Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć - Paolo Bacigalupi - ebook

Nakręcana dziewczyna. Pompa numer Sześć ebook

Paolo Bacigalupi

4,4

Opis

Zdobywczyni HUGO, NEBULA, LOCUS 2010.

Anderson Lake jest przedstawicielem koncernu kalorycznego AgriGen na Tajlandię. Udając dyrektora fabryki sprężyn, przeczesuje uliczne targi Bangkoku w poszukiwaniu dawno uznanych za wymarłe gatunków owoców i warzyw. Poznaje tam nakręcaną dziewczynę – prześliczną i tajemniczą Emiko – pozostawioną na pastwę losu i slumsów. Emiko zalicza się do Nowych Ludzi, wyhodowanych dla zaspokajania kaprysów bogaczy. Produkuje się ich jako żołnierzy, niewolników i maskotki do towarzystwa; powstała w ten sposób cała nowa klasa ludzi, zepchnięta na margines tej złowrogiej przyszłości, w której ropa się skończyła, nad państwami dominują firmy kaloryczne, a po świecie szaleją wyprodukowane w laboratoriach choroby i szkodniki.

W miarę nasilania się obsesji Andersona na punkcie Emiko, pośród upału zawiązują się intrygi, a polityczne napięcia grożą niekontrolowanym chaosem. Biznesmeni, urzędnicy ministerialni, bogaci cudzoziemcy i uchodźcy bez grosza – każdy z nich ma własny plan. Lecz nikt nie jest w stanie przewidzieć niszczycielskiego wpływu Nakręcanej Dziewczyny.

Pompa numer sześć

Debiut Paolo Bacigalupiego – ten zbiór opowiadań pokazuje siłę i zasięg opowiadania fantastycznego. Sednem twórczości Paolo jest krytyka społeczna, polityczna przypowieść i dyskurs ekologiczny. Każde z zawartych tu opowiadań ostrzega i jednocześnie zachwyca się tragikomedią ludzkich przeżyć. Utwory Paolo ukazywały się już w różnych dorocznych antologiach, były nominowane do Nebuli i Hugo oraz zdobywały nagrodę Theodore Sturgeona za najlepsze opowiadanie fantastyczne.

„Nie cierpię go. Pojawia się znikąd, pisze jak szalony anioł, zgarnia nagrody i wytrąca nas, starych wyjadaczy, z równowagi opowieściami o czymś, co jeszcze nie przyszło nam do głowy. (Na przykład ten głupi biopies!). A do tego jest młody i przystojny. Dobrze, że chociaż nazwisko ma nie do wymówienia”.

– Terry Bisson, autor „Numbers Don’t Lie” i „Greetings”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 980

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (16 ocen)
10
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anndr

Całkiem niezła

Pan Bacigalupi co się tłumaczy: "Łowca wilków" to niewątpliwie duchowy krewny typów spod znaku WEF (world economic forum), jak Klaus Schwab i Harari, jego pożal się Boże, prorok. Wszystkie opowiadania są odpychjące, obrzydliwe lub po prostu obleśne. Wieje ciężką depresją i nienawiścią do zwykłych ludzi, a szczególnie do Azjatów i ich gęsto zaludnionych miast. W głowie autora roi się od legiona demonów, które wspierają go w sianiu obowiązkowej propagandy "doom & gloom". Tylko dla koneserów!
00
Alive69

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, aczkolwiek świat w niej przedstawiony jest okrutny i bezwzględny, to jest dla nas nadzieja.
00
peterpancio1

Nie oderwiesz się od lektury

genialne SF
00
KasiaSold

Całkiem niezła

Opowiadania świetne, krótkie, dosadne, zapadające w pamięć. Nakręcana dziewczyna, pomimo dobrej kreacji świata, wielu wątków, poruszonych problemów, odpychająca ze względu na ilość przemocy. Wielokrotne gwałty nie są tym, o czym chcę czytać.
00
Kakhime

Nie oderwiesz się od lektury

Nawet jak nie interesujesz się tym gatunkiem, powinieneś/aś ją przeczytać.
00

Popularność




Maleńkie ofiary

Maleń­kie ofiary

Na kro­plów­kach wcho­dzą­cych w krę­go­słup Mayi świecą nie­bie­skie wskaź­niki. Leży na łóżku poro­do­wym, wpa­trzona ciem­nymi oczyma w męża, a ja sie­dzę na sto­łeczku mię­dzy jej nogami i cze­kam na dziecko.

Maya to dwie połówki. Ponad błę­kit­nym położ­ni­czym prze­ście­ra­dłem trzyma męża za rękę, popija wodę i reaguje zmę­czo­nym uśmie­chem na słowa pocie­chy. A niżej jej ciało leży nagie z nogami przy­pię­tymi do strze­mion, zasło­nięte i odizo­lo­wane przed czu­ciem stale napły­wa­ją­cymi falami Sifu­so­ftu. Do jej brzu­cha ryt­micz­nie tra­fia oksy­to­cyna, wpy­cha­jąc dziecko w drogi rodne, ku moim ocze­ku­ją­cym dło­niom.

Cie­kawe, czy Bóg wyba­czy mi moją rolę w jej opiece pre­na­tal­nej. Czy daruje mi, że ją namó­wi­łam na pełny cykl lecze­nia.

Doty­kam pilota na pasku i pusz­czam kolejne 50 ml Pur­nate’a. Wska­za­nia migocą i poka­zują nową dawkę, z sykiem wpły­wa­jącą w krę­go­słup Mayi i prze­do­sta­jącą się do macicy. Maya robi gwał­towny wdech, potem kła­dzie się i roz­luź­nia, oddy­cha­jąc głę­boko, gdy ja tłu­mię jej ból mięk­kimi war­stwami Sifu­so­ftu. Wid­mowe infor­ma­cje migają i prze­su­wają się na skraju mojego pola widze­nia: tętno, ciśnie­nie krwi, natle­nie­nie, puls płodu, wszystko to moja wsz­czepka MedAs­sist wrzuca mi bez­po­śred­nio do nerwu wzro­ko­wego.

Maya wyciąga szyję, żeby mnie zoba­czyć.

– Pani dok­tor? Lily? – Mówi beł­ko­tli­wie od leków, powoli i sen­nie.

– Tak?

– Czuję, jak kopie.

Ciarki prze­cho­dzą mi po karku. Zmu­szam się do uśmie­chu.

– To fan­tomy poro­dowe. Złu­dze­nie wywo­łane przez zmiany cią­żowe.

– Nie. – Maya kręci głową. – Ja to czuję. Kopie. – Dotyka brzu­cha. – Teraz czuję.

Obcho­dzę łóżko i doty­kam jej dłoni.

– Wszystko w porządku, Mayu. Roz­luź­nij się. Zro­bię wszystko, żeby ci było dobrze.

Ben nachyla się i całuje żonę w poli­czek.

– Świet­nie sobie radzisz, skar­bie. Wytrzy­maj jesz­cze tro­szeczkę.

Pokle­puję ją uspo­ka­ja­jąco po ręce.

– Robisz wszystko co trzeba dla swo­jego dziecka. Teraz roz­luź­nij się i niech dzia­łają siły natury.

Maya uśmie­cha się sen­nie, głowa jej opada. Wypusz­czam powie­trze, choć nie wie­dzia­łam, że wstrzy­muję oddech, i zaczy­nam się odwra­cać. Wtem Maya się pro­stuje. Wbija we mnie wzrok, nagle czujna, jakby wszyst­kie poro­dowe medy­ka­menty opa­dły z niej jak koc i została przy­tomna, świa­doma i agre­sywna.

Ciemne oczy mrużą się z wście­kło­ści.

– Ty je zabi­jesz.

Ojoj. Wzy­wam położne guzi­kiem pilota na pasku.

Chwyta Bena za ramię.

– Nie daj jej go zabrać. Ono żyje, skar­bie. Żyje!

– Kocha­nie…

Szar­pie go.

– Nie daj jej go zabrać! – Odwraca się i war­czy na mnie. – Won! Won! – Sięga po szklankę wody na sto­liku noc­nym. – Won stąd! – Rzuca nią we mnie.

Robię unik, szklanka roz­bija się o ścianę. Odłamki szkła sypią mi się na kark. Przy­go­to­wuję się do kolej­nego uniku, Maya jed­nak łapie prze­ście­ra­dło i zrywa je, odsła­nia­jąc roz­ło­żone nagie nogi. Szar­pie za strze­miona jak wilk w potrza­sku.

Kręcę gał­kami pilota, pod­krę­cam jej Pur­nate’a i wyłą­czam Sifu­soft, gdy znów napiera na strze­miona. Łóżko prze­chyla się nie­bez­piecz­nie. Rzu­cam się, żeby je trzy­mać. Bie­rze zamach dło­nią, prze­oruje mi twarz paznok­ciami. Odska­kuję, przy­ci­ska­jąc rękę do policzka. Macham na jej męża, który stoi i gapi się tępo po dru­giej stro­nie łóżka.

– Pomóż mi ją przy­trzy­mać!

Wyzwala się z para­liżu, razem udaje się nam ją poło­żyć, a wtedy przy­cho­dzi kolejny skurcz – Maya szlo­cha i się zwija. Bez Sifu­so­ftu nic nie chroni jej przed siłą bólu. Koły­sze się w rytm jego fal, krę­cąc głową i jęcząc, mała i zmal­tre­to­wana. Czuję się, jak­bym ją zastra­szała. Ale dalej nie pusz­czam prze­ciw­bó­lo­wych.

Jęczy.

– O Jezu. O Jezu. O Jezu.

Ben­ja­min kła­dzie głowę obok niej, gła­dzi ją po twa­rzy.

– Już, już, kocha­nie. Wszystko będzie dobrze.

Unosi wzrok na mnie, szu­ka­jąc potwier­dze­nia. Zmu­szam się do potak­nię­cia.

Przez drzwi wresz­cie wpa­dają dwie położne o gru­bych ramio­nach, opię­tych przy­jem­nie różo­wymi bluz­kami i bie­gną do łóżka, żeby ją unie­ru­cho­mić. Kawa­le­ria zawsze przy­bywa za późno. Maya opę­dza się od nich słabo, potem przy­cho­dzi kolejny skurcz. Nagie ciało wygina się w łuk, dziecko zaczyna ostatni etap podróży na świat.

***

– Poja­wia się piękna kró­lowa przy­sięgi Hipo­kryty.

Dmi­tri sie­dzi wśród swo­jego stadka – mój grzech i zba­wie­nie sku­pione w jed­nym wymi­ze­ro­wa­nym, nie­zdro­wym czło­wieku. Ramiona uno­szą mu się i opa­dają w cięż­kim odde­chu ast­ma­tyka. Spoj­rze­nie cynicz­nych błę­kit­nych oczu świ­druje mnie na wylot.

– Masz krew na sobie.

Doty­kam twa­rzy, palce mi wil­got­nieją.

– Pacjentka dostała szału.

Wokół Dmi­trija ganiają się obiekty jego badań, popy­cha­jąc się z wrza­skiem – całe ple­mię źle ska­li­bro­wa­nych ludzi, sku­pio­nych pod skrzy­dłami jego opieki. Kiedy wstu­kam numery pacjen­tów do pilota na pasku, MedAs­sist wyświe­tli mi sąż­ni­stą listę przy­sad­ko­wych nie­wy­pa­łów, nowo­two­rów nad­ner­czy, znie­kształ­ceń narzą­dów płcio­wych, zabu­rzeń kon­cen­tra­cji i zdol­no­ści ucze­nia się, uszko­dzeń tar­czycy, upo­śle­dzeń inte­li­gen­cji, nadak­tyw­no­ści i agre­sji. Cały oddział egzem­pla­rzy oka­zo­wych prze­ma­wia­ją­cych za ustawą o che­mii, która ni­gdy nie wyj­dzie z rzą­do­wych komi­sji.

– Pacjentka dostała szału. – Jego chi­chot brzmi jak chra­pliwe sapa­nie. Nawet z potrój­nie fil­tro­wa­nego powie­trza oddziału inter­wen­cji prze­ciw­che­micz­nej ledwo jest w sta­nie wchło­nąć dość tlenu, by prze­żyć. – Co za nie­spo­dzianka. Kolejny triumf emo­cji nad nauką. – Pal­cami bębni kom­pul­syw­nie w poręcz łóżka z leżą­cym nie­ru­chomo dziec­kiem: pię­cio­let­nia dziew­czynka z pier­siami doro­słej kobiety. Wzrok wędruje do jej ciała, potem z powro­tem do mnie. – Takie czasy, nikt nie życzy sobie opieki pre­na­tal­nej, nie?

Wbrew sobie czer­wie­nię się; kpiący śmiech Dmi­trija brzmi przez chwilę, potem roz­pra­sza się w ataku kaszlu, po któ­rym zgięty wpół łapie powie­trze. Ociera usta ręka­wem labo­ra­to­ryj­nego kitla i przy­pa­truje się krwa­wej smu­dze.

– Trzeba ją było do mnie przy­słać. Ja bym ją prze­ko­nał.

Dziew­czynka obok leży jak woskowy mane­kin i patrzy w sufit. Przez jakiś prze­dziwny kok­tajl zabu­rzeń wydzie­la­nia wewnętrz­nego wpa­dła w kom­pletną kata­to­nię. Na jej widok nabie­ram odwagi.

– Masz jesz­cze jakiś czy­ścik?

Dmi­tri śmieje się, prze­bie­gle i alu­zyj­nie. Wzro­kiem prze­biega po moim zra­nio­nym policzku.

– Cie­kawe, co by powie­działa twoja pazu­rza­sta pacjentka, gdyby się dowie­działa?

– Dmi­tri, daj spo­kój. I tak wystar­cza­jąco nie­na­wi­dzę sama sie­bie.

– Ja myślę. Pomię­dzy wiarą a zawo­dem. Dziwne, że twój mąż w ogóle tole­ruje twoją pracę.

Odwra­cam wzrok.

– Modli się za mnie.

