho­dzili obok sie­bie, spo­glą­dał z apro­batą na jej kształtny tyłe­czek. Louise albo tego nie zauwa­żyła, albo wcale jej to nie obcho­dziło, nie zaszczy­ciła go bowiem nawet naj­mniej­szym spoj­rze­niem.

Z windy wysiadł także jakiś dzie­ciak, na oko osiem­na­sto­letni. Ubrany był w czarny skó­rzany kom­bi­ne­zon, pod pachą niósł sku­ter powietrzny. Rzu­cił go na pod­łogę, a gdy otwo­rzyły się przed nim drzwi holu, wsko­czył nań ze zręcz­no­ścią i wdzię­kiem, któ­rego nie mogła nie podzi­wiać, i bły­ska­wicz­nie znik­nął w ciem­no­ści nocy.

Eve sączyła powoli kawę, obser­wu­jąc, jak Bryna opusz­cza budy­nek tuż przed dzie­wiątą. Nie zwa­ża­jąc na to, że ma buty na wyso­kich obca­sach i że jeden nie­ostrożny krok może skoń­czyć się dla niej bole­snym skrę­ce­niem kostki, pra­wie bie­gła, by nie spóź­nić się na wytę­sk­nione spo­tka­nie. Jej włosy uło­żone były w sztywną, lśniącą kon­struk­cję, przy­po­mi­na­jącą wieżę z kości sło­nio­wej. Na twa­rzy o deli­kat­nej kar­me­lo­wej bar­wie pło­nęły rumieńce eks­cy­ta­cji i zde­ner­wo­wa­nia. Nio­sła małą wie­czo­rową torebkę, a jej uszy zdo­biły wie­lo­barwne kol­czyki.

– Peabody, sprawdź wszyst­kie kursy tak­só­wek w pobliżu tego budynku. Spie­szy się, więc jeśli nie była umó­wiona gdzieś w pobliżu, to na pewno wzięła tak­sówkę. – Eve zaczęła prze­su­wać szyb­ciej obraz, zwal­nia­jąc tylko wtedy, gdy ktoś wcho­dził do środka lub wycho­dził. – Była atrak­cyjną kobietą – myślała gło­śno. – Wyda­wała się dość roz­sądna, miała swoje miesz­ka­nie, dobrą pracę. Dla­czego ktoś taki szuka part­nera przez sieć?

– Łatwo ci mówić – mruk­nęła Peabody, ścią­ga­jąc na sie­bie roze­źlone spoj­rze­nie prze­ło­żo­nej. – O Jezu, Dal­las, ty jesteś mężatką. My, samotne kobiety, żyjemy w dżun­gli, peł­nej małp, wężów i pawia­nów.

– Flir­to­wa­łaś kie­dyś przez sieć?

Peabody zaszu­rała ner­wowo nogami.

– Może. I nie chcę o tym roz­ma­wiać.

Roz­ba­wiona Eve powró­ciła do śle­dze­nia nagrań z holu budynku.

– O wiele, wiele dłu­żej byłam samotną kobietą niż mężatką. Ni­gdy nie zni­ży­łam się do flirtu w sieci.

– Wielka mi sztuka, kiedy ktoś jest wysoki i szczu­pły, ma nie­sa­mo­wite kocie oczy i sek­sowny dołek w bro­dzie.

– Pod­ry­wasz mnie, Peabody?

– Mej miło­ści do cie­bie nie da się opi­sać żad­nymi sło­wami, Dal­las, ale posta­no­wi­łam, że nie będę już ni­gdy wią­zać się z poli­cjan­tami.

– Bar­dzo roz­sąd­nie. Oho, są. Zatrzy­maj obraz.

Zegar w rogu ekranu wska­zy­wał jede­na­stą trzy­dzie­ści osiem. W ciągu nie­ca­łych trzech godzin Bryna naj­wy­raź­niej zdą­żyła się już bli­żej zapo­znać ze swoim elek­tro­nicz­nym kochan­kiem. Szli objęci wpół, przy­tu­leni i roze­śmiani.

– Facet wygląda… świet­nie – oświad­czyła Peabody, pochy­la­jąc się niżej nad ekra­nem. – Speł­nie­nie marzeń każ­dej panienki. Wysoki, przy­stojny bru­net.

Eve jęk­nęła cicho. Męż­czy­zna rze­czy­wi­ście był wysoki i szczu­pły. Dłu­gie krę­cone włosy okry­wały jego ramiona wspa­niałą gęstą grzywą. Miał poetycz­nie bladą skórę, od któ­rej odci­nały się wyraź­nie małe błysz­czące szma­ragdy osa­dzone w kąciku ust i na kości policz­ko­wej, w pobliżu ucha. Tę samą zie­loną barwę miały jego oczy. Cienka linia sta­ran­nie przy­strzy­żo­nej brody bie­gła od dol­nej wargi w dół pod­bródka.

Miał na sobie ciemny gar­ni­tur i roz­piętą pod szyją koszulę – rów­nież szma­rag­do­wo­zie­loną.

– Ładna parka – dodała Peabody. – Bryna wygląda, jakby nie­źle sobie popiła.

– To coś wię­cej niż alko­hol – odparła Eve i pole­ciła, by kom­pu­ter zro­bił zbli­że­nie na twarz kobiety. – Ma w oczach nar­ko­ty­kowy błysk. On? – Zbli­że­nie na twarz męż­czy­zny. – Cał­kiem trzeźwy. Skon­tak­tuj się z kost­nicą. Chcę, żeby zwró­cili szcze­gólną uwagę na zawar­tość tok­syn w jej orga­ni­zmie. Kom­pu­ter?

Cze­kam na instruk­cje…

– Tak, tak, spró­bujmy wyko­nać pewne drobne zada­nia. – Ponie­waż od nie­dawna, po dłu­gich i usil­nych sta­ra­niach, miała wresz­cie nowy sprzęt, miała też nadzieję. – Odszu­kaj w ban­kach iden­ty­fi­ka­cyj­nych dane męż­czy­zny, któ­rego twarz znaj­duje się teraz na ekra­nie. Chcę znać jego nazwi­sko.

Otwie­ram banki iden­ty­fi­ka­cyjne. Poszu­ki­wa­nie ogra­ni­czyć do mia­sta, stanu, kraju czy Ziemi?

Eve pokle­pała meta­lową obu­dowę maszyny.

– O, to mi się podoba. Zacznijmy od Nowego Jorku. Kon­ty­nuuj prze­glą­da­nie zawar­to­ści dysku w nor­mal­nym tem­pie.

