35,99 zł
„Całą tę historię zachowam w tajemnicy,
dopóki nie będziesz gotowa, aby ją wyjawić”.
Julia Bradbury jest wybitną primabaleriną. Zachwyca tańcem na prestiżowych scenach. Kiedy wybucha druga wojna światowa, nie waha się ani chwili i wstępuje do armii. Chce zostać telefonistką lub sanitariuszką. Los ma dla niej jednak inny plan. Julia wciąż musi tańczyć. Na dodatek w parze z mężczyzną, który przed laty boleśnie złamał jej serce.
Szeregowy Courtney Coleman zostawił w rodzinnym mieście ukochaną i kłopoty, w które nieustannie wpadał. Wcielony do armii jako sanitariusz wciąż sobie powtarza: „To wojna! Nie wolno ci się angażować!”. Wszystkie postanowienia tracą moc, kiedy Court ratuje z getta małą dziewczynkę. Za wszelką cenę postanawia ocalić jej niewinne życie.
Losy trojga niezwykłych bohaterów splatają się w rzymskim szpitalu otoczonym przez nazistów. Czy mogą sobie zaufać? Jak uniknąć śmierci, kiedy za drzwiami krąży oddział uzbrojonych żołnierzy? Jakie tajemnice skrywa dziecięca walizka? I czyją historię odkryją stare listy?
Kristy Cambron, mistrzyni powieści historycznych, przenosi nas do świata, w którym poświęcenie i odwaga jednej osoby mają realny wpływ na życie przyszłych pokoleń. Jej zapierająca dech w piersiach, oparta na prawdziwych wydarzeniach powieść pokazuje, że przeszłość znajduje odbicie w teraźniejszości, a o niewinność i piękno warto walczyć bez względu na cenę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 477
Data ważności licencji: 4/14/2027
Wciągająca i klimatyczna Włoska balerina opowiada o wspólnej walce sprzeciwiających się niesprawiedliwości odważnych mężczyzn i kobiet z różnych kontynentów, chcących położyć kres okropnościom drugiej wojny światowej. Cambron skupia uwagę na cywilach okazujących się bohaterami – na primabalerinie, która zostaje pielęgniarką, farmerze, który zostaje lekarzem, małym dziecku, które daje im wszystkim siłę. Chociaż Cambron rzuca światło na niegodziwość wojny i nienawiść, to również podkreśla, jak „zwykły” prezent, jeśli go odpowiednio wykorzystać, może przynieść nadzieję pokoleniom. Pełna wyrazistych postaci i wyjątkowo dobrze udokumentowana Włoska balerina to wybitna powieść historyczna.
– Joy Callaway, autorka Grand Design
Włoska balerina to oparta na faktach, niezwykle inspirująca powieść opisująca losy ludzi walczących o wolność we Włoszech podczas drugiej wojny światowej. To również książka ukazująca, jaki wpływ na przyszłe pokolenia mogą mieć poświęcenie i odwaga. Cambron dzięki swojemu talentowi pisarskiemu ożywiła stworzone przez siebie postacie bohaterów z różnych kontynentów i epok oraz sprawiła, że czytelnicy traktują je jak przyjaciół. To podnosząca na duchu historia, która uczy, dodaje sił i pociesza. Urzekła mnie od enigmatycznego, pełnego akcji początku, aż do satysfakcjonującego końca.
– Natalie Jenner, autorka The Jane Austen Society
Niesamowicie dopracowana i pełna emocji! Cambron po raz kolejny wciąga nas w otchłań wojny, a także prowadzi przez wyżyny miłości, odwagi, poświęcenia i oddania. Każda chwila spędzona na czytaniu sprawiła mi ogromną przyjemność, jednak muszę ostrzec czytelników, że całkowicie stracą serca dla małej Calli!
– Katherine Reay, autorka The London House
Dla mojej mamy oraz dla Marilyn i Harriet – bibliotekarek, które powierzały piękno słów we wdzięczne ręce czytelników, stając się dzięki temu dozgonnymi przyjaciółkami
„…wiele wędrował, widział miasta ludzi tak wielu I ducha ich poznał. Wiele swym sercem wycierpiał na morzu
Walcząc o własną duszę i powrót towarzyszy”. (przełożył Jan Parandowski)
18 maja 1944
Wyspa Tyberyjska Rzym, Włochy
Nigdy nie otwieraj drzwi zamkniętych na klucz, póki się nie upewnisz się, że nie czyha za nimi śmierć.
Świetna rada, zwłaszcza gdy poluje na ciebie horda hitlerowskich żołdaków. A zatem jeśli szeregowy Courtney Coleman pragnął, by przeżyli dłużej niż kolejne pięć minut, miał jedną jedyną szansę na przedarcie się przez zaryglowane stalowe drzwi i podjęcie ryzyka. Tak czy owak, nie wiedział, co za nimi znajdą.
– Rusz się! – wrzasnął, po czym z całej siły naparł barkiem na stalowe drzwi na końcu szpitalnego oddziału, odgarnął jasne włosy z oczu i wsunął dłuto w szczelinę górnego zawiasu.
Calla stała obok niego. Patrząc. Oniemiała. Wykazując wiele większą odwagę, aniżeli należałoby oczekiwać od pięcioletniego dziecka w obliczu chaosu ogarniającego szpital bonifratrów. Jednakże błysk przerażenia w jej fiołkowych oczach przeczył tej odwadze.
Przeżyła już wcześniej podobny koszmar. Przełknęła ten sam ohydny smak strachu, kiedy ścigali ją esesmani.
W żyłach Courta zawrzała wściekłość, gdy spojrzał na walizeczkę w kolorze kości słoniowej upstrzoną po bokach wisienkami. Dziecko obejmowało ją kurczowo przed sobą jak tarczę. Zdecydowane chronić do ostatniego tchu – nieważne, czy drzwi były otwarte czy nie.
Nieopodal za nimi przewrócono na bok jeszcze jedno metalowe szpitalne łóżko. Pacjenci nie zachowywali się już cicho ani spokojnie. Mężczyźni rozbijali ramy łóżek o posadzkę, aby wznieść z nich barykady między wejściem na oddział kwarantanny a zamkniętymi drzwiami na jego końcu.
– Nie martw się, mała – rzucił Court i spojrzał przez ramię na to, co się dzieje. – Robią po prostu straszny bałagan. To się niedługo skończy.
Taak… wiem. Nie bardzo to pocieszające.
Calla mówiła po włosku. On znał ledwie kilka słów. A wrzenie na szpitalnym oddziale nie ułatwiało sprawy. Ludzie organizowali się przeciw nadciągającemu zagrożeniu, raz po raz wykrzykując rozkazy i zamieniając stojaki do kroplówek i baseny w namiastkę broni. Gdyby dodać do tego odgłosy wymiany ognia na ulicach między partyzantami a hitlerowskimi agresorami, można było odnieść wrażenie, że rzymska beczka prochu lada moment wybuchnie.
– My… – Łomot. – Obiecaliśmy… – Znów łomot. – … że będziesz bezpieczna – dokończył Court, siląc się na spokój w nadziei, że może przynajmniej ton jego głosu doda jej otuchy. Odwrócił się, by spojrzeć znów w jej szeroko otwarte oczy. – I ochronimy cię. Zaufaj mi. Sí?
– Sí. – Skinęła główką.
Na szczęście drzwi zaryglowane pewnie od ponad stu lat nie okazały się zamknięte na zawsze. Bolec odskoczył z niechętnym trzaskiem i spadł na posadzkę u jego stóp. Calla pochyliła się ku swym odrapanym butkom w typie Mary Jane, po czym podniosła go i położyła przeżarty rdzą sworzeń na dłoni.
– No, popatrz tylko… – Court uśmiechnął się mimo woli i ukląkł prędko przy kolejnym zawiasie. – Wygląda na to, że się uda.
Ponownie zaczął mocno weń walić, równocześnie popychając i wsuwając dłuto w przerdzewiały metal. Tyle że tym razem z jeszcze większym zapałem, wiedząc już, że da sobie radę.
