Wodny nóż - Paolo Bacigalupi - ebook + książka

Wodny nóż ebook

Paolo Bacigalupi

4,1

Opis

W przyszłości dotkniętej klęską zmiany klimatu oraz suszy górskie śniegi obróciły się w deszcz, a deszcz paruje, zanim spadnie na ziemię. W zbałkanizowanych Stanach Zjednoczonych Phoenix i Las Vegas walczą ze sobą o wodę z kurczącej się rzeki Kolorado. Las Vegas ma jednak wodnych noży – zabójców, terrorystów i szpiegów – słynących z tego że bronią zasobów wodnych swego miasta i prowadzą Phoenix ku nieuchronnej zagładzie.

Gdy rozchodzą się wieści o nowym źródle wody, które może wszystko zmienić, Las Vegas wysyła do Phoenix jednego ze swych najlepszych wodnych noży, Angela Velasqueza, nakazując mu zbadać sprawę. Angel poznaje tam Lucy Monroe – doświadczoną dziennikarkę mogącą znać tajemnicę nowego źródła. Angel nie jest jednak jedynym poszukiwaczem, Lucy nie zwykła łatwo dawać za wygraną, a śmierć pogardzanego wodnego noża nie jest wysokocą ceną za życiodajną wodę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 552

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (61 ocen)
26
22
8
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kalina1
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. Zachęcam do przeczytania, zwłaszcza teraz, gdy zachodzi tyle zmian w naturze. Wciąż aktualna treść, zawarta w ramach wartkiej akcji. Polecam. P. S. : chętnie przeczytam pozostałe tytuły P. Bacigalupi , gdyby pojawiły się w Legimi.
20
Dotmagia

Całkiem niezła

Zgrabna książeczka. Mad-Max włoskiej produkcji. Ogólnie idzie o brak wody oraz o walkę o prawa dostępu do niej. Jak wspomniałem - świat trochę jak z Mad-Maxa. Skorumpowane, lub brak władz. Wszechwładne, uzbrojone po zęby bandy walczące między sobą o wpływy i dostęp do wody. Chciwe korporacje. Pomiędzy tym wszystkim starający się jakoś przetrwać zwykli ludzie. No i oczywiście nasi bohaterowie. Każdy z innej strony barykady. Zmuszeni przez okoliczności do współdziałania. Żaden z nich nie jest ani zupełnie dobry, ani zupełnie zły. Są prawdziwi i podejmują nieoczywiste, nieraz szokujące decyzje. Chwilami zdaje się wręcz, że łączy ich tylko interes, a każdy z nich chce ugrać jak najwięcej dla siebie. Nie jest to do końca prawda, ale o tym trzeba przekonać się już samemu, podczas lektury książki. Co jeszcze warte wspomnienia to klimat. Czytając tę książkę cały czas miałem wrażenie, jakbym znajdował się na smaganej wiatrem, przeraźliwie gorącej pustyni. Upał, wszechobecny pył, lepkość, brak...
10
xBogoriax

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana książka. Ma w sobie coś niepokojącego. Przedstawiony świat jest naprawdę realistycznie pokazany, strasznie brutalny. Każdy fan post-apo powinien po to sięgnąć, choć nie jest to na pewno post-apo w stylu Mad Max.
00
retyl

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam takie klimaty, książkę czyta się lekko, polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału:The Water Knife

Copyright © 2015 by Paolo Bacigalupi Copyright for the Polish translation © 2015 by Wydawnictwo MAG

Redakcja: Joanna Figlewska

Korekta: Urszula Okrzeja

Projekt graficzny serii i opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński

Ilustracja na okładce: Dark Crayon

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-601-5 Wydanie II

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. 22 813 47 43, fax 22 813 47 60 e-mail [email protected]

Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.

Rozdział 1

W pocie kryły się opowieści.

Pot kobiety zgiętej wpół na cebulowym polu, pracującej od czternastu godzin w gorących promieniach słońca, różnił się od potu mężczyzny, który zbliżał się właśnie do przejścia przez meksykańską granicę, modląc się do La Santa Muerte o to, by nie okazało się, że federales są na żołdzie tych, którzy go ścigali. Pot dziesięcioletniego chłopca wpatrującego się w wylot lufy pistoletu SIG-Sauer był inny niż pot kobiety, która wlokła się przez pustynię, modląc się do Najświętszej Panienki, by zbiornik wody znajdował się tam, gdzie zaznaczono go na mapie kojota.

Pot był historią ciała, skoncentrowaną w klejnotach perlących się na czole i pozostawiających na koszuli słone plamy. Opowiadał wszystko o tym, w jaki sposób dana osoba znalazła się we właściwym czasie w niewłaściwym miejscu, i mówił, czy ta osoba przeżyje następny dzień.

Angelowi Velasquezowi, który przycupnął wysoko nad centralnym odwiertem Cypress 1, obserwując wlokącego się Szlakiem Kaskadowym Charlesa Braxtona, pot na czole prawnika mówił, że niektórzy ludzie wcale nie są tacy ważni, jak im się zdaje.

Braxton mógł zgrywać ważniaka w swoim biurze i krzyczeć na sekretarki. Mógł zakradać się do sal sądowych niczym psychopata z siekierą poszukujący kolejnych ofiar. Bez względu na wszystkie swe przechwałki należał jednak do Catherine Case, a kiedy ona kazała ci się śpieszyć, to wtedy, pendejo, biegłeś, aż serce ci pękło i zabrakło ci sił.

Braxton pochylał się pod paprociami i mijał pnącza banianów, wspinając się z wysiłkiem szlakiem wijącym się wokół chłodzącego odwiertu. Przepychał się przez grupy turystów robiących sobie samojebki na tle rozgałęzionego wodospadu spływającego po kondygnacjach arkologii. Brnął uparcie przed siebie, zgrzany i nieustępliwy. Przemykali obok niego biegający mieszkańcy arkologii w szortach i tank topach. Ich uszy wypełniała muzyka oraz łoskot zdrowych serc.

Z czyjegoś potu można było wyczytać bardzo wiele.

Pot Braxtona świadczył, że prawnik nadal się boi. A dla Angela znaczyło to, że wciąż można na nim polegać.

Braxton zauważył Angela siedzącego na mostku przebiegającym nad szerokim otworem centralnego odwiertu. Skinął ze znużeniem dłonią, zachęcając Meksykanina do zejścia na dół. Angel również machnął do niego z uśmiechem, udając, że nie rozumie.

– Złaź! – zawołał Braxton.

Angel machnął do niego raz jeszcze, nie przestając się uśmiechać.

Prawnik oklapł, pokonany, i ruszył do ostatniego szturmu na orle gniazdo Meksykanina.

Angel opierał się o poręcz, podziwiając widoki. Słoneczny blask spływał z góry, pokrywając cętkami bambusy i dżunglowe drzewa. Tropikalne ptaki lśniły jaskrawo, a na taflach omszałych oczek wodnych z karpiami koi tańczyły świetliste zajączki.

Ludzie daleko w dole wydawali się maleńcy jak mrówki, jakby w ogóle nie byli ludźmi, a tylko sylwetkami turystów, mieszkańców i pracowników kasyn, jak na stworzonych przez bioarchitektów modelach: miniaturowe ludziki popijające miniaturową kawę na miniaturowych tarasach miniaturowych kawiarń. Miniaturowe dzieci ganiające za motylami na szlakach krajobrazowych i miniaturowi hazardziści podnoszący stawki za miniaturowymi stołami do blackjacka w głębokich grotach kasyn.

Braxton wgramolił się wreszcie na mostek.

– Dlaczego nie zszedłeś? – wysapał. – Mówiłem, żebyś zszedł.

Rzucił aktówkę na deski i oparł się ciężko o poręcz.

– Co dla mnie masz? – zapytał Meksykanin.

– Papiery – wydyszał prawnik. – Chodzi o Carver City. Przed chwilą dostaliśmy werdykt sądu. – Wskazał ze znużeniem na aktówkę. – Zmiażdżyliśmy ich.

– I?

Braxton próbował powiedzieć coś więcej, ale nie był w stanie wykrztusić z siebie słów. Twarz miał zaczerwienioną i obrzmiałą. Angel zadał sobie pytanie, czy prawnik zaraz dostanie ataku serca, a potem zamyślił się nad tym, czy w ogóle by go to obeszło.

Po raz pierwszy spotkał go w biurze prawnym w kwaterze głównej Zarządu Gospodarki Wodnej Nevady Południowej. Za sięgającym od podłogi aż po sufit oknem rozciągał się widok na Carson Creek. Rzeka, w której mieszkańcy Cypress 1 uprawiali wędkarstwo muchowe, spływała kaskadami po wszystkich kondygnacjach arkologii, po czym wodę pompowano z powrotem na szczyt, by rozpocząć kolejny cykl oczyszczania. Wielkie i kosztowne okno pozwalało mu oglądać pstrągi tęczowe oraz wodną infrastrukturę, a także stanowiło dobre przypomnienie powodów, dla których właściciel gabinetu reprezentował w sądach ZGWNP.

Braxton rozkazywał trzem asystentkom – dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie były seksownymi dziewczynami tuż po studiach, zwabionymi tu obietnicami pozwolenia na zamieszkanie w Cypress 1 – i rozmawiał z Angelem tak, jakby ledwie raczył go zauważać. Kolejny pitbul Catherine Case, którego prawnik tolerował, dopóki Angel zabijał dla nich inne, większe psy.