Wyko­nuję…

Kom­pu­ter mru­czał cicho, a obraz na ekra­nie znów zaczął się poru­szać. Bryna i jej towa­rzysz zatrzy­mali się przed drzwiami windy, męż­czy­zna uniósł jej dłoń do ust.

– Dobrze, teraz obraz z windy numer dwa, jede­na­sta czter­dzie­ści.

Na moni­to­rze poja­wił się widok z wnę­trza windy. Eve obser­wo­wała, jak w dro­dze na dwu­na­ste pię­tro para kochan­ków poczyna sobie coraz śmie­lej. Męż­czy­zna cało­wał deli­kat­nie czubki pal­ców Bryny, potem pochy­lił się, by wyszep­tać jej coś do ucha. W końcu to ona przy­spie­szyła tempo, przy­cią­gnęła go do sie­bie, przy­warła do jego ciała i ust.

To jej ręka wsu­nęła się pomię­dzy nich, się­gnęła w dół.

Kiedy roz­su­nęły się drzwi windy, wyto­czyli się na zewnątrz, wciąż zamknięci w uści­sku. Eve po raz kolejny popro­siła o zmianę dysku i obser­wo­wała parę kochan­ków zmie­rza­ją­cych do drzwi miesz­ka­nia. Bryna miała drobne kło­poty z roz­ko­do­wa­niem zam­ków, stra­ciła na moment rów­no­wagę i oparła się o kochanka. Kiedy weszła do środka, ten zatrzy­mał się na progu.

Dżen­tel­men w każ­dym calu, pomy­ślała Eve, z cie­płym uśmie­chem na ustach i nie­mym pyta­niem w oczach. Zapro­sisz mnie do środka?

Widziała, jak zza drzwi wysuwa się ręka Bryny, chwyta męż­czy­znę za klapy mary­narki. Wcią­gnęła go do środka i zatrza­snęła drzwi.

– To ona tego chciała – stwier­dziła Peabody, spo­glą­da­jąc spod unie­sio­nych brwi na moni­tor.

– Tak, ona tego chciała.

– Nie chcę przez to powie­dzieć, że zasłu­żyła na śmierć. Cho­dzi mi tylko o to, że on nie naci­skał. Nawet kiedy zaczęła się do niego dobie­rać w win­dzie, nie naci­skał. Więk­szość face­tów w tym momen­cie już wsa­dzi­łaby jej łap­sko pod spód­nicę.

– Więk­szość face­tów nie roz­rzuca płat­ków róż na pościeli. – Eve przy­spie­szyła nagra­nie, zatrzy­mała obraz, gdy drzwi miesz­ka­nia Bryny ponow­nie się otwo­rzyły. – Zwróć uwagę, o któ­rej godzi­nie nie­zi­den­ty­fi­ko­wany męż­czy­zna opusz­cza miesz­ka­nie ofiary. Pierw­sza trzy­dzie­ści sześć. Dokład­nie w tym samym cza­sie ode­bra­li­śmy zgło­sze­nie wypadku. Louise powie­działa, że spraw­dziła naj­pierw puls. Dajmy jej kilka sekund na otrzą­śnię­cie się z szoku, kilka sekund na podej­ście do ofiary, czas na spraw­dze­nie pulsu, a potem wycią­gnię­cie tele­fonu i wybra­nie numeru. On nie mógł wtedy zro­bić wię­cej niż wyjść z bal­konu, przejść przez miesz­ka­nie i otwo­rzyć drzwi. Kom­pu­ter, kon­ty­nuuj prze­glą­da­nie.

– Trzę­sie się – mruk­nęła Peabody.

– Tak, i mocno poci. – Ale nie bie­gnie, dopo­wie­działa Eve w myślach. Roz­glą­dał się ner­wowo na boki, gdy szedł kory­ta­rzem do windy. Lecz nie biegł.

Obser­wo­wała go, gdy jechał na dół, oparty ple­cami o ścianę, ze skó­rzaną torbą mocno przy­ci­śniętą do piersi. Nie stra­cił głowy, zauwa­żyła. Myślał dość trzeźwo, by zje­chać do pod­ziemi budynku, zamiast do holu, i wyjść z niego kory­ta­rzem prze­zna­czo­nym dla dostaw­ców, a nie głów­nymi drzwiami.

– W miesz­ka­niu nie zna­la­zły­śmy żad­nych śla­dów walki. Od chwili śmierci do momentu, gdy spa­dła na zie­mię, upły­nęło też zbyt mało czasu, by zdą­żył posprzą­tać miesz­ka­nie. Ale ona była mar­twa, nim wypa­dła z bal­konu. Nim ją wyrzu­cił – popra­wiła się Eve. – Zaży­wała nar­ko­tyki, ale w miesz­ka­niu nie było żad­nych zabro­nio­nych środ­ków. Prze­każ tym z labo­ra­to­rium, żeby spraw­dzili skład wina w butelce i kie­lisz­kach. Potem idź do domu, prze­śpij się tro­chę.

– Skon­tak­tu­jesz się z Feeneyem? Będziesz potrze­bo­wała tych z elek­tro­nicz­nego do spraw­dze­nia jej kom­pu­tera i maili, które wymie­niała z podej­rza­nym.

– Zga­dza się. – Eve wstała z krze­sła i choć wie­działa, że to błąd, zamó­wiła w auto­ku­cha­rzu jesz­cze jedną fili­żankę kawy. – Odłóż oso­bi­ste urazy na bok i bierz się do pracy.

– Była­bym wdzięczna, gdy­byś dała tę samą radę McNa­bowi.

– Robi ci pro­blemy? – Zasko­czona Eve odwró­ciła się do niej.

– Tak. No… nie­zu­peł­nie. – Peabody wypu­ściła gło­śno powie­trze. – Nie.

– Więc o co cho­dzi?

– Stara się, żebym wie­działa o wszyst­kich gorą­cych kobie­tach, z któ­rymi sypia, odkąd się roze­szli­śmy. I nie ma nawet na tyle przy­zwo­ito­ści, by powie­dzieć mi o tym pro­sto w twarz. Po pro­stu dba o to, bym usły­szała o wszyst­kim od innych.

– Wygląda na to, że już doszedł do sie­bie. Ale to ty go rzu­ci­łaś, Peabody. I spo­ty­kasz się z Char­le­sem.