– Rozu­miem, Bóg roz­wią­zuje wszyst­kie pro­blemy.

– Prze­stań.

Dmi­tri się uśmie­cha.

– Chyba nie wpa­dłem na to w swo­jej pracy nauko­wej. Powin­ni­śmy po pro­stu pro­sić Boga, żeby nie pozwo­lił dzie­ciom absor­bo­wać sub­stan­cji che­micz­nych z matek. Pacio­rek w nie­dzielę, Lily, i możesz wró­cić do kwasu folio­wego i wita­min. Pro­blem z głowy. – Nagle wstaje, roz­pro­sto­wu­jąc się jak pająk na swoje metr dzie­więć­dzie­siąt pięć. – No chodź, niech dopełni się twoja hipo­kry­zja, zanim zmie­nisz zda­nie. Nie zniósł­bym, gdy­byś posta­no­wiła oprzeć się tylko na wie­rze.

***

W labo­ra­to­rium Dmi­trija blask świe­tló­wek zalewa blaty ze stali nie­rdzew­nej i sprzęt do badań.

Dmi­tri szuka po kolei w szu­fla­dach. Na bla­cie przed nim leży porzu­cony ochłap mięsa, wil­gotny i nie­pa­su­jący do ste­ryl­nej lśnią­cej powierzchni. Zauważa, że gapię się na to.

– Nie zgad­niesz, co to. Na pewno koja­rzy ci się z czymś mniej­szym.

Jedna część jest więk­sza niż gałka oczna. Reszta to podłużny ogo­nek odcho­dzący od głów­nej czę­ści. Mięso i pożył­ko­wana tłu­sta maź. Dmi­tri szpera w następ­nej szu­fla­dzie. Nie uno­sząc wzroku, odpo­wiada na wła­sną zagadkę.

– Przy­sadka mózgowa. Ośmio­let­niej dziew­czynki. Miała potworne bóle głowy.

Nabie­ram powie­trza. Wybryk natury, nawet na stan­dardy Int­Chem.

Dmi­tri uśmie­cha się, widząc moją reak­cję.

– Powięk­szona dzie­się­cio­krot­nie. I to nie z jakiejś nara­żo­nej popu­la­cji: świetna opieka pre­na­talna, wła­ściwe użyt­ko­wa­nie maski z fil­trem, żyw­ność o niskim pozio­mie pesty­cy­dów. – Wzru­sza ramio­nami. – Wygląda na to, że prze­gry­wamy tę walkę. – Otwiera kolejną szu­fladę. – O, jest. – Wyciąga zawi­nięty w folię kwa­dra­cik wiel­ko­ści pre­zer­wa­tywy, ostem­plo­wany na czarno-żółto i podaje mi go. – W papie­rach ta dawka jest już wydana. Nie powinno wpły­nąć na sta­ty­stykę. – Wska­zuje brodą narząd na bla­cie. – Jej już się nie przyda.

Na folii wid­nieje pie­czątka „NIE DO SPRZE­DAŻY”, oraz numer seryjny i logo Wydziału Badań Kli­nicz­nych FDA – helisa DNA sple­ciona z mikro­sko­pem. Się­gam po paczuszkę, lecz Dmi­tri ją zabiera.

– Załóż sobie, zanim wyj­dziesz. Ma nowe opa­ko­wa­nie, z folii komór­ko­wej. Do wyśle­dze­nia. Możesz to nosić tylko w szpi­talu. – Rzuca mi paczkę, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Nasi spon­so­rzy uznali, że za dużo dawek gdzieś się roz­cho­dziło.

– Ile mam to nosić, zanim będę mogła wyjść?

– W trzy godziny wchło­nie się więk­szość.

– To wystar­czy?

– Kto wie? I kogo to obcho­dzi? I tak nie zga­dzasz się na naj­lep­sze lekar­stwo. Jak sobie poście­lesz, tak się wyśpisz.

Nie mam na to ripo­sty. Dmi­tri za dobrze mnie zna, żeby kar­mić go opo­wie­ściami, jakie sprze­daję sama sobie, tymi, któ­rymi uspo­ka­jam się o trze­ciej nad ranem, kiedy Justin śpi, a ja gapię się w sufit, słu­cha­jąc jego mia­ro­wego, szcze­rego odde­chu: to dla naszego mał­żeń­stwa… dla naszej przy­szło­ści… dla naszego dziecka.

Zdzie­ram folię, wycią­gam bluzkę ze spodni i roz­pi­nam je. Wsu­wam czy­ścik za gumkę maj­tek. Gdy przy­cze­pia mi się do skóry, wyobra­żam sobie, jak wsą­cza się we mnie oczysz­cza­jący lek. Dmi­tri ura­to­wał mnie, mimo swo­ich szy­derstw, i nagle ogar­nia mnie wdzięcz­ność.

– Jeste­śmy ci wdzięczni, Dmi­tri. Naprawdę. Nie mogli­by­śmy cze­kać, aż skoń­czą się testy.

Chrząka potwier­dza­jąco. Sku­pia się na posztur­chi­wa­niu prze­ro­śnię­tej przy­sadki mózgo­wej zmar­łej dziew­czynki.

– I tak byłoby dla was za dro­gie. To zbyt dobre, żeby wszy­scy to brali.

***

Czy­ścik dopada mnie w Ela.

W jed­nej chwili sie­dzę sobie, uśmie­cham się do dzieci po dru­giej stro­nie przej­ścia, w maskach fil­tra­cyj­nych z nadru­kami Hello Kitty i Burn Girl, w kolej­nej zgi­nam się wpół, zdzie­ra­jąc wła­sną maskę, i zbiera mi się na wymioty. Dziew­czynki gapią się na mnie jak na jakąś ćpunkę. Ude­rza kolejna fala mdło­ści i prze­staje mnie obcho­dzić, co sobie pomy­ślą. Zgięta na sie­dze­niu odgar­niam włosy z twa­rzy i wymio­tuję na pod­łogę mię­dzy wła­sne buty.

Kiedy dojeż­dżam do swo­jej sta­cji, ledwo daję radę wstać. Na pero­nie znów wymio­tuję, na czwo­ra­kach. Muszę się zmu­szać, żeby nie wyczoł­gać się ze sta­cji Ela. Mimo zimy, cała się pocę. Ludzie roz­stę­pują się wokół mnie – zimowe buty, płasz­cze, sza­liki i maski fil­tra­cyjne. Obcho­dzą mnie poły­sku­jące chipy infor­ma­cyjne w boko­bro­dach męż­czyzn, uple­cione z mikrow­łó­kien świe­cące war­ko­czyki kobiet, roze­śmiane, uma­lo­wane srebrną szminką usta. Kalej­do­sko­powe ulice: świa­tła, ruch, pył, spa­liny z węglo­wych die­sli. Mokro i błot­ni­ście. Twarz mam mokrą i już nie pamię­tam, czy upa­dłam, poty­ka­jąc się w pół­mroku o kra­węż­nik, czy to moje wła­sne wymio­ciny.

Dom znaj­duję przez przy­pa­dek, udaje mi się ustać, dopóki nie zje­dzie winda. Radio w implan­cie na nad­garstku otwiera mi drzwi miesz­ka­nia.

Justin pod­biega, gdy pcham je ramie­niem i wcho­dzę do środka.

– Lily?

Znowu mnie rwie, ale żołą­dek dawno został na ulicy. Opę­dzam się od niego i czła­pię pod prysz­nic, po dro­dze zry­wa­jąc z sie­bie płaszcz i bluzkę. Prysz­nic się grzeje, a ja zwi­jam się w kłę­bek na zim­nych bia­łych kafel­kach. Mani­pu­luję przy paskach sta­nika, ale nie daję sobie rady z zapię­ciem. Znów się dła­wię, dygo­cąc, gdy przez moje żyły pruje czy­ścik.

Obok mnie widzę skar­petki Justina: para czar­nych z dziurą na dużym palcu. Klęka. Dłoń dotyka moich nagich ple­ców.

– Co się stało?

Odwra­cam się, nie chcę, żeby zoba­czył moją uma­zaną twarz.

– A jak ci się zdaje?

Cała jestem spo­cona. I dygo­czę. Para zaczyna skra­plać się na kafel­kach. Odgar­niam baweł­nianą zasłonę prysz­nica i wpeł­zam pod niego, pozwa­la­jąc, by prze­mo­czył resztę mojego ubra­nia. Leje się na mnie gorąca woda. Wresz­cie udaje mi się ścią­gnąć sta­nik, daję mu spaść na mokre kafelki.

– Chyba coś jest nie tak. – Wyciąga dłoń, żeby mnie dotknąć, ale odsuwa ją, gdy znów zaczy­nają się mdło­ści.

Spazm mija. Mogę oddy­chać.

– To nor­malne – szep­czę.

Gar­dło mnie pie­cze od wymio­tów. Nie wiem – sły­szy mnie czy nie? Ścią­gam prze­mo­czone spodnie i bie­li­znę. Sia­dam na pod­ło­dze, pozwa­lam, żeby lała się na mnie woda, przy­ci­skam twarz do wyka­fel­ko­wa­nej ściany.

– Dmi­tri mówi, że to nor­malne. Połowa bada­nych ma mdło­ści. Nie wpływa na sku­tecz­ność leku.

Znów mnie rwie, ale już nie tak strasz­nie. Ściana wydaje się wspa­niale chłodna w dotyku.

– Lily, nie musisz tego robić.

Odwra­cam głowę, usi­łuję go doj­rzeć.

– Ale dziecko chcesz mieć, prawda?

– Tak, ale…

– No wła­śnie. – Opusz­czam głowę, znów przy­ci­ska­jąc twarz do kafel­ków. – Skoro nie robimy pre­na­tal­nych, to nie mam wyboru.

Ude­rza kolejna fala czy­ścika. Pocę się. Nagle jest mi tak gorąco, że tracę oddech. Za każ­dym razem jest coraz gorzej. Powin­nam powie­dzieć Dmi­tri­jowi, żeby zamie­ścił to w danych ze swo­ich testów kli­nicz­nych.

Justin pró­buje jesz­cze raz.

– Z nie wszyst­kimi natu­ral­nymi dziećmi jest coś nie tak. Nawet nie mamy poję­cia, co te leki robią z tobą.

Zmu­szam się do wsta­nia. Opie­ram się o ścianę, pusz­czam wię­cej zim­nej wody. Biorę mydło… i je gubię. Zosta­wiam je przy odpły­wie.

– Bada­nia kli­niczne w Ban­gla­de­szu… wyszły dobrze. Lepiej niż przed­tem. FDA mogłaby już to zatwier­dzić… gdyby tylko chciała.

Dyszę z gorąca. Otwie­ram usta i piję nie­fil­tro­waną wodę pro­sto ze słu­chawki prysz­nica. Bo już mi wszystko jedno – pra­wie czuję, jak poli­chlo­ro­wane bife­nyle, diok­syny i fta­lany wydzie­lają się z moich porów i spły­wają po skó­rze. Żegnamy hor­mo­nalne symu­la­cje. Witamy zdrowe dziecko.

– Jesteś stuk­nięta. – Justin pusz­cza zasłonę prysz­nica.

Pod­sta­wiam twarz z powro­tem pod chłodny stru­mień. W życiu się nie przy­zna, ale chce, żebym to robiła dalej. Cie­szy się, że robię to dla niego. Dla naszych dzieci. Nasze dzieci będą umiały lite­ro­wać i ryso­wać ludziki, i tylko ja się przy tym ubru­dzę. Jak dla mnie, może być. Znów piję wodę. Strasz­nie mi gorąco.

***

Napę­dzane koń­ską dawką Pur­nate’a, dziecko przy­cho­dzi na świat w parę minut. Zle­pione wło­ski nowo­rodka poka­zują się i zni­kają. Doty­kam wycho­dzą­cej główki.

– Maya, już nie­długo.

Znów skurcz. Główka wycho­dzi mi pro­sto w ręce: pomarsz­czona twa­rzyczka sta­ruszka, wysta­jąca z ciała Mayi jak golem z ziemi. Jesz­cze dwa pchnię­cia, dziecko wypada. Przy­ci­skam śli­skie ciałko do sie­bie, a położna prze­cina pępo­winę.

Kątem oka widzę, jak jego tętno we wsz­czepce MedAs­si­sta migoce czer­wono, a potem się wypłasz­cza.

Maya gapi się na mnie. Moni­tor poro­dowy się obsu­nął – widzi teraz wszystko, czego nie powinna ni­gdy zoba­czyć. Skórę ma czer­woną. Twarz oble­piają prze­po­cone czarne włosy.

– Chłop­czyk czy dziew­czynka? – beł­ko­cze.

Zamie­ram, ukrzy­żo­wana jej wzro­kiem. Pochy­lam głowę.

– Ani to, ani to.

Odwra­cam się i pozwa­lam mokrej, krwa­wej bryłce wyśli­znąć się do kosza. Odświe­żacz powie­trza maskuje roz­siany w powie­trzu żela­zi­sty zapach. Dziecko w pojem­niku jest zwi­nięte w kłę­bek, nie­sa­mo­wi­cie małe.

– Chłop­czyk czy dziew­czynka?

Ben ma tak wiel­kie oczy, jakby już ni­gdy nie zamie­rzał mru­gnąć.

– Spo­koj­nie, kocha­nie. Ani to, ani to. To wszystko dla następ­nego. Sama dobrze wiesz.

Maya wygląda na przy­bitą.

– Ale ja czu­łam, jak kopie.

Wysuwa się z niej siny wore­czek łoży­ska. Wrzu­cam go do pojem­nika razem z dziec­kiem i wyłą­czam Pur­nate. Oksy­to­cyna już zata­mo­wała nie­wiel­kie krwa­wie­nie. Położne przy­kry­wają ją świe­żym prze­ście­ra­dłem.

– Czu­łam je – mówi. – Nie było mar­twe. Żywe. Chłop­czyk. Ja go czu­łam.