Meksykanin ze swojej strony zastanawiał się nad tym, jak to możliwe, że Braxton jest taki gruby. Poza Cypress ludzie nie tuczyli się aż tak bardzo. W ciągu swych młodzieńczych lat Angel nigdy nie widział kogoś o takich rozmiarach. Z fascynacją i podziwem oglądał cielesną powłokę kogoś, kto czuł się bezpiecznie.

Przemknęło mu przez głowę, że gdyby – zgodnie ze zapowiedzią Catherine Case – nadszedł koniec świata, Braxton byłby niezłym posiłkiem. Dzięki tej myśli łatwiej mu było pozwolić temu pendejo z Ivy League żyć, mimo że prawnik marszczył nos na widok gangsterskich tatuaży Angela i blizny po nożu, która naznaczyła jego twarz oraz szyję.

Czasy się zmieniają, pomyślał Meksykanin, obserwując pot skapujący z koniuszka nosa grubasa.

– Carver City przegrało w kolejnej instancji – wydyszał wreszcie Braxton. – Sędziowie mieli wydać wyrok dziś rano, ale zasypaliśmy ich pozwami i sprawa przeciągnęła się aż do końca godzin urzędowania. Będą chcieli jak najszybciej złożyć kolejną apelację. – Podniósł i otworzył aktówkę. – Ale to się nie uda.

Wręczył Angelowi kopie holodokumentów.

– To są twoje nakazy. Do rana masz szansę wyegzekwować nasze prawa. Gdy Carver City złoży apelację, sytuacja się zmieni. Wtedy zagrozi nam co najmniej powództwo cywilne. Ale do chwili otwarcia sądów po prostu bronisz prywatnej własności obywateli wielkiego stanu Nevada.

Angel zaczął przerzucać dokumenty.

– To wszystko?

– Wszystko, czego potrzebujesz, pod warunkiem, że załatwisz sprawę dziś w nocy. Po otwarciu sądów znowu zacznie się gra na zwłokę a wraz z nią debaty o tym, kto co powiedział.

– A to by znaczyło, że wszystkie twoje wysiłki poszły na nic.

– Lepiej, żeby do tego nie doszło – odparł Braxton, wskazując grubym palcem na Angela.

Meksykanin zbył śmiechem tę groźbę.

– Ja już mam pozwolenie na zamieszkanie tutaj, cabrón. Idź straszyć swoje sekretarki.

– Może i jesteś ulubieńcem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę uprzykrzyć ci życia.

– Może i jesteś psem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę cię zrzucić z tej kładki – odparł Angel, nie odrywając wzroku od nakazów.

Pieczęcie i znaczki wyglądały jak trzeba.

– Co masz na Case, że nie można cię ruszyć? – zapytał Braxton.

– Ona mi ufa.

Prawnik roześmiał się z niedowierzaniem.

– Ludzie tacy jak ty wszystko zapisują, bo wiedzą, że każdy jest kłamcą – stwierdził Angel, układając równo dokumenty. – To typowe dla prawników. – Klepnął Braxtona w pierś papierami. – Dlatego Case mi ufa, a ciebie traktuje jak psa. Ty wszystko zapisujesz.

Oddalił się, zostawiając Braxtona, który gapił się na niego ze złością, stojąc na mostku.

Schodząc na dół Szlakiem Kaskadowym, wyjął komórkę i wybrał numer.

Catherine Case odebrała już po pierwszym sygnale.

– Mówi Case – oznajmiła krótko i rzeczowo.

Angel mógł sobie wyobrazić, jak wyglądała w tej chwili – Królowa Kolorado pochylona nad biurkiem, wokół niej ściany od podłogi po sufit zasłonięte mapami stanu Nevada oraz dorzecza Kolorado, informującymi ją w czasie rzeczywistym o stanie jej domeny – każdy dopływ mrugał na czerwono, żółto albo zielono, zależnie od przepływu wody w metrach sześciennych na sekundę. Nad dorzeczami licznych rzek w Górach Skalistych wyświetlały się liczby – również czerwone, żółte albo niebieskie – monitorujące stan pozostałej pokrywy śnieżnej oraz odchylenia od normy podczas jej topnienia. Inne liczby informowały o głębokości zbiorników wodnych – od zapory Blue Mesa, poprzez Gunnison, Navajo Dam i San Juan aż po Flaming Gorge Dam na Green River. Ponad tym wszystkim przesuwały się bieżące ceny oraz oferty transakcji terminowych przekazywane za pośrednictwem NASDAQ, a także dostępne opcje wolnorynkowego zakupu, na wypadek gdyby potrzebowała uzupełnić zapasy w Lake Mead, bezlitosne cyfry władające jej światem równie nieubłaganie, jak ona władała światem Angela i Braxtona.

– Przed chwilą rozmawiałem z twoim ulubionym prawnikiem – poinformował ją Angel.

– Powiedz mi, że tym razem nie zdenerwowałeś go za bardzo.

– Ten pendejo mnie wkurza.

– Ty też nie masz łatwego charakteru. Dostałeś wszystko, czego potrzebujesz?

– Hmm, Braxton z pewnością dał mi mnóstwo martwych drzew. – Podrzucił w ręce stertę dokumentów. – Nie wiedziałem, że na świecie jest jeszcze tyle papieru.

– Musimy być pewni, że wszyscy czytamy ten sam tekst – odparła z przekąsem.

– Chyba z pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt stron tekstu.

Case parsknęła śmiechem.

– To pierwsza zasada biurokracji: każda wiadomość warta wysłania jest warta wysłania w trzech egzemplarzach.

Angel zszedł ze Szlaku Kaskadowego, zmierzając ku windom, które zawiozą go na centralny parking.

– Chyba wyruszymy za jakąś godzinę.

– Będę was monitorowała.

– To bułka z masłem, szefowo. Na papierach Braxtona jest chyba ze sto różnych podpisów zaświadczających, że mogę zrobić, co tylko zechcę. To nakaz zaprzestania działalności w starym stylu. Idę o zakład, że Korpus Wielbłądzi mógłby samodzielnie wykonać podobne zadanie. To jak doręczenie przesyłki.

– Nie – sprzeciwiła się Case nagle twardszym głosem. – To dziesięć lat sądowych przepychanek. Chcę wreszcie mieć całą tę sprawę z głowy. Raz na zawsze. Mam dość udzielania pozwoleń na zamieszkanie w Cypress pociotkom sędziów, żebyśmy mogli wnieść apelację w procesie o coś, co prawnie nam się należy.

– Bez obaw. W Carver City nie zdążą się nawet zorientować, co ich spotkało.

– Świetnie. Zawiadom mnie, jak już będzie po wszystkim.

Wyłączyła się. Angel złapał ekspresową windę, gdy drzwi już się zamykały. Przyśpieszyła gwałtownie, spadając przez kolejne kondygnacje arkologii. Mijani ludzie zlewali się w niewyraźne plamy: matki pchające bliźniacze wózki; przyjaciółki na godziny uwieszone u ramion chłopaków na weekend; turyści z całego świata, robiący zdjęcia i wysyłający esemesy z wiadomością, że widzieli Wiszące Ogrody Las Vegas. Paprocie, wodospady i kawiarnie.

Na dole, na piętrach rekreacyjnych, stanowiska obejmowała nowa zmiana sprzedawców. Całodobowi imprezowicze budzili się, zaliczali pierwsze kolejki wódki i posypywali sobie skórę brokatem. Pokojówki, kelnerzy, kucharze i sprzątacze trudzili się ze wszystkich sił, by nie stracić pracy, a wraz z nią pozwolenia na mieszkanie w Cypress.

Wszyscy jesteście tu dzięki mnie, pomyślał Angel. Gdyby nie ja, bylibyście plewami na wietrze. Kośćmi obleczonymi papierową skórą. Nie byłoby kości do rzucania, dziwek do kupowania, wózków do pchania, drinków pod ręką ani pracy...

Beze mnie jesteście niczym.

Winda zatrzymała się z cichym dźwiękiem. Za drzwiami czekał służący z teslą Angela.

Po półgodzinie Meksykanin był już w bazie lotniczej Mulroy. Powietrze falowało nad rozgrzaną nawierzchnią lotniska. Słońce zachodziło krwawo nad Spring Mountains. Sto dwadzieścia stopni Fahrenheita. W bazie zapaliły się reflektory, zwiększając jeszcze żar.

– Masz papiery?! – zawołał Reyes, przekrzykując warkot silników śmigłowców Apache.

– Federalni mogą nas pocałować w pustynne tyłki! – Angel uniósł dokumenty nad głowę. – Przynajmniej przez najbliższe czternaście godzin!

Reyes ledwie się uśmiechnął w odpowiedzi. Odwrócił się i zaczął wydawać rozkazy.

Pułkownik Reyes był potężnie zbudowanym czarnoskórym mężczyzną. Był z piechotą morską w Syrii i Wenezueli, po czym przerzucono go do gorętszych zadań w Sahelu, a następnie w Chihuahua, aż wreszcie wylądował na wygodnej posadce w gwardii stanu Nevada.

Mówił, że Nevada lepiej płaci.