– Char­les to zupeł­nie inna histo­ria – odparła Peabody z naci­skiem. Cho­dziło o sek­sow­nego męż­czy­znę do towa­rzy­stwa, który stał się jej bli­skim przy­ja­cie­lem. I który ni­gdy nie był jej kochan­kiem. – Mówi­łam ci już.

– Ale nie powie­dzia­łaś McNa­bowi. Twoja sprawa – dodała Eve szybko, kiedy jej asy­stentka otwo­rzyła usta, gotowa wdać się w dłuż­szą dys­ku­sję. – A ja nie chcę już o tym sły­szeć. Skoro McNab chce prze­le­cieć wszyst­kie kobiety w okręgu, a nie cierpi na tym jego dzia­łal­ność zawo­dowa, to już nie moja sprawa. Ani twoja, kole­żanko. Prze­każ moje pole­ce­nia do labo­ra­to­rium i idź do domu. Masz się sta­wić do pracy o ósmej zero zero.

Gdy została już sama, Eve usia­dła ponow­nie za biur­kiem.

– Kom­pu­ter, stan poszu­ki­wań iden­ty­fi­ka­cyj­nych?

Poszu­ki­wa­nia ukoń­czone w osiem­dzie­się­ciu ośmiu prze­ci­nek dwóch dzie­sią­tych pro­cent. Brak danych.

– Roz­szerz poszu­ki­wa­nia na bank iden­ty­fi­ka­cyjny stanu.

Przy­ją­łem.

Eve opa­dła na opar­cie krze­sła i pocią­gnęła łyk kawy. Miała nadzieję, że wkrótce pozna nazwi­sko tajem­ni­czego kochanka, że odda spra­wie­dli­wość Bry­nie Ban­khead.

* * *

Mimo potęż­nej dawki kofe­iny Eve zażyła wię­cej snu na pod­ło­dze swego biura niż w wiel­kim pustym łóżku w domu. Po prze­bu­dze­niu roz­sze­rzyła zakres bez­sku­tecz­nych dotąd poszu­ki­wań iden­ty­fi­ka­cyj­nych. Potem prze­szła do łazienki, umyła się, prze­cze­sała pal­cami włosy i zamó­wiła kolejną fili­żankę kawy.

Tuż po ósmej wkro­czyła do gabi­netu kapi­tana Feeneya w Wydziale Prze­stępstw Elek­tro­nicz­nych. Kapi­tan stał przed auto­ku­cha­rzem, odwró­cony do niej ple­cami. Podob­nie jak Eve ubrany był w koszulę z pod­wi­nię­tymi ręka­wami, na którą nało­żył szelki z kaburą na służ­bową broń. Jego sztywne kasz­ta­nowe włosy praw­do­po­dob­nie widziały tego ranka grze­bień, ale wcale nie wyglą­dały na bar­dziej upo­rząd­ko­wane niż fry­zura Eve.

Weszła do środka, przy­mru­żyła oczy. Wcią­gnęła powie­trze.

– Co tu tak pach­nie?

Feeney obró­cił się na pię­cie. Jego obwi­sła, poczciwa twarz wyra­żała kom­pletne zasko­cze­nie. I poczu­cie winy, pomy­ślała Eve.

– Nic. Co się dzieje?

Ponow­nie wcią­gnęła powie­trze.

– Pączki. Masz tu pączki.

– Zamknij się. Zamknij się. – Pod­szedł szybko do drzwi i je zatrza­snął. – Chcesz, żeby zle­ciał mi się tu cały wydział? – Wie­dząc, że zatrza­śnięte drzwi nie są żadną prze­szkodą dla zgłod­nia­łych poli­cjan­tów, zamknął je sta­ran­nie na dwa zamki. – Czego chcesz?

– Chcę pączka.

– Posłu­chaj, Dal­las, moja żona dostała ostat­nio fioła na punk­cie zdro­wej żyw­no­ści. W domu nie można zjeść nic prócz jakichś świństw z tofu i lio­fi­li­zo­wa­nych warzyw. Męż­czy­zna musi od czasu do czasu wchło­nąć tro­chę tłusz­czu i cukru, ina­czej cierpi na tym cały jego orga­nizm.

– Jestem po two­jej stro­nie, jak wielu innych. Daj mi pączka.

– Cho­lera. – Zre­zy­gno­wany, wró­cił do auto­ku­cha­rza i otwo­rzył drzwiczki. W środku leżało sześć pach­ną­cych, lekko pod­grza­nych pącz­ków.

– A niech mnie… Świeże pączki.

– W cukierni za rogiem co rano robią kilka praw­dzi­wych. Wiesz, ile sobie życzą za jedno takie cudo?

Szybka niczym bły­ska­wica, Eve się­gnęła do wnę­trza auto­ku­cha­rza, porwała pączka i wbiła weń zęby.

– Warte są każ­dej ceny – powie­działa z ustami peł­nymi sma­ko­wi­tego cia­sta.

– Bła­gam cię, nie rób hałasu. Jeśli zaczniesz gło­śniej mla­skać, te hieny wyważą drzwi. – Feeney także wziął sobie pączka i przy­mknął oczy po pierw­szym kęsie. – Nikt nie chce żyć wiecz­nie, prawda? Powta­rzam żonie cią­gle: jestem gli­nia­rzem, gli­nia­rze codzien­nie stają w obli­czu śmierci.

– Zga­dza się. Masz też gala­retkę?

Nim zdą­żyła ponow­nie się­gnąć do wnę­trza auto­ku­cha­rza, zatrza­snął drzwiczki. Bar­dzo roz­sąd­nie.

– Więc skoro jestem gli­nia­rzem, sta­wiam czoło śmierci, i tak dalej, to chyba mogę wchło­nąć tro­chę tłusz­czu?

– I to bar­dzo smacz­nego tłusz­czu. – Zli­zała z pal­ców lukier. Mogłaby, korzy­sta­jąc z szan­tażu, wycią­gnąć od niego dru­giego pączka, ale tyle dobra naraz z pew­no­ścią by jej zaszko­dziło. – Mia­łam w nocy trupa. Upa­dek z dwu­na­stego pię­tra.

– Samo­bójca?

– Nie. Kiedy spa­dła, była już mar­twa. Cze­kam na wyniki z labo­ra­to­rium, ale wygląda mi to na zabój­stwo na tle sek­su­al­nym. Miała randkę z nowym chło­pa­kiem, elek­tro­niczni kochan­ko­wie. Mam go na dys­kietce, kiedy wcho­dzi do budynku i wycho­dzi po mor­der­stwie, ale nie zna­leź­li­śmy jego danych. Chcia­ła­bym, żebyś odszu­kał go przez jej kom­pu­ter.