Po chwili dolny zawias poszedł w ślady górnego i też ustąpił. Gdy naruszona stal wykaszlała stuletni kurz, Court wyciągnął ku dziecku ramię w opiekuńczym geście; w tej samej sekundzie drzwi wypadły nagle po skosie ze swojej ramy. Pchnął z całej siły odrzwia i wsunął głowę do środka. Jego oczom ukazały się pokryte pajęczynami drewniane schody, które wiodły w dół. W powietrzu unosiła się woń stęchlizny. Przez jedyne zakratowane okienko, położone wysoko pod krokwiami dachu, przebijało się poranne słońce.
Nie ma stąd ucieczki – za małe, nawet dla Calli.
Zerknął w otchłań studni schodów.
Mroczna klatka schodowa nie wydawała się idealnym wyjściem, ponieważ nie było wiadomo, dokąd wiodła – przynajmniej jednak szła w dół. A teraz wszystko było lepsze aniżeli gestapo wdzierające się na szpitalny oddział pełen Żydów. Jeśli Opatrzność okaże się łaskawa, uda im się zbiec tą drogą. Oddział kwarantanny po przeciwnej stronie także zostanie otwarty. W tym właśnie momencie Julia uwalnia być może żydowskie kobiety i dzieci, ułatwiając im ucieczkę na parter, podczas gdy AJ i personel medyczny odwracają uwagę gestapo, dopóki się wszyscy nie wydostaną.
– Scappa! – polecił Calli biec, wciąż mając nadzieję, że zapamiętał właściwe włoskie słowo. Kiedy ta się nie poruszyła, wskazał dłonią w ciemność. – Słyszałaś mnie. Scappa – idź!
Dziewczynka w odpowiedzi schyliła się, podniosła drugi bolec i wrzuciła go do kieszeni sukienki z marynarskim kołnierzem. Następnie, mocno ściskając walizeczkę, pokręciła głową na znak sprzeciwu, tak że miękkie pukle jej brązowych włosów zatańczyły wokół silnie zarysowanej bródki.
– W porządku, mała. Wygrałaś. Idziemy razem. – Nie było czasu na kłótnie. Court ostrożnie postawił ją przy otynkowanej ścianie tuż za drzwiami. Po czym, wyciągając przed siebie dłonie, rozkazał: – Więc zostań tu, dobrze? Schowaj się. Przyjdę po ciebie.
Calla usunęła się w cień, a Court dał znak pozostałym na oddziale ludziom:
– È aparto! – drzwi są otwarte. I dodał rozkazująco: – Corri! – każąc im biec szybciej.
Pokazywał drogę jednemu po drugim. Ludzie schodzili w pośpiechu schodami w dół, za całe uzbrojenie mając przyrządy medyczne. Inni uciekali z pustymi rękoma niepowstrzymywani przez barykady i desperacko pragnący skorzystać z każdej możliwej nadarzającej się szansy na wolność. Ostatni, zawiesiwszy na ramieniu sfatygowaną skórzaną torbę, szedł Aleksander, młody antyfaszystowski dowódca. Zatrzymał się, żeby spojrzeć Courtowi w oczy.
– Ponte Cestio – rzekł z wyraźnym polskim akcentem. – Wyjdź i kieruj się do mostu. Będziemy cię osłaniać, gdy będziesz przechodził.
– Dobrze. Spotkamy się tam – obiecał Court, skinąwszy głową.
Aleksander poklepał go po ramieniu i popędził naprzód za innymi.
Wystarczył rzut oka na pierwszy rząd przewróconych łóżek – wszyscy już wyszli. Od wolności dzieliło ich zaledwie kilka minut – a może i sekund – gdy wtem dał się słyszeć łoskot wojskowych buciorów walących o posadzkę.
Court rzucił się na podłogę.
Twarda.
Przywarł plecami do pasiatego materaca najbliższego łóżka znajdującego się w barykadzie i rzucił okiem na drzwi do klatki schodowej. Napotkał oddalone o jakie sześć metrów sarnie spojrzenie Calli. Malowało się w nim nieme pytanie, co się stało, że upadł.
– Ciii… – Wskazał dłonią za siebie, a potem przycisnął palec do ust, błagając, by była cicho. Kiedy skinęła głową, wyjął z kieszeni małe lusterko i ustawił je pod kątem nad metalową ramą łóżka.
W drzwiach stał człowiek.
Wnosząc po kształcie oficerskiej czapki i mundurze, musiał to być Patz – kapitan SS o bezdusznych oczach i zatrutym przez Rzeszę sercu. Ten hitlerowski dowódca zapewne już wiedział, że mężczyźni uciekli przez otwarte drzwi, a on, odgrodzony barierą metalowej kraty przytwierdzonej u wejścia na oddział, nie mógł nic na to poradzić.
Mężczyzna postąpił naprzód. Zrazu powoli, posuwając się ostrożnie w świetle przeciskającym się przez szpary w zaciągniętych roletach. Na ozdobnych plecionych naszywkach na kołnierzu oficera lśniło słońce. Kiedy ściskając w podniesionej dłoni walthera P38, przekroczył świetlną smugę, błysnął metal jego lufy. Teraz Court spostrzegł wyraźnie, że człowiek ów musiał dostać cios w twarz, gdyż pod jego okiem widniały siniec i rozcięcie, z którego półkolem sączyła się krew. Oficer postukiwał lufą o metalowy szpikulec kraty i wpatrywał się badawczo w głąb oddziału.
Court opuścił lusterko.
Lecz zanim zdążył je schować do kieszeni, Niemiec z furią zakołatał kratą. Nagłe szarpnięcie wyrwało lusterko z dłoni Courta. Potoczyło się po płytkach posadzki. W porę przygniótł je dłonią i spojrzał żywo na Callę, która stłumiła niemy szloch, przyciskając brodę do walizki.
Court, jako zaprawiony w boju żołnierz, który nigdy się przedtem nie modlił, ze zdziwieniem przyjął oczekujące na wypowiedzenie słowa. Modlitwy – nie za siebie, lecz za nią. Wyleciały z jakiegoś nieznanego mu miejsca i pofrunęły na zewnątrz …
Proszę, Boże – przykaż temu dziecku, żeby nie było odważne.
Nie tym razem.
Tylko Ty możesz ją uratować…
Kiedy Calla podniosła wzrok, Court pokazał na oficera uniesioną ręką i bezdźwięcznie wymówił słowo klucz: – cattivo soldato – to właśnie tego złego żołnierza się bała. Następnie ponaglił ją ruchem dłoni, ale błagalnie, nakazując, żeby uciekała i zostawiła go samego.
– Scappa! – rzekł bezgłośnie.
Mała pokręciła głową, znów kategorycznie odmawiając. Posuwała się stopniowo naprzód, jaśniejąc w blasku porannego światła wlewającego się teraz w głąb klatki schodowej, na tyle blisko, by Court zdołał zobaczyć łzy spływające dwiema strużkami po jej drobnych oliwkowych policzkach.
– Per favore… – Ponownie wypowiedział bezdźwięczne błaganie, czując zalewającą go falę emocji, kiedy prosił najcichszym szeptem: – Calla. Proszę, idź! Scappa do ogrodu. Znajdź Julię.
Wtem urwał nagle. Włosy stanęły mu dęba, a słowa stłumiła upiorna cisza.
Esesman zatrzymał się. Przestał szarpać kraty. Przestał iść naprzód. W tej ciszy nawet wystrzały rozlegające się na ulicy nie rozbrzmiewały już tak donośnie jak przedtem. Court słyszał jedynie bicie własnego serca i stłumione echo kroków gestapo w salach szpitalnych. Wpatrywał się w Callę, oboje nasłuchiwali w oczekiwaniu. On wstrzymywał oddech, ona wodziła przerażonym wzrokiem od człowieka, któremu ufała, do munduru, którego strasznie się bała.
– Eine Judin! Sie ist da! – ryknął Patz do gestapowców, od których zaroiło się w salach. – Sie ist da!
Znaleźli swoją ofiarę.
Dziewczynkę.
Żydówkę.
Poderwał się bez zastanowienia.
Wbiegł na oślep w przestrzeń między barykadą i maleńką Callą wahającą się w drzwiach. Kula jej nie dosięgnie, jeśli tylko zdąży ją zasłonić własnym ciałem. Wszak już kiedyś wyratował ją z opresji.