Reyes skinął dłonią na Angela, zapraszając go do śmigłowca dowodzenia. Szturmowe jednostki wokół podrywały się już do lotu, zużywając niezliczone baryłki syntetycznego paliwa. Gwardia Narodowa Nevady, zwana też Korpusem Wielbłądzim albo pieprzonymi gwardzistami z Las Vegas, zależnie od tego, kto niedawno oberwał serią rakiet Hades, ruszała, by narzucić wolę Catherine Case jej wrogom.

Jeden z gwardzistów rzucił Angelowi kevlarową kamizelkę. Meksykanin wsunął się w nią w tej samej chwili, gdy Reyes zasiadł w fotelu dowódcy i zaczął wydawać rozkazy. Angel podłączył do sieci śmigłowca wojskowe gogle oraz douszny mikrofon, by słyszeć, co mówią.

Maszyna zerwała się do lotu. Pole widzenia Angela wypełniły dane napływające z gogli pilota, wojenne graffiti pokrywające Las Vegas głodnymi, jaskrawymi znakami: namiary celu, istotne budynki, znaczniki przyjaciel/wróg, informacje o pociskach Hades oraz amunicji zamontowanego pod kadłubem karabinu maszynowego o kalibrze .50, dane o stanie paliwa, sygnały cieplne z powierzchni...

Dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć.

Ludzie. Jedne z najchłodniejszych obiektów w okolicy. Wszyscy namierzeni, a żaden z nich o tym nie wie.

Jakaś kobieta sprawdziła, czy Angel dobrze się przypiął. Uśmiechnął się do niej, gdy sprawdzała jego pasy. Miała ciemną skórę, czarne włosy i oczy jak węgle. Odczytał z identyfikatora jej nazwisko – Gupta.

– Chyba wiem, jak się trzeba przypiąć, tak?! – zawołał, przekrzykując hałas wirnika. – Sam to kiedyś robiłem.

Gupta nawet się nie uśmiechnęła.

– Tak rozkazała pani Case. Głupio byśmy wyglądali, gdybyśmy spadli, a pan nie uszedłby z życiem, bo nie zapiął pan pasa.

– Jeśli spadniemy, nikt z nas nie przeżyje.

Zignorowała jego słowa i sprawdziła pas. Reyes i jego Korpus Wielbłądzi słynęli z sumienności. Mieli swoje wymyślne rytuały, wypracowane z upływem czasu i dopieszczone do stanu doskonałości.

Gupta powiedziała coś do komunikatora i przypięła się do fotela za ekranem karabinu maszynowego.

Angel poczuł nagłe szarpnięcie w żołądku, gdy śmigłowiec zawrócił, dołączając do swej formacji powietrznych drapieżników. Przez gogle Meksykanina przesuwały się znaki jaśniejsze niż światła nocnego Las Vegas.

ZGWNP 6602 wystartował.

ZGWNP 6608 wystartował.

ZGWNP 6606 wystartował.

Pojawiały się wciąż nowe symbole. Cyfrowe potwierdzenie obecności niemal niewidzialnego roju szarańczy, który wypełnił ciemniejące niebo i skierował się na południe.

– Rozpoczynamy operację „Miodowy Akwen” – dobiegł z głośnika głos Reyesa.

– Kto wymyślił tę nazwę? – zapytał ze śmiechem Angel.

– Podoba ci się?

– Lubię miód.

– Chyba wszyscy go lubią.

Pędzili na południe, w stronę miodu, o którym mówili – Lake Mead. Z początku zawierało ono prawie dwadzieścia miliardów metrów sześciennych wody. Teraz została niespełna połowa, zawdzięczali to Suszy Stulecia. To optymistyczne jezioro stworzono w optymistycznych czasach. Teraz wysychało i wypełniał je muł. Lina ratunkowa, zawsze niepewna i zagrożona opadnięciem poziomu wody poniżej początku Akweduktu Nr 3, życiodajnej kroplówki, dzięki której biło serce Las Vegas.

W dole pojawiły się światła śródmieścia: neon kasyna i arkologie Cypress. Hotele i balkony. Kopuły i pokryte mgiełką rosy pionowe farmy, zielone od hydroponicznej roślinności i jarzące się blaskiem w całym zakresie widma. Świetliste geometryczne figury na pustyni, bez wyjątku pokryte elektronicznym graffiti bojowego języka Korpusu Wielbłądziego.

Bilbordy, obiecujące przedstawienia, przyjęcia, drinki i pieniądze, po przefiltrowaniu przez gogle zmieniały się w cele ataku i punkty wtargnięcia. Gęsto zabudowane miejskie kaniony, zaplanowane tak, by kierowały w pożądanym kierunku pustynne wichry, stawały się alejami saperów, a opalizujące, pomalowane fotowoltaiczną farbą dachy zmieniały się w strefy zrzutu. Arkologie Cypress były priorytetowymi celami ataku, zapewniającymi strategiczną pozycję, dzięki temu, że górowały nad wszystkim w Las Vegas, były większe i ambitniejsze niż wszystkie poprzednie fantastyczne budowle Miasta Grzechu razem wzięte.

Las Vegas kończyło się ostrą linią, za którą leżała ciemność.

Bojowe oprogramowanie zaczęło rejestrować żywe stworzenia – chłodne plamy na mrocznym tle rozżarzonego szkieletu przedmieść z początku tysiąclecia – jedna mila kwadratowa za drugą wypełniona budynkami, które mogły być już tylko źródłem drewna na opał oraz miedzianych przewodów, ponieważ Catherine Case zdecydowała, że woda już się im nie należy.

Ciemność mąciły światła samotnych, rozproszonych ognisk, zdradzające miejsca, gdzie koczowali odwodnieni Teksańczycy i Arizońcy, którym brakowało pieniędzy, by dostać się do arkologii Cypress, i nie mieli już dokąd uciekać. Królowa Kolorado zamordowała mnóstwo ludzi w tych okolicach. To były jej pierwsze cmentarze, stworzone w kilka sekund, gdy odcięła wodę w rurach.

„Jeśli nie potrafią upilnować własnych cholernych wodociągów, niech piją piasek” – oznajmiła.

Po dziś dzień grożono jej śmiercią z tego powodu.

Śmigłowce przeleciały nad ostatnią częścią zniszczonej podmiejskiej strefy buforowej i dotarły nad otwartą pustynię. To był pierwotny krajobraz tej ziemi, antyczny jak Stary Testament. Krzewy kreozotowe. Drzewa Jozuego, kolczaste i samotne. Erupcje jukki, koryta wyschniętych rzek, jasne połacie żwiru, kwarcowe kamyki.

Pustynia stygła już i była całkowicie czarna. Ostry jak skalpel dotyk słońca wreszcie ją opuścił. Żyły tu zwierzęta. Niemal bezwłose kojoty. Jaszczurki i węże. Sowy. Cały świat ożywający dopiero po zachodzie słońca. Ekosystem wyłaniający się z nor ukrytych pod kamieniami, jukką i krzewami kreozotowymi.

Angel przyglądał się maleńkim termicznym znacznikom ocalałych mieszkańców tych stron. Zastanawiał się, czy pustynia również na niego patrzy, czy jakiś chudy kojot unosi wzrok i, słysząc stłumiony łoskot przelatujących nad nim śmigłowców Korpusu Wielbłądziego, zdumiewa się tą szarżą latających ludzi.

Minęła godzina.

– Jesteśmy blisko – odezwał się Reyes, mącąc ciszę. W jego głosie pobrzmiewało coś bliskiego czci.

Angel pochylił się, wypatrując uważnie.

– To ona – odezwała się Gupta.

Czarna wstęga wody wijąca się przez pustynię między łańcuchami wyszczerbionych szczytów.

W tafli rzeki odbijał się srebrny blask księżyca.

Kolorado.

Wiła się niczym wąż przez jasny, pustynny krajobraz. Kalifornia nie zamknęła jej jeszcze w Słomce, ale prędzej czy później to zrobi. Całe to parowanie – nie mogą pozwolić, by słońce wiecznie ich okradało. Na razie jednak rzeka nadal płynęła pod otwartym niebem, odsłonięta przed wzrokiem pełnych powagi gwardzistów.

Angel jak zawsze spoglądał na nią z bojaźnią. Nie było już słychać rozmów przez radio. Wszyscy umilkli na widok tak wielkiej ilości wody.

Nawet znacznie umniejszona przez liczne susze i odprowadzenia wody, Kolorado budziła głód połączony z czcią. Osiem i pół miliarda metrów sześciennych rocznie to mniej niż blisko dwadzieścia, jak kiedyś, ale myśl o tak wielkiej ilości wody po prostu płynącej pod otwartym niebem...

Nic dziwnego, że Hindusi oddawali cześć rzekom, pomyślał Meksykanin.

W swych najlepszych czasach Kolorado miała ponad tysiąc mil długości i biegła od ośnieżonych szczytów Gór Skalistych, poprzez czerwone skalne kaniony Utah aż po błękitny Pacyfik, tocząc swe wody wartko i bez żadnych przeszkód. Do wszystkich miejsc, których dotknęła, niosła życie. Jeśli farmer zdołał odprowadzić od niej kanał, osadnik wykopał studnię na jej brzegu albo budowniczy kasyna założył wodociąg, ktoś taki mógł się do syta napić możliwości. Żyć wygodnie w upale sięgającym stu piętnastu stopni Fahrenheita. Błogosławieństwo rzeki było równie niezawodne jak to, którego udzielała Najświętsza Panienka.