Kciu­kiem pusz­czam jej działkę ibu­pro­fenu. Cich­nie. Jedna z położ­nych wywozi ją z sali, druga zaczyna robić porzą­dek. Wtyka moni­tor poro­dowy z powro­tem do gniazda nad łóż­kiem. Gotowe na następną pacjentkę. A ja sie­dzę obok kosza na odpady medyczne, z głową mię­dzy nogami, i głę­boko oddy­cham. Oddy­chaj. Na twa­rzy pieką mnie ślady po paznok­ciach Mayi.

W końcu zmu­szam się, by wstać i zanieść med-kosz do zsypu na odpady. Otwie­ram go. Ciałko leży zwi­nięte w środku. Kiedy wycho­dzą z matki, zawsze wydają się takie duże, lecz teraz, w koszu na medyczne odpady, jest maleń­kie.

To nic takiego, powta­rzam sobie. To nic waż­nego, choć ma drobne rączki, pomarsz­czoną twarz i malut­kiego peni­ska. Tylko naczy­nie na tru­ci­zny. Zabi­łam je w parę tygo­dni po poczę­ciu, wypa­la­jąc mu mózg i para­li­żu­jąc ruchy stałą dawką neu­ro­tok­syn, a ono rosło sobie dalej w łonie. To nic waż­nego. To ma tylko oczy­ścić komórki tłusz­czowe kobiety, która znaj­duje się na szczy­cie zatru­tego łań­cu­cha pokar­mo­wego. To nic waż­nego.

Uno­szę pojem­nik i pozwa­lam, by pod­ci­śnie­nie go opróż­niło. Ciałko znika, zabie­ra­jąc che­mię matki do spa­larni. Ofiara. Mała, miękka ofiara z krwi, komó­rek i czło­wie­czeń­stwa, żeby następne dziecko miało przy­szłość.

Pompa nr 6 i inne opowiadania

Pompa nr 6 i inne opo­wia­da­nia

Kieszeń pełna dharmy

KIE­SZEŃ PEŁNA DHARMY

Wang Jun stał na ośli­złej od desz­czu ulicy sta­rego Chengdu i zadzie­ra­jąc głowę, gapił się przez mżawkę na Huojian­zhu.

Wzno­siło się w wie­czor­nym mroku potęż­nym masy­wem, góru­ją­cym nawet nad wie­żow­cami Chengdu. Z rosną­cego szkie­letu zwi­sali robot­nicy budow­lani, prze­miesz­cza­jący się z jed­nego punktu wzro­stu do dru­giego na dłu­gich pasach. Inni wspi­nali się po kon­struk­cji bez zabez­pie­cze­nia, wbi­ja­jąc palce w pokry­cie jak w pla­ster miodu, pnąc się po dźwi­ga­rach z non­sza­lancką, nie­bez­pieczną łatwo­ścią. Nie­ba­wem wzra­sta­jący masyw przy­tło­czy mokre dachówki sta­rego mia­sta. Wtedy Huojian­zhu, Żywa Budowla, sta­nie się wła­ści­wym Chengdu.

Rosła na mine­ral­nych siat­kach, budu­jąc swój wła­sny szkie­let, a potem pokry­wa­jąc go celu­lo­zową skórą. Potężne i grube infra­struk­tu­ralne korze­nie wbi­jały się roz­ga­łę­zie­niami coraz głę­biej w zie­loną, żyzną glebę Kotliny Syczu­ań­skiej. Czer­pała sub­stan­cje odżyw­cze i mine­rały z gleby, słońca i brud­nej wody Bing Jiang, chło­nąc zanie­czysz­cze­nia rów­nie łap­czy­wie jak prze­fil­tro­wane przez kłęby węglo­wej mgły słońce.

Wewnątrz żyły i tęt­nice spla­tały się w sys­temy rur, zapew­nia­jące przy­szłym miesz­kań­com dostęp do poży­wie­nia, danych i odpro­wa­dza­nie ście­ków. To zwie­rzęce, pio­nowe mia­sto, które powstało naj­pierw w twór­czych umy­słach Bio­tek­tów, teraz sta­wało się rze­czy­wi­sto­ścią. Roz­ra­sta­jąca się istota pul­so­wała ener­gią. Kiedy w pełni doj­rzeje, będzie mieć kilo­metr wzro­stu i pięć sze­ro­ko­ści. Układy tego ogrom­nego bio­lo­gicz­nego mia­sta przejdą wtedy na samo pod­trzy­my­wa­nie życia, a reszta pozo­sta­nie w uśpie­niu; ludzie zaczną prze­cha­dzać się pustymi tęt­ni­cami, prze­ci­skać żyłami i rytu­al­nie obej­mo­wać w posia­da­nie jego skórę, przy­bi­ja­jąc do niej swoje wspo­mnie­nia.

Wang Jun patrzył na Huojian­zhu, snu­jąc dzie­cięco-żebra­cze marze­nia o ucieczce od mokrych ulic i głodu w świat wygód orga­nicz­nego mia­sta. Nie­które czę­ści, zamiesz­kane, już poły­ski­wały świa­tłami. Kory­ta­rze orga­ni­zmu prze­mie­rzali ludzie żyjący wysoko i daleko nad jego pozio­mem. Tylko boga­tych i potęż­nych stać na zamiesz­ka­nie tak wysoko. Tylko ludzi posia­da­ją­cych guanxi. Wpływy, konek­sje.

Wypa­try­wał szczytu masywu, ale w mroku, desz­czu i mgle zasięg wzroku koń­czył się sporo poni­żej. Zasta­na­wiał się, czy kiedy on widzi tylko mżawkę, ci, tam na górze, patrzą na gwiazdy. Sły­szał kie­dyś, że ściany Huojian­zhu po nacię­ciu krwa­wią. Mówiono także, że krzy­czą. Wzdry­gnął się na widok rosną­cej istoty i zwró­cił wzrok z powro­tem na zie­mię, by dalej prze­py­chać swoją zgiętą syl­wetkę i chude jak patyki koń­czyny przez tłumy miesz­kań­ców Chengdu.

Dojeż­dża­jący do pracy nosili czarne para­sole i nie­bie­skie lub żółte pla­sti­kowe pon­cha chro­niące ich przed sią­pią­cym desz­czem. On miał prze­mo­czone, przy­kle­jone do czaszki włosy. Zady­go­tał i sku­lił się. W sku­pie­niu wypa­try­wał poten­cjal­nych ofiar, dla­tego pra­wie potknął się o tego Tybe­tań­czyka.

Gość kucał na mokrym chod­niku, towary miał przy­kryte prze­zro­czy­stą folią. Pokryta sadzą i potem twarz lśniła lepko i czarno w ostrym świe­tle halo­ge­no­wych latarń. Uśmie­cha­jąc się, męż­czy­zna poka­zy­wał krzywe i wyszczer­bione pieńki. Wycią­gnął spod folii zasu­szoną tygry­sią łapę i zama­chał nią przed nosem Wang Juna.

– Kości tygrysa, chcesz? – Łyp­nął nań szy­der­czo. – Dobre na męskość.

Wang Jun sta­nął jak wryty przed dyn­da­jącą odciętą koń­czyną. Jej wła­ści­ciel zgi­nął dawno, tak że pozo­stały po nim tylko suche, żyla­ste ścię­gna, wytarte futro i kość. Wytrzesz­czył oczy na relikt prze­szło­ści i wycią­gnął rękę, żeby dotknąć zasu­szo­nych włó­kien i pożół­kłych, groź­nie zakrzy­wio­nych szpo­nów.

Tybe­tań­czyk zabrał mu eks­po­nat sprzed nosa i znów się roze­śmiał. Na palcu miał spa­ty­no­wany srebrny pier­ścień, wysa­dzany odłam­kami tur­kusa – owi­nięty wokół palca wąż, w nie­skoń­czo­ność poły­ka­jący wła­sny ogon.

– Nie stać cię nawet, żeby dotknąć. – Odchark­nął i splu­nął na chod­nik obok, two­rząc kałużę żół­tego śluzu żył­ko­wa­nego czarną zawar­to­ścią cheng­duń­skiego powie­trza.

– Stać mnie – odparł Wang Jun.

– Co tam masz w kie­sze­niach?

Wang Jun wzru­szył ramio­nami. Tybe­tań­czyk się zaśmiał.

– Nie masz nic a nic, mały kur­du­pelku. Wróć, jak coś będziesz miał.

Zama­chał amu­le­tem męsko­ści przed oczyma zain­te­re­so­wa­nych, bar­dziej majęt­nych kupu­ją­cych, któ­rzy tym­cza­sem zgro­ma­dzili się wokół. Wang Jun z powro­tem roz­pły­nął się w tłu­mie.

Powie­dział prawdę. W kie­sze­niach nie miał nic. Miał zme­cha­cony weł­niany koc scho­wany w kar­to­nie z logo Stone-Aili­xin, zepsuty minia­tu­rowy pio­no­wzlo­cik i zbu­twiałą żółtą szkolną czapkę.

Kiedy przy­je­chał tu z zie­lo­nych tara­so­wych pól, nie miał nawet tyle. Poja­wił się w Chengdu z pustymi rękoma, pustymi kie­sze­niami i wspo­mnie­niem mil­czą­cej, rol­ni­czej wio­ski, gdzie nie żyło już nic, sam powy­krę­cany i pozna­czony bli­znami po epi­de­mii. Jego ciało pamię­tało ból tak dotkliwy, że na zawsze wryty w mię­śniową pamięć.

Nie miał nic w kie­sze­niach wtedy i nie miał nic teraz. Przej­mo­wałby się tym, gdyby zaznał w życiu cze­goś innego niż brak. Cze­goś innego niż głód. Nie mógł mieć pre­ten­sji do zby­wa­ją­cego go Tybe­tań­czyka, nie bar­dziej niż do neo­no­wych szyl­dów zwie­sza­ją­cych się ze szczy­tów wie­żow­ców i roz­świe­tla­ją­cych sika­jący deszcz migo­cącą czer­wie­nią, żół­cie­nią, zie­le­nią i błę­ki­tem. Elek­tryczne barwy wypeł­niały mrok hip­no­tycz­nymi ryt­mami i świe­tli­stymi marze­niami. Papie­rosy „Red Pagoda”, piwo „Five Star”, pro­gramy „Shizi Jituan” i „Heaven City Ban­king Cor­po­ra­tion”. „Con­fu­cius Jia­jia” obie­cy­wał pocie­chę przy cie­płym ryżo­wym winie, a „Jin­Long Phar­ma­ceu­ti­cals” gwa­ran­to­wało dłu­gie życie – i wszystko to było poza jego zasię­giem.

Zaległ w mokrej od desz­czu bra­mie, gar­biąc krzywy grzbiet, z pustymi kie­sze­niami, jesz­cze bar­dziej pustym żołąd­kiem, wypa­tru­jąc sze­roko otwar­tymi oczyma ofiary, która go dziś nakarmi. Wysoko nad nim wisiały świe­tli­ste obiet­nice, adre­so­wane raczej do ludzi miesz­ka­ją­cych w tych wie­żow­cach: ludzi mają­cych w kie­szeni pie­nią­dze i urzęd­ni­ków. Nie mówiły o niczym, co by znał czy rozu­miał. Kaszl­nął, oczysz­cza­jąc gar­dło z czar­nego śluzu. On znał ulice. Rozu­miał zgni­li­znę i roz­pacz. Głód czuł we wła­snym brzu­chu.

Pożą­dli­wie wpa­try­wał się w prze­chod­niów, woła­jąc do nich wie­lo­ję­zyczną mie­szanką man­da­ryń­skiego, dia­lektu cheng­duń­skiego i jedy­nych angiel­skich słów, jakie znał: „Pan da pie­niądz, pan da pie­niądz”. Cią­gnął ich za para­sole i żółte pele­ryny. Gła­dził po ele­ganc­kich ręka­wach i upu­dro­wa­nej skó­rze, aż pod­da­wali się i wycią­gali pie­niądze. Tych, któ­rzy się wymy­kali, oplu­wał. Jeśli szar­pali się z nim, gryzł ostrymi, żół­tymi zębami.

Teraz, w desz­czu, z rzadka tra­fiali się cudzo­ziemcy. Późny paź­dzier­nik zmu­szał ich do powrotu do swo­ich okrę­gów, domów i kra­jów. Nad­cho­dziły chude czasy, na tyle chude, że oba­wiał się o wła­sną przy­szłość, prze­li­cza­jąc ciskane przez ludzi zmięte papierki. Mocno ści­skał rzu­cone mu lek­kie alu­mi­niowe monety jiao. Cudzo­ziemcy zawsze mieli bank­noty i chęt­nie je dawali, ale było ich za mało.

Prze­pa­trzył ulicę, potem pod­niósł z ziemi wyszczer­biony odła­mek betonu. Podobno w Huojian­zhu wcale go nie uży­wano. Cie­ka­wiło go, jakie w takim razie są w dotyku tam­tej­sze pod­łogi, ściany. Męt­nie przy­po­mi­nał sobie wła­sny dom sprzed przy­jazdu do Chengdu: zbu­do­wany z gliny, z kle­pi­skiem zamiast pod­łogi. Miej­ski masyw raczej nie był z cze­goś takiego. W żołądku czuł coraz więk­szą pustkę. Ponad nim odtwa­rzane w kółko wideo z Lu Xieyan, pio­sen­karką z Guang­dong, nawo­ły­wało ludzi do wyrze­cze­nia się Trzech Grze­chów Reli­gii: Dogma­ty­zmu, Ter­ro­ry­zmu i Schi­zma­ty­zmu. Igno­ru­jąc jej skrze­kliwe oskar­że­nia, raz jesz­cze rozej­rzał się po tłu­mie.

W stru­mie­niu Chiń­czy­ków zako­ły­sała się blada twarz. Cudzo­zie­miec, ale dziwny. Ani nie wga­piał się w atrak­cje Chengdu, ani nie parł naprzód z poczu­ciem celu. Na oko, czuł się na obcej ulicy jak u sie­bie w domu. Miał na sobie czarny płaszcz do ziemi, błysz­czący, tak że odbi­jał czer­wie­nie i błę­kity neo­nów oraz roz­bły­ski latarń. Odbite wzory hip­no­ty­zo­wały.