Gdybyż tylko znowu udało mu się w porę do niej dotrzeć…
A potem ciszę oddziału rozdarły ogłuszające dźwięki, których Court nigdy nie zapomni: krzyk dziecka, pojedynczy strzał i wymowny odgłos uderzenia o posadzkę, gdy ciało upadło.
9 września 1943
Przyczółek Paestum Salerno, Włochy
Kiedy pierwsze smugi porannego światła zajaśniały na horyzoncie, bombowce Luftwaffe zaatakowały niebo nad przyczółkiem w Salerno, barwiąc plażę na pąsowo.
Szeregowiec Courtney Coleman krztusił się piaskiem, który uderzył go w zęby, gdy wybuch bomby cisnął go twarzą w spienioną falę. Zadzwoniło mu w uszach, zmysły straciły ostrość, a on gapił się tępo w rytmicznie nadchodzące fale, wzburzone przez alianckie niszczyciele stojące przy brzegu.
Na plaży kanonada karabinów maszynowych wygrywała swą koszmarną melodię, 88-milimetrowe pociski ze świstem sypały się z gigantycznych klifów i eksplodowały na wydmach ciągnących się od stromych brzegów rzeki Sele aż do morza. Z głośników wciąż dobiegał złowieszczy głos, brzmiąc równie szyderczo jak wówczas przed świtem, gdy trap na dziobie opuszczono na brzeg i rozlokowano oddziały piechoty. Wkoło biły o fale kule, a czyjś głos z silnym niemieckim akcentem zapraszał ich po angielsku, by „przyszli” i „zrezygnowali” z próby uzyskania przewagi w ataku na włoską ziemię, ataku, który miał ponoć wyglądać na niespodziewany.
Górą sunęły fale mlecznej mgły, rozchodząc się półkoliście, by przesłonić wodowanie – typowy efekt zasłony dymnej z heksachloroetanu, który chłopcy nazywali w skrócie HCE. Morskie powietrze przesiąknięte było leśnym zapachem kamfory i spalonego kordytu; niemiecka artyleria ostrzeliwała przyczółek, prując do żołnierzy ogniem z góry.
Wezwano ich drużyny medyczne, aby oczyściły korytarze piekła w samym centrum zawieruchy.
Przetoczywszy się na bok, Court dosięgnął rannego żołnierza, którego próbowali wynieść z Niebieskiej Plaży. Obok Colemana leżała poskręcana druciana siatka, ułożona w charakterze prowizorycznej drogi, i wbijała mu się boleśnie w lewe ramię skryte pod materiałem wojskowej kurtki, skutkiem czego stało się ono bezwładne i nieużyteczne. Nadal jednak nie czuł bólu, a wiedział już teraz, że powinien. Raz jeszcze odkaszlnął w piasek, zasłaniając pięścią usta, ażeby się upewnić, że to nie wytwór jego wyobraźni.
Po policzku spływała mu jakaś ciecz, skapując na zdrową dłoń i tworząc pąsową kałużę.
A więc to prawda.
To się dzieje…
Dostałem.
Przeszył go rozżarzony do białości ból. Wybrał starannie tę właśnie chwilę, gdy jego żelazna wola osłabła. Z chaosu wyłoniła się opaska ze znakiem Czerwonego Krzyża – ktoś odsunął z drogi poszarpane kłębowisko tkaniny i aluminium, by sprawdzić stan nieruchomego żołnierza obok niego.
– Nie żyje.
Sanitariusz wyminął ciało, a potem podbiegł do Courta. Ułożywszy go delikatnie na plecach na piasku, odsunął na bok jego hełm i rozerwał szew na ramieniu, a wtedy rannego na nowo przeszył ból.
– O nie… Court!
Dla wszystkich był szeregowym Colemanem. Albo bezimiennym alianckim sanitariuszem. Ale pod osłoną hełmu bojowego ze znakiem Czerwonego Krzyża mógł się kryć tylko dowódca ich drużyny medycznej – przyjaciel, sierżant AJ Nelson – który nigdy nie zwracał się do niego po imieniu.
Twarz AJ oblepiał mokry piasek, osypując się znad linii jego czarnych włosów. On także tu utknął, trawa Neptuna wplątała się w pasek jego hełmu, a z rozcięcia nad okiem sączyła się krew. Bogu dzięki jednak, wyglądało na to, że jest cały. Wytarł krew z oka i zabrał się do roboty. Zerwał z siebie pas i owinął nim ramię Courta.
Pokusa, by odpłynąć w sen, stawała się coraz silniejsza. Powieki Courta drżały, przymykając się, tak by odgrodzić go od zlewającego się w jeden dźwięk chóru bólu, ognia maszynowego i rytmicznych uderzeń fal…
– Nie, nie, nie!
Uderzenie w twarz i Court znów otworzył oczy.
AJ rozłożył dwa palce w kształcie litery V i wskazał na swe stalowoszare oczy pod krawędzią hełmu.
– Dokładnie tu, żołnierzu! Patrz na mnie. – To rzekłszy, AJ odwrócił się i przywołał kogoś czerwoną od krwi dłonią, a potem znów skupił na sobie uwagę Courta. – Pamiętasz tę lalunię, którą zostawiłeś w domu? Tę, no… Tę panieneczkę na zdjęciu, co to je zawsze ze sobą nosisz?
– Ona… nie jest… lalunią.
– Oczywiście, że nie – przytaknął medyk, jak zrobiłby każdy przyzwoity dowódca, byle tylko uczynić ostatnie chwile żołnierskiego życia szczęśliwymi. Owinął ramię Courta grubym opatrunkiem z białej gazy, na co on kątem oka popatrywał, jak natychmiast się zabarwia na czerwono. – Powiedz mi jeszcze raz, jak ma na imię.
Court z rozrzewnieniem wspomniał brzoskwiniowy gaj… zakurzoną alejkę w sadzie… miękką muślinową sukienkę… I blask jesiennego zachodzącego słońca oblewający włosy Penelope. Szła przed nim – boso, uśmiechnięta, wyciągając ręce do tyłu – koniuszki jej palców unosiły się w powolnym tańcu na nierównych wierzchołkach traw.
– Penn.
– Racja. Penelope. Ta wiejska dziewczyna. – AJ przeniósł spojrzenie na kogoś z boku, a potem dodał: – Nie, gdyby to była szyjna, dawno by się wykrwawił. Zużyliśmy wszystkie opaski uciskowe, więc założyłem swój pasek ponad ramieniową. Uciskaj szyję. Tutaj. I uważaj, może mieć uszkodzony kręgosłup.
Para rąk zacisnęła się z dławiącą siłą na obojczyku Courta, sprawiając, że zadrżał i zakaszlał. I wypluł jeszcze więcej krwi.
– Court, twoje nogi. Mógłbyś nimi poruszyć? – AJ patrzył tylko kilka sekund, gdy tymczasem Court próbował zebrać myśli na tyle, by kazać swym kończynom zareagować. Dowódca pokręcił głową. – Nie? Dobrze. W porządku.
Dolna połowa ciała Courta została przesunięta na pobocze zbombardowanej drogi, na wysokości jego oczu wielkie koła amfibii rozgniatały drucianą siatkę. AJ grzmiącym głosem rozkazał przynieść nosze, po czym jakieś dwadzieścia metrów od nich nastąpiła eksplozja i podniosła gejzer wody i piasku. Sanitariusze w ułamku sekundy położyli się płasko nad Courtem, ciesząc się krótką chwilą wytchnienia, a potem podnieśli się i wrócili do pracy. Gdy AJ kopał w swojej torbie medycznej, nad ich głowami gwizdały kule.
– Znasz zasady, żołnierzu. Nie przestawaj mówić. Opowiedz mi o tej dziewczynie.
Court jednak leżał nieruchomo, niechętny. To wyłącznie jego sprawa, niczyja więcej.
– Myślisz, że to żart? To rozkaz. Mów. – AJ policzył do trzech i medycy przenieśli Courta na nosze. Zwracając się do drugiego noszowego, rozerwał jakiś pakunek zębami. – Tak. Morfina. Tylko jedna strzykawka. Razem z osoczem i tym, będzie potrzebował obu.
Boże, nie – to sulfonamid.
Źle to wygląda.