– Masz ten kom­pu­ter?

– Tak. Został zatrzy­many z resztą mate­ria­łów dowo­do­wych. Ofiara nazywa się Bryna Ban­khead, sprawa H-78926B.

– Dobra, ode­ślę kogoś do tego.

– Dzięki. – Eve zatrzy­mała się jesz­cze na moment przy wyj­ściu. – Feeney, jeśli prze­ka­żesz tę sprawę McNa­bowi, poproś go, żeby tro­chę… hm… hamo­wał się w obec­no­ści Peabody.

Feeney skrzy­wił się z bole­snym zakło­po­ta­niem.

– O Jezu, Dal­las.

– Wiem, wiem. – Prze­cią­gnęła dło­nią przez włosy. – Ale skoro ja muszę się męczyć z nią, to ty możesz pomę­czyć się z nim.

– Mogli­by­śmy zamknąć ich w jed­nym pokoju i pocze­kać, aż wszystko sobie wyja­śnią.

– Dobra, w osta­tecz­no­ści możemy spró­bo­wać i takiego roz­wią­za­nia. Daj mi znać, kiedy znaj­dzie­cie coś cie­ka­wego w kom­pu­te­rze ofiary.

* * *

Poszu­ki­wa­nia nie dawały żad­nych rezul­ta­tów. Bez więk­szej nadziei Eve posze­rzyła ich zakres na całą pla­netę. Spo­rzą­dziła wstępny raport dla komen­danta, potem prze­słała go przez wewnętrzną sieć cen­trali. Pole­ciła Peabody, by ta pogo­niła tech­ni­ków z labo­ra­to­rium i kost­nicy, po czym wyszła do sądu, gdzie miała zło­żyć zezna­nia w pew­nej spra­wie.

Dwie i pół godziny póź­niej wypa­dła wście­kła z gma­chu sądu, prze­kli­na­jąc wszyst­kich praw­ni­ków świata. Wyjęła komu­ni­ka­tor i przy­wo­łała asy­stentkę.

– No i co?

– Nie mamy jesz­cze osta­tecz­nych wyni­ków badań.

– Cho­lera!

– Ciężki dzień w sądzie, co?

– Wyglą­dało to tak, jakby obrońca chciał wmó­wić przy­się­głym, że nowo­jor­ska poli­cja ochla­pała krwią osobę jego nie­win­nego klienta, jego pokój hote­lowy i ubra­nia tylko po to, by znie­sła­wić psy­cho­pa­tycz­nych tury­stów, któ­rzy dźgają nożem swoje żony pod­czas mał­żeń­skich kłótni.

– Cóż, nie popusz­czają za to Izbie Han­dlo­wej.

– Ha, ha.

– Ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy kobietę, z którą Ban­khead roz­ma­wiała przez tele­łą­cze kilka godzin przed śmier­cią. CeeCee Plun­kett. Pra­co­wały razem w dziale bie­li­zny u Saksa.

– Weź jakiś radio­wóz. Spo­tkamy się na miej­scu.

– Tak jest. Pro­po­nuję, żeby­śmy zja­dły lunch w tej ślicz­nej kafejce na szó­stym pię­trze. Potrze­buje pani pro­tein, pani porucz­nik.

– Zja­dłam dziś pączka. – Uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie, Eve zakoń­czyła roz­mowę, prze­ry­wa­jąc gło­śny jęk zawodu i zazdro­ści asy­stentki.

Nastroju nie popra­wiła jej wcale podróż przez zakor­ko­wane mia­sto. Samo­chody prze­miesz­czały się tak powoli, że gotowa była porzu­cić wóz i odbyć całą drogę pie­szo.

Dopóki nie spoj­rzała na zatło­czone chod­niki.

Nawet na nie­bie było cia­sno – dry­fu­jące reklamy, auto­busy powietrzne, tram­waje pełne tury­stów. Wszę­dzie pano­wał nie­opi­sany hałas. Buczały auto­busy, trą­biły klak­sony, gło­śno roz­brzmie­wała muzyka reklam – więk­szość tych odgło­sów sta­no­wiła bez­po­śred­nie pogwał­ce­nie prawa o zanie­czysz­cze­niach dźwię­ko­wych, prawa, któ­rym nikt się nie przej­mo­wał i któ­rego nikt nie egze­kwo­wał.

Z jakie­goś nie­zro­zu­mia­łego powodu sam cię­żar tego hałasu uspo­koił Eve, pomógł jej się zre­lak­so­wać. Do tego stop­nia, że gdy utknęła w korku przed świa­tłami na rogu Madi­son i Trzy­dzie­stej Dzie­wią­tej, wychy­liła się z okna i ode­zwała się uprzej­mym tonem do stra­ga­nia­rza na śli­zga­czu:

– Popro­szę pepsi.

– Małą, śred­nią czy dużą, droga pani?

Unio­sła lekko brwi, zasko­czona. Tak miły stra­ga­niarz musiał być andro­idem albo od nie­dawna pra­co­wać w zawo­dzie.

– Niech będzie duża. – Się­gnęła do kie­szeni po drob­niaki.

Kiedy pochy­lił się, by wziąć od niej pie­nią­dze, zoba­czyła, że nie jest to android ani nowi­cjusz. Dawała mu jakieś dzie­więć­dzie­siąt lat. Jego lśniący uśmiech świad­czył o tym, że poświęca higie­nie jamy ust­nej znacz­nie wię­cej czasu niż więk­szość jego kole­gów po fachu.

– Piękny dzień, prawda? – zagad­nął.

Spoj­rzała na zatło­czone ulice, na war­stwę pojaz­dów, które prze­sła­niały nie­mal całe niebo w tej dziel­nicy.

– Chyba pan żar­tuje.

Sprze­dawca znów odpo­wie­dział jej uśmie­chem.

– Każdy dzień życia jest piękny, panienko.

Pomy­ślała o Bry­nie Ban­khead.

– Pew­nie ma pan rację.

Otwo­rzyła kubek z pepsi i sącząc w zamy­śle­niu zimny napój, prze­su­wała się powoli po Madi­son. Przy Pięć­dzie­sią­tej Pierw­szej zje­chała na par­king, wci­snęła się w wolne miej­sce i wyjęła odznakę służ­bową. Potem wzięła głę­boki oddech, przy­go­to­wu­jąc się wewnętrz­nie do cze­ka­ją­cego ją trud­nego zada­nia, i weszła do działu kosme­tycz­nego domu han­dlo­wego Saksa.