Wang Jun pod­kradł się bli­żej. Facet był wysoki, miał ze dwa metry wzro­stu i nosił ciemne oku­lary. Wang Jun znał takie oku­lary i był pewien, że gość świet­nie widzi przez te czarne owale. Mikro­świa­tło­wody w szkłach kra­dły świa­tło, wzmac­niały je i wygła­dzały, dzięki czemu widział jak w dzień, choć sam skry­wał oczy pośród nocy.

Wang Jun wie­dział, że takie oku­lary są dro­gie, i wie­dział, że Gao Trzy Palce kupiłby je, gdyby jemu udało się je ukraść. Przy­glą­dał się cudzo­ziem­cowi, prze­mie­rza­ją­cemu ulicę pew­nym sie­bie, but­nym kro­kiem. Szedł za nim, dys­kret­nie i nie­po­strze­że­nie. Kiedy facet skrę­cił w zaułek i znik­nął, pośpie­szył za nim.

Zaj­rzał zza rogu w uliczkę. W mroku tło­czyły się budynki. Poczuł smród odcho­dów i roz­kła­da­ją­cych się mar­twych stwo­rzeń. Pomy­ślał o wyschnię­tej, mar­twej tygry­siej łapie Tybe­tań­czyka, z powy­ci­na­nymi kawał­kami kości i ścię­gien, któ­rych zaży­czyli sobie na męskość klienci. Kroki cudzo­ziemca chlu­po­tały i nio­sły się echem w ciem­no­ści – mia­rowe kroki czło­wieka widzą­cego po ciemku. Wang Jun pod­szedł bli­żej, kuląc się i poru­sza­jąc po omacku. Doty­kał chro­po­wa­tej ściany. Eks­pre­sowy beton. Gła­dząc ciem­ność, szedł za cich­ną­cym odgło­sem kro­ków.

Ocie­ka­jącą wodą ciszę prze­rwały szepty. Wang Jun uśmiech­nął się w ciem­no­ści, roz­po­zna­jąc oznaki han­dlu. Co kupo­wał cudzo­zie­miec? Hero­inę? Tyle rze­czy oni tu mogą kupić. Zamarł bez ruchu, nasłu­chu­jąc.

Szepty stały się bar­dziej ner­wowe i zakoń­czyły nagłym okrzy­kiem zasko­cze­nia. Ktoś zarzę­ził, potem nastą­pił szur­got i chlup­nię­cie. Wang Jun zadrżał i cze­kał dalej, nie­ru­chomy jak beton, do któ­rego się przy­ci­skał.

Zabrzmiały słowa rodem z jego wła­snej wsi: „Kai deng ba”. Wang Jun zastrzygł uszami, sły­sząc zna­jomy akcent. Zapło­nęło świa­tło, w ostrym bla­sku zapie­kły go oczy. A kiedy wzrok się przy­zwy­czaił, spoj­rzał w ciemne oczy Tybe­tań­czyka-han­dla­rza. Uśmiech­nął się powoli, odsła­nia­jąc sko­rupy zębów, Wang Jun zaś cof­nął się, chcąc ucie­kać.

Tybe­tań­czyk zła­pał go bru­tal­nie i sku­tecz­nie. Wang Jun gryzł go po rękach i wyry­wał się, lecz han­dlarz był szybki i bły­ska­wicz­nie powa­lił go na mokry beton, tak że widział tylko dwie pary butów: jego i jego towa­rzy­sza. Wal­czył dalej, lecz w końcu uświa­do­mił sobie bez­ce­lo­wość wysił­ków i znie­ru­cho­miał.

– Czyli jesteś wojow­ni­kiem – powie­dział Tybe­tań­czyk i przy­trzy­mał go jesz­cze przez chwilę na ziemi, żeby nauczka dotarła. Potem posta­wił na równe nogi, ści­ska­jąc dło­nią bole­śnie za kark. – Ni shi shei?

Wang Jun zady­go­tał i jęk­nął:

– Nikt. Żebrak. Nikt.

Tybe­tań­czyk przyj­rzał mu się uważ­niej i uśmiech­nął sze­rzej.

– Brzydki chło­pa­czek z pustymi kie­sze­niami. To jak, chcesz tę tygry­sią łapę?

– Niczego nie chcę.

– I nic nie dosta­niesz – odparł towa­rzysz Tybe­tań­czyka, a on wykrzy­wił się szy­der­czo. Akcent tego pierw­szego zdra­dzał pocho­dze­nie z pro­win­cji Hunan. Zapy­tał: – Jak się nazy­wasz?

– Wang Jun.

– Które „Jun”?

Wang Jun wzru­szył ramio­nami.

– Nie wiem.

Hunań­czyk poki­wał głową i się uśmiech­nął.

– Wiej­ski chło­pek – powie­dział. – Co tam hodu­je­cie? Kapu­stę? Ryż? – Roze­śmiał się. – Ci Syczu­ań­czycy o niczym nie mają poję­cia. Trzeba wie­dzieć, jak się pisze wła­sne nazwi­sko. Ja myślę, że twoje „Jun” to „żoł­nierz”. Jesteś żoł­nierzem?

Wang Jun pokrę­cił głową.

– Jestem żebra­kiem.

– Żoł­nierz Wang, żebrak? Nie. To nie pasuje. Jesteś po pro­stu „Żoł­nierz Wang”. – Uśmiech­nął się. – A teraz powiedz mi, żoł­nie­rzu Wang, co robisz w desz­czu w tej nie­bez­piecz­nej uliczce?

Wang Jun prze­łknął ślinę.

– Chcia­łem zabrać cudzo­ziem­cowi oku­lary.

– Poważ­nie?

Kiw­nął głową.

Hunań­czyk popa­trzył mu w oczy, potem też ski­nął głową.

– No dobrze, Wang. Żoł­nie­rzu Wang. Możesz je sobie wziąć. Idź do niego i weź sobie, jak się nie boisz.

Uścisk Tybe­tań­czyka zelżał. Wang Jun był wolny.

Rozej­rzał się i zoba­czył, gdzie leży cudzo­zie­miec, twa­rzą w dół w kałuży. Na ski­nie­nie Hunań­czyka pod­su­nął się bli­żej do trupa, aż sta­nął tuż nad nim. Wycią­gnął rękę i szarp­nął wiel­kiego faceta za włosy, wycią­ga­jąc z wody ocie­ka­jącą twarz i odsła­nia­jąc dro­gie oku­lary. Ścią­gnął je z trupa i deli­kat­nie opu­ścił głowę z powro­tem do kałuży. Strzą­snął z oku­la­rów wodę, Hunań­czyk i Tybe­tań­czyk uśmiech­nęli się.

Hunań­czyk zgiął palec, przy­zy­wa­jąc go do sie­bie.

– A teraz, żoł­nie­rzu Wang, mam dla cie­bie zada­nie. Jako zapłatę dosta­jesz oku­lary. Scho­waj je do kie­szeni. Weź to – w dłoni męż­czy­zny poja­wiła się błę­kitna info­kostka – i zanieś na most Ren­min Lu na rzece Bing Jiang. Oddaj czło­wie­kowi w bia­łych ręka­wicz­kach. On też coś ci da w nagrodę. – Pochy­lił się nad nim kon­fi­den­cjo­nal­nie, obej­mu­jąc szyję Wang Juna i trzy­ma­jąc go tak, że zetknęli się nosami. Chło­pak poczuł jego nie­świeży oddech. – Jak tego nie dostar­czysz, mój kum­pel cię znaj­dzie i postara się, żebyś zgi­nął.

Tybe­tań­czyk się uśmiech­nął.

Wang Jun prze­łknął ślinę i kiw­nął głową, zaci­ska­jąc na info­ko­stce swą drobną dło­nią.

– No to leć, żoł­nie­rzu Wang. Wyko­naj zada­nie. – Hunań­czyk puścił jego kark, a Wang Jun popę­dził ku oświe­tlo­nym uli­com, ści­ska­jąc info­kostkę mocno w dłoni.

Faceci patrzyli za nim.

– Myślisz, że prze­żyje? – ode­zwał się Hunań­czyk.

Tybe­tań­czyk wzru­szył ramio­nami.

– Trzeba wie­rzyć, że Pal­den Lhamo go ochroni i popro­wa­dzi.

– A jeśli nie?

– Prze­zna­cze­nie spro­wa­dziło go do nas. Kto wie, co jest mu jesz­cze pisane? Może nikomu nie będzie się chciało obszu­ki­wać małego żebraka. Może obaj prze­ży­jemy do jutra i się dowiemy.

– A może dopiero za następ­nym obro­tem Koła.

Tybe­tań­czyk kiw­nął głową.

– A jeśli on dobie­rze się do danych?

Tam­ten wes­tchnął i się odwró­cił.

– To też będzie prze­zna­cze­nie. No chodź, na pewno nas obser­wują.

***

Bing Jiang pły­nęła pod mostem jak war­stwa oleju, czarna i leniwa. Wang Jun przy­siadł na balu­stra­dzie: okop­co­nym kamie­niu rzeź­bio­nym w har­cu­jące pośród chmur smoki i feniksy. Spoj­rzał w dół na wodę, obser­wo­wał peł­znące powoli po tłu­stej powierzchni kawałki sty­ro­pianu z opa­ko­wań. Odchark­nął i splu­nął, pró­bu­jąc tra­fić w kar­ton. Spu­dło­wał, a jego ślina dołą­czyła do reszty rzecz­nych ście­ków. Raz jesz­cze zer­k­nął na kostkę. Obra­cał ją w dło­niach; robił to już wcze­śniej, cze­ka­jąc na czło­wieka w bia­łych ręka­wicz­kach. Błę­kitna, gładka, jak mocno prze­two­rzony pla­stik. Jej fak­tura koja­rzyła mu się z pla­stikowym krze­seł­kiem, które kie­dyś miał. Było jaskra­wo­czer­wone, ale podob­nie gład­kie. Żebrał na nim, dopóki nie zabrał mu go sil­niej­szy chło­pak.

Teraz obra­cał w rękach błę­kitną kostkę, gła­dząc jej powierzch­nię i badaw­czo dźga­jąc pal­cem gniazdko. Cie­kawe, czy nie jest cen­niej­sza niż oku­lary, które ma teraz na nosie. Były za duże i cały czas mu zjeż­dżały. Ale nosił je i tak, zachwy­cony nocą jasną jak dzień. Popra­wił je pal­cem i dalej obma­cy­wał kostkę.

Wyglą­dał czło­wieka w bia­łych ręka­wicz­kach, ale nie było go. Obra­cał kostkę w dło­niach, zasta­na­wia­jąc się, co takiego na niej jest, że zabili dla niej cudzo­ziemca.

Czło­wiek w bia­łych ręka­wicz­kach się nie poja­wił.

Wang Jun znów odkaszl­nął i splu­nął. Liczy do dzie­się­ciu dużych kawał­ków sty­ro­pianu: jeżeli ten facet w tym cza­sie nie przyj­dzie, zatrzyma sobie kostkę i sprzeda ją.

Dwa­dzie­ścia sty­ro­pia­nów póź­niej czło­wieka w bia­łych ręka­wicz­kach na­dal nie było, a niebo zaczy­nało się roz­ja­śniać. Wang Jun wpa­trzył się w kostkę. Roz­wa­żył wrzu­ce­nie jej do rzeki. Cze­kał, aż przez most zaczną wędro­wać nong­min cią­gnący wózki pełne pło­dów rol­nych. Chłopi ze wsi napły­wali do mia­sta z wil­got­nych, żyznych pól, z bło­tem mię­dzy pal­cami stóp, obła­do­wani warzy­wami. Nad­cho­dził świt. Huojian­zhu lśniło żywym ogro­mem na tle jaśnie­ją­cego nieba. Zakasz­lał, splu­nął jesz­cze raz i zesko­czył z balu­strady. Wrzu­cił kostkę do wyświech­ta­nej kie­szeni. Tybe­tań­czyk i tak go nie znaj­dzie.

***

Przez miej­ską mgłę prze­są­czało się słońce. Chengdu chło­nęło cie­pło. W powie­trzu uno­siła się wil­goć, zmiana tem­pe­ra­tury była nie­zwy­kła – ostat­nia fala upa­łów przed nad­cho­dzącą zimą. Wang Jun się pocił. Zna­lazł Gao Trzy Palce w salo­nie gier. Gao nie miał tak naprawdę trzech pal­ców. Miał dzie­sięć i wyko­rzy­sty­wał wszyst­kie naraz, pro­wa­dząc trój­wy­mia­ro­wego żoł­nie­rza przez góry Tybetu, na wojnę z rebe­lian­tami. Wśród triad Chengdu znany był jako facet, który wyci­snął z Dyrek­tora Regio­nal­nego TexTela dzie­sięć tysięcy juanów za ochronę mie­sięcz­nie, dopóki nie odwo­łali go z powro­tem do Sin­ga­puru. I użył do tego wła­śnie trzech pal­ców.

Wang Jun szarp­nął Trzy Palce za skó­rzaną kurtkę. Roz­ko­ja­rzony Gao zgi­nął od ataku uzbro­jo­nych w kije mni­chów.

– Czego? – wark­nął.

– Mam coś do sprze­da­nia.

– Te płytki, co chcia­łeś mi ostat­nio sprze­dać, mnie nie inte­re­sują. Już ci mówi­łem, jak nie mają serca, są do niczego.

– Mam coś innego.

– Co?

Wycią­gnął oku­lary. Oczy Gao się roz­sze­rzyły, ale udał obo­jęt­ność.

– Skąd je wzią­łeś?

– Zna­la­złem.

– Pokaż.

Nie­chęt­nie podał je Trzem Pal­com. Gao je wło­żył, potem zdjął i rzu­cił z powro­tem Wang Junowi.

– Dam ci za nie dwa­dzie­ścia. – Zaczął kolejną grę.