AJ posypał proszkiem antyseptycznym obojczyk i ramię Courta, potem otarł krew z jego uda, a następnie wyciągnął dziennik Ratownictwa Medycznego i ołówek ze swojej torby.
Wraz z palącym bólem narastało drżenie, sprawiając, że myśli Courta splątywały się, nie mógł rozpoznać, który formularz wypełnia AJ.
– Co… piszesz?
Medyk zignorował go. Robił notatki, podczas gdy Tenor i Dean podłączyli wlewkę z osocza do jego drugiego ramienia.
– Powiedz mi, Romeo. Ożenisz się z nią?
– Nie.
– Czemu nie? – AJ pokręcił głową. – Najodważniejszy facet w Piątej Armii Clarka potrafi szturmować zaminowaną przez Szkopów plażę, ale tchórzy przed lalunią? O co tu chodzi?
Court uśmiechnął się mimo woli.
– Nie… poprosiłem. – Odetchnął nierówno, poddając się fali bólu i dojmującej świadomości, że Penn będzie zawsze o wiele za dobra dla takich jak on. – Powiedziałaby… nie.
– Chcesz powiedzieć, że ta uroda amanta, na której widok damy mdleją z zachwytu, nie była w stanie oczarować przynajmniej jednej kobiety na tej planecie? Wygląda na to, że mamy w oddziale jakiegoś Gary’ego Coopera. Będziesz musiał przekupić wszystkich pozostałych palantów, żebyśmy tego nie rozgadali. – AJ skończył pisać coś na zawieszce i okręcił jej drucik wokół guzika patki kieszeni na piersi Courta. – Na trzy, chłopcy.
Wtedy ziemia opuściła Courta.
Albo raczej on opuścił ziemię.
Po raz pierwszy zobaczył swoich noszowych: AJ zabezpieczającego jego głowę i ramiona. Wysokiego, mocnego Deana, farmera z Iowa, niosącego nosze z przodu. I młodego śpiewaka z Bronxu, Tenora, maszerującego obok ze stelażem z kroplówką przytwierdzonym do noszy i z ciałem żołnierza przewieszonym przez ramię sposobem strażackim. I jak zawsze wszyscy żołnierze nieliniowi, gdy wynosili rannych z linii frontowych, oni także pokryci byli skorupą piasku i krwi i umazani resztkami prochu.
Tyle że tym razem nieśli jego.
Ekipa ruszyła w górę grzbietu – główną drogą dojazdową, która biegła na północ do szpitala polowego. Court słyszał charakterystyczne odgłosy zasysania butów na przemian grzęznących i wyciąganych z piasku, kiedy przedzierali się przez pofałdowany teren. Mężczyźni maszerowali wyćwiczonym równym rytmem, tak by zminimalizować wstrząsy noszy. A potem ciało Courta zaczęły raz po raz przeszywać fale bólu. Wróciło drżenie. Palący dym w nozdrzach zmuszał jego płuca do walki o każdy oddech.
Niebo zmieniło kolor z typowego dla Salerno błękitu na matowy zniszczony metal – sufit ambulansu.
Coleman tkwił już wystarczająco długo w tym koszmarze, natychmiast się zorientował, że znów się w nim znalazł; znał cel swej podróży. Zmarłych z Salerno układano na Czerwonej Plaży od chwili spuszczenia pierwszych trapów o wpół do czwartej tego ranka. Gadano, że tamtejsi lekarze stracili większość sprzętu i zapasów podczas lądowań przed świtem i musieli wykonywać operacje pod osłoną z koców. Prowizoryczne groby z rzędami hełmów rozerwanych odłamkami i wojskowych butów stojących nieruchomo w morskiej trawie świadczyły o tym, że to prawda. Z upływem kolejnych godzin nie byli już w stanie zrobić wiele więcej, jak tylko poskładać ludzi do kupy spinaczami i gumą do żucia, zanim najciężej ranni mogli doczekać transportu.
Czerwona Plaża byłaby dla Courta gorsza niż śmierć na brzegu.
– Nie ma jeepa? – AJ przekrzykiwał hałas bitewny w tle.
– Melduję, że nie ma żadnych.
– Te opony będą miały problem z przebrnięciem przez błoto. Ale jeśli to najlepsze co mam... – Wskoczył do furgonetki i wcisnął się obok Courta. Zastukał dłonią o wnętrze metalowej ściany. – Jedźmy. Ten tutaj nie może czekać.
– Nie zabierajcie mnie tam.
AJ zignorował żałosne polecenie Courta. Nawet nie spojrzał mu w oczy. Zamiast tego skupił się na kroplówce. Silnik ruszył z warkotem, a za nimi plaże Salerno zasnuły się dymem tysięcy wystrzałów.
Zrozpaczony Court wyciągnął rękę, natrafił na koszulę munduru AJ i zacisnął na niej pięść jak imadło, aż dowódca musiał w końcu spojrzeć mu w oczy.
– Powiedziałem… Nie zabierajcie mnie… tam.
– A więc jednak możesz poruszać kończynami. To dobra wiadomość – uśmiechnął się AJ, bez wątpienia próbując ukryć niepokój pod maską właściwej sobie lakoniczności. – Naprawdę bardzo dobra.
Ranny przyciągnął AJ do siebie, aż znaleźli się nos w nos, i wycedził przez zaciśnięte zęby:
– Nie… pojadę. Pozwól mi umrzeć… tutaj. Słyszysz?
Medyk uwolnił się od pięści Courta i odsunął od niego, ignorując jego bezczelność.
– Słyszę was, żołnierzu – rzekł. – Ale dziś nie umrzecie. Nie na mojej warcie. Więc leżcie spokojnie.
Court opadł na nosze wyczerpany. Jak on mógł to powiedzieć? Przecież ludzie codziennie umierają na wojnie. Podczas każdej misji. A na plażach? Pewnie ze dwóch na sekundę. A jednak w jakiś sposób udawało im się znajdować w sobie siły do wykonywania nieomal niewykonalnych procedur, które nakazywały oceniać szanse na przeżycie na pierwszy rzut oka. Mijali jednego żołnierza i szli do następnego, który rokował lepiej. Była to okrutna kalkulacja. I w ciągu długich godzin oczekiwania w okopach na nową bitwę albo gdy spali w rowach, każdego żołnierza dręczyły twarze bezimiennych zmarłych, przesuwające się jak w kalejdoskopie. Takie momenty Court ukrył gdzieś głęboko w sobie, odpychając je aż do następnego razu, gdy znów trzeba będzie włożyć hełm i ruszyć do walki.
Do tej iskierki człowieczeństwa zwracał się teraz.
Gdyby nawet przeżył szpital polowy, ewakuowano by go na transportowiec stojący z dala od brzegu. A stamtąd do domu. Albo gdyby los się do niego uśmiechnął i zostałby ponownie dopuszczony do służby, niemal na pewno otrzymałby przydział do nowej jednostki. Żadnego z tych scenariuszy nie akceptował. Albo zostanie ze swoim oddziałem, albo wróci do domu w sosnowej skrzyni. Tak ustalili. Z pewnością sierżant to zrozumie.
Tak czy owak, Court tkwił w tym aż do krwawego końca – wojny lub własnego.
Morfina zaczęła uśmierzać ukłucia bólu, walczył z całych sił, by nie odpłynąć. Mrugał, wpatrując się w sufit ambulansu, ażeby zachować przytomność.
– Obiecaj. Mi – wyszeptał.
AJ odsunął hełm z czoła i posłał mu groźne spojrzenie.
– Obawiam się, że nie mogę tego zrobić, szeregowy. Pojedziecie tam, gdzie wierchuszka nakazuje nam was zabrać, i kropka.
Ranny sięgnął do kieszeni na piersi i zaczął przeszukiwać ją palcami. Nic tam nie było – poza poduszką z bandaży i szelestem medycznej zawieszki, którą przyczepił mu AJ.
Jego ostatnia deska ratunku przepadła.
– Gdzie on jest? – spytał.
AJ pokręcił głową, po czym poklepał własną kieszeń na piersi.
– Szukasz swojego srebrnego kieszonkowego zegarka? Kazałeś mi go wziąć, gdybyś kiedyś zginął. Pamiętasz? Jeśli teraz chcesz go z powrotem, musisz na niego zasłużyć. – Spojrzał uważnie na Courta, wciąż niewzruszony jak skała.