Angel zastanawiał się, jak wyglądała Kolorado w czasach, gdy jej nurt był jeszcze wartki i swobodny. Obecnie ospale toczyła swe wody, powstrzymywana przez wielkie zapory. Blue Mesa Dam, Flaming Gorge Dam, Morrow Point Dam, Soldier Creek Dam, Navajo Dam, Glen Canyon Dam, Hoover Dam i wiele innych. A tam, gdzie zapory powstrzymywały Kolorado albo jej dopływy, tworzyły się jeziora, odbijające w swych wodach niebo i słońce pustyni: Lake Powell, Lake Mead, Lake Havasu...

W dzisiejszych czasach ani kropla wody nie docierała do granic Meksyku, choć jego rząd nieustannie się uskarżał na Pakt Rzeki Kolorado oraz Prawo Rzeczne. Dzieci w Państwach Kartelowych dorastały w przekonaniu, że Kolorado to taki sam mit, jak chupacabra, o której opowiadała Angelowi stara abuela. Do licha, nawet większa część mieszkańców stanów Utah i Kolorado nie miała prawa choćby tknąć wody, która przepływała przez kanion na dole.

– Kontakt za dziesięć minut – oznajmił Reyes.

– Jest ryzyko, że będą walczyć?

Pułkownik pokręcił głową.

– Arizońcy niespecjalnie mają się czym bronić. Większość ich jednostek nadal stacjonuje w Arktyce.

Case postarała się o to, przekupując zgraję polityków ze Wschodniego Wybrzeża, niezainteresowanych niczym, co działo się po drugiej stronie kontynentalnego działu wodnego. Nakarmiła chciwych skurwysynów kokainą, dziwkami oraz całymi oceanami forsy zebranej przez komitet PAC, gdy więc Kolegium Połączonych Szefów Sztabów odkryło nagle pilną potrzebę obrony rurociągów prowadzących do piasków bitumicznych, okazało się, że jedynym oddziałem zdolnym wykonać to zadanie są szczury pustyni z Gwardii Narodowej stanu Arizona.

Angel przypominał sobie, jak oglądał relację z ich odlotu. Towarzyszyło jej nieustanne ględzenie o bezpieczeństwie energetycznym. Lubił patrzeć, jak dziennikarze podbijają patriotyczny bębenek, by poprawić swoją pozycję w rankingach. Dzięki nim obywatele znowu mogli się poczuć budzącymi strach Amerykanami. Z tym przynajmniej dziennikarze radzili sobie dobrze. Każdy z ich słuchaczy mógł na krótką chwilę uwierzyć, że ma najdłuższego na świecie.

Solidarność, kochanie.

Dwadzieścia cztery śmigłowce Korpusu Wielbłądziego opadły do wnętrza kanionu, niemalże muskając czarne wody rzeki. Podążały wzdłuż jej zakoli, z obu stron otoczone bliskimi, skalistymi wzgórzami. Serpentyny Kolorado wiodły je do celu.

Usta Angela zaczęły się rozszerzać w uśmiechu. Meksykanin poczuł znajomy przypływ adrenaliny, nadchodzący wtedy, gdy kości zostały rzucone i pozostawało tylko czekać na rozstrzygnięcie.

Przycisnął do piersi nakazy sądowe. Wszystkie te pieczęcie i holograficzne znaczki. Cały rytuał procesów i apelacji. To prowadziło do chwili, gdy mogli wreszcie zdjąć rękawiczki.

Arizońcy nawet nie zdążą się zorientować, co się stało.

– Czasy faktycznie się zmieniają – stwierdził ze śmiechem.

Gupta obejrzała się na niego.

– Co mówisz?

Angel uświadomił sobie, że jest jeszcze młoda. Równie młoda jak on w czasach, gdy Case przyjęła go w poczet swojej gwardii i ofiarowała mu prawo do bezterminowego pobytu w stanie. Biedna i zdesperowana ofiara deportacji, chwytająca się wszelkich możliwych sposobów, by tylko pozostać po właściwej stronie granicy.

– Ile masz lat? – zapytał. – Dwanaście?

Obrzuciła go złowrogim spojrzeniem, po czym ponownie skupiła wzrok na urządzeniach celowniczych.

– Dwadzieścia, staruchu.

– Nie bądź taka spokojna. – Wskazał w dół, na rzekę. – Jesteś za młoda, żeby pamiętać, jak to wyglądało kiedyś. Musieliśmy się użerać z kupą papierów i całą zgrają prawników oraz biurokratów, a każdy z nich miał swoich kieszonkowych protektorów...

Umilkł, wspominając dawne dni, gdy towarzyszył jako ochroniarz Catherine Case na tych spotkaniach: łysi biurokraci, specjaliści od gospodarki wodnej, Urząd Rekultywacji, Departament Zasobów Wewnętrznych. Wszyscy oni mówili o metrach sześciennych, wytycznych dotyczących rekultywacji oraz współpracy, wykorzystaniu ścieków, recyklingu, oszczędzaniu zasobów wodnych, ograniczeniu parowania, osłonie koryt rzek, eliminacji tamaryszku, topoli oraz wierzb. Wszyscy próbowali przestawiać meble na wielkim, starym Titanicu. Wszyscy grali zgodnie z obowiązującymi normami, wierząc, że znajdzie się jakiś sposób, który pozwoli przetrwać każdemu, że kooperacja i dystrybucja pozwolą znaleźć drogę wyjścia, jeśli tylko okażą się wystarczająco pomysłowi.

A potem Kalifornia podarła wszystkie regulaminy i rozpoczęła zupełnie nową grę.

– Mówiłeś coś? – nie ustępowała Gupta.

– Nie. – Angel pokręcił głową. – Po prostu zasady się zmieniły. Przy starych Case radziła sobie bardzo dobrze. – Chwycił nagle za fotel, gdy śmigłowiec wzbił się w górę, wynurzył z kanionu i skierował w stronę celu. – Ale w tej nowej grze też jesteśmy nieźli.

Cel świecił w mroku przed nimi – wielki kompleks budynków, wznoszący się samotnie na pustyni.

– Jesteśmy na miejscu.

Światła zaczęły przygasać.

– Wiedzą, że się zbliżamy – odezwał się Reyes i zaczął wydawać rozkazy.

Śmigłowce rozpostarły się w wachlarz, wybierając cele, gdy tylko znalazły się w zasięgu. Ich maszyna obniżyła lot. Towarzyszyły jej dwa drony wsparcia. W goglach wojskowych Angel widział grupę maszyn lecącą przed nimi. Zacisnął zęby, gdy zaczęły obniżać lot i wykonywać losowe, taneczne ruchy, by się przekonać, czy ziemia spróbuje je oświetlić.

Na horyzoncie lśniła pomarańczowa łuna Carver City. Domy mieszkalne i budynki handlowe rozświetlały nocne niebo. Wszystkie te elektryczne światła. Cała ta klimatyzacja.

Całe to życie.

Gupta wystrzeliła parę pocisków. Coś w dole eksplodowało fontanną płomieni. Śmigłowce przemknęły nad granicą stacji pomp oraz uzdatniania wody. Wszędzie było pełno zbiorników i rur.

Czarne śmigłowce Apache lądowały na dachach i na parkingach, siadały na nawierzchni, wymiotując żołnierzami. Kolejne maszyny opadały z łoskotem na ziemię na podobieństwo ogromnych ważek. Podmuch wzbijał w górę kwarcowy piasek, siekący Angela po twarzy.

– Zaczyna się zabawa!

Reyes skinął na Angela. Meksykanin po raz ostatni sprawdził kamizelkę kuloodporną i zaciągnął rzemyk hełmu.

– Chcesz karabin, staruchu? – zapytała Gupta, przyglądając mu się z uśmiechem.

– A po co? – odparł Angel, wyskakując ze śmigłowca. – Od tego mam was.

Gwardziści otoczyli go kręgiem i wszyscy razem pobiegli ku głównemu wejściu.

Reflektory już się zapalały i robotnicy wypadali na zewnątrz. Wiedzieli, co się dzieje. Żołnierze Korpusu Wielbłądziego unosili karabiny, mierząc w cele przed sobą. Z głośnika Gupty płynęły wzmocnione rozkazy:

– Wszyscy na powierzchni, padnij! Padnij!

Cywile jej posłuchali. Angel potruchtał do skulonej, przerażonej kobiety i pomachał przed nią dokumentami.

– Jest tu gdzieś Simon Yu?! – zawołał, przekrzykując warkot śmigłowców.

Za bardzo się bała, żeby mu odpowiedzieć. To była pulchna, biała kobieta o ciemnych włosach.

– Hej, proszę pani – rzekł z uśmiechem Angel. – Ja tylko dostarczam dokumenty.

– W środku – wydyszała wreszcie.

– Dziękuję. – Angel poklepał ją po plecach. – Może tak przegoniłaby pani stąd swoich współpracowników? Na wypadek gdyby zrobiło się gorąco.

Żołnierze wyłamali drzwi stacji uzdatniania i wpadli do środka. Angel szedł na początku uzbrojonego klina. Cywile wciskali się w ściany, gdy Wielbłądzi Korpus przebiegał obok.