– Chcę stówę.

– Mei me’er – odparł w pekiń­skim slangu. Nie ma mowy. Roz­po­czął grę.

Żoł­nierz kulił się na rów­ni­nie, nad którą góro­wały ośnie­żone szczyty. Ruszył naprzód, prąc przez niskie trawy w stronę jurty zro­bio­nej ze skór poprzed­nich chiń­skich żoł­nie­rzy. Wang Jun, patrząc na to, ode­zwał się:

– Nie wchodź do środka.

– Wiem.

– Oddam ci za pięć dych.

Trzy Palce par­sk­nął. Jego żoł­nierz wypa­trzył nad­jeż­dża­ją­cych kon­nych i usta­wił się tak, by jurta go przed nimi zasła­niała.

– Dwa­dzie­ścia.

Wang Jun powie­dział:

– Może Bean­Bean da mi wię­cej.

– Dam ci trzy dychy, idź se zobacz, czy Bean­Bean tyle ci da. – Żoł­nierz odcze­kał, aż jeźdźcy zbiją się w gro­madkę, i wystrze­lił ku nim rakietę. Gdy wybu­chła, auto­mat z grą zawi­bro­wał.

– Masz trzy dychy przy sobie?

Trzy Palce odwró­cił się od gry, a jego żoł­nierz zgi­nął bły­ska­wicz­nie, gdy z jurty wysko­czyli bio­in­ży­nie­ryj­nie udo­sko­na­leni jak­meni. Igno­ru­jąc jego wrza­ski, odli­czał Wang Junowi pie­nią­dze. Wang Jun zosta­wił go przy grze i uczcił sprze­daż, znaj­du­jąc leżący odło­giem frag­ment mostu nie­opo­dal rzeki Bing Jiang. Wszedł pod niego, żeby prze­drze­mać popo­łu­dniowy upał.

Obu­dził się wie­czo­rem i był głodny. W kie­szeni czuł cię­żar monet, roz­wa­żył moż­li­wo­ści otwie­rane przez to bogac­two. Pomię­dzy mone­tami wyma­cał obcy kształt info­kostki. Wycią­gnął ją i obró­cił w dło­niach. Pra­wie zapo­mniał, skąd wziął te pie­nią­dze. Trzy­ma­jąc kostkę, przy­po­mniał sobie Tybe­tań­czyka, Hunań­czyka i swoje zada­nie. Przy­szło mu do głowy, by odszu­kać Tybe­tań­czyka i oddać mu kostkę, ale w głębi duszy podej­rze­wał, że czło­wieka sprze­da­ją­cego tygry­sią kość dziś wie­czo­rem nie zasta­nie. Zabur­czało mu w brzu­chu. Wrzu­cił kostkę z powro­tem do kie­szeni, podzwa­nia­jąc przy tym mone­tami. Dzi­siaj jest przy kasie. Naje się porząd­nie.

***

– Ile za mapo dofu?

Kucharz spoj­rzał nań z góry, mie­sza­jąc zupę w wiel­kim woku i słu­cha­jąc, jak bul­go­cze.

– Mały Wang. I tak cię nie stać. Idź żebrać gdzie indziej. Nie życzę sobie, żebyś naga­by­wał mi klien­tów.

– Shu­shu, mam pie­nią­dze. – Wang Jun poka­zał mu monety. – I chcę coś zjeść.

Kucharz się zaśmiał.

– Xiao Wang jest bogaty! No dobra, to powiedz mi, mały, co byś chciał zjeść.

– Mapo dofu, wie­przo­wina yu xiang, dwa liangi ryżu i piwo Wu Xing – wyrzu­cił z sie­bie w pośpie­chu.

– Mały Wang z wiel­kim żołąd­kiem! Nie wiem, gdzie ty to wszystko zmie­ścisz? – A kiedy Wang Jun wytrzesz­czył nań oczy, dodał: – No, idź, usiądź sobie, zaraz ci przy­niosę tę wyżerkę.

Wang Jun poszedł, usiadł przy niskim sto­liku i patrzył na buzu­jący ogień i kucha­rza rzu­ca­ją­cego do woka papryczki chili. Otarł usta, żeby się nie zaśli­nić, kiedy do nosa dole­ciał zapach jedze­nia. Żona kucha­rza otwo­rzyła dla niego butelkę five stara, a on przy­glą­dał się, jak nalewa piwo do mokrej szklanki. Upał ustę­po­wał. W jutowy daszek ulicz­nej knajpki zabęb­nił deszcz. Wang Jun napił się piwa i obser­wo­wał innych klien­tów, chło­nąc widok potraw, które jedli, i ich towa­rzy­stwa. To ludzie, któ­rych jesz­cze nie­dawno naga­by­wałby o pie­nią­dze. Ale nie dzi­siaj. Dzi­siaj był kró­lem. Boga­tym, z kie­sze­niami peł­nymi pie­nię­dzy.

Jego zamy­śle­nie prze­rwało poja­wie­nie się cudzo­ziemca. Bar­czy­sty facet o dłu­gich siwych wło­sach spię­tych w kucyk. Skórę miał bladą, na dło­niach białe ręka­wiczki. Wszedł pod osłonę daszku i omiótł spoj­rze­niem obcych nie­bie­skich oczu wszyst­kich jedzą­cych. Chiń­czycy z kolei wytrzesz­czyli oczy na niego. Widząc zgar­bioną syl­wetkę Wang Juna, uśmiech­nął się. Pod­szedł, przy­siadł na stołku naprze­ciwko i ode­zwał się po man­da­ryń­sku, z sil­nym akcen­tem:

– Jesteś Mały Wang. Masz coś dla mnie.

Wang Jun spoj­rzał na niego. Czu­jąc zwró­cone na sie­bie oczy pozo­sta­łych Chiń­czy­ków, nabrał odwagi i wypa­lił:

– Ke neng. – Być może.

Cudzo­zie­miec zmarsz­czył brwi, potem pochy­lił się nad sto­łem. Prze­rwała mu żona kucha­rza, pod­cho­dząc z mapo dofu, po chwili podała wie­przo­winę. Posta­wiła przed Wang Junem także miskę paru­ją­cego ryżu, szer­szą niż jego dłoń. Wang Jun ujął pałeczki i zaczął wrzu­cać jedze­nie do ust, przez cały czas przy­pa­tru­jąc się cudzo­ziem­cowi. Oczy łza­wiły mu od ostrego dofu, usta przy­jem­nie drę­twiały od mie­lo­nego pie­przu.

Żona zapy­tała, czy obcy będzie jadł razem z nim. Wang Jun mu się przy­pa­trzył. Czuł cię­żar pie­nię­dzy w kie­szeni, a usta dalej go paliły. Przyj­rzał się potęż­nej syl­wetce obcego i potwier­dził nie­chęt­nie, czu­jąc, że jego bogac­two może oka­zać się nie­wy­star­cza­jące. Roz­ma­wiali w Chengdu hua, miej­skim dia­lek­cie, żeby obcy ich nie rozu­miał. Patrzył, jak żona kucha­rza nakłada kolejną misę ryżu i sta­wia przed nim, razem z parą pałe­czek. Obcy zer­k­nął na białą górę ryżu w misce, potem uniósł wzrok na Wang Juna. Pokrę­cił głową i powie­dział:

– Masz coś dla mnie. Daj mi to. I to już.

Wang Jun poczuł się ura­żony, że obcy wzgar­dził ofe­ro­wa­nym jedze­niem. Nie­za­do­wo­lony, odparł:

– Czemu miał­bym ci to dać?

– A co, Tybe­tań­czyk nie mówił, że masz mi to oddać? – Wycią­gnął dłoń w bia­łej ręka­wiczce.

Wang Jun wzru­szył ramio­nami.

– Nie przy­sze­dłeś na most. Czemu mam ci to teraz odda­wać?

– A masz to?

Wang Jun zro­bił się ostrożny.

– Nie.

– To gdzie to jest?

– Wyrzu­ci­łem.

Facet się­gnął przez mały sto­lik i chwy­cił Wang Juna za postrzę­piony koł­nierz. Przy­cią­gnął go do sie­bie.

– Dawaj, i to już. Jesteś mały. Albo mi to dasz, albo sam sobie wezmę. Dziś mały Wang nie może wygrać. I nie spraw­dzaj mnie.

Wang Jun przy­pa­trzył się cudzo­ziem­cowi, dostrzegł srebrny błysk w kie­szeni na piersi. Odru­chowo wycią­gnął rękę, zła­pał to coś, szarp­nął, aż zna­la­zło się mię­dzy ich twa­rzami. Ludzie przy sąsied­nich sto­li­kach sap­nęli, widząc, co trzyma. Dłoń Wang Juna zatrzę­sła się w nie­opa­no­wa­nym dygo­cie, a potem odcięty palec Tybe­tań­czyka, wciąż zdobny w pier­ścień z paty­no­wa­nego sre­bra z tur­ku­sami, wyśli­znął mu się z ręki, lądu­jąc w wie­przo­wi­nie yu xiang.

Obcy uśmiech­nął się, bez­na­mięt­nym, zre­zy­gno­wa­nym uśmie­chem.

– Dawaj kostkę, bo też sobie wezmę coś na pamiątkę.

Wang Jun kiw­nął głową i powoli się­gnął do kie­szeni. Spoj­rze­nie cudzo­ziemca powę­dro­wało za jego dło­nią.

Wolną ręką Wang Jun despe­racko nabrał garść parzą­cego dofu. Zanim facet zare­ago­wał, cisnął mu je, pełne ostrych papry­czek i pie­przu, pro­sto w te zimne, nie­bie­skie oczy. Gdy obcy zawył, Wang Jun zato­pił ostre, żółte zęby w bla­dej skó­rze trzy­ma­ją­cych go dłoni. Obcy puścił Wang Juna i zaczął wście­kle trzeć pie­kące oczy; ze zra­nio­nych rąk pły­nęła krew.

Wang Jun odzy­skał wol­ność i puścił się pędem w ciemne zaułki, które znał naj­le­piej, zosta­wia­jąc za sobą wrzesz­czą­cego cudzo­ziemca.

***

Deszcz się wzma­gał, nad Chengdu nad­cią­gał z powro­tem ostrzej­szy niż przed­tem chłód. Beton i budynki pro­mie­nio­wały zim­nem, a oddech Wang Juna zmie­niał się w parę. Kulił się w swoim kar­to­nie z logo Sto­ne­Aili­xin Com­pu­ters na boku. Ujrzaw­szy rysunki poni­żej logo, domy­ślił się, że były w nim tele­fony sate­li­tarne. Zwi­nął się w kłę­bek w środku, tuląc resztki swo­jego dzie­ciń­stwa.

Wciąż pamię­tał wieś, z któ­rej tu przy­szedł, oraz, tro­chę nie­wy­raź­nie, dom z cegieł z błota. Nieco lepiej – wyrzeź­bione w tarasy wzgó­rza, goni­twy po tych tara­sach. Zabawę mode­lem pio­no­wzlotu w cie­płym wio­sen­nym bło­cie, pod­czas gdy jego rodzice tru­dzili się, sto­jąc po kostki w bru­nat­nej wodzie, w któ­rej kieł­ko­wały zie­lone pędy ryżu. Póź­niej, opusz­cza­jąc wymarłą wio­skę, prze­szedł przez te same tarasy, zaro­śnięte nie­ze­braną trawą.

Sie­dząc w zim­nym cie­niu wie­żow­ców z eks­pre­so­wego betonu, pogła­dził model pio­no­wzlotu. Skła­dane w górę i w dół skrzy­dła dawno odpa­dły i się zgu­biły. Odwró­cił go, patrząc na odlany ze stali kadłub. Wycią­gnął z kie­szeni info­kostkę i przyj­rzał się jej. Zwa­żył w dłoni kostkę i zabawkę. Pomy­ślał o palcu Tybe­tań­czyka, odcię­tym razem ze srebr­nym pier­ście­niem, i się wzdry­gnął. Siwy facet o nie­bie­skich oczach na pewno go szuka. Rozej­rzał się po kar­to­nie. Wetknął do kie­szeni samo­lo­cik, zbu­twiały koc zosta­wił. Wziął żółtą anchuan maozi, odbla­skową czapkę, noszoną przez dzieci w dro­dze do szkoły, którą zabrał chłopcu jesz­cze mniej­szemu od sie­bie. Nacią­gnął żółtą wełnę głę­boko na uszy, wsa­dził kostkę głę­boko do kie­szeni i odszedł, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

***

Kiedy zna­lazł Gao Trzy Palce w barze, ten zawo­dził wła­śnie do kara­oke. Towa­rzy­szyła mu para kobiet o gład­kiej skó­rze i twar­dych, pustych oczach, ubra­nych w szan­ghaj­skie qipao. Zapięte wysoko pod szyją, w ofi­cjal­nym stylu, ale z roz­cię­ciami nie­mal po pas. Kiedy pod­szedł, Trzy Palce wytrzesz­czył nań oczy przez zady­mione czer­wone świa­tło.

– Czego?

– Masz kom­pu­ter, który prze­czyta coś takiego? – Poka­zał mu kostkę.

Trzy Palce wpa­trzył się w kostkę i wycią­gnął po nią rękę.

– Skąd to wzią­łeś?

Wang Jun uniósł ją wyżej, ale nie wypu­ścił z ręki.

– Zabra­łem takiemu jed­nemu.

– Temu samemu, co te oku­lary?

– Może tak.

Trzy Palce przyj­rzał się kostce.

– Nie­stan­dar­dowa. Widzisz te bolce w środku?

Wang Jun zer­k­nął na gniazdko.

– Są tylko trzy. Żeby to prze­czy­tać, potrzebna będzie jakaś przej­ściówka. A nawet wtedy może się nie udać. Zależy pod jaki sys­tem ope­ra­cyjny to jest zro­bione.

– To co mam zro­bić?

– Daj mi.

– Nie. – Wang Jun zro­bił krok w tył.