Kiedy jednak odwrócił się, by objąć wzrokiem poorany wybuchami bomb krajobraz za furgonetką, na jego twarzy pojawił się na mgnienie jakiś dziwny wyraz. Jakby mrok, który zepchnął go jeszcze głębiej w otchłanie wojny. Tymczasem za nimi labirynt prowizorycznych dróg Salerno wił się swoim zwyczajem zakosami.
– Po prostu żyj, Court. – Ścisnął ramię żołnierza, nie patrząc na niego. – Pozwól morfinie działać. My zrobimy resztę.
W rozmytych odgłosach artyleryjskiego ognia i w upragnionym letargu, który ostatecznie zmusił Courta do zaniechania walki z bólem, głos AJ stopniowo cichł i ustępował miejsca wspomnieniu prześladujących go słów Penn, wypowiedzianych w dniu, w którym odchodził z jej domu.
– Nie możesz ciągle żyć dla siebie, Court. Gdy sobie uświadomisz, co to znaczy, w końcu znajdziesz dom…
3 sierpnia 1939
80A Kensington High Street Londyn, Anglia
Baletnica powinna do perfekcji opanować sztukę cierpliwości.
W zawodzie Julii Bradbury cierpliwość była wierną towarzyszką, a może nawet niebudzącą sprzeciwu władczynią. A zatem odkrycie w sobie jej braku powodowało irytację – zwłaszcza jeśli będzie zmuszona znosić gderanie Winstona Peterbrooka, gdy się zjawi, ociekając deszczem, na progu jego agencji artystycznej.
Zamiast iść wprost na poranną próbę, Julia zdecydowała nagle wydostać się z zatłoczonego pociągu i wysiąść na stacji High Street. Marsz do zachodniego Londynu nie przyniósł szczególnego ukojenia, oferując jej nieczęsty o tej porze roku chłodny deszcz i nieznośne podmuchy wiatru, wywracające parasol na drugą stronę. Wreszcie jednak dotarła na miejsce, zostawiając ślady deszczu w windzie, stukając palcem wskazującym odzianym w rękawiczkę w brodę i obserwując brzęczące światełka, gdy winda jechała w górę na trzecie piętro.
O rany… Co też powie Winston?
Winston Peterbrooke, jeden z najsprytniejszych agentów artystycznych w londyńskim światku rozrywki, słynął z tego, że umie eliminować konkurencję, by zgarnąć procent tu, a kilkaset funtów gdzie indziej. Ci jednak, którzy naprawdę go znali, wiedzieli, że nie ustawał w wysiłkach na rzecz swoich klientów. Klienci owi mogli wszakże nie znać prawdziwego usposobienia człowieka w wymiętym garniturze i o pozornie gburowatych, prostackich manierach, chyba że, oczywiście, byli klientami tak długo jak Julia.
Albo przyjaciółmi.
Winston był w jej życiu jedyną osobą, której mogła w pełni zaufać w tak ważnej sprawie jak ta. I choć pewnie nie wypadało przyjść bez zapowiedzi, jeśli rzeczywiście miał wiadomość… ona mogła zmienić wszystko.
Wbiegła przez zaszklone matowymi szybami drzwi do biura, strzepując ostatnie krople deszczu z taniej parasolki na posadzkę w stylu art déco. Rozpinanie paska płaszcza posłużyło za pretekst, by stanąć i się rozejrzeć po recepcji. Puste krzesła stały jak rząd zmęczonych żołnierzy, ich drewniane ramy były zniszczone, a zdobione pierwiosnkami obicia wyblakłe przez lata używania. Dwa wysokie, łukowate georgiańskie okna wpuszczały delikatną poświatę ulicznych latarni. Całości dopełniała wiekowa sekretarka siedząca samotnie na swoim posterunku za biurkiem.
Julia odetchnęła. Krótko. Drżąca. A jednak pełna nadziei.
Jaka ulga. Żadnych wścibskich klientów żądnych najświeższych nowinek z londyńskiego baletowego światka.
– Witam, panno Bradbury. – Oczy pani Entwhistle rozjaśniły się na widok wchodzącej Julii. – Cudownie panią widzieć. Jak zwykle.
– Panią również, pani Entwhistle. Dzień dobry.
Stara sekretarka nigdy nie przepuszczała okazji – i tym razem zdradzał to oczywiście ten przelotny, dyskretny uśmiech, który pojawił się na jej ustach. Coś niewątpliwie ją poruszyło, i nie był to alkohol w porannej herbatce Darjeeling przygotowanej dla Winstona.
– Obudziła mnie wiadomość w mojej skrzynce.
– Tak. Wczoraj wieczorem dzwoniłam w tej sprawie do pensjonatu pani Bloom. Ale zawiadomiliśmy, że pan Peterbrooke życzy sobie widzieć panią dziś po południu.
– Dobrze. Dziś po południu. – Julia obrzuciła wzrokiem swoją niechlujną postać. – Więc… rzecz jasna… przyjechałam pierwszym pociągiem, zmagając się, powinnam oczywiście dodać, z niezwykle przyjazną aurą naszego pięknego miasta.
– Oczywiście. – Pani Entwhistle rzuciła ukradkowe spojrzenie na matową szybę z napisem „AGENT”, wypisanym grubymi, wielkimi literami, i nawet nie próbowała nie odpowiedzieć promiennym uśmiechem. – Na pewno już gorzej nie będzie pani wyglądać. Zwłaszcza gdy pozna pani nowinę.
Julia zahaczyła dłoń w rękawiczce o pasek kostiumu, trzymając się baskinki jak liny ratunkowej pawiego koloru.
– Wiadomość. Od kogo?
Sekretarka zniżyła głos do szeptu, układając usta w słowa „Vic-Wells”.
Serce Julii podskoczyło do gardła, instynktownie wstrzymała oddech.
– Normalnie nie mam czasu, żeby się zastanawiać nad tym wszystkim, co przechodzi przez moje biurko do pana Peterbrooke’a, wie pani przecież, jak tu jesteśmy zajęci. Ale na tę jedną spojrzałam. I zobaczyłam nazwisko Margot Fonteyn obok Roberta…
– …Helpmanna. – Żołądek Julii ścisnął się na dźwięk tych najznamienitszych nazwisk w świecie baletu. – Doprawdy!
– Widzi pani? Tylko kwestią czasu było, żeby odpowiednie oczy zauważyły pani talent. I teraz będzie pani tańczyć w światłach sceny Covent Garden.
Pani Entwhistle ujęła rękę Julii i mocno ją uścisnęła. Wówczas otworzyły się drzwi gabinetu Winstona, stare zawiasy zaskrzeczały jak rozzłoszczona sowa. Ukazał się w progu w wykrochmalonej białej koszuli, granatowej muszce w kropki i swojej zwykłej, znoszonej tweedowej kamizelce na wełnianych spodniach – niczym stary mędrzec, który pojawia się we właściwej chwili.
– Pani E, gdzie, do licha, schowała pani bloczki do stenografowania? – Trzymał kartkę papieru w jednej ręce i parę okularów w złotych oprawkach w drugiej, czytając coś, co właśnie przykuło jego uwagę.
– Tam gdzie zazwyczaj, proszę pana. W pańskim biurku. Po lewej stronie. Dolna szuflada.
Mrugnęła do Julii.
– I pańskie spotkanie z godziny dziewiątej właśnie przybyło.
– Nie mam spotkania o dziewiątej. – Spojrzał na zegarek.
– Właśnie pan ma.
– Winstonie. Dzień dobry. – Julia postąpiła krok naprzód, uśmiechając się słodko i prostolinijnie, albowiem człowiek w pomiętej kamizelce, o siwiejących skroniach i kurczącej się liście poważnych klientów, wciąż był najstarszym ze starych dobroczyńców w jej życiu.
– Ach… Julia – rzekł. – Czemuż mnie to nie dziwi? – Westchnął z pewną przesadą, a potem dodał: – I musisz zawsze tak wyglądać?
Poklepała zwój kasztanowych włosów upiętych w koczek pod nakrapianym deszczem beretem, jakby sprawdzała, czy deszcz poczynił nieodwracalne spustoszenie.