– Las Vegas przybywa z wizytą! – zawołał Angel. – Wypinać tyłki, chłopaki i dziewczyny!

Zagłuszyły go płynące z głośników rozkazy Gupty.

– Opuścić budynek! Wszyscy! Macie trzydzieści minut na ewakuację pomieszczeń. Przedłużanie pobytu będzie uważane za utrudnianie działalności organów prawa!

Angel ze swoim oddziałem wtargnął do nastawni. Na płaskich ekranach monitorów wyświetlały się dane dotyczące wypływu, jakości wody, czynników chemicznych oraz wydajności pomp. Siedziała tam cała banda odpowiedzialnych za jakość wody techników, którzy zrywali się teraz ze stanowisk niczym wystraszone susły.

– Gdzie tu jest kierownik? – zapytał Angel. – Chcę porozmawiać z Simonem Yu.

Jeden z mężczyzn się wyprostował.

– Ja jestem Yu.

Był szczupły, opalony i łysiał. Miał zaczeskę, a policzki szpeciły mu blizny po trądziku.

Angel cisnął mu dokumenty. Żołnierze rozeszli się po sali, pokrywając całe pomieszczenie.

– Zamykamy tę stację – oznajmił Meksykanin.

Yu złapał niezgrabnie dokumenty.

– Nie ma mowy! Złożyliśmy apelację!

– Możecie sobie apelować – odparł Angel. – Ale jutro. Dzisiaj wydajemy wam rozkaz zamknięcia stacji. Proszę sprawdzić pieczątki.

– Zaopatrujemy sto tysięcy ludzi! Nie możecie po prostu odciąć im wody.

– Sędziowie orzekli, że nasze prawa są starsze – oznajmił Angel. – Powinniście się cieszyć, że pozwalamy wam zatrzymać wodę, która już jest w rurach. Jeśli wasi ludzie zachowają ostrożność, będą mogli przeżyć parę dni na samych wiadrach, zanim się stąd zabiorą.

Yu przerzucał papiery.

– Ten werdykt to farsa! Zabiegamy o odroczenie. Zostanie uchylony. On... właściwie nie istnieje! Jutro już go nie będzie!

– Wiedziałem, że powie pan coś w tym rodzaju. Rzecz w tym, że teraz nie jest jutro, tylko dzisiaj. A dzisiaj sędziowie mówią, że musicie zaprzestać kradzieży wody należącej do stanu Nevada.

– Nie unikniecie odpowiedzialności! – oburzył się Yu, ale potem uspokoił się z wielkim wysiłkiem. – Obaj wiemy, że to poważna sprawa. Będziecie odpowiedzialni za wszystko, co się wydarzy w Carver City. Mamy kamery monitoringu. Wszystko to przedostanie się do wiadomości publicznej. Z pewnością nie chciałby pan, by obciążyły pana wyroki.

Meksykanin doszedł do wniosku, że nawet lubi łysiejącego biurokratę. Simon Yu był oddany swej pracy. Zaliczał się do tych ludzi, wierzących w rząd i jego dobroczynne skutki działalności, którzy trudzili się dla naprawy świata. Autentyczny urzędnik państwowy starej daty, uczciwie pracujący dla dobra obywateli, jak za dawnych czasów. A teraz próbował przebłagać Angela, używając argumentów w stylu „nie bądźmy pochopni, okażmy rozsądek”.

Niestety, w tej grze obowiązywały inne zasady.

– ...to wkurzy wielu wpływowych ludzi – ciągnął Yu. – Nie ujdzie wam to na sucho. Federalni nie puszczą płazem czegoś takiego.

Jakbym spotkał dinozaura, skonkludował Angel. To nawet fajne wrażenie, ale jak, do licha, przeżył tak długo?

– Wpływowych ludzi? – Meksykanin uśmiechnął się lekko. – Macie jakąś umowę z Kalifornią, o której nic nie wiem? Kalifornijcy są właścicielami waszej wody, i to jakimś cudem umknęło naszej uwagi? Na dzisiaj macie tylko gówno warte młodsze prawa, kupione z drugiej ręki od farmera z zachodniego Kolorado. Nie macie już żadnych atutów. Ta woda od dawna powinna należeć do nas. Tak jest napisane w dokumentach, które przed chwilą panu pokazałem.

Biurokrata łypnął ze złością na Angela.

– Daj spokój, Yu. – Meksykanin klepnął go lekko po ramieniu. – Nie smuć się tak. Obaj zajmujemy się tą grą wystarczająco długo, by wiedzieć, że ktoś musi przegrać. Prawo Rzeki stanowi, że starsze prawa dostają wszystko. Młodsze prawa? – Wzruszył ramionami. – Niekoniecznie.

– Kogo przekupiliście? – zapytał Yu. – Stevensa? Arroyo?

– Czy to ważne?

– Chodzi o życie stu tysięcy ludzi!

– Nie powinni go opierać na takich gównianych prawach wodnych – wtrąciła Gupta, która stała po drugiej stronie sali, sprawdzając błyskające światła monitorów pomp.

Angel ukrył uśmieszek, gdy Yu spojrzał na nią ze złością.

– Żołnierka ma rację – stwierdził Meksykanin. – Tu są nasze dokumenty. Macie dwadzieścia pięć minut na opuszczenie budynku. Potem każę zrzucić na niego pociski Hades i Hellfire. Dlatego zmiatajcie stąd szybko.

– Chcecie zniszczyć stację?

Wielu żołnierzy ryknęło śmiechem na te słowa.

– Widział pan, że przylecieliśmy w śmigłowcach, prawda? – zapytała Gupta.

– Nigdzie nie pójdę – odparł zimno Yu. – Możecie mnie zabić, jeśli chcecie. Zobaczymy, jak się to dla was skończy.

– Wiedziałem, że będzie pan robił trudności – odparł z westchnieniem Angel.

Nim biurokrata zdążył odpowiedzieć, Meksykanin złapał go i obalił na podłogę. Następnie wsparł kolano na jego plecach i wykręcił mu rękę.

– Zniszczycie...

– Tak, tak, wiem. – Angel wykręcił drugą rękę mężczyzny i założył mu kajdanki. – Całe pieprzone miasto. Sto tysięcy ludzi. I do tego czyjeś pole golfowe. Ale, jak sam pan zauważył, trupy komplikują sprawy. Dlatego zabieramy pana stąd. Jutro może pan nas pozwać.

– Nie możecie tego zrobić! – zawołał Yu z twarzą wciśniętą w podłogę.

Meksykanin uklęknął przy bezradnym mężczyźnie.

– Widzę, że bierze pan to do siebie, Yu. To błąd. Jesteśmy tylko trybikami w wielkiej, starej maszynie. – Postawił biurokratę na nogi. – To jest większe niż my obaj. Po prostu robimy to, co do nas należy. – Popchnął mężczyznę, wyprowadzając go przez drzwi. – Sprawdźcie resztę budynku! – zawołał, oglądając się na Guptę. – Upewnijcie się, że jest czysty. Chcę, żeby za dziesięć minut już płonął!

Reyes czekał na nich przy drzwiach śmigłowca.

– Zbliża się atak Arizońców! – zawołał pułkownik.

– To niedobrze. Ile mamy czasu?

– Pięć minut.

– Niech to chuj. – Angel zakręcił palcem. – No to startujmy! Mam to, po co przyleciałem.

Wirnik śmigłowca obudził się z gniewnym wizgiem. Jego hałas zagłuszył słowa Yu, ale mina mężczyzny wystarczyła, by Meksykanin uświadomił sobie jego nienawiść.

– Proszę nie brać tego do siebie! – zawołał Angel. – Za rok dostanie pan pracę w Las Vegas! Jest pan za dobrym specjalistą, żeby marnować się tutaj! ZGWNP potrzebuje takich ludzi!

Spróbował wciągnąć go do śmigłowca, ale biurokrata stawiał opór. Wpatrywał się ze złością w Angela, mrużąc oczy dla osłony przed piaskiem. Śmigłowce zaczęły startować, szarańcza wzbijała się w górę. Meksykanin raz jeszcze pociągnął Yu.

– Pora ruszać, kolego!

– Nie pierdol!

Biurokrata wyszarpnął mu się z zaskakującą siłą i popędził ku swej stacji uzdatniania wody. Potykał się i ręce nadal miał skute za plecami, lecz mimo to nie przestawał biec z determinacją ku budynkowi, który opuszczali już ostatni z jego ludzi.

Angel i Reyes wymienili zakłopotane spojrzenia.

Pieprzony biurokrata naprawdę poważnie traktował swą pracę. Aż do samego końca.

– Musimy startować! – zawołał pułkownik. – Jeśli Arizońcy dotrą tu ze swoimi śmigłowcami, dojdzie do wymiany ognia, a wtedy federalni dobiorą się nam do dupy. Niektórych rzeczy nie mogą tolerować, a regularna bitwa między siłami dwóch stanów z pewnością się do nich zalicza. Musimy zwiewać.

Meksykanin zerknął na uciekającego Yu.

– Daj mi minutę!

– Trzydzieści sekund!

Angel obrzucił Reyesa pełnym niesmaku spojrzeniem i pognał za biurokratą.

Wszędzie wokół śmigłowce wznosiły się nad ziemię jak suche liście na gorącym pustynnym wietrze. Meksykanin biegł przez chmury gryzącego piasku, mrużąc powieki.