Jedna z kobiet zachi­cho­tała, roz­ba­wiona dia­lo­giem mię­dzy drob­nym mafioso a małym ulicz­ni­kiem. Szturch­nęła Trzy Palce w pierś.

– Zostaw tego tao­fan­zhe. Skup się na nas. – I znów zachi­cho­tała.

Wang Jun łyp­nął na niego. Trzy Palce ode­pchnął dziew­czynę do towa­rzy­stwa.

– Daj­cie mi spo­kój.

Wydęła usta, osten­ta­cyj­nie ura­żona, ale poszła sobie i zabrała kole­żankę.

Trzy Palce wycią­gnął rękę.

– Daj obej­rzeć. Jak się temu tamade nie przyj­rzę, nie będę mógł ci pomóc.

Wang Jun zmarsz­czył brwi, ale wycią­gnął rękę z kostką. Trzy Palce obró­cił ją w dło­niach. Zaj­rzał do gniazdka, potem kiw­nął głową.

– To jest pod Huan­gLong OS – Rzu­cił mu ją z powro­tem i dodał: – Spe­cja­li­zo­wany sys­tem medyczny. Uży­wają go do ope­ra­cji mózgu, mapo­wa­nia DNA i tak dalej. Bar­dzo spe­cja­li­styczny. Skąd to wytrza­sną­łeś?

Wang Jun wzru­szył ramio­nami.

– Ktoś mi to dał.

– Fang pi. – Pie­przysz.

Wang Jun zamilkł, zmie­rzyli się wzro­kiem, Trzy Palce ode­zwał się:

– Xing, kupię to od cie­bie. Tak z czy­stej cie­ka­wo­ści. Dam ci pięć juanów. Sprze­da­jesz?

Wang Jun pokrę­cił głową.

– No dobra. Dzie­sięć i koniec.

Wang Jun znów pokrę­cił głową.

Gao Trzy Palce zmarsz­czył brwi.

– Nagle się doro­bi­łeś, czy co?

– Nie chcę jej sprze­dać. Chcę się dowie­dzieć, co na niej jest.

– To tak samo, jak ja.

Ponow­nie zmie­rzyli się wzro­kiem, tym razem dłu­żej. Wresz­cie Gao rzu­cił:

– Niech będzie. Pomogę ci. Ale jak będzie tam coś war­to­ścio­wego, to biorę trzy czwarte zysku.

– Yi ban.

Trzy Palce prze­wró­cił oczyma.

– A niech tam. Połowę.

***

– Dokąd idziemy?

Trzy Palce szedł szyb­kim kro­kiem przez chłodną mgłę. Pro­wa­dził Wang Juna przez coraz cia­śniej­sze zaułki. Domy zmie­niały cha­rak­ter, nowo­cze­sne lśniące szkło i stal ustę­po­wały cegle z błota, strze­chom i gon­tom. Ulica robiła się kamienna, wybo­ista, a z ciem­nych drew­nia­nych bram gapiły się na nich sta­ruszki. Wang Jun zer­kał na nie podejrz­li­wie. Śle­dziły ich obo­jęt­nie, zapa­mię­tu­jąc, że tędy prze­szli.

Trzy Palce przy­sta­nął i wycią­gnął paczkę red pagoda. Wetknął papie­rosa do ust.

– Palisz?

Wang Jun poczę­sto­wał się i nachy­lił się nad zapa­laną zapałką. Roz­bły­sła mocno i żółto, a potem przy­ga­sła pod napo­rem mokrego powie­trza. Zacią­gnął się mocno papie­ro­sem i wypu­ścił dym. Gao zapa­lił swo­jego.

– Dokąd idziemy?

Trzy Palce wzru­szył ramio­nami.

– Tutaj. – Wska­zał brodą budy­nek za nimi.

Palił jesz­cze z minutę, potem cisnął nie­do­pa­łek na wil­gotne kamie­nie i zdep­tał go czar­nym bucio­rem.

– Zgaś fajkę. Szko­dzi kom­pu­te­rom.

Wang Jun pstryk­nął papie­ro­sem o ścianę. Nie­do­pa­łek syp­nął iskrami, odbi­ja­jąc się, i spadł, dymiąc, na zie­mię. Trzy Palce pchnął drew­niane drzwi. Łusz­czyła się z nich farba, a futryna była wypa­czona, musiał więc naprzeć moc­niej – drzwi gło­śno zaskrzy­piały, kiedy wcho­dzili.

W pół­mroku Wang Jun dostrzegł dzie­siątki moni­to­rów. Jarzyły się wyga­sza­czami ekra­nów i danymi. Widział prze­wi­ja­jące się kolumny zna­ków i cyfr, pod­łą­czo­nych do odle­głych sieci infor­ma­cji. Ludzie sie­dzieli przy moni­to­rach w ciszy prze­ry­wa­nej tylko nie­ustan­nym kle­ko­tem szybko naci­ska­nych kla­wi­szy.

Trzy Palce zacią­gnął Wang Juna do jed­nego z mil­czą­cych tech­ni­ków i zapy­tał:

– He Dan, dasz radę to odczy­tać?

Szturch­nął Wang Juna, Wang Jun wycią­gnął kostkę. He Dan wyjął mu ją z ręki zręcz­nymi paję­czymi pal­cami i przy­su­nął w pół­mroku do oczu. Wzru­szyw­szy ramio­nami, zaczął grze­bać w sto­sie, szu­ka­jąc odpo­wied­niej przej­ściówki. Zna­lazł ją i pod­łą­czył do zwi­sa­ją­cego kabla, potem pod­piął przej­ściówkę do kostki. Postu­kał w kom­pu­ter, ramki okien zami­go­tały i zmie­niły kolor. Poja­wiło się nowe okienko, w odpo­wie­dzi naci­snął jeden kla­wisz.

– Gdzie ja jestem? – roz­le­gło się, tak gło­śno, że gło­śniki zatrzesz­czały od prze­ste­ro­wa­nia.

Gdy głos roz­darł ciszę, wszy­scy tech­nicy pod­sko­czyli. Dan przy­krę­cił gło­śność. Głos ode­zwał się jesz­cze raz, ciszej.

– Halo? – Czuło się w nim nutę stra­chu. – Jest tam kto?

– Tak – odru­chowo odpo­wie­dział Wang Jun.

– Gdzie ja jestem? – drżąco zapy­tał głos.

– W kom­pu­te­rze – odparł Wang Jun.

Trzy Palce klep­nął go po poty­licy.

– Cicho.

– Co? – powie­dział głos.

Słu­chali w mil­cze­niu.

– Ktoś powie­dział, że jestem w kom­pu­te­rze?

Wang Jun potwier­dził:

– Tak, jesteś w kom­pu­te­rze. A kim ty jesteś?

– Jestem w kom­pu­te­rze? – Głos był zdu­miony. – Robili mi ope­ra­cję. Jak to „jestem w kom­pu­te­rze”?

– Kim ty jesteś? – Wang Jun zigno­ro­wał groźne spoj­rze­nie Trzech Pal­ców.

– Jestem Naed Delhi, dzie­więt­na­sty Dalaj­lama. A ty?

Stu­kot kla­wia­tur umilkł. Nikt się nie odzy­wał. Wang Jun sły­szał cichutko pra­cu­jące wen­ty­la­tory i wysoki, rezo­nan­sowy pisk moni­to­rów. Tech­nicy poodw­ra­cali się i zapa­trzyli na trio sto­jące wokół gada­ją­cego kom­pu­tera. Wang Jun usły­szał, jak na zewnątrz ktoś odchrzą­kuje i spluwa. Kom­pu­ter mówił dalej, nie­po­mny na efekt wła­snych słów.

– Halo? Z kim roz­ma­wiam?

– Jestem Wang Jun.

– Dzień dobry. Czemu nic nie widzę?

– Jesteś w kom­pu­te­rze. Nie masz oczu.

– Ale sły­szę. Czemu sły­szę, a nie widzę?

Wtrą­cił się He Dan:

– Emu­la­tor, na któ­rym cho­dzi twój pro­gram, nie jest kom­pa­ty­bilny z wej­ściem wideo.

– Nie rozu­miem.

– Jesteś kon­struk­tem sztucz­nej inte­li­gen­cji. Twoja świa­do­mość jest opro­gra­mo­wa­niem. Infor­ma­cje dosta­jesz ze sprzętu. Na sys­te­mie, gdzie cię zain­sta­lo­wa­li­śmy, on nie jest kom­pa­ty­bilny.

– Nie jestem żad­nym opro­gra­mo­wa­niem. – Głos zady­go­tał. – Jestem Dalaj­lamą tra­dy­cji gelug. Dzie­więt­na­stym rein­kar­no­wa­nym wcie­le­niem. Nie było mi pisane wcie­le­nie się w opro­gra­mo­wa­nie. Chyba się myli­cie.

– Naprawdę jesteś Dalaj­lamą? – zapy­tał Wang Jun.

– Tak – odpo­wie­dział kom­pu­ter.

– To jak… – zaczął Wang Jun, ale Trzy Palce odcią­gnął go od kom­pu­tera, zanim zdą­żył sfor­mu­ło­wać pyta­nie.

Ukląkł przed nim. Trzę­są­cymi się rękami chwy­cił go za koł­nierz koszuli. Gdy ich twa­rze nie­mal się zetknęły, wysy­czał:

– Gdzie zna­la­złeś tę kostkę?

Wang Jun wzru­szył ramio­nami.

– Ktoś mi ją dał.

Ręka Gao roz­myła się i ude­rzyła go w twarz. Pod­sko­czył od impetu. Twarz go paliła. Tech­nicy przy­glą­dali się, jak Trzy Palce syczy:

– Nie kłam. Skąd ją masz?

Wang Jun dotknął twa­rzy.

– Od Tybe­tań­czyka. Od takiego Tybe­tań­czyka, co sprze­da­wał kości tygrysa, i dru­giego gościa z Hunanu. I był tam trup. Wielki cudzo­zie­miec. To jego oku­lary ci sprze­da­łem.

Trzy Palce odchy­lił głowę i wpa­trzył się w sufit.

– Nie kłam. Ty wiesz, co to zna­czy, że na kostce, którą nosi­łeś sobie w kie­szeni, jest Dalaj­lama? – Potrzą­snął nim. – Wiesz, co to zna­czy?

Wang Jun zawył.

– Mia­łem ją oddać takiemu face­towi w bia­łych ręka­wicz­kach, ale on nie przy­szedł. I był jesz­cze jeden. Cudzo­zie­miec, zabił tego Tybe­tań­czyka i odciął mu palec i mi też chciał i ucie­kłem i… – Głos zała­mał mu się, prze­cho­dząc w beł­ko­tliwy jęk.

Trzy Palce zła­pał go za szyję i ści­snął, aż zadzwo­niło mu w uszach, a w oczach zro­biło się ciemno. Z daleka dobiegł jego głos:

– Nie wypła­kuj mi się tutaj. Nie jestem twoją matką. I tak mam ciężko, więc nie utrud­niaj mi życia, bo obe­tnę ci język. Rozu­miesz?

Wang Jun kiw­nął głową. Trzy Palce puścił go, mówiąc:

– To świet­nie. Teraz idź poga­daj z kom­pu­te­rem.

Wang Jun nabrał tchu i poczła­pał z powro­tem do Dalaj­lamy.

– Skąd się wzią­łeś w kom­pu­te­rze? – zapy­tał.

– Skąd wiesz, że jestem w kom­pu­te­rze?

– Bo pod­łą­czy­li­śmy tutaj tę kostkę i wtedy zaczą­łeś mówić.

Kom­pu­ter się nie ode­zwał.

– Jak tam jest? – spró­bo­wał Wang Jun.

– Mar­two i strasz­nie – powie­dział kom­pu­ter. Potem dodał: – Mia­łem mieć ope­ra­cję i nagle zna­la­złem się tutaj.

– Śniło ci się coś?

– Nie pamię­tam.

– Jesteś przy­wódcą buntu prze­ciwko mojemu kra­jowi?

– Mówisz po chiń­sku. Jesteś z Chin?

– Tak. Czemu pod­bu­rzasz tych ludzi w Tybe­cie?

– Gdzie jest ten kom­pu­ter?

– W Chengdu.

– Och. To spory kawał od Bom­baju – wyszep­tał kom­pu­ter.

– Jesteś z Bom­baju?

– Mia­łem mieć ope­ra­cję w Bom­baju.

– Czu­jesz się tam samotny?

– Aż do tej chwili nic nie pamię­ta­łem. Ale czuję kom­pletny bez­ruch. Śmier­telny bez­ruch. Sły­szę cię, ale nic nie czuję. Nic tu nie ma. Boję się, że mnie też tu nie ma. To obłęd. Stra­ci­łem wszyst­kie zmy­sły. Wycią­gnij mnie z tego kom­pu­tera. Pomóż mi. Zabierz mnie z powro­tem do mojego ciała. – Kom­pu­te­rowy głos, wibru­jący w gło­śni­kach, brzmiał bła­gal­nie.

– Możemy go sprze­dać – stwier­dził obce­sowo Trzy Palce.

Wang Jun popa­trzył na niego.

– Nie może­cie go sprze­dać.

– Komuś jest potrzebny, skoro cię szuka. Da się go sprze­dać.

– Nie może­cie mnie sprze­dać. Muszę wró­cić do Bom­baju. Skoro tu jestem, pew­nie nie mogą mi zro­bić ope­ra­cji. Muszę wró­cić. Musi­cie mnie tam zabrać.

Wang Jun kiw­nął głową. Trzy Palce uśmiech­nął się zło­śli­wie. He Dan powie­dział:

– Musimy go odłą­czyć. Pozba­wiony bodź­ców zwa­riuje, zanim się zde­cy­du­je­cie, co z nim zro­bić.

– Zacze­kaj­cie – wtrą­cił Dalaj­lama. – Pro­szę, nie odłą­czaj­cie mnie jesz­cze. Boję się. Boję się, że znów mnie nie będzie.

– Wyłącz go – pole­cił Trzy Palce.