– Jak wyglądać mianowicie?
– Jakbym ja był Świętym Mikołajem i jakbyś ty właśnie wygrała na loterii za jednym zamachem. No cóż, skoro już tu jesteś… Zapewne musisz wejść.
Julia podążyła za nim do gabinetu. Leciwy bujany fotel zaskrzypiał, kiedy gospodarz całym ciężarem się w nim usadowił; dał jej gestem znak, by zamknęła drzwi. Uczyniwszy to, osunęła się na jedno z krzeseł naprzeciw biurka. Czekała, póki nie wyjął dwóch aspiryn ze słoiczka w szufladzie starego dębowego biurka i ich nie połknął, popijając ostatnim łykiem płynu z filiżanki.
Następnie odchrząknął i zaczął przeglądać bezładną stertę papierów na biurku.
– A więc. Otrzymaliśmy korespondencję od Ninette de Valois.
– Rozumiem. I? – Sztywna jak struna, choć wewnątrz wszystko się w niej gotowało, Julia zdjęła swe gołąbkowe rękawiczki. Powoli, zmuszając się do zsuwania ich palec po palcu, czekała, by mówił dalej.
– Tak. Markova przeszła do Ballet Russe de Monte Carlo i bardzo jej odpowiada pozycja gwiazdy ich tournée. Tymczasem Vic-Wells poszukuje nowych nazwisk do swego grafiku obok Margot Fonteyn i Roberta Helpmanna. I wygląda na to, że zainteresowali się tym, co my mamy im do zaproponowania. – Popatrzył na trzymany w ręce list na sztywnym papierze i przebiegł po nim wzrokiem. – De Valois pisze: „Panna Bradbury zaprezentowała się jako dość bystra i technicznie sprawna. Przedstawia autentyczny poziom artystyczny znacznie przewyższający jej wiek”.
– Naprawdę? Naprawdę to wszystko napisała?
– Uhmm. – Rzucił list na blat biurka i splótł palce na stercie papierów. – Kwalifikacje musiały zatem wypaść dobrze.
– Wypadły dobrze.
Tysiące maleńkich pragnień przepełniło serce Julii po sprawdzianach w sławnym Vic-Wells Ballet dwa tygodnie wcześniej. Zaledwie dwa dni temu została wezwana na powtórny sprawdzian, ale tym razem przez samą tajemniczą szefową Ninette de Valois. I teraz, gdy siedziała w biurze Winstona, wiadomość, której zawsze wyczekiwała, umierając z niecierpliwości, miała oto spłynąć z jego ust… angaż w jednym z najlepszych zespołów w Londynie. A właściwie na świecie.
Lata nauki. Poświęceń. Marzeń. A wszystko zależało od tej jednej chwili.
– Wyrzućże to wreszcie z siebie, dziewczyno – fuknął. – Nie mam całego dnia do stracenia.
Nachyliła się do przodu na krześle, omal nie zsuwając się z brzegu skórzanej poduszki, po czym oparła dłoń o front biurka, wbijając paznokcie w drewno.
– No, dobrze. Chcesz, żebym błagała, więc błagam! Co napisali?
Twarz Winstona rozjaśniło coś na kształt dumy. Przesunął kartonik po blacie biurka w jej stronę.
– Gratulacje.
Julia porwała go niecierpliwie i zerwała się na równe nogi, przyciskając kartonik do serca.
– Kochany, kochany człowieku! Już nawet nie jestem na ciebie zła, że kazałeś mi pokazać im, co potrafię. Jestem taka szczęśliwa, że zaraz wybuchnę!
– Tak, tak. Siadaj. – Machnął zniecierpliwiony ręką, a kiedy usiadła z powrotem jak grzeczna dziewczynka, udawana opryskliwość znów wzięła w nim górę. – Do sedna. To jest pas de deux. Chcą cię zaangażować na sezon 1940, zobaczymy, czy potem zaproponują nowy kontrakt.
– Pas de deux? – Pokręciła głową. – Nie rozumiem. Startowałam w kwalifikacjach do pas seul, do wariacji do Ognistego ptaka. Wolę partie solowe.
– Jestem tego świadom. Wobec tego musisz się oduczyć i nauczyć od nowa. I to szybko. Zdaje się, że wybrali cię do partii Aurory.
– Główna rola. W Śpiącej królewnie. W Covent Garden. Nie mówisz poważnie. – Wzięła głęboki wdech, łzy napłynęły jej do oczu. Szczerze się zastanawiała, czy nie ucałować tej jego błyszczącej łysej głowy.
– Tak więc zawiadomię twój zespół, że nie odnowisz z nim kontraktu. I zaczniesz w Vic-Wells od początku roku. Chociaż woleliby bez wątpienia widzieć cię na próbach już teraz. Bądź gotowa zacząć pracę od zaraz.
– Vic-Wells… – szepnęła.
Powietrze nieomal zawirowało, gdy Julia wypowiedziała te słowa na głos, jak gdyby sterty starych książek i ksiąg rachunkowych nagle zamigotały jakimś tajemnym blaskiem, a przyćmione światło lampy na biurku stworzyło romantyczny nastrój, zamiast rywalizować za dnia z posępnym niebem na zewnątrz. A niechże pada, skoro musi; nic nie mogło zgasić jej entuzjazmu tego dnia. I, miejmy nadzieję, nawet wówczas gdyby rok przyniósł… kto wie co, wziąwszy pod uwagę pogłoski, którymi mieniły się pierwsze strony „Daily Herald” każdego dnia.
– A co, jeśli… naprawdę idzie wojna? – zafrasowała się. – Czy to wszystkiego nie zmieni?
Rzucił jej przeciągłe spojrzenie oznaczające chyba, że duchy pierwszej wojny nadal go prześladują.
– Nie martwiłbym się tym teraz – rzekł. – Jeśli będzie wojna, przyjmiemy to po męsku i rzucimy na wroga wszystko, co mamy, tak jak to zrobiliśmy za pierwszym razem. I nie ustąpimy.
– Tak. Zapewne musimy.
Zegar ścienny wybił dziewiątą, przerywając rozmowę. Julia wstała.
– O, rany. Jestem spóźniona.
– Twój zespół zrozumie.
– Zapewne. – Pośpieszyła ku drzwiom, ale odwróciła się raz jeszcze i uśmiechnęła promiennie do człowieka, który na wiele sposobów dowodził okrętem jej marzeń, jej i jej rodziców. – Winstonie. Wiesz, że tak długo czekałam… – Westchnęła, a jej oczy znów się zamgliły. – Bardzo ci dziękuję.
– Nie dziękuj mi, moja panno. Po prostu ruszaj i pokaż im, co potrafisz na tej scenie, dobrze? Niech matka i ojciec będą z ciebie dumni. Wiem, że byliby dumni, gdyby tu byli.
– Mam nadzieję, że byliby dumni.
Wsunęła rękawiczki najszybciej, jak zdołała, nie myśląc o tych wszystkich latach, podczas których jej rodzice marzyli o dniu, gdy ich córka dostanie taki angaż. Zabrakło zaledwie dwóch lat, by zobaczyli to na własne oczy. Julia zapięła pasek płaszcza i zawiesiła skórzaną torbę głęboko na przedramieniu, gotowa do pokonania potopu na zewnątrz.
– Postaraj się więc dać Londynowi występ, który nieprędko zapomni. I nie pozwól się zastraszyć Antonowi. Bez względu na to, co mówią szefowie zespołu, twoja gwiazda wschodzi. I pewnego dnia staniesz się lepsza od niego. To wielki talent, ale nie ma ani w połowie tyle gracji i charakteru co ty. To przynajmniej z pewnością wiem o tym gościu.
Julia zamarła, koniuszki jej palców osunęły się z mosiężnej klamki. Niemożliwe, żeby właśnie wymówił to imię – nie w kontekście nowiny, na którą czekała przez całe życie.
Odwróciła się.
– Anton?… Vasile?…
– Cóż, przecież nie Anton Dolin. To Vasile wciąż próbuje zbudować swoją reputację. Z pewnością go pamiętasz. Tańczysz wystarczająco długo w tych samych kręgach. Czyż wasze ścieżki się nie przecięły lata temu, bodajże w Nowym Jorku?