Przy drzwiach krą­żyły ele­gancko wystro­jone andro­idy, czy­ha­jące na oszo­ło­mio­nych kolo­ro­wym i boga­tym wystro­jem klien­tów. Wspie­rały ich zastępy ludz­kich sprze­daw­ców, któ­rzy obsłu­gi­wali poszcze­gólne sto­iska i patro­lo­wali alejki pomię­dzy pół­kami, wypa­tru­jąc – zda­niem Eve – nie­licz­nych ucie­ki­nie­rów. Powie­trze cięż­kie było od zapa­chu róż­nego rodzaju kosme­ty­ków.

Kobieta android o lśnią­cych fio­le­to­wych wło­sach prze­mknęła bły­ska­wicz­nie mię­dzy pół­kami, by zablo­ko­wać Eve drogę. Kątem oka Eve widziała, jak w sukurs idzie jej następny android, kobieta o srebr­nej skó­rze i zabój­czo czer­wo­nych ustach.

– Dobry wie­czór, witamy w domu han­dlo­wym Saksa. Mamy dziś pre­mierę nowego zapa­chu…

– Jeśli spad­nie na mnie choćby jedna, jedyna kro­pla, wsa­dzę ci tę bute­leczkę do gar­dła. Tobie też, sre­brzy­sta dziew­czyno – ostrze­gła andro­ida, który zacho­dził ją z boku.

– W isto­cie, pro­szę pani, wystar­czy jedna kro­pla Orga­smy, by ocza­ro­wać kochanka pani marzeń.

Eve odsu­nęła na bok połę kurtki i postu­kała pal­cem w pisto­let.

– Wystar­czy jeden strzał, żebyś tra­fiła do śmieci. No już, zejdź mi z drogi.

Android pospiesz­nie usu­nął się na bok. Eve sły­szała jesz­cze, jak wzywa ochronę, kiedy sama prze­dzie­rała się przez tłum klien­tów i kon­sul­tan­tów. Unio­sła wyżej odznakę, gdy w jej stronę ruszyły dwa andro­idy w mun­du­rach.

– Poli­cja Nowego Jorku. Sprawa służ­bowa. Trzy­maj­cie tych prze­klę­tych han­dla­rzy z dala ode mnie.

– Tak jest, pani porucz­nik. Czy możemy pani w czymś pomóc?

– Tak. – Scho­wała odznakę do kie­szeni. – Gdzie jest dział bie­li­zny?

Tutaj przy­naj­mniej nie przy­bie­gają do czło­wieka z narę­czami bie­li­zny, pomy­ślała Eve, kiedy wysia­dła na wła­ści­wym pię­trze. Jed­nak i tu bom­bar­do­wano klien­tów natło­kiem zmy­sło­wych towa­rów i obra­zów; nie­ziem­sko zgrabne modelki andro­idy prze­cha­dzały się po skle­pie odziane jedy­nie w sek­sowną bie­li­znę lub koszule nocne. Ludzcy sprze­dawcy nosili przy­naj­mniej praw­dziwe ubra­nia.

Nie­mal od razu odszu­kała CeeCee Plun­kett. Pocze­kała jed­nak – odga­nia­jąc się od natręt­nych sprze­daw­ców – aż ta skoń­czy trans­ak­cję i zapa­kuje towar.

– Pani Plun­kett?

– Tak, czym mogę pani słu­żyć?

Eve poka­zała jej odznakę.

– Czy możemy tu gdzieś spo­koj­nie poroz­ma­wiać?

CeeCee miała różowe policzki, które nagle stały się śmier­tel­nie blade. Jej ładne błę­kitne oczy otwo­rzyły się sze­roko.

– O Boże, Boże, to Bry. Coś stało się Bry­nie. Nie przy­szła do pracy. Nie odpo­wiada na tele­fon. Coś jej się stało.

– Czy możemy gdzieś poroz­ma­wiać?

– Ja… Tak. – Przy­ci­ska­jąc dło­nie do skroni, CeeCee rozej­rzała się. – Przy­mie­rzal­nia, ale nie powin­nam scho­dzić ze sto­iska…

– Hej. – Eve przy­wo­łała andro­ida w lśnią­cym czar­nym sta­niku i maj­tecz­kach. – Zaj­mij się tym na chwilę. Któ­rędy? – spy­tała CeeCee i prze­szła za ladę, by wziąć ją pod rękę.

– Tam, z tyłu. Czy ona jest w szpi­talu? W któ­rym? Pojadę ją odwie­dzić.

Kiedy zna­la­zły się już w nie­wiel­kiej kabi­nie przy­mie­rzalni, Eve sta­ran­nie zamknęła drzwi. W rogu stał mały, obity plu­szem tabo­ret. Pod­pro­wa­dziła tam CeeCee.

– Pro­szę usiąść.

– Stało się coś złego. – Dziew­czyna pochwy­ciła Eve za ramię. – Coś bar­dzo złego.

– Tak. Przy­kro mi. – To ni­gdy nie było i nie mogło być łatwe. Musiała zro­bić to szybko, jeden cios w serce zamiast dłu­giej udręki nie­pew­no­ści. – Bryna Ban­khead zmarła dziś nad ranem.

CeeCee potrzą­snęła głową, wciąż krę­ciła nią powoli, kiedy pierw­sze łzy napły­nęły jej do oczu i spły­nęły po policz­kach.

– Miała wypa­dek?

– Pró­bu­jemy usta­lić, co się wła­ści­wie stało.

– Roz­ma­wia­łam z nią. Roz­ma­wia­łam z nią wczo­raj wie­czo­rem. Wybie­rała się na randkę. Pro­szę, niech mi pani powie, co jej się stało.

Media donio­sły już o wypadku i oko­licz­no­ściach śmierci mło­dej kobiety. Nawet jeśli nie znały jesz­cze jej nazwi­ska, to z pew­no­ścią bli­skie były już uzy­ska­nia tej infor­ma­cji.

– Bryna Ban­khead… wypa­dła z bal­konu.

– Wypa­dła? – CeeCee zaczęła pod­no­sić się ze stołka, potem jed­nak ponow­nie na nim usia­dła. – To nie­moż­liwe. To po pro­stu nie­moż­liwe. Ten bal­kon jest zabez­pie­czony.

– Pro­wa­dzimy śledz­two, panno Plun­kett. Była­bym pani wdzięczna, gdyby zechciała pani odpo­wie­dzieć na kilka pytań. Czy mogę włą­czyć dyk­ta­fon?