– Cze­kaj­cie – powie­dział kom­pu­ter. – Posłu­chaj­cie mnie. Jeśli moje ciało umarło, musi­cie znisz­czyć kom­pu­ter, w któ­rym jestem. Boję się, że nie uda mi się ponow­nie wcie­lić. Że Pal­den Lhamo nie będzie mogła zna­leźć mojej duszy. Jest potężna, ale choć pły­nie oce­anem krwi, sie­dząc na skó­rze wła­snego syna-zdrajcy, może mnie nie zna­leźć. Moja dusza będzie tu tkwić, nie­na­tu­ral­nie zakon­ser­wo­wana, choć moje ciało już się roz­kłada. Obie­caj­cie mi, pro­szę. Nie może­cie mnie zosta­wić…

He Dan wyłą­czył kom­pu­ter.

Trzy Palce zer­k­nął nań, uno­sząc brwi.

He Dan wzru­szył ramio­nami.

– Może to i Dalaj­lama. Skoro za tym dziec­kiem-żebra­kiem ganiają jacyś ludzie, to bar­dziej wia­ry­godne. Nie byłoby trudno ścią­gnąć z niego macierz świa­do­mo­ści w cza­sie jakiejś ope­ra­cji.

– Ale kto by to chciał zro­bić?

He Dan znów wzru­szył ramio­nami.

– Wokół niego toczy się tyle róż­nych poli­tycz­nych kon­flik­tów, że ciężko powie­dzieć. W takiej kostce jest bar­dzo wygod­nym zakład­ni­kiem. Eks­tre­mi­ści tybe­tań­scy, Ame­ry­ka­nie, my, może i Unia Euro­pej­ska, każdy by chciał mieć takiego zakład­nika.

– Jak mam go sprze­dać, muszę wie­dzieć, kto go tam wsa­dził – powie­dział Trzy Palce.

He Dan ski­nął głową, a wtedy drzwi eks­plo­do­wały do środka. Syp­nęło drza­zgami, ciemne pomiesz­cze­nie roz­świe­tliły snopy świa­tła. Na zewnątrz zawyły pio­no­wzloty, przez drzwi wdarły się jaskrawe lampy, a za nimi roz­legł się szybki tupot cięż­kich butów. Wang Jun instynk­tow­nie przy­kuc­nął, gdy tym­cza­sem coś wysy­sało powie­trze z pomiesz­cze­nia, aż eks­plo­do­wały moni­tory, zasy­pu­jąc jego i tech­ni­ków szkłem. Wszy­scy krzy­czeli, Wang Jun poczuł zapach dymu. Wstał, wyjął info­kostkę z przej­ściówki i wsu­nął się pod stół, dokład­nie w chwili gdy o ścianę nad nim zastu­kały dro­biny śrutu.

Widział, jak Trzy Palce gmera przy pasku, a potem sztyw­nieje, gdy na jego piersi wykwi­tły czer­wone kleksy. Inni tech­nicy też padali, upstrzeni krwa­wymi pla­mami. Wang Jun sku­lił się pod sto­łem, kiedy przez drzwi wpa­dły syl­wetki w czar­nych pan­cer­zach. Wło­żył kostkę do ust, myśląc, że połknie ją, zanim go znajdą. Roz­le­gły się kolejne wybu­chy, nagle ściana nad nim znik­nęła w kako­fo­nii cegieł i gruzu. Wygra­mo­lił się spod ruiny pośród krzy­ków. Pochy­lony nisko, bie­gnąc, stał się zale­d­wie cie­niem małego dziecka. Nie­istot­nym cie­niem w desz­czu, w grze świa­teł pozo­sta­wio­nych za ple­cami żoł­nie­rzy.

***

Sku­lił się w cie­niu we wnęce drzwi, obra­ca­jąc kostkę w dło­niach, z pełną sza­cunku fascy­na­cją gła­dząc jej błę­kitną pla­sti­kową powierzch­nię. Deszcz skra­plał się w chłodną mgłę, wil­goć kapała mu z nosa. Dygo­tał. Kostka była zimna. Zasta­na­wiał się, czy ten Dalaj­lama coś tam w środku czuje. Ludzie nad­cho­dzili bocz­nymi ulicz­kami, nie zwra­ca­jąc uwagi na mały cień w drzwiach. Ich syl­wetki powsta­wały z mgły, nabie­rały ostro­ści i indy­wi­du­al­nych rysów w świe­tle latarń, potem znów roz­pły­wały się w cie­niu.

Widział, jak w oddali star­tują pio­no­wzloty, pod­świe­tlone w mroku reflek­to­rami star­to­wymi. Patrzył na skrzy­dła, opa­da­jące i roz­pro­sto­wu­jące się ponad mokrymi gon­tami dachów. Potem znik­nęły, przy­śpie­sza­jąc z sykiem. Wbrew zdro­wemu roz­sąd­kowi wró­cił tam, przy­łą­cza­jąc się do innych miesz­kań­ców powoli prze­szu­ku­ją­cych rumo­wi­sko zbu­rzo­nego budynku. Poru­szali się meto­dycz­nie, pochy­leni. Pod­no­sili cegły. Odwra­cali roz­bite moni­tory. Grze­bali tru­pom w kie­sze­niach. Nie widział ani śladu Trzech Pal­ców. Wąt­pliwe, by prze­żył. Natra­fił nato­miast na He Dana – w kawał­kach.

Raz jesz­cze obró­cił kostkę w dło­niach.

– Skąd to masz?

Pod­sko­czył spło­szony i już miał rzu­cić się do ucieczki, ale dłoń chwy­ciła go i unie­ru­cho­miła. Kobieta, Chinka, w bia­łych ręka­wicz­kach. Wytrzesz­czył oczy na przy­trzy­mu­jącą go rękę.

– Masz coś dla mnie? – zapy­tała. Jej man­da­ryń­ski był kla­rowny i wyedu­ko­wany, ide­alny, jakby pocho­dziła z samego Pekinu.

– Nie wiem.

– To twoje?

– Nie.

– Nie mia­łeś mi tego dać?

– Nie wiem.

– Nie zna­la­złam cię na moście.

– Czemu nie przy­szłaś?

– Wszystko się spóź­niało – odparła. Zmru­żone oczy pociem­niały.

Wang Jun wycią­gnął rękę i dał jej info­kostkę.

– Musisz na nią uwa­żać. W środku jest Dalaj­lama.

– Wiem. Szu­ka­łam cie­bie. Już się bałam, że nie znajdę. Chodź. – Kiw­nęła na niego. – Zmar­z­łeś. Czeka na cie­bie spa­nie i jedze­nie. – Ski­nęła jesz­cze raz.

Wang Jun wyszedł za nią z kory­ta­rza, pro­sto w deszcz.

***

Pro­wa­dziła go przez mokre ulice. W myślach kłę­biły mu się obrazy pio­no­wzlo­tów, wybu­cha­ją­cych moni­to­rów i krwa­wej śmierci Trzech Pal­ców; roz­glą­dał się nie­uf­nie na kolej­nych skrzy­żo­wa­niach, idąc uli­cami sta­rego Chengdu.

Kobieta trzy­mała go mocno za rękę i pro­wa­dziła sta­now­czo – choć co chwila skrę­cali, cały czas przy­bli­żali się do miej­skiego masywu. Świe­tli­sta bryła góro­wała nad nimi, robot­nicy zwi­sa­jący z niej na paję­czych linach wyda­wali się mali jak uwi­ja­jące się mrówki, powoli budu­jące sobie mro­wi­sko.

Wresz­cie zna­leźli się pod jego szkie­le­tem. Szli przez mokre, orga­niczne kory­ta­rze w głąb rosną­cej istoty. Wang Jun poczuł zapach kom­po­stu i śmierci. W miarę jak wcho­dzili głę­biej w archi­tek­to­niczne zwie­rzę, powie­trze robiło się coraz cie­plej­sze i bar­dziej wil­gotne. Świe­cące chipy wsz­cze­pione w nad­garstki kobiety prze­pusz­czały ich przez kolejne bramki budowy, aż dotarli do windy, klatki, która ruszyła w górę przez trze­wia Huojian­zhu, sunąc po gład­kich orga­nicz­nych szy­nach. Przez jej pręty widział ukoń­czone pię­tra, lśniące, gotowe do zamiesz­ka­nia, ze ścia­nami uda­ją­cymi pole­ro­waną stal, z pło­ną­cymi w kin­kie­tach świe­tlów­kami. Widział też pię­tra, gdzie na razie ist­niał tylko seg­men­to­wany szkie­let potwora. Mon­strum o odsło­nię­tych kościach; bio­lo­giczne wydzie­liny, poły­sku­jące i ośli­złe. Kości pokry­wał krzep­nący sili­ko­nowy śluz, spły­wa­jący i spię­trza­jący się w kolejne war­stwy ścian. Huojian­zhu rosło, a jego wzro­stu doglą­dali Bio­tekci i budow­lańcy, kie­ru­jąc nim i dba­jąc, by zga­dzał się z ich sta­ran­nie wypra­co­waną wizją. Piękna kobieta i Wang Jun jechali jesz­cze wyżej.

Dotarli na nie­mal ukoń­czone pię­tro. Kroki kobiety ponio­sły się echem po kory­ta­rzu. Pode­szła do drzwi. Deli­kat­nie musnęła dło­nią ich powierzch­nię. Skóra drzwi poru­szyła się pod doty­kiem, tak nie­znacz­nie, że Wang Jun nie był pewien, czy ustą­piła pod ręką, czy wysu­nęła się jej naprze­ciw. Drzwi otwo­rzyły się i ujrzał pod­niebne luk­susy, o któ­rych zawsze marzył.

***

Obu­dził się w pokoju z łóż­kiem tak mięk­kim, że aż roz­bo­lały go plecy, i podusz­kami tak pucha­tymi, że można by się udu­sić. Skądś dobie­gały głosy:

– …żebrak. Nikt – mówiła ona.

– To wyka­suj go i wypuść.

– Ale on nam pomógł.

– No to daj mu jesz­cze pie­nią­dze.

Potem głosy się odda­liły, a on wbrew sobie znowu zasnął.

***

Otu­liły go mięk­kie podu­chy fotela, tak prze­past­nego, że sto­pami nie się­gał do ele­ganc­kiej, gład­kiej mięk­kiej pod­łogi z praw­dzi­wego drewna. Był już dobrze wypo­częty, wresz­cie wygra­mo­lił się z cie­płego łona pościeli i krę­pu­ją­cych podu­szek. Wokół, na gła­dzi bia­łych ścian wisiały malo­wi­dła shan shui1, na pół­kach w niszach stały wypa­lane w misterne wzory wazy dawno wymar­łych chiń­skich dyna­stii. Kuch­nia, z którą zdą­żył już się zapo­znać, kiedy obser­wo­wał, jak kobieta, która wyglą­dała na Chinkę, ale nie była nią, przy­go­to­wy­wała mu górę jedze­nia na pal­ni­kach pło­ną­cych jak słońca i parzyła her­batę z pły­ną­cego z kranu wrzątku. W innych poko­jach świa­tła zapa­lały się i gasły, kiedy wcho­dził do nich i wycho­dził, leżały tam dywany, mięk­kie poła­cie jasnej tka­niny, zawsze cie­płej w dotyku. Teraz zaś sie­dział w prze­past­nym fotelu i ciem­nymi oczyma przy­pa­try­wał się, jak kobieta i jej towa­rzysz-cudzo­zie­miec cho­dzą w kółko. Za nimi, na półce leżała kostka z Dalaj­lamą, błę­kitna i mała.

– Sile?

Wang Jun pod­sko­czył na dźwięk jej głosu, zabiło mu serce. Za oknami miesz­ka­nia wisiała gęsta cheng­duń­ska mgła, zastała i wil­gotna. Już nie padało. Wygra­mo­lił się z fotela i pod­szedł do okna. Nie było widać świa­teł mia­sta w dole. Mgła była zbyt gęsta. Kobieta przy­glą­dała mu się, a jej towa­rzysz mówił:

– No tak, albo Chiń­czycy, albo Euro­pej­czycy zro­bili mu parę dziur gło­wie. A teraz są wku­rzeni, bo go stra­cili.

– To co robimy?

– Cze­kam na jakieś wska­zówki z amba­sady. Tybe­tań­czycy chcą go znisz­czyć. Nic, tylko maru­dzą, że jak się tego nie znisz­czy, to jego dusza się nie odro­dzi.

Zaśmiała się.

– Może prze­pi­szemy go do nowego ciała?

– To świę­to­kradz­two.

– Tak by pomy­śleli? Ci fana­tycy są tacy…

– …nie­ustę­pliwi – dokoń­czył za nią.

– Czyli cała misja na nic?

– Bez ciała nie­wiele z niego mamy. Jeśli prze­pi­szemy go do nowego, Tybe­tań­czycy go nie uznają. Bez wyznaw­ców, żaden z niego śro­dek naci­sku na Chiń­czy­ków.

Wes­tchnęła.

– Jak ja nie lubię z nimi pra­co­wać.

– Gdyby nie Tybe­tań­czycy, nawet byśmy nie mieli poję­cia, gdzie szu­kać tego dzie­ciaka.

– No tak, a teraz grożą, że jeśli go nie oddamy, Pali Lama obe­drze nas ze skóry czy coś w tym stylu.

– Pal­den Lhamo – popra­wił ją.

– Jak?

– Pal­den Lhamo – powtó­rzył. – Tybe­tań­ska bogini. Podobno pro­tek­torka Tybetu i naszego cyfro­wego przy­ja­ciela. – Wska­zał brodą kostkę na półce. – Na obra­zach jedzie na mule przez morze krwi, a zamiast derki ma pod sio­dłem skórę zdartą z wła­snego syna.

– Prze­miłą kul­turę mają.

– Powin­naś zoba­czyć te obrazy: czer­wone włosy, naszyj­niki z cza­szek…

– Wystar­czy.

Wang Jun zapy­tał:

– Mogę otwo­rzyć okno?