Dogonił uciekiniera przy drzwiach.

– Muszę przyznać, że jesteś uparty.

– Puszczaj!

Angel obalił go na ziemię. Upadek wybił powietrze z płuc Yu. Meksykanin wykorzystał jego chwilowy paraliż i założył mu kajdanki również na nogi.

– Kurwa, zostaw mnie!

– W normalnej sytuacji zarżnąłbym cię jak świnię i tyle – mruknął Angel, wstając z biurokratą na plecach w chwycie strażackim. – Jednakże robimy wszystko jawnie i publicznie, więc nie ma takiej opcji. Ale nie prowokuj mnie więcej. Mówię poważnie.

Powlókł się w stronę ostatniego śmigłowca, który jeszcze pozostał na ziemi.

Ostatni pracownicy stacji uzdatniania wody w Carver City wpadali do samochodów i oddalali się od zakładu, zostawiając za sobą tumany pyłu. Szczury uciekające z tonącego okrętu.

– Kurwa, pośpiesz się! – zawołał Reyes, spoglądając ze złością na Angela.

– Już jestem. Możemy startować!

Angel wrzucił Yu do śmigłowca. Gdy maszyna wystartowała, trzymał się płozy, ale zdołał się wgramolić do środka.

Gupta siedziała na stanowisku i kiedy Meksykanin zapiął pasy, otworzyła ogień. W wojskowych goglach zapaliły się trajektorie pocisków. Angel wyglądał przez otwarte drzwi, gdy wojskowe oprogramowanie dzieliło stację na segmenty: wieże filtracyjne, stacje pomp, źródła mocy, awaryjne generatory...

Z wyrzutni śmigłowców wypadły pociski ciągnące za sobą ogniste łuki. Bezgłośnie przeszywały powietrze, a potem eksplodowały z głośnym hukiem, zagłębiając się w trzewiach wodnej infrastruktury Carver City.

Gorejące grzyby ognia zalały pustynię pomarańczowym blaskiem, oświetlając czarne sylwetki wystrzeliwującej kolejne pociski szarańczy.

Simon Yu leżał zakuty w kajdanki u stóp Angela. Nie był w stanie powstrzymać zniszczenia i mógł jedynie patrzeć bezsilnie, jak jego świat pochłaniają erupcje ognia.

W migotliwym blasku eksplozji Angel dostrzegł łzy na twarzy pojmanego mężczyzny. Woda wypływająca z jego oczu mówiła równie wiele, co w przypadku innych pot: Simon Yu opłakiwał miejsce, które tak bardzo starał się uratować. Skurczybyk miał lód we krwi. Nie wyglądał na to, ale trzeba przyznać, że go miał.

Ale to i tak mu nie pomogło.

Nadeszły czasy ostateczne, pomyślał Angel, gdy w stację uzdatniania wody uderzyły kolejne pociski. To cholerny koniec świata.

Po tej myśli bez zaproszenia pojawiła się następna.

To pewnie znaczy, że jestem diabłem.

Rozdział 2

Lucy obudził szum deszczu. Łagodny, błogosławiony stukot. Po raz pierwszy od z górą roku jej ciało się odprężyło.

Ulga była tak nagła, że przez chwilę kobieta czuła się jakby wypełniona helem. Nieważka. Uwolniła się od smutku i grozy jak wąż zrzucający skórę, zbyt ciasną, brudną i wyschniętą, by mogła nadal ją pomieścić. Lucy wstała.

Była odnowiona, czysta i lżejsza niż powietrze. Zapłakała, czując się uwolniona.

Potem obudziła się w pełni i uświadomiła sobie, że to nie deszcz bębni w szyby jej domu, lecz piasek. Ciężar życia przygniótł ją na nowo.

Leżała nieruchomo w łóżku, drżąc z żalu za utraconym snem. Mrugała, próbując usunąć łzy z oczu.

Piasek nie przestawał uderzać w okna.

Sen wydawał się tak bardzo realny – delikatna aura unosząca się w powietrzu, woń rozkwitających roślin. Zaciśnięte pory w jej skórze rozluźniły się, podobnie jak wyschnięta glina pustyni, by przyjąć ten dar – ziemia i ciało Lucy absorbowały cud spadającej z nieba wody. Amerykańscy osadnicy zwali ją kiedyś bożą wodą, gdy po przejściu przez prerie Środkowego Zachodu dotarli do suchych ziem położonych za Górami Skalistymi.

Boża woda. Woda, która sama z siebie spadała z nieba.

We śnie Lucy jej dotyk był delikatny jak pocałunek. Błogosławieństwo i rozgrzeszenie spływające z niebios. A teraz sen się skończył. Wargi miała suche i spękane.

Zrzuciła z siebie przepocone narzuty i poszła wyjrzeć na dwór. Kilka latarń nieustrzelonych przez gangi paliło się jak blade księżyce widoczne na tle czerwonawej mgiełki. Burza wzmagała się na oczach Lucy, ciemność pochłaniała światła latarń, pozostawiając na siatkówkach plamy powidoków. Światło gasnące nad światem. Miała wrażenie, że gdzieś to czytała. Jakieś chrześcijańskie powiedzenie. Może miało coś wspólnego ze śmiercią Jezusa. Światłem gasnącym na zawsze.

Jezus odchodzi, a Santa Muerte przybywa.

Lucy wróciła do łóżka i rozciągnęła się na materacu, wsłuchując się w szalejący pośród nocy wiatr. Gdzieś na zewnątrz wył błagający o schronienie pies. Być może bezdomny. Rano będzie już martwy – kolejna ofiara Suszy Stulecia.

Pod łóżkiem rozległo się skomlenie, odpowiedź na dobiegające z zewnątrz błaganie. Sunny kulił się z drżeniem z powodu nagłych zmian ciśnienia.

Lucy ponownie wygramoliła się z łóżka i nalała do miski wody z urny filtrującej. Sprawdziła odruchowo jej poziom, choć nim jeszcze pojawiły się cyfry, wiedziała, że zostało jej jeszcze dwadzieścia galonów. Nie potrafiła się powstrzymać przed spojrzeniem na mały ledowy miernik, by potwierdzić rachubę, którą miała w głowie.

Przykucnęła obok łóżka i podsunęła psu miskę.

Sunny spoglądał na nią z przygnębieniem z głębokiego cienia. Nie chciał wyjść, żeby się napić.

Gdyby Lucy była przesądna, podejrzewałaby, że wyleniały owczarek australijski wie coś, o czym ona nie wie. Że wyczuwa w powietrzu jakieś zło, być może skrzydła diabła łopoczące na górze.

Chińczycy wierzyli, że zwierzęta wyczuwają nadchodzące trzęsienia ziemi. Wykorzystywali je do przewidywania katastrof. Komuniści w dawnych Chinach ewakuowali kiedyś dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi z miasta Haicheng, ponieważ wielkie trzęsienie ziemi udało się wyczuć z wielogodzinnym wyprzedzeniem. Uratowali życie licznych mieszkańców, gdyż uwierzyli, że zwierzęta niekiedy wiedzą więcej od ludzi.

Lucy opowiedział o tym jeden z bioarchitektów z Taiyang International. Chciał w ten sposób zademonstrować, że Chiny widzą świat jasno i potrafią planować. To zapewniało im przewagę nad zdruzgotaną Ameryką, w której stacjonował.

Kiedy zwierzę przemówiło, należało go wysłuchać.

Sunny kulił się pod łóżkiem. Sierść mu drżała, a z pyska płynęło ciche, nieustanne, żałosne skomlenie.

– Wyjdź, piesku.

Nie zareagował.

– Wyjdź. Burza jest na dworze. Tutaj jej nie ma.

Nic.

Lucy usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, spoglądając na Sunny’ego. Płytki przynajmniej były chłodne.

Czemu by po prostu nie spać na podłodze? Po co zawracała sobie głowę łóżkiem i pościelą, skoro było lato? Albo wiosna czy jesień, jeśli już o tym mowa?

Położyła się na brzuchu na ceglanych płytkach i wyciągnęła rękę do psa.

– Nic nam nie grozi – wyszeptała, przeczesując palcami jego futro. – Psst. Psst. Wszystko w porządku. Nic nam nie grozi.

Spróbowała się uspokoić, ale jej skóry nie opuszczało nerwowe drżenie. Niepokojąca świadomość czegoś, co nadchodzi.

Nic dziwnego, że Sunny schował się pod łóżkiem.

Choć Lucy powtarzała sobie, że pies oszalał, jej gadzi umysł wierzył w ostrzeżenia zwierzęcia.

Na dworze coś było. Coś mrocznego i głodnego. Nie potrafiła się uwolnić od wrażenia, że coś przerażającego skierowało swą uwagę na nią, na Sunny’ego i na tę maleńką bezpieczną wyspę z niewypalanej cegły, którą zwała domem.

Wstała i sprawdziła zamki w drzwiach.

To paranoja.

Sunny znowu zaskomlał.

– Cicho, piesku.

Poczuła się zaniepokojona brzmieniem własnego głosu.

Raz jeszcze obeszła cały dom, by się upewnić, że wszystkie okna są bezpiecznie zamknięte. Zaskoczyło ją jej własne odbicie w szybie w kuchni.

Czy go nie zamykałam?