– Tak. W Nowym Jorku.
Przemknęło jej przez myśl upiorne wspomnienie pewnego siebie ballerino – blond czupryna, oczy koloru roztopionej czekolady, szczupła sylwetka. Naturalna, elegancka perfekcja każdego ruchu. Sposób, w jaki jego ręce odnajdywały koniuszki jej palców czy talię, zawsze z doskonałą precyzją i swobodą. No i ta jego arogancja. Roszczeniowość. I impertynencje – wspomnienie, które szybko sprawiło, że Julia wzdrygnęła się, jakby klamka sparzyła jej dłoń.
Tak, miał talent. Ale coś jej mówiło, że jego aspiracje nie kończyły się na głównych rolach w Nowym Jorku czy Londynie. Chciał czegoś więcej. I zrobiłby wszystko, żeby to dostać.
– Jeśli ja jestem Aurorą, Anton jest…?
– Księciem Désiré. – Winston zsunął okulary na grzbiet nosa, czemu towarzyszył błysk rozdrażnienia. Wbił w nią spojrzenie znad metalowych oprawek. – Czy to jakiś problem?
– Nie. – Julia ozdobiła swoje usta uśmiechem. – Wcale nie.
– Wspaniale. Wobec tego zadzwonię do de Valois i powiem jej, że ma swoje gwiazdy. A tymczasem proponuję, żebyś odrzuciła skrupuły i odbyła z nimi poważną rozmowę. Primabalerina musi być pewna siebie. A ty jesteś. Niech zobaczę, że wychodzisz stąd w tym samym nastroju, w jakim tu wtańcowałaś.
To powiedziawszy, Winston nie podniósł już wzroku.
Sterta papierów na jego biurku z powrotem przykuła jego uwagę, a filiżanka na biurku zaprosiła go na drugą porcję herbaty. Jakiż więc inny wybór miała Julia niż skinąć głową, uśmiechnąć się i być posłuszną? I zachowywać pozory pewności siebie, gdy wyjdzie z budynku w potoki deszczu ze swą wielką nowiną? A mimo to gdzieś w głębi serca poczuła się nią równocześnie zdruzgotana.
Obecnie
St. John Road Starlight, Indiana
Delaney Coleman zatrzymała turkusową ciężarówkę marki Ford z roku 1946 na żwirowym podjeździe i zgasiła silnik. Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka lekki podmuch wiatru, który zaszeleścił w jej jasnych, sięgających ramion włosach, a liście przed przednią szybą zawirowały jak śnieg. Została w szoferce, z czubkami palców zastygłymi na kluczyku tkwiącym w stacyjce, i obserwowała fruwające liście.
Dopiero w tym momencie to do niej dotarło – będą to pierwsze żniwa bez dziadka. Pierwsze święta, kiedy doktor Coleman nie zapali bożonarodzeniowych lampek i nie oświetli miejskiego rynku. I pierwszy raz nie stanie na ganku w jednej ze swych flanelowych koszul, machając na powitanie, gdy Delaney przybędzie z wizytą do domu.
Oto pierwsza z wielu pierwszych rzeczy, które miały ich teraz czekać.
Jadąc długą aleją przez posiadłość, zauważyła, że sad jest w dobrym stanie, dzięki tacie i lojalnym pracownikom, którzy pilnowali interesu już od wiosny, gdy zaczęły się kłopoty dziadka z sercem. A niedługo później, otrząsnąwszy się z szoku wywołanego pogrzebem, całkowicie go przejęli. Ale teraz, kiedy Delaney przeciągnęła swą krótką wizytę o wiele tygodni, by pomóc starzejącym się rodzicom w codziennych, zwyczajnych sprawach – jak jazda do miasta po kawę i środki czystości albo zamartwianie się z powodu stert liści gromadzących się wokół schodów na ganek – myśl o powrocie do domu w Seattle stawała się coraz bardziej odległa. I jak gdyby niestosowna. Niby pokryta plamami rdzy ciężarówka bez właściciela i sfatygowany stary dom na farmie, który nie funkcjonował już tak jak niegdyś.
Westchnęła, schowała kluczyki do kieszeni i wyskoczyła z szoferki, po czym dźwigając w ramionach skrzynkę, ruszyła w kierunku zadaszonych schodów ganku. Zamierzała uzbroić się w odważny uśmiech, by stanąć twarzą w twarz z rodzicami, i nie poddać się woni bekonu, brązowego cukru i octu w chwili, gdy zbliży się do drzwi zabezpieczonych siatką przeciw owadom. Spojrzała badawczo na miejsce katastrofy: kuchnia wyglądała tak, jakby wdarł się do niej jakiś szalony naukowiec i porozstawiał swą aparaturę w każdym możliwym miejscu. W tym na kuchennych blatach, które wychodząc, zostawiła w idealnym porządku.
O nie. Mama znowu robi przetwory…
To nigdy nie wróżyło niczego dobrego.
– Cicho, Sherlocku! – Delaney delikatnym szturchańcem roboczego buta odsunęła na bok pręgowanego kota i jednym szarpnięciem otwarła siatkę przeciw owadom. Kiedy się rozglądała, zwierzę wślizgnęło się obok niej i dało susa do środka.
Serce jej zamarło.
Gdy wiele lat temu babcia Penn odeszła na raka, Edie Coleman nie przestała pracować. Troszcząc się o wszystkich. Wszystko organizując. Zaszyła się w kuchni i w ciągu jednego pogrzebowego tygodnia wpakowała do słoików połowę hrabstwa i prawdopodobnie jedną trzecią ich brzoskwiniowych zbiorów. Teraz, kiedy straciła także i ojca – i to tak nagle – wyglądało na to, że znów przestawiła się na tryb „zapracowana”: w czterdziestolitrowym garnku coś powolutku bulgotało na piecu, a tęczowe miski pełne późnych brzoskwiń i fasoli oraz kosze jabłek – tylko w połowie obranych – stały porzucone na blacie.
Niewiele myśląc, Delaney wcisnęła skrzynkę w jedyne wolne miejsce na wyspie z blatem i odepchnęła w tył biały emaliowany durszlak z fasolą, która jeszcze wymagała łuskania. Niestety, zanim zdążyła go złapać, runął w dół, wystraszony Sherlock czmychnął do holu, a po podłodze rozsypało się mnóstwo zielonych strąków.
– Cudownie. Oby tak dalej, Del. – Uklęknąwszy, pozbierała cały ten bałagan, wołając równocześnie: – Mamo? Nie śpisz?
– Jestem tutaj! – Głos mamy dobiegł przez otwarte drzwi podręcznej spiżarni.
Delaney zaniosła durszlak do zlewu i w drodze powrotnej wyłączyła palnik. Znalazła mamę siedzącą po turecku na twardej drewnianej podłodze, ubraną w ogrodniczki i owiniętą znoszonym pledem w szkocką kratę, z ołówkiem wetkniętym w blond węzeł spięty gumką na karku. Wystukiwała coś na klawiaturze otwartego na kolanach laptopa. Następnie szybkim ruchem wydobyła ołówek i zaczęła zaznaczać niewidzialną linię na rzędzie brzoskwiniowych przetworów.
– Co robisz? – spytała Delaney.
– Zabrałam się do robienia przetworów i uświadomiłam sobie, że nie mam wystarczająco dużo nalepek – odparła matka. – Pomyślałam, że najpierw je uporządkuję.
– Nalepki? – Dziewczyna kucnęła i spojrzała przez ramię w stronę kuchni.
W czasie gdy garnek się wygotowywał, a połowa sadu leżała rozrzucona na blatach kuchennych, to właśnie nalepki wymagały jej niepodzielnej uwagi?
– Czy tata wie, co robisz?
– Och, poszedł do sadu godziny temu. Więc właściwie dlaczego nie zrobić tego teraz? Taki sam dobry moment jak każdy inny. Jak inaczej przygotujemy te słoiki na sprzedaż? Zanim się obejrzymy, zacznie się pakowanie świątecznych koszy i wtedy będziemy potrzebować nalepek.