Kobieta zer­k­nęła na męż­czy­znę. Wzru­szył ramio­nami.

– Suibian – odrze­kła.

Wang Jun odblo­ko­wał zamki i obró­cił wielką szybę. Do pokoju wlało się chłodne powie­trze. Wychy­la­jąc się daleko, zaj­rzał w poma­rań­czowy poblask mgły. Pogła­dził gąb­cza­sty, orga­niczny egzosz­kie­let budynku, wytrzy­mały, pełen dziur pla­ster miodu. W dole maja­czyły ledwo widoczne, poru­sza­jące się syl­wetki robot­ni­ków budow­la­nych wspi­na­ją­cych się po powierzchni kon­struk­cji. Za jego ple­cami roz­mowa toczyła się dalej.

– To co robimy?

Mach­nął w stronę kostki.

– Zawsze możemy pod­piąć Jego Emi­nen­cję do kom­pu­tera i zapy­tać o radę.

Wang Jun nad­sta­wił uszu. Chciał jesz­cze raz usły­szeć czło­wieka w kom­pu­te­rze.

– A Chiń­czycy będą chcieli pohan­dlo­wać, mimo że nie ma ciała?

– Moż­liwe. Pew­nie wsa­dzi­liby go gdzieś do szu­flady, żeby zbie­rał kurz. Paso­wa­łoby im, żeby ni­gdy się ponow­nie nie wcie­lił. Jeden kło­pot z głowy.

– To może da się coś za niego wycią­gnąć.

– Ale nie za dużo. Bo nawet jak się odro­dzi, to co? I tak skutki odczują dopiero za dwa­dzie­ścia lat. – Wes­tchnął. – Nego­cja­cje zaczy­nają się jutro. W biu­rze i tak już prze­bą­kują, że to fia­sko. Już cho­dzą jakieś pogło­ski, że nas odwo­łają, nim zaczną się te roz­mowy. Dobrze, że przy­naj­mniej Unia go nie zgar­nęła.

– Z przy­jem­no­ścią wrócę do Kali­for­nii.

– Taa.

Wang Jun odwró­cił się od okna i zapy­tał:

– Zabi­je­cie go?

Para spoj­rzała po sobie. Męż­czy­zna odwró­cił się, mru­cząc coś pod nosem. Wang Jun powstrzy­mał się od odpo­wie­dzi na tę nie­uprzej­mość. Zamiast tego powie­dział:

– Jestem głodny.

– Znowu jest głodny – mruk­nął facet.

– Zostały już tylko dania z torebki – odparła kobieta.

– Xing – powie­dział Wang Jun.

Kobieta poszła do kuchni, a on sku­pił wzrok na ciem­no­błę­kit­nym poły­sku leżą­cej na półce kostki.

– Zimno – ode­zwał się męż­czy­zna. – Zamknij okno.

Wang Jun wcią­gnął nosem docho­dzący z kuchni aro­mat sma­żo­nego jedze­nia. W brzu­chu mu zabur­czało, ale pod­szedł do okna.

– Dobrze.

***

Kiedy pełzł po szkie­le­cie bio­lo­gicz­nego mia­sta, mgła lepiła mu się do ciała. Wbi­jał palce w gąb­cza­stą jak pla­ster miodu powłokę, sły­szał dobie­ga­jący z dołu szum mia­sta Chengdu, ale go nie widział. Usły­szał prze­kleń­stwa i zadarł głowę. Świa­tło obry­so­wało piękną kobietę, która wyglą­dała na Chinkę, ale nią nie była, oraz męż­czy­znę. Wyglą­dali z okna swo­jego luk­su­so­wego apar­ta­mentu wysoko w górze.

Wbił pięść moc­niej w ścianę i zama­chał do nich wolną ręką, a potem szedł dalej w dół z pew­no­ścią sie­bie i zwin­no­ścią żebrzą­cej małpki. Zer­k­nął raz jesz­cze w górę, zoba­czył, jak męż­czy­zna pró­buje wyjść przez okno, a kobieta wciąga go z powro­tem.

Scho­dził dalej. Zanu­rzał się głę­biej we mgle, tęsk­niąc za śli­skim bez­pie­czeń­stwem bruku w dole. Mijał budow­lań­ców i Bio­tek­tów, pra­cu­ją­cych na noc­nej zmia­nie. Wszy­scy wisieli nie­bez­piecz­nie przy ścia­nie masywu, ale tylko on był tak odważny, by leźć po skó­rze stwo­rze­nia bez ochron­nej uprzęży. Patrzyli na niego ponuro, ale żaden go nie zatrzy­my­wał. Co ich obcho­dzi, że omskną mu się palce i spad­nie na bruk? Minął ich wszyst­kich i scho­dził dalej.

Kiedy raz jesz­cze zer­k­nął w górę, wypa­tru­jąc samot­nego okna, z któ­rego wyszedł, już go nie dostrzegł. Roz­pły­nęło się w gęstwi­nie zim­nej mgły. Domy­ślał się, że kobieta i męż­czy­zna nie będą go gonić. Że mają na gło­wie waż­niej­sze sprawy, niż ganiać po mokrych uli­cach Chengdu jed­nego dzie­ciaka-żebraka z bez­u­ży­teczną info­kostką. Uśmiech­nął się. Spa­kują się, pojadą do swo­jego kraju i zosta­wią go w Chengdu. Żebracy zawsze zostają.

Ręce zaczęły mu się trząść. I tak scho­dził już dłu­żej, niż wyda­wało mu się to moż­liwe. Masyw budynku był więk­szy, niż sobie wyobra­żał. Wbi­jał palce w gąb­cza­stą bio­masę powłoki Huojian­zhu, szu­ka­jąc kolej­nego opar­cia. Bolały go stawy pal­ców, drżały ramiona. Mimo bez­wietrz­nej pogody, na tej wyso­ko­ści było zimno. Mokra mgła i wil­gotne gąb­cza­ste ściany zię­biły mu palce, które drę­twiały. Z bole­śnie napiętą uwagą kon­tro­lo­wał każdy chwyt, bada­jąc jego sta­bil­ność i pew­ność.

Po raz pierw­szy zasta­no­wił się, ile minie czasu, zanim spad­nie. Scho­dze­nie trwało już za długo, a lepki chłód prze­ni­kał do kości. Mgła roze­szła się i dostrzegł roz­cią­ga­jące się wokół świa­tła Chengdu. Zoba­czyw­szy, jak wysoko jesz­cze wisi, utra­cił nadzieję.

Wbił palce w kolejny chwyt, lecz kiedy go obcią­żył, gąb­cza­sta masa ustą­piła: nagle zawisł na jed­nej sła­bej ręce, a wokół sza­leń­czo zawi­ro­wały świa­tła mia­sta. Despe­racko wyma­cy­wał kolejny uchwyt. Wbił stopy głę­biej w miękką powierzch­nię i zna­lazł go. Spoj­rzał tam, skąd ześli­znęła mu się ręka: zro­biło się tam głę­bo­kie pęk­nię­cie, z któ­rego powoli kapała mleczna krew bio­kon­struk­cji. Serce zaczęło mu walić, kiedy patrzył na tę ślu­zo­watą ranę i wyobra­żał sobie, jak ześli­zguje się i spada, roz­bry­zguje się na chod­niku, a jego krew ścieka do rynsz­toka. Sta­rał się opa­no­wać rosnącą panikę, gdy ręce zaczęły mu dygo­tać, gro­żąc odpad­nię­ciem od ściany. Potem zmu­sił się, żeby ruszyć koń­czy­nami i zejść jesz­cze tro­chę, poszu­kać jakie­goś miej­sca na odpo­czy­nek, nadziei na prze­trwa­nie na szorst­kiej skó­rze masywu.

Zaczął mówić do sie­bie. Powta­rzał sobie, że prze­żyje. Że nie spad­nie, nie zgi­nie na chod­niku. Nie on. Nie Xiao Wang. Nie, nie, już nie Xiao Wang. Nie Mały Wang. Wang Jun. Żoł­nierz Wang. Żoł­nierz Wang, choć powy­krę­cany i gar­baty, prze­żyje. Uśmiech­nął się. Wang Jun prze­żyje. Scho­dził dalej, cze­pia­jąc się ściany roz­dy­go­ta­nymi rękami i zdrę­twia­łymi pal­cami, sta­ran­nie wybie­ra­jąc chwyty i wresz­cie, gdy pomy­ślał, że dalej nie da rady, zna­lazł szcze­linę w powłoce Huojian­zhu i wśli­znął się w bez­pieczną kry­jówkę kanału.

Sta­nąw­szy na pew­nym pod­łożu, odwró­cił się i spoj­rzał na roz­po­ście­ra­jące się wokół świa­tła Chengdu. Za parę lat roz­ra­sta­jący się masyw prze­ro­śnie całe Chengdu. Cie­kawe, gdzie będą wtedy ganiać żebracy. Jakie ulice zostaną dla takich jak on? Się­gnął do kie­szeni, wyma­cał twarde kra­wę­dzie info­kostki. Wycią­gnął ją, wbił wzrok w ide­al­nie gładką nie­bie­ską powierzch­nię. Dosko­nałe, geo­me­tryczne brzegi. Tyle zamie­sza­nia wokół czło­wieka, który żyje tam w środku. Zwa­żył kostkę w dłoni. Lekka. Za lekka, żeby zmie­ścić całego czło­wieka. Przy­po­mniał sobie to krót­kie spo­tka­nie z Dalaj­lamą, w ciem­nym pomiesz­cze­niu, w świe­tle moni­to­rów. Ści­snął kostkę mocno w dłoni i pod­szedł na skraj kanału. W dole leżało Chengdu.

Zgiął rękę w zama­chu. Zamie­rzył się, by wypu­ścić zamknię­tego w krze­mo­wej kap­sułce Dalaj­lamę w powie­trze. Poleci łukiem i spad­nie, coraz szyb­ciej i szyb­ciej, potem roz­bije się o daleką zie­mię i wypu­ści go, żeby mógł wró­cić na ścieżkę ponow­nych naro­dzin. Przy­trzy­mał ramię w zgię­ciu, potem wyrzu­cił je rap­tow­nie przed sie­bie. Ręka dokoń­czyła zamach, lecz kostka z Dalaj­lamą wciąż tkwiła bez­piecz­nie w dłoni. Gładka, błę­kitna i nie­usz­ko­dzona.

Zasta­no­wił się. Pogła­dził ją, obma­cu­jąc kon­tury. A potem wsu­nął z powro­tem do kie­szeni, wylazł na zewnątrz i znów zaczął scho­dzić po skó­rze Huojian­zhu. Uśmie­chał się, wbi­ja­jąc palce w żywe ciało budowli. Zasta­na­wiał się, ile jesz­cze potrwa to scho­dze­nie i czy wylą­duje na ulicy cały i zdrowy, czy jako krwawa mia­zga. Chengdu wyda­wało się jesz­cze bar­dzo odle­głe.

Kostka spo­czy­wała w kie­szeni. Jeżeli spad­nie, roz­bije się i Dalaj­lama odzy­ska wol­ność. A jeżeli prze­żyje? Na razie ją zatrzyma. Póź­niej może znisz­czy. W kostce Dalaj­lama śpi, i nawet jeśli dłu­żej poczeka, nic szcze­gól­nego mu się nie sta­nie. A poza tym, pomy­ślał sobie Wang Jun, kto z tych wszyst­kich waż­nych ludzi na świe­cie może powie­dzieć, że ma Dalaj­lamę w kie­szeni?

Fletka

Fletka

Fletka kuliła się w ciem­no­ści, ści­ska­jąc w małych bla­dych rącz­kach ostatni poda­ru­nek Ste­phena. Madame Belari już pew­nie jej szuka. Słu­żący węszą po zamku jak zdzi­czałe psy, zaglą­dają pod łóżka, do sza­fek, za sto­jaki z winem, wszyst­kie zmy­sły spra­gnione jej tropu. Belari ni­gdy nie potra­fiła się domy­ślić, gdzie się ukryła. To słu­żący zawsze ją znaj­do­wali. Belari po pro­stu prze­cha­dzała się kory­ta­rzami i pozwa­lała im ją zna­leźć. Wyda­wało im się, że znają jej wszyst­kie kry­jówki.

Fletka prze­su­nęła się nieco. Nie­wy­godna pozy­cja nad­we­rę­żała jej i tak kru­che kości. Roz­pro­sto­wała się – na ile pozwa­lała jej na to cia­snota – po czym z powro­tem poskła­dała jak scy­zo­ryk, wyobra­ża­jąc sobie sie­bie jako kró­lika, któ­re­goś z tych trzy­ma­nych przez Belari w klat­kach, w kuchni: malut­kie, mięk­kie, o cie­płych, wil­got­nych oczach, mogły sie­dzieć i cze­kać całymi godzi­nami. Fletka zmu­siła się do cier­pli­wo­ści i nie zwra­cała uwagi na bole­sne pro­te­sty zgię­tego ciała.

Nie­długo będzie musiała się poka­zać, bo ina­czej madame Belari się znie­cier­pliwi i pośle po Bur­sona, szefa ochrony. Bur­son ścią­gnie tu swoje sza­kale i znowu zaczną polo­wać, prze­mie­rzą wszyst­kie pokoje, spry­skają pod­łogi fero­mo­no­wymi pre­pa­ra­tami i pójdą pro­sto do jej kry­jówki po neo­no­wym śla­dzie. Musi stąd wyjść, zanim przyj­dzie Bur­son. Madame Belari karała ją, jeśli służba mar­no­wała czas na ście­ra­nie fero­mo­nów.

Fletka znów zmie­niła pozy­cję. Zaczy­nały ją boleć nogi. Cie­kawe, czy mogą się poła­mać od takiego naprę­że­nia. Cza­sami dzi­wiła się, jak nie­wiele trzeba, żeby ją zła­mać. Lek­kie zde­rze­nie ze sto­łem i znowu jest w kawał­kach, a Belari zło­ści się za nie­dbałe obcho­dze­nie się z jej inwe­sty­cją.