Przetarła szybę gwatemalską tkaniną, na wpół spodziewając się ujrzeć w ciemności czyjąś twarz. Tylko ktoś absurdalnie przesądny mógłby uwierzyć, że jakiś człowiek stoi pod oknem podczas burzy i zagląda do domu, ale Lucy i tak włożyła dżinsy. W ubraniu czuła się pewniej. Zapewniało jej przynajmniej psychologiczną osłonę, a ze snem i tak już dała sobie spokój. Nie ma mowy, by zdołała znowu zasnąć, gdy czuła między łopatkami dotyk obudzonego przez burzę niepokoju.

Równie dobrze mogę się zabrać do roboty.

Włączyła komputer, zeskanowała odciski palców na trackpadzie i wpisała hasła. Wicher nie przestawał trząść jej domem. Zapas energii w akumulatorach był mniejszy, niżby chciała. Miały dwudziestoletnią gwarancję, ale Charlene zawsze jej powtarzała, że to pic na wodę. Lucy miała nadzieję, że do rana burza się skończy i będzie mogła wysunąć panele słoneczne, by naładować akumulatory.

Sunny znowu zaskomlał.

Zignorowała go i zalogowała się do programu śledzącego transfery pieniędzy.

Umieściła w sieci nowy wpis, razem z oryginalnymi zdjęciami, które wykonał Timo. Szczerze mówiąc, fotografie mówiły właściwie wszystko: wypełniona ludzkim dobytkiem ciężarówka, która zapadła się w piasek aż po osie, bezskutecznie próbując opuścić Phoenix. Kolejny sensacyjny news o upadku. Ta relacja krążyła już po sieci, przywołując spojrzenia i dochód, ale Lucy poczuła się rozczarowana. Liczyła na to, że wpis przyciągnie więcej uwagi.

Sprawdziła feedy w poszukiwaniu powodów, dla których jej wskaźnik spojrzeń mógł spaść. Coś się działo nad Kolorado. Walki albo bombardowanie.

#CarverCity, #rzekaKolorado, #czarnehelikoptery...

Większe organizacje newsowe złapały już trop. Lucy włączyła przekaz wideo i zobaczyła kierownika stacji uzdatniania wody obrzucającego obelgami Las Vegas. Mogłaby go uznać za świra, gdyby nie widoczne za jego plecami ruiny oraz płomienie. Ten obraz uwiarygodniał myśl, że Catherine Case naprawdę rzuciła do ataku swe wodne noże, rozkazując im prewencyjnie wyciąć to i owo.

Łysiejący mężczyzna krzyczał, że gwardziści z Nevady porwali go, a potem porzucili na pustyni, zmuszając go do powrotu na piechotę do jego własnej stacji uzdatniania wody.

– To była Catherine Case! Całkowicie zignorowała naszą apelację! Mamy swoje prawa!

– Podacie ją do sądu?

– Pewnie, że tak! Tym razem posunęła się za daleko.

Wyświetlały się kolejne strony przekazujące tę samą relację. Stacje i osobowości sieciowe z Arizony podbijały bębenek regionalnego gniewu, generując wejścia i dochody z reklam dzięki relacjom z miejsca walk, rozniecającym lokalne nienawiści. Napływające komentarze dadzą kolejne dochody, podobnie jak ludzie przekazujący relację do swych sieci społecznościowych.

Lucy zaznaczyła relację dla swych programów śledzących, ale burza i odległość sprawiły, że z pewnością ominęła ją już szansa osiągnięcia większych zysków. Mogła co najwyżej skorzystać na wejściach innych dziennikarzy.

Wrzuciła wiadomość na feedy, by zapewnić czytelników, że wie o katastrofie, która spotkała Carver City. Następnie zwróciła się ku własnym źródłom, poszukując w szumiącym morzu mediów społecznościowych wskazówek prowadzących do newsów, do których dotrze pierwsza i będzie je mogła zagarnąć dla siebie.

Dziesiątki nowych komentarzy pod hashtagiem #Phoenixidziewdiabły:

Dzisiaj miałem znowu wyjechać, ale znowu nadeszła cholerna burza. #przygnębiony #Phoenixidziewdiabły

Jak poznać, że to koniec: Pijesz własne szczyny iwmawiasz sobie, że to źródlana woda. #Phoenixidziewdiabły #kochamworkifiltrujące

Wygrałem! Wyjeżdżamy na północ! #loteriawizowaKB #żegnajciesukinsyny

Śmigłowce wkanionie. Czy ktoś wie, kto to może być? #rzekaKolorado #czarnehelikoptery

Nadal są pod moimi drzwiami! Kurwa, gdzie się podziała kawaleria?!! #wydziałpolicjiPhoenix

Nie korzystajcie zszosy 66. #kalifornijskamilicja #grupydronów #MM16

Co do chuja? Kiedy zamknięto bar Samma? #muszęsięnapić #Phoenixidziewdiabły

Zdjęcie: Bilbord FENIKS WZLATUJE obwieszony workami filtrującymi. Niezłe. #Phoenixidziewdiabły #sztukawPhoenix #fenikswzlatuje

Lucy od lat już śledziła mieszkańców Phoenix, ich hashtagi i komentarze. Dawało jej to mapę implozji miasta, wirtualne echa fizycznej katastrofy.

Wyobrażała sobie Phoenix jako lej pochłaniający wszystko – budynki, ludzi, ulice, historię. Wszystko wpadało w rozwartą paszczę katastrofy – piasek, zgarbione karnegie, osiedla mieszkalne.

A Lucy krążyła wokół otworu i rejestrowała wydarzenia.

Jej krytycy mówili, że niczym się nie różni od tych, którzy epatowali katastrofą w pogoni za popularnością, i kiedy miała zły dzień, zgadzała się z nimi. Była tylko dziennikarką poszukującą nieprzyzwoitych, pornograficznych obrazów, jak sępy, które opadły na Houston, gdy zawiodły przewody, albo przekazujące sensacyjne obrazy upadłego, pochłanianego przez naturę Detroit. Gdy jednak nadszedł lepszy dzień, Lucy odnosiła wrażenie, że nie tyle nadaje zagładzie miasta erotyczny charakter, ile odsłania otwierającą się przyszłość. Jakby mówiła: „Oto my. Tak to wszystko się skończy. Jest tylko jedna droga wyjścia i wszyscy próbujemy z niej skorzystać”.

Gdy pierwszy raz dotarła do miasta jako ekoreporterka, nie brała tego do siebie aż tak bardzo. Opowiadała wtedy kawały o Arizońcach, cieszyła się uproszczonymi relacjami i mikropłatnościami. Szybki zarobek w zamian za przyjemność podglądania osiągalną za jednym kliknięciem.

#zachętadoklikania.

#epatowanieupadkiem.

#Phoenixidziewdiabły.

Mieszkańcy Phoenix i jego przedmieść byli nowymi Teksańczykami, takimi samymi głupkami, jak każdy Pacan Perry’ego. Lucy i inni dziennikarze z CNN, Xinhua, Kindle Post, Agence France-Presse czy Google/New York Timesa z wielką satysfakcją karmili się padliną. Cały kraj obserwował upadek Teksasu, wszyscy więc wiedzieli, jak to wygląda. Zagłada Phoenix była taka sama jak katastrofa Austin, ale większa, gorsza i bardziej wszechogarniająca.

Upadek 2.0: Zaprzeczenie, Upadek, Akceptacja, Uchodźcy.

Lucy tam była i widziała z bliska na własne oczy, jak Arizona rozbiła się o mur. Sekcja zwłok z potężnym mikroskopem i zimnym Dos Equis w dłoni.

#lepiejoniniżmy.

Ale potem poznała kilku Arizońców. Zapuściła w mieście korzenie. Pomogła Timowi, który był jej przyjacielem, wybebeszyć jego własny dom, wyrwać ze ścian rury i przewody, jakby wyciągali kości ze zwłok.

Wydobyli z murów ramy okienne, jakby wyłuszczali gałki oczne, pozostawiając dom kierujący puste oczodoły na inne, równie bezokie budynki. Potem opisała to wszystko – dom, w którym rodzina mieszkała od trzech pokoleń, utracił wszelką wartość, ponieważ zasoby wody na przedmieściach się wyczerpały, a Phoenix nikomu nie pozwalało podłączyć się do swojej sieci.

Tak jest, #epatowanieupadkiem, ale teraz Lucy stała się jedną z uczestników, podobnie jak Timo, jego siostra Marta (tk) oraz jej trzyletnia córka, zalewająca się łzami, kiedy dorośli niszczyli jedyny dom, jaki w życiu znała.

Sunny zaskomlał pod łóżkiem.

– To minie – odezwała się z roztargnieniem w głosie, zastanawiając się, czy to prawda.

Meteorolodzy mówili, że to może być rekordowa seria burz piaskowych. Do tej pory zarejestrowali ich sześćdziesiąt pięć, a nadciągały następne.

Co jednak, jeśli nie będzie im końca?

Specjaliści od pogody chyba uważali, że istnieją rekordy, które można bić, jakby burze podlegały jakimś możliwym do odkrycia prawom. W telewizji mówiono o suszy, ale to słowo implikowało coś, co może się skończyć, coś przejściowego, a nie status quo.

Może czekała ich jedna, niekończąca się burza, permanentna klęska pyłu, dymu pożarów i suszy, gdy będzie się biło co najwyżej rekordy dni, podczas których ktoś zobaczy słońce...