– Nie mogła stam­tąd spaść. – W gło­sie dziew­czyny, prócz szoku, poja­wił się gniew i obu­rze­nie. – Nie była głu­pia ani nie­zdarna. Nie spa­dłaby stam­tąd.

Eve wyjęła dyk­ta­fon.

– Zamie­rzam się dowie­dzieć, co zaszło tam naprawdę. Nazy­wam się Dal­las, porucz­nik Eve Dal­las – oświad­czyła dla potrzeb nagra­nia i by przed­sta­wić się CeeCee. – Jestem inspek­to­rem pro­wa­dzą­cym śledz­two w spra­wie śmierci Bryny Ban­khead. Prze­słu­chuję panią, CeeCee Plun­kett, bo była pani przy­ja­ciółką zmar­łej. Roz­ma­wiała pani z nią wczo­raj wie­czo­rem przez tele­łą­cze, tuż przed tym, jak opu­ściła swoje miesz­ka­nie.

– Tak. Tak. Zadzwo­niła do mnie. Była taka zde­ner­wo­wana, taka pod­nie­cona. – Głos CeeCee zała­mał się na moment. – Och, Bry…

– Dla­czego była zde­ner­wo­wana i pod­nie­cona?

– Miała randkę. Pierw­szą randkę z Dan­tem.

– Jak brzmi jego nazwi­sko?

– Nie wiem. – Dziew­czyna się­gnęła do kie­szeni po chu­s­teczkę, zamiast jed­nak wytrzeć oczy, podarła ją na drobne kawałki. – Poznali się przez Inter­net. Nie znali swo­ich nazwisk, to część umowy. Dla bez­pie­czeń­stwa.

– Od jak dawna kon­tak­to­wała się z tym męż­czy­zną?

– Od dwóch, trzech tygo­dni.

– Jak się poznali?

– W poetyc­kiej gru­pie dys­ku­syj­nej. To była dys­ku­sja o poezji roman­tycz­nej na prze­strzeni wie­ków i… O Boże… – CeeCee pochy­liła się do przodu i ukryła twarz w dło­niach. – Była moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Dla­czego to spo­tkało wła­śnie ją?

– Czy Bryna Ban­khead zwie­rzała się pani ze swo­ich sekre­tów?

– Mówi­ły­śmy sobie o wszyst­kim. Wie pani, jak to jest mię­dzy przy­ja­ciół­kami.

Mniej wię­cej, pomy­ślała Eve.

– Więc, o ile pani wia­domo, była to jej pierw­sza randka z Dan­tem?

– Tak. Dla­tego była taka pod­eks­cy­to­wana. Kupiła nową sukienkę i buty. I te piękne kol­czyki…

– Czy praw­do­po­dobne jest, by już pod­czas pierw­szej randki spro­wa­dziła go do swo­jego miesz­ka­nia i upra­wiała z nim seks?

– Nie, to do niej zupeł­nie nie­po­dobne. – CeeCee roze­śmiała się ner­wowo. – Bry miała wiele dziw­nych zwy­cza­jów i prze­są­dów zwią­za­nych z sek­sem i stop­niami zna­jo­mo­ści. Każdy jej chło­pak musiał przejść przez coś, co nazy­wała próbą trzy­dzie­sto­dniową, zanim poszła z nim do łóżka. Powta­rza­łam jej czę­sto, że nic nie zacho­wuje świe­żo­ści przez mie­siąc, ale ona… – CeeCee umil­kła nagle. – Co pani wła­ści­wie chce przez to powie­dzieć?

– Pró­buję tylko naszki­co­wać sobie jej obraz. Czy zaży­wała nar­ko­tyki?

Choć w oczach dziew­czyny lśniły jesz­cze łzy, jej spoj­rze­nie gwał­tow­nie stward­niało.

– Nie podo­bają mi się pani pyta­nia, pani porucz­nik.

– Muszę je zadać. Pro­szę na mnie spoj­rzeć. Pro­szę na mnie spoj­rzeć – powtó­rzyła Eve z naci­skiem. – Nie chcę skrzyw­dzić jej ani pani. Muszę wie­dzieć, kim była, by poznać prawdę o jej śmierci.

– Nie, nie zaży­wała nar­ko­ty­ków – rzu­ciła ostro CeeCee. – Dbała o sie­bie, o swoje ciało i duszę. Taka wła­śnie była. Inte­li­gentna, wesoła i przy­zwo­ita. I nie nafa­sze­ro­wała się nar­ko­ty­kami, nie osza­lała i nie wysko­czyła z tego cho­ler­nego bal­konu. Nie spa­dła też z niego przy­pad­kiem. Nie pró­buj­cie zro­bić z tego samo­bój­stwa czy nie­szczę­śli­wego wypadku. Jeśli rze­czy­wi­ście wypa­dła z bal­konu, to tylko dla­tego, że ktoś ją stam­tąd zepchnął. Dla­tego że… – Oczy CeeCee znów wypeł­niły się łzami, głos zaczął drżeć. – Ktoś ją zabił. Ktoś zabił Bry. Ten… Ten Dante. Na pewno poszedł za nią do domu po randce. Dostał się jakoś do jej miesz­ka­nia i ją zabił. Zabił ją – powtó­rzyła i wbiła palce w nad­gar­stek Eve. – Pani musi go zna­leźć.

– Znajdę go. Nie znam jesz­cze wszyst­kich fak­tów, ale wcze­śniej czy póź­niej to zro­bię. Pro­szę powie­dzieć mi wszystko, co pani wie o tym męż­czyź­nie o imie­niu Dante. Wszystko, co opo­wia­dała pani Bryna.

– Nie mogę się z tym pogo­dzić. Prze­pra­szam, ale nie mogę. – Dziew­czyna wstała i pode­szła powoli do sto­lika, na któ­rym stał dzba­nek z wodą. Kiedy stru­mień wody spadł na pod­łogę, Eve pode­szła do niej, wzięła od niej dzba­nek i napeł­niła kubek. – Dzię­kuję.

– Możemy tro­chę pocze­kać. Niech pani usią­dzie, wypije wodę i się uspo­koi.

– Nic mi nie jest. Nic mi nie będzie. – CeeCee musiała jed­nak trzy­mać kubek w obu dło­niach, by tra­fić do ust. – Praw­do­po­dob­nie miał wła­sną firmę. Był bogaty. Bryna mówiła, że się tym nie prze­chwa­lał, ale mogła to wywnio­sko­wać z jego słów. Na przy­kład miej­sca, które odwie­dzał: Paryż, Moskwa, Bimini…

– Czym zaj­mo­wała się jego firma?