– Tak, ale mamy do tego ekipę. Robotników w sadzie, urządzenia do produkcji przetworów na rynku rolnym. Planują żniwa i sezon świąteczny od lat. I wiedzą, jak to robić. Zatem naprawdę nie musisz się tym teraz zajmować.
– Proszę cię, Del. Nie zaczynaj. – Edie odprawiła ją machnięciem dłoni i powróciła do inspekcji rzędów słoików, kierując gumkę ołówka ku następnej linii. – Skoro nie wolno mi wtrącić swoich trzech groszy w twoje sprawy, nie widzę powodu, żebyś ty wtrącała się w moje.
– Będę udawać, że nie jest to aluzja do tego, iż mam trzydzieści lat, właśnie znowu zostałam singielką, całkiem prawdopodobnie bezrobotną, i znowu śpię w moim dawnym łóżku.
Właściwie to Delaney powinna nazwać rzeczy po imieniu. Nie wiedziała już, co było łatwiejsze: czy samotne uczestniczenie w pogrzebie, dzięki czemu dowiedziała się, jak bardzo jej chłopak nie nadawał się do wspólnego życia na dłuższą metę, czy spowodowana przedłużającym się urlopem okolicznościowym z powodu śmierci dziadka – przerwa w pracy w małym wydawnictwie, w którym zajmowała posadę młodszego redaktora bez perspektyw?… Nie miała najmniejszego pojęcia, co teraz pocznie ze swoim życiem. Koniec końców, nigdy nie przypuszczała, że otrzyma od niego czyste konto i nową szansę w taki sposób. I z pewnością nigdy nie oczekiwała, że tak wiele rzeczy zakończy się jednocześnie.
Powrót do dawnego pokoju był najmniejszym z jej zmartwień.
– Przepraszam. Ja nie… – Matka urwała nagle, zmarszczyła brwi i klepnęła się dłonią w nogę. Wyglądało na to, że w tych dniach wszyscy troje wpadali w zaskakującą pułapkę smutku. – Nie myślałam tak, Del. Wiesz, jak się cieszymy, że jesteś w domu.
– Wiem.
– I nie nalepkami się martwię.
– Nie sądzisz, że to też wiem?
Mama westchnęła, przyznając rzecz oczywistą – że ktoś lub coś innego zaprzątało jej myśli – po czym wyciągnęła złożony kawałek papieru z przedniej kieszeni ogrodniczek i podała go córce.
– Co to jest? – Delaney rozłożyła papier i przebiegła wzrokiem list wydrukowany na oficjalnym papierze z nagłówkiem firmy.
– Dostaliśmy list przekazany przez muzeum miejskie na adres firmy Sad Jenkinsów. Wygląda na to, iż nadawca nie połapał się, że nazwisko Jenkinsów zmieniło się na Coleman pokolenie temu, i próbował namierzyć twego dziadka przez jego dawny gabinet. Nie wiedział, że umarł i że w testamencie zapisał budynek przychodni muzeum.
– To jest podpisane przez jakiegoś Fredericka Wilsona, adwokata, w imieniu jego klienta w… Rzymie, we Włoszech? I nosi datę sprzed ponad miesiąca! Mamo, dlaczego ty albo tata nie powiedzieliście mi o tym?
– Tata uważał, że to się rozejdzie.
Dziewczyna pokiwała głową i uśmiechnęła się niewyraźnie. Tak po prostu, żeby okazać wsparcie. Co komu przyjdzie z obwiniania się?
– I niech zgadnę: nie rozeszło się?
Mama unikała jej wzroku. A Delaney patrzyła wstrząśnięta, jak broda jej matki lekko drży, zanim kobieta zaczęła dalej mówić.
– Nie. Wygląda na to, że ten adwokat próbuje skontaktować nas z tym jego klientem, rodziną, która twierdzi, że twój dziadek posiadał należący do niej majątek. A ponieważ testament dziadka zastrzegał, że budynek jego przychodni lekarskiej ma być podarowany muzeum w imieniu miasta, wszystko, co znajdowało się wewnątrz, zostało przekazane razem z nim. Przeszukując strych, pracownicy muzeum znaleźli kilka rzeczy. I teraz, kiedy włączyli się prawnicy, przekazali nam te przedmioty, żebyśmy nimi zadysponowali.
– Jakie przedmioty? Czego chce ten klient?
– W sieni jest jakieś pudło, pewnie to właśnie to. – Mama wskazała na karton wciśnięty za kuchenne drzwi, pełen książek i różnych zniszczonych gratów oraz czegoś, co z daleka wyglądało na stertę starych wydań „The Saturday Evening Post”, wystających na wierzchu. – Muzeum podrzuciło to w zeszłym tygodniu. Zadzwoniliśmy do ciotek Mary i Agnes, chcąc sprawdzić, czy mogą coś o tym wiedzieć, ale też nie miały pojęcia, bo powychodziły za mąż i od lat mieszkają daleko stąd. Więc te rzeczy kurzyły się na strychu przychodni, głównie książki i czasopisma, trochę starych papierów i fotografii… Nie przeglądaliśmy tego dokładnie, twój ojciec czuł, że to dla niego zbyt trudne. Ale w pudle było coś specjalnego: kieszonkowy zegarek twojego pradziadka. Twój ojciec zawsze się zastanawiał, co się z nim stało. Teraz już wiemy. I to jest jedyna wartościowa rzecz. Niestety, ten adwokat mówi, że jego klient ma prawo wybrać sobie, co zechce. Twierdzi, że ma listy od twojego dziadka, w których ten na to pozwala.
– Widzieliście te listy?
– Nie. I nie jesteśmy pewni, czy chcemy, zwłaszcza jeśli ci ludzie oczekują, że twój ojciec odda tak po prostu swoje rodzinne pamiątki. I to komuś obcemu. – Po czym, nie kryjąc się już, otarła łzę i lekko potrząsnęła głową. – To jakby jeszcze raz stracić dziadka. I nie sądzę, żeby mógł to zaakceptować.
– W porządku, nic nie opuści tego domu, jeśli się na to nie zgodzimy.
– Możemy nie mieć wyboru, Del. Czynią kolejne kroki i twierdzą, że pójdą do sądu, jeśli będą musieli. – Mama wyszła ze spiżarni z wciąż otwartym laptopem. – Na firmowy adres sadu przyszedł e-mail z zaproszeniem do wideorozmowy, żeby rozstrzygnąć te kwestie, ale ojciec wciąż zwleka z odpowiedzią. Znasz jego dumę, bał się, że nie będzie się w stanie opanować i trzymać języka za zębami, i nie mogę go za to winić.
– Wideorozmowa? – Delaney poszła za nią do kuchni. – Kiedy?
– O dziesiątej chyba.
– To znaczy dzisiaj!?… – Dziewczyna spojrzała w panice na kuchenny zegar na ścianie. – Mamo! To pięć minut temu!
– Właśnie wysłałam odpowiedź i napisałam, że nie pozwolimy się zastraszyć. I jeśli ten klient – niejaki pan Santini – chce, żeby jego adwokat nadal próbował, to my też weźmiemy adwokata.
– Też nie pozwolę się zastraszyć. Przyjmij do wiadomości, że osobiście porozmawiam z tym facetem. Nie wolno terroryzować pogrążonej w żałobie rodziny z powodu pamiątek po dziadku. Jeśli ty nie chcesz zadzwonić, pozwól to zrobić mnie. Lepiej znać ich stanowisko, nawet jeśli się spóźniliśmy.
– Nigdy nie należałaś do tych, co się cofają przed walką.
– To prawda. – Dziewczyna uśmiechnęła się do niej, schylając się pod stół, żeby podłączyć przewód laptopa do gniazdka w ścianie. – I nie zamierzam teraz zacząć.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginałuThe Italian Ballerina
Copyright © 2022 Kristy Cambron Published by arrangement with HarperCollins Christian Publishing, Inc.
Projekt okładki Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce © Stephen Mulcahey / Trevillion Images
Redaktor nabywający Wiktoria Penszkal
Redaktor prowadzący Kinga Janas
Opieka redakcyjna Katarzyna Mach
Adiustacja Ewdokia Cydejko
Korekta Małgorzata Biernacka Barbara Gąsiorowska
Copyright © for the translation by Dominika Chylińska
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o. o., 2023
ISBN 978-83-240-6557-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2023
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