Na ekranie pojawił się sygnał informujący o nowej wiadomości. Skaner również się ożywił, wykrywając aktywność na pasmach policyjnych. Coś tu było nie w porządku. W mediach społecznościowych również coś się działo.

Kupa glin w@Hilton6. Założę się, że to ciała. #Phoenixidziewdiabły

Wzywano kolejne posiłki.

To nie była jakaś kurewka albo robotnica z fabryki urządzeń fotowoltaicznych, którą zgwałcono, zabito i ciśnięto do suchego basenu. To był ktoś ważny. Ktoś, kogo nawet wydział policji Phoenix nie mógł zignorować.

Ktoś, kto zasługiwał na zainteresowanie.

Lucy westchnęła, obrzuciła zazdrosnym spojrzeniem wciąż kryjącego się pod łóżkiem psa, i wyłączyła komputer. Być może nie była w stanie dotrzeć do Carver City, ale coś wydarzyło się zbyt blisko, by mogła to zignorować.

W pokoju filtracyjnym włożyła maskę firmy REI oraz chroniące przed pyłem gogle – Desert Adventure Pro II – zestaw ochronny, który w zeszłym roku dostała w prezencie od swej siostry, Anny. Po raz ostatni odetchnęła czystym powietrzem i wyszła w burzę piaskową. Jej kamera spoczywała bezpiecznie w plastikowym opakowaniu.

Piasek smagał boleśnie skórę Lucy, gdy biegła ku miejscu, gdzie powinien się znajdować pikap. Szarpała się z klamką, mrużąc oczy w mroku, aż wreszcie zdołała otworzyć drzwi. Zatrzasnęła je za sobą i zgarbiła się, czując jak serce jej wali, a wiatr trzęsie kabiną.

Piasek uderzał z wizgiem o metal i szkło.

Gdy włączyła silnik, w środku zatańczyły drobinki pyłu, czerwona zasłona rozświetlona blaskiem ledów na tablicy rozdzielczej. Zwiększyła obroty, zastanawiając się, kiedy ostatnio zmieniała filtry paliwa. Byle tylko silnik nie zgasł. Zapaliła światła burzowe i ruszyła, kierując się raczej pamięcią niż wzrokiem. Samochód podskakiwał na pełnej dziur nawierzchni. Mimo że drogę oświetlały potężne światła burzowe, ulokowane tuż nad ziemią, niemal nie sposób było prowadzić. Ulica przed nią niknęła w skłębionej chmurze piasku. Lucy mijała inne pojazdy, które zatrzymały się, by zaczekać na poprawę pogody. Ich kierowcy byli mądrzejsi od niej.

Jechała powoli, bocznymi ulicami. Zastanawiała się, po co w ogóle zadaje sobie trud. Wiedziała, że podczas takiej burzy nie zrobi dobrych zdjęć, lecz mimo to czuła się zobowiązana przeć naprzód, choć wichura groziła zdmuchnięciem jej forda z drogi. Wyjechała na sześciopasmowe bulwary Phoenix, puste ulice zbudowane przez optymistyczną kulturę samochodu, a teraz zasypane piaskiem do tego stopnia, że pojazdy musiały się poruszać gęsiego między wydmami, przyklejone do tylnych świateł poprzedników, by nie zgubić się pośród pagórków miasta pochłanianego przez pustynię.

Wreszcie dostrzegła słabe światło na szczycie wieżowca Hilton 6, oraz jeszcze silniejsze reflektory na budowie Arkologii Taiyang, nieożywionego jeszcze potwora górującego nad całym Phoenix.

Rozpory arkologii lśniły pośród chmur piasku na podobieństwo upiornych kości.

Lucy zaparkowała pikapa przy czymś, co uznała za krawężnik, pozostawiając migoczące światła, a potem oparła się o drzwi, by otworzyć je pod naporem porywistego wiatru.

Wyszła w blask własnych reflektorów i zauważyła flary na drodze. Prześledziwszy wzrokiem ślad błysku magnezji, wypatrzyła wyłaniające się z mroku ludzkie sylwetki. Mężczyzn i kobiety w mundurach, wymachujących zapalonymi latarkami. Koguty radiowozów migoczące czerwono-niebieskim blaskiem.

Podeszła bliżej. Uszy wypełniał jej głośny oddech, a osłaniająca twarz maska zrobiła się mokra od wydzielanej przez płuca wilgoci. Minęła gliniarzy, bezskutecznie usiłujących osłaniać miejsce zbrodni przed unoszącym ślady wichrem.

Strugi krwi wsiąkały w pył na bulwarze, miniaturowy krajobraz morderstwa stawał się coraz bardziej bezładny, błotnisty i zakrzepły.

Blask lampy czołowej Lucy padł na dwa trupy. To tylko kolejne ofiary, pomyślała, ale potem snop światła dotknął jednej z twarzy, czarnej od zmieszanego z krwią pyłu i niemal całkowicie zasypanej.

Kobieta gwałtownie wciągnęła powietrze.

Wokół kręciło się mnóstwo gliniarzy i pracowników technicznych, ale wszyscy byli zajęci walką z burzą i trudno im było cokolwiek zobaczyć przez służbowe maski. Lucy podeszła bliżej, chcąc udowodnić samej sobie, że jej koszmar nie jest realny, żywy i rzeczywisty. Poznała go jednak natychmiast, mimo że w jego czaszce nie było już oczu.

– Och, Jamie – wyszeptała. – Skąd się tu wziąłeś?

Ktoś złapał ją za ramię.

– Skąd się tu pani wzięła?! – zawołał policjant. Jego głos tłumiły tumany niesionego wiatrem piasku oraz maska z filtrem.

Nie czekając na odpowiedź, odciągnął ją od ciała.

Lucy opierała się przez chwilę, a potem pozwoliła, by wywlókł ją poza obszar otoczony łopoczącą na wietrze taśmą. Gliniarze dopiero ją rozwijali:

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 3

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 4

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 5

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 6

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 7

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 8

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 9

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 10

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 11

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 12

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 13

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 14

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 15

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 16

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 17

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 18

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 19

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 20

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 21

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 22

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 23

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 24

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 25

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 26

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 27

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 28

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 29

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 30

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 31

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 32

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 33

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 34

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 35

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 36

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 37

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 38

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 39

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 40

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 41

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 42

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 43

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 44

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 45

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 46

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 47

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Podziękowania

Wodny nóż jest fikcją literacką i w związku z tym zawiera wszelkie wiążące się z tym kłamstwa, wymysły oraz dogodne przeinaczenia. Mimo to opisana w nim wizja katastrofalnej przyszłości ma swe korzenie w badaniach oraz relacjach zajmujących się nauką oraz ekologią dziennikarzy, których pracę śledzę od wielu lat. Jeśli chcemy się dowiedzieć, jak będzie wyglądała nasza przyszłość, warto zapoznać się z tekstami pisanymi przez ludzi opisujących fakty i trendy szybko zmieniające nasz świat. Dobre dziennikarstwo nie ogranicza się do opisywania kształtu teraźniejszości, lecz również odsłania przed nami przyszłość. Jestem wdzięczny wszystkim pisarzom i reporterom, z których owoców pracy miałem szansę skorzystać.

Szczególne podziękowania należą się Michelle Nijhuis, Laurze Paskus, Mattowi Jenkinsowi Jonathanowi Thompsonowi oraz czasopismu „High Country News”. To oni dostarczyli mi wczesnej inspiracji do tej książki, w czasach, gdy jeszcze nie wiedziałem, że będę pisał o problemie braku wody. Chciałbym też wyrazić głęboką wdzięczność Gregowi Hanscomowi, który namówił mnie do napisania opowiadania „Łowca tamaryszków”. Stało się ono ziarnem, z którego z czasem wyrósł Wodny nóż i było też moją pierwszą próbą w zakresie fantastyki naukowej adresowanej do czytelników bardziej przyzwyczajonych do nauki niż do fantastyki. Są też ci, którym chciałbym podziękować za to, że miałem szansę śledzić ich na twitterze: Charles Fishman @cfishmen, John Fleck @jfleck, John Orr @coyotegulch oraz źródło wiadomości dotyczących wody @circleofblue, nie wspominając już o wielu innych osobach i organizacjach dzielących się informacjami pod hashtagami takimi jak #coriver, #drought i #water.

Wśród tych, którym powinienem podziękować, są też pisarz SF oraz redaktor Pepe Rojo, który udzielił mi bardzo potrzebnego wsparcia z językiem hiszpańskim, którym władam bardzo kiepsko; C.C. Finlay, który mocno na mnie naciskał, bym napisał tę książkę; Holly Black, znakomita zaklinaczka fabuł, która wskazała mi, że mam już wszystkie niezbędne elementy układanki, ale nie układam ich we właściwy sposób; Tim O’Connell, mój redaktor w Knopf, który służył mi mądrymi radami na drodze do ostatecznej wersji; a wreszcie mój agent, Russell Galen, który pomógł mi znaleźć najlepszy dom dla tej książki.

Co najważniejsze, chciałbym też podziękować mojej żonie, Anjuli Jalan, która wspierała mnie niezachwianie przez wiele lat.

Podobnie jak w przypadku wszystkich moich książek, wszelkie błędy i pominięcia, porażki i niepowodzenia są wyłącznie moją winą.