– Nie roz­ma­wiali o takich szcze­gó­łach. On też miał nie wie­dzieć, gdzie pra­cuje Bryna. Ale wie­dział.

Eve przyj­rzała jej się uważ­niej.

– Skąd pani to wie?

– Bo w zeszłym tygo­dniu przy­słał jej tutaj bukiet różo­wych róż.

Różowe róże, pomy­ślała Eve. Płatki różo­wych róż.

– Co jesz­cze?

– Znał wło­ski i… fran­cu­ski, i hisz­pań­ski. Języki naj­więk­szych poetów – dodała dziew­czyna, roz­ma­zu­jąc wierz­chem dłoni łzy i maki­jaż. – Bry była nim zauro­czona. Mówiła, że on ma bar­dzo roman­tyczną duszę. A ja na to, dobrze, świet­nie, ale co z jego twa­rzą? Wtedy Bry śmiała się i odpo­wia­dała, że wygląd nie ma zna­cze­nia, kiedy dwa serca rozu­mieją się tak dobrze. – Spo­koj­niej­sza już nieco, obró­ciła szklankę w dłoni. – Pani porucz­nik… czy on ją zgwał­cił?

– Jesz­cze nie wiem. – Eve wycią­gnęła zdję­cie, które wydru­ko­wała z dys­kietki ochrony. – Roz­po­znaje pani tego męż­czy­znę?

CeeCee spoj­rzała na twarz Dan­tego.

– Nie – odparła ze znu­że­niem. – Ni­gdy go nie widzia­łam. To on, prawda? No, no. Więc jed­nak wyglą­dał też cał­kiem nie­źle. Sukin­syn. Pie­przony sukin­syn. – Zaczęła drzeć zdję­cie na drobne kawałki. Eve nie pró­bo­wała jej powstrzy­mać.

– Gdzie umó­wili się na spo­tka­nie?

– W Tęczo­wym Pokoju. Bry wybrała to miej­sce, bo uwa­żała, że jest roman­tyczne.

Kiedy Eve wyszła z przy­mie­rzalni, natknęła się na Peabody wpa­trzoną w kosz­mar­nie drogi kom­plet koron­ko­wej bie­li­zny.

– Nie wytrzy­ma­ła­byś w tym nawet pię­ciu minut – zauwa­żyła Eve.

– Gdyby speł­niło swoją rolę, nie musia­ła­bym tego nosić przez pięć minut. Android powie­dział mi, że poszłaś z Plun­kett do przy­mie­rzalni.

– Tak. Koleś ukrywa się pod imie­niem Dante, lubi poezję i płatki róż. Opo­wiem ci potem o wszyst­kim.

– Dokąd jedziemy?

– Do kost­nicy, a po dro­dze do Tęczo­wego Pokoju.

– Hm… Dość dzi­waczne połą­cze­nie.

Tak było w isto­cie, szcze­gól­nie gdy porów­nało się chrom i mar­mury pierw­szej insty­tu­cji z kli­niczną bielą dru­giej. Wizyta w zna­nym klu­bie nie przy­nio­sła Eve wielu infor­ma­cji – zdo­łała tylko usta­lić nazwi­ska i adresy człon­ków per­so­nelu, któ­rzy pra­co­wali wczo­raj wie­czo­rem.

Wię­cej szczę­ścia miała w kost­nicy.

– Ach, moja ulu­biona poli­cjantka. Pew­nie jak zwy­kle przy­szłaś mnie ochrza­nić. – Mor­ris, główny spe­cja­li­sta od medy­cyny sądo­wej, wyłą­czył lase­rowy skal­pel i uśmiech­nął się do niej rado­śnie. Dłu­gie ciemne włosy nosił sple­cione w kilka war­ko­czy­ków, które teraz przy­krył śnież­no­bia­łym lekar­skim czep­kiem. Prze­zro­czy­sty far­tuch chro­nił przed popla­mie­niem jego ele­gancką śliw­kową koszulę i spodnie.

– Widzę, że nie zaj­mu­jesz się moją sprawą, Mor­ris.

– Nie, nie w tej chwili. – Spoj­rzał w dół, na ciało mło­dego czar­nego męż­czy­zny. – Ten nie­szczę­śnik nadział się kilka razy ple­cami na długi, ostry przed­miot. Można by pomy­śleć, że prze­sta­nie po pierw­szym razie, ale nie. Nabi­jał się na ten nóż dopóty, dopóki cał­kiem się nie zabił.

– Nie był chyba zbyt roz­gar­nięty. – Wydęła usta, spo­glą­da­jąc na impo­nu­jącą erek­cję męż­czy­zny. – Coś mi się zdaje, że zażył przed śmier­cią tro­chę Exo­tiki, wzmoc­nio­nej pew­nie Zeu­sem. Taka mie­szanka utrzy­muje instru­ment faceta w goto­wo­ści nawet wtedy, kiedy on sam do niczego się już nie nadaje.

– Cóż, nie pozo­staje mi nic innego, jak zgo­dzić się z tą opi­nią, zwłasz­cza że, jak doniósł mi twój współ­pra­cow­nik, detek­tyw Baxter, zmarły uży­wał tego narzę­dzia na żonie brata.

– Ach tak? Domy­ślam się, że w pew­nej chwili posta­no­wił prze­stać ją pie­przyć i dla odmiany nabił się kilka razy na nóż.

– Tak wynika z rela­cji jego brata… i żony, która wciąż pozo­staje wśród żywych i leczy zła­maną szczękę, następ­stwo nie­for­tun­nego upadku.

– Nie­szczę­ścia cho­dzą parami. Skoro Baxter ma tego brata w aresz­cie i skoro zna­cie przy­czynę śmierci, to dla­czego nie zaj­mu­jesz się moją sprawą?

– Chodź ze mną. – Mor­ris ski­nął na nią ręką i prze­szedł przez waha­dłowe drzwi do sąsied­niego pomiesz­cze­nia. Cen­tralne miej­sce zaj­mo­wał tu stół z nie­rdzew­nej stali, na któ­rym leżało ciało Bryny Ban­khead przy­kryte po szyję cien­kim zie­lo­nym prze­ście­ra­dłem.

To na pewno pomysł Mor­risa, pomy­ślała Eve. Ten czło­wiek trak­to­wał zmar­łych z ogromną tro­skli­wo­ścią.

– Przy­pusz­czam, że była kie­dyś atrak­cyjną młodą kobietą.

Eve patrzyła przez chwilę na zma­sa­kro­waną twarz Ban­khead.

Myślała o lusterku w łazience, o szu­fla­dzie wypeł­nio­nej kosme­ty­kami.

– Tak. Powiedz mi, jak umarła, Mor­ris.

– Myślę, że już wiesz. Pra­wi­dłowo usta­li­łaś czas zgonu. Oszczę­dzono jej stra­chu spa­da­nia, bólu ude­rze­nia o chod­nik, nawet świa­do­mo­ści umie­ra­nia. – Wycią­gnął oble­czoną w ręka­wiczkę dłoń i dotknął wło­sów ofiary, bar­dzo deli­kat­nie. – W ciągu nie­ca­łych trzech godzin spo­żyła ponad dwie uncje syn­te­tycz­nego hor­mo­ni­bi­talu, bar­dzo kosz­tow­nej i bar­dzo trud­nej do zdo­by­cia sub­stan­cji.

– Na ulicy nazy­wają to Dziwka. Pozba­wia zaha­mo­wań – mruk­nęła Eve. – Swego czasu sto­so­wany powszech­nie przez męż­czyzn, któ­rzy chcieli jak naj­szyb­ciej skon­su­mo­wać nowo zawarte zna­jo­mo­ści.

– Nie powszech­nie – popra­wił ją Mor­ris. – Znacz­nie bar­dziej popu­larne są środki oparte na tej sub­stan­cji – ale też znacz­nie mniej efek­tywne. Ona zażyła dwie uncje czy­stej, jak to nazy­wasz, Dziwki. Dwie uncje warte byłyby na czar­nym rynku ponad ćwierć miliona dola­rów. Jeśli uda­łoby ci się zna­leźć ją na czar­nym rynku, w co wąt­pię. Od ponad pięt­na­stu lat nie zna­la­złem śla­dów tej sub­stan­cji w cia­łach ofiar.

– Sły­sza­łam o tym, kiedy cho­dzi­łam jesz­cze do szkoły. Głów­nie jakieś miej­skie legendy.

– Bo to były głów­nie miej­skie legendy.

– Czy to ją zabiło? Przedaw­ko­wa­nie?

– Nie tylko. Połą­cze­nie z alko­ho­lem było nie­bez­pieczne, ale nie śmier­telne. Nasz boha­ter za bar­dzo się posta­rał. Połowa tej ilo­ści, którą jej zaapli­ko­wał, wystar­czy­łaby zupeł­nie, by oddała mu się bez żad­nych zaha­mo­wań. Przy takiej dawce pozo­sta­wa­łaby pod wpły­wem nar­ko­tyku przez osiem do dzie­się­ciu godzin. I obu­dzi­łaby się z nie­wy­obra­żal­nym kacem. Ból głowy, wymioty, drgawki, omdle­nia, dziury w pamięci. Potrze­bo­wa­łaby trzech dób, by oczy­ścić orga­nizm z tego świń­stwa.

Eve zro­biło się nie­do­brze na samą myśl.

– Tego też jej oszczę­dzono. Jak?

– Dał jej za dużo. Zro­biła się senna. Przy­pusz­czam, że chciał, by nieco aktyw­niej z nim współ­pra­co­wała, bo do ostat­niej szklanki wina dodał odro­binę ane­mi­finy-colax-B. Dziki Kró­lik.

– Zacie­rał ślady, co? – spy­tała cicho.

– Ta sub­stan­cja bom­bar­duje sys­tem ner­wowy i odde­chowy, a ona i tak była już bar­dzo osła­biona. Ta mie­szanka prze­cią­żyła jej serce. Nie wytrzy­mało dwa­dzie­ścia minut po spo­ży­ciu. I tak byłaby zresztą zbyt oszo­ło­miona poprzed­nimi daw­kami Dziwki, żeby wie­dzieć, co się z nią dzieje.

– Czy w tym momen­cie mogła już zażyć to dobro­wol­nie?

Mor­ris deli­kat­nie zakrył prze­ście­ra­dłem twarz Bryny.

– Po pierw­szej uncji Dziwki ta dziew­czyna niczego nie robiła z wła­snej woli.

– Nafa­sze­ro­wał ją pro­chami i zgwał­cił – powie­działa cicho Eve. – Potem, kiedy zmarła z przedaw­ko­wa­nia, wyrzu­cił przez okno jak zużytą lalkę, żeby zatrzeć ślady tego, co się stało.

– Cóż, jako powszech­nie sza­no­wany i uznany auto­ry­tet medyczny uwa­żam, że tak to wła­śnie wyglą­dało.

– No dobrze. A teraz zrób mi przy­jem­ność, Mor­ris, i powiedz, że zosta­wił w niej spermę. Powiedz mi, że masz jego DNA.

Twarz Mor­risa zapło­nęła chło­pięcą rado­ścią.

– O tak, mam ją. Złap go, Dal­las, a ja pomogę ci zamknąć celę.

3

– Pie­przony zbo­cze­niec, zasłu­guje tylko na to, żeby wygrze­bać mu jaja zardze­wiałą łyżeczką.

Eve zajęła miej­sce w samo­cho­dzie.

– Nie duś tego w sobie, Peabody. Powiedz mi, co naprawdę czu­jesz.

– Do dia­bła, Dal­las, to wstą­piło we mnie tam, kiedy na nią patrzy­łam i przy­po­mnia­łam sobie, jaka była ładna, jak się cie­szyła z tej randki. Myślała, że pozna kogoś roman­tycz­nego i miłego, cho­lera! A ten popa­pra­niec przez cały czas pla­no­wał…

– Zapie­przyć ją na śmierć? Nie wiem, czy tak to wła­śnie pla­no­wał, ale na tym się skoń­czyło. Może uda nam się pod­cią­gnąć to pod zabój­stwo z pre­me­dy­ta­cją, jeśli udo­wod­nimy, że uży­wał nar­ko­ty­ków jako narzę­dzia zbrodni. Ale przy­pusz­czam, że sąd uzna to raczej za nie­umyślne zabój­stwo. Spo­koj­nie, Peabody, dorzu­cimy do tego gwałt i próbę zatar­cia śla­dów. Facet nie zoba­czy już wię­cej dzien­nego świa­tła.

– To nie wystar­czy. – Peabody popra­wiła się na sie­dze­niu; w jej oczach były łzy. – Cza­sami wydaje mi się, że to nie wystar­